lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Dhaka  
Kolorowe rikszeDhaka, Bangladeszfoto: Małgorzata Maniecka
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

Stabbed Australian bishop forgives alleged attacker

The West says China makes too much. Its workers disagree

Biden calls for tripling tariffs on Chinese metals

'Do I stop coming to church?': Tensions run high in multi-faith Sydney

Inside Thailand's Casablanca: A town of exiles, revolutionaries and fear

Watch: Volcano in Indonesia spews lava and smoke

Sydney stabbings: Bondi Junction mall to reopen on Friday

China's newest ally in the Pacific goes to the polls

Two arrested for firing at Bollywood star's home

Sydney church stabbing was 'terrorist' attack, police say

EU to tighten Iran sanctions after Israel attack

Dubai airport re-opens after UAE sees heavy rain

'I’m in pieces' - Israeli hostage's agony over husband held by Hamas

Qatar reassesses mediator role in Gaza truce talks

Israel makes own decisions, Netanyahu tells Cameron

Iranians on edge as leaders say 'Tel Aviv is our battleground'

US and EU eye new sanctions on Iran after attack

Deadly settler attacks on Palestinians follow Israeli boy's killing

Bowen: Iran's attack on Israel offers Netanyahu a lifeline

Stabbed TV presenter 'feeling much better'

Miasta Azji

 Jerozolima

warto zobaczyć: 9
transport z Jerozolima: 3
dobre rady: 12

wybierz
[opinieCount] => 0

 Szanghaj

warto zobaczyć: 18
transport z Szanghaj: 1
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Tajpej

warto zobaczyć: 22
transport z Tajpej: 11
dobre rady: 39

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pekin

warto zobaczyć: 27
transport z Pekin: 5
dobre rady: 60

wybierz
[opinieCount] => 0

 Xi'an

warto zobaczyć: 10
transport z Xi'an: 2
dobre rady: 19

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pokhara

warto zobaczyć: 9
transport z Pokhara: 1
dobre rady: 9

wybierz
[opinieCount] => 0

 New Delhi

warto zobaczyć: 23
transport z New Delhi: 2
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Hua Shan

warto zobaczyć: 8
transport z Hua Shan: 3
dobre rady: 18

wybierz
[opinieCount] => 0

 Katmandu

warto zobaczyć: 14
transport z Katmandu: 3
dobre rady: 21

wybierz
[opinieCount] => 0

 Stambuł

warto zobaczyć: 38
transport z Stambuł: 2
dobre rady: 40

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Myanmar
     kursy walut
     MMK
     PLN
     USD
     EUR

Myanmar, Bangladesz

poniedziałek, 30 lip 2007

Trasa:
Warszawa - Londyn - Dhaka - Yangon - Mandalay - U Bein - Inwe - Bagan - Mt. Popa - Kalaw - Inle - Golden Rock - Yangon - Dhaka - Bogra - Paharpur - Mahargat - Puthi - Rajshari - Jessore - Khulna - Dhaka - Cox Baazar - Chittangong - Dhaka - Londyn - Warszawa 

Termin:
14.10-12.11.2006 

Uczestnicy:
Marysia Wejs-Domżalska
Sebastian Domżalski 

Informacje praktyczne:

- Wizy
W Polsce nie ma możliwości załatwienia wizy do Bangladeszu i Myanmaru. Wizy można załatwić w Berlinie. Wiza do Myanmaru kosztuje 25 Euro. Wszystkie informacje i wniosek można znaleźć na stronie http://www.botschaft-myanmar.de/resources/Tourist_Visa.pdf.

Wiza turystyczna do Bangladeszu kosztuje 36 Euro, do kwestionariusza trzeba załączyć kopie biletów oraz "list wyjaśniający" - w liście tym należy przedstawić plan podróży i swoją motywację. Więcej informacji www.bangladeshembassy.de.

Dojazd
Jedynym sposobem na dostanie się do Myanamru jest lot samolotem. Wszystkie lądowe przejścia są dla turystów zamknięte (z wyjątkiem dobrze ustawionych wycieczek zorganizowanych...). W związku z tym nie ma też innej możliwości przejazdu z Myanmaru do Bangladeszu niż lot. Jedyne bezpośrednie połączenie pomiędzy Dhaką a Yangonem obsługiwane jest przez Biman Bangladesh Airlines – narodowe linie lotnicze Bangladeszu. Niestety akurat w czasie naszego pobytu zostało zawieszone i w związku z tym musieliśmy lecieć przez Bangkok. Najtańszym sposobem dostania się z Polski do Myanmaru jest lot przez Bangkok właśnie. Bilety na trasę Bangkok-Yangon-Bangkok można zamówić przez Internet i odebrać na lotnisku w Tajlandii. Do Bangladeshu najłatwiej dostać się Bimanem (np. z Londynu) lub przez Indie.

- Pogoda
Przełom października i listopada to bardzo dobry czas na Myanmar. Pora deszczowa już się kończy/skończyła, a turystów jeszcze nie ma. Nie jest też tak gorąco jak wiosną.

W Bangladeszu monsuny już minęły, ale niebo było przez cały czas zachmurzone. Deszcz na szczęście nie padał.

- Zdrowie
Zalecane szczepienia: WZW A, WZW B, Dur brzuszny, Polio, Tężec.

Malaria: w obu krajach występuje zagrożenie malarią. Po zasięgnięciu opinii lekarza zdecydowaliśmy się na Lariam, który jest skuteczny w całym Bangladeszu i większej części Myanmaru. Na wszelki wypadek zabraliśmy też doxycyklinę. (Jak się korzysta z tego typu profilaktyki trzeba pamiętać o skutkach ubocznych - w naszym przypadku ucierpiała wątroba).

Na miejscu: woda używaliśmy tylko butelkowanej, również do mycia zębów. W Bangladeszu trzeba przed kupnem sprawdzać czy woda nie zawiera arszeniku!

- Pieniądze
W przypadku Myanmaru najlepiej zaopatrzyć się w dolary i to o dużym nominale Cinkciarze w ogóle nie chcą wymieniać banknotów o nominałach mniejszych niż 20$. Dwa lata temu zniesiono obowiązek wymiany pieniędzy (200$) przy wjeździe. Dolary można wymienić w części hoteli i na ulicy w miejscach opisanych w przewodniku. W czasie naszej podróży najlepszy kurs wymiany był w Yangon i nad jeziorem Inle. W wielu miejscach za hotel i droższe atrakcje (np. trekking) płaci się dolarach, resztę też dostaje się w dolarach. Karty kredytowe i bankomatowe nie działają.

W Bangladeszu pieniądze wymienialiśmy na lotnisku i hotelach w centrum Dhaki (kurs podobny). Podobno można tez korzystać z bankomatów, ale nie mieliśmy okazji się przekonać.

Patrz również: kursy i koszty podróży.

- Transport w kraju
Myanmar:
wielu turystów podróżuje samolotami między głównymi atrakcjami kraju (www.yangon-airways.comwww.air-mandalay.com). Można w ten sposób zaoszczędzić sporo czasu, ale trzeba mieć znacznie zasobniejszy portfel. W przeciwnym razie pozostają wielogodzinne przejazdy autobusami. Nawierzchnia i ciągłe trąbienie powodują, że nie bardzo jest jak spać, dodatkowo autobusy często się psują i notorycznie opóźniają. W porze deszczowej część tras (nawet głównych) może być nieprzejezdna. Bilety na najbardziej popularne odcinki trzeba w miarę możliwości kupować dzień lub dwa wcześniej. My mieliśmy problem z wyjazdem z Yangon zaraz po przylocie, wszystkie autobusy. Ostatecznie kupiliśmy bilet na autobus pod stadionem w centrum - zapłaciliśmy ponad 2 razy drożej niż wynosiła ich rzeczywista cena. Najlepiej od razu udać się na ten dworzec taksówką i tam szukać transportu. Trasę między Mandalay a Bagan najczęściej pokonuje się statkiem. Przyjemna podróż, choć skrojona na potrzeby wycieczek zorganizowanych a nie typowych "backpackersów" - przede wszystkim z powodu ceny. Dużo mniej komfortowo, ale taniej jest wybrać się autobusem. Na niektórych trasach można tez wybrać pociąg. Po miastach porusza się najczęściej rikszami, cenę trzeba ustalać z góry. Taksówki przydają się na dalsze trasy. W Bagan polecamy bardzo wypożyczenie rowerów – najtańszy środek transportu, pozwala na całkowitą swobodę i obejrzenie tych świątyń, które są mniej uczęszczane.

Bangladesz ma zadziwiająco dobre drogi, choć potwornie zatłoczone. Komunikacja autobusowa działa sprawnie, w większości wypadków nie trzeba za długo czekać. Autobusy odjeżdżają z różnych dziwnych punktów w mieście, niekoniecznie z dworców - najlepiej zapytać w hotelu lub rikszarza o miejsce odjazdu. Na wielu trasach pływają promy - bardzo polecamy rakietę (Rocket), jeśli ktoś chce odpocząć. Kabiny w drugiej klasie nie są drogie, a dają sporo prywatności. Po miastach najlepiej poruszać się rikszami. Warto pamiętać, że w Dhace często stoi się w korkach.

- Hotele
Najtańsze hotele w Maynamrze kosztują od 3 USD za osobę. Zazwyczaj w cenę wliczone jest śniadanie.

W Bangladeszu niewiele hoteli przyjmuje obcokrajowców, trudno je też niekiedy znaleźć. Ceny pokoje są bardzo niski, ale i warunki są raczej kiepskie, a czasami wręcz bardzo słabe. Z tego powodu po raz pierwszy w życiu spaliśmy w hotelu zakwalifikowanym przez LP jako "mid-range" - zapłaciliśmy 4$ za nas dwie osoby.

- Atrakcje
Myanmar: koniecznie Bagan, jezioro Inle. Podejrzewam, że z powodu tych miejsc Myanmar stanie się niedługo celem masowej turystyki.

Bangladesz: hmmm... chyba najładniejsze są hinduskie świątynie w Puthi. Na największą atrakcję kraju Sunderbandsy nie było nas niestety stać. Ogólnie: zabytków mało, ale za to bardzo ciekawi ludzie (szczególnie ciekawi turystów).

Dziennik podróży:

14/10 Londyn

Załatwienie w Polsce biletów do Myanmaru i Bangladeszu nie jest wcale zadaniem prostym. Można oczywiście kupić bilety na lot do Bangkoku i tam na lotnisku odebrać zakupione wcześniej przez Internet bilety na loty do Yangonu i Dhaki, ale wymaga to dużo zręczności oraz prawdopodobnie wykupienia wizy (w przypadku kiepskich połączeń nawet kilkukrotnej) do Tajlandii. My zdecydowaliśmy się na inny wariant. Poprzez znajomych w Londynie zakupiliśmy bilety na narodową linię Bangladeszu Biman na lot Londyn-Dhaka-Yangon ze stopoverem w drodze powrotnej w Dhace. Do kompletu dokupiliśmy bilety BA na lot Warszawa-Londyn. Pozostała jeszcze kwestia wiz. Najbliższe ambasady obu krajów są w Berlinie. Na szczęście wszystkie formalności pomogła załatwić koleżanka z liceum.

Plan był niezły. Miesięczny urlop z 10 dniami w Bangladeszu i 18 dniami w Myanmarze. Wylot z Warszawy do Londynu, potem 4h na przesiadkę i mniej więcej tyle samo przy powrocie. No i spore ryzyko. Bilety na BA i Bimana były bowiem kupowane oddzielnie, więc gdyby któryś z przewoźników miał zbyt duże opóźnienie to automatycznie tracimy połączenie na drugiego. O ile w przypadku lotu do ryzyko, że BA się spóźni nie było zbyt duże, to z Bimanem sprawa nie była już tak jasna. Jak zwykle przeczucie nas nie myliło. Na 3 dni przed planowanym lotem Biman poinformował nas, że wylot z Londynu do Dhaki został przełożony na dzień później, a połączenia Dhaka-Yangon i Yangon-Dhaka zostały w ogóle skasowane. Co prawda mogliśmy spokojnie przeczekać jeden dzień w Londynie, a na trasie do Myanmaru Biman miał nam zapewnić jakieś połączenie zastępcze, ale sprawa nie była wcale taka oczywista, no i oczywiście całe zamieszanie skracało nam pobyt na miejscu, o dodatkowym stresie już nie wspominając.

Znajomi w Londynie wywiązali się z zadania perfekcyjnie: nie tylko zapewnili nocleg, ale także oprowadzili po stolicy Anglii. Następnego dnia pełni zapału ruszyliśmy na lotnisko.

15/10 Londyn

W kolejce do odprawy jesteśmy jedynymi białasami, poza tym sami Azjaci, pewnie wyłącznie Bangladeszanie, lecą całymi rodzinami z dużą ilością nadbagażu. Pewnie wracają z emigracji odwiedzić rodzinę w ojczyźnie. Pani przy okienku może nas wysłać tylko do Dhaki o połączeniu do Yangonu (Where it is?) w ogóle nic nie wie. W ramach optymalizacji, postanawiamy naddać tylko jeden bagaż, drugi plecak z najbardziej niezbędnymi rzeczami zabieramy ze sobą na pokład. Jeśli nie daj Boże Biman zgubi plecak, to damy sobie radę przez ten miesiąc Przechodzimy jeszcze szereg odpraw bezpieczeństwa (wzmożona kontrola ma pewnie związek z udaremnionymi ostatnio atakami terrorystycznymi na Heathrow) i wsiadamy do samolotu. 

Na lotnisku jest niesamowity zamęt i chaos, kolejki niebotyczne, dobrze, że mamy spory zapas, bo inaczej ciężko by było pokonać tę nieludzką machinę. Po stracie załoga podaje nam soczek, a pilot uprzejmie informuje, że lecimy do Dhaki, ale z międzylądowaniem w Manchesterze (!). Wygląda na to, że mamy na pokładzie pasażerów lecących z Dhaki do Manchesteru i musimy ich dowieźć na miejsce przeznaczenia. Pomysł jest jednak bardzo egzotyczny. Nasze zdziwienie sięga jednak zenitu, gdy jeszcze przed startem z Manchesteru, obsługa podaje poszczącym pasażerom posiłek. Mamy środek Ramadanu i właśnie zaszło słońce, więc mogą wreszcie spożyć jakieś jedzenie. W rezultacie pierwszy raz w życiu widzę startujący samolot z ludźmi jedzącymi posiłek. Lot mija nam całkiem przyzwoicie, co prawda nie ma filmów, ale tuż przed lądowaniem podają drugi posiłek. Samolot jest dość schludny, a obsługa niezwykle uprzejma.

16/10 Dhaka

Koło 10 czasu lokalnego jesteśmy na miejscu (prawie zgodnie z planem). Bangladesz z samolotu wygląda naprawdę imponująco: wszędzie woda, rzeki, rozlewiska. Pierwsze kroki kierujemy do okienka tranzytowego. Kłopoty to chyba specjalność Bimana: Lot do Katmandu opóźniony o 7h, do Bangkoku o 17h, a samolot z Paryża wyląduje w Dhace kilkanaście godzin później. Pan w okienku transferowym ma dość prostą procedurę: konfiskuje bilety i przydziela żeton na transfer do Bimanowskiego hotelu. My nie damy się tak łatwo zbyć. Wypytujemy co z naszym połączeniem do Yangonu i co z faktem, że nie mamy wizy do Bangladeszu? Pan dość dobrze opanował techniki spychania, ale w końcu udało nam się wydusić przyrzeczenie, że sprawdzi, czy nie da się lecieć przez Bangkok. My na razie mamy wypoczywać w hotelu. Nie mamy więc wyjścia, trzeba płynąć z prądem. 

Riksza Riksza fot. Sebastian Domżalski
Z grupą białasów - będących w podobnej jak my sytuacji - jedziemy do hotelu, tam spotykamy kolejną grupę turystów tym razem lecących z Bangkoku do Katmandu już 5 dzień (!). W hotelu mamy zapewnione pełne wyżywienie. Nie jest to może żarcie najwyższej klasy, ale zawsze coś. Po lunchu chcemy wybrać się do Starej Dhaki, ale okazuje się, że przy miejscowych korkach zajmie nam to co najmniej 2 godziny, czyli raczej nie zdążymy wrócić przed wieczorem. Postanawiamy więc przejść się trochę po okolicy: oglądamy dzielnicę ambasad, z wynajętej na kilkadziesiąt minut (wraz z wioślarzem) łódki podglądamy życie slamsów. Wracamy do hotelu i robimy sobie trzygodzinną drzemkę. Jemy kolację i pytamy o nasz lot. Nic jednak nie wiadomo. Pierwsze wrażenia mamy mieszane: jest głośno, brudno i tłoczno, ale kolorowo.

Nasi sąsiedzi, którzy dziś mieli lecieć do Katmandu, będą musieli poczekać do jutra rana, bo pojawiły się jakieś dodatkowe problemy. Postanawiamy, że jeśli jutro rano nie będzie nic wiadomo, to pojedziemy obejrzeć stare miasto i odwiedzić siedzibę Bimana. Te postanowienia pozostają jednak w sferze planów, bo koło 22 - gdy właśnie zamierzamy położyć się spać, pojawia się ktoś z recepcji i każe się pakować. Lecimy! Tylko nie wiadomo dokąd. Ale to nieważne. Ważne, że lecimy! Wciąż nie mamy też biletów tylko rodzaj żetonu, który jest jak magiczny klucz, otwiera wszystkie drzwi. Przejazd na lotnisko zajmuje 30 minut, tam dostajemy nasze bilety. Na razie lecimy do Bangkoku, a tam mamy przesiąść się na lot Bangkok Airways do Yangonu. Nic nie wiadomo o locie powrotnym. Mamy się dowiedzieć w Myanmarze. Znowu to samo: zrzucają załatwienie sprawy na innych. Musimy się na to zgodzić, bo jak na razie ta technika jakoś funkcjonuje, może nie genialnie, ale zawsze. Przed wylotem, robimy jeszcze szybkie zakupy alkoholowe w sklepie wolnocłowym (ceny bardzo atrakcyjne), wypijamy kawkę, wcinamy po słodyczu i lecimy.

17/10 Yangon

Salam Alejkum ladies and gentelmen. - wita nas stewardesa. I od razu dodaje, że "expectedMapa Myanmaru time of arrival is 4:30 "insh’-Allah". Potem padło "Please remeber that smoking and chewing gums are strickly prohibited during the flight" - to chyba dlatego, że docelowo samolot leci do Singapuru. Tuż przed startem na monitorze pojawiło się zdjęcie Mekki, a lektor podniosłym głosem wyrecytował "Allah Akbar, Allah Akbar....". Potem rozpoczął się już start. W czasie lotu odezwał się też kapitan: "We apologize for the delay (nota bene 14h) which ist due to the lack of aircraft" - mają poczucie humoru. A potem dodał "You can enjoy quotation from the Holy Quoran on chanel 10".

W Bangokoku jesteśmy planowo (czyli z 14 godzinnym opóźnieniem). Nowootwarte lotnisko robi spore wrażenie. Jest ogromne i nowoczesne, może trochę zbyt chłodne w wystroju. Kręcimy się trochę po sklepach, kupujemy książkę Orwella napisaną podczas jego pobytu w Birmie. Mają tu naprawdę spory wybór literatury o regionie. Odwiedzamy okienko naszych linii lotniczych, a następnie znajdujemy sobie ustronną ławkę, na której w letargu oczekujemy na wylot. Rozwiązanie to średnie, bo nie dość, że niewygodnie to do tego zimno. Koło 9-tej ponownie odwiedzamy okienko linii lotniczych, gdzie dostajemy karty pokładowe. Obsługa zaprasza nas też to poczekalni Bangkok Airways - jest tuż koło naszej ławki. Szkoda, że wcześniej nam o tym nie powiedzieli. 

Następne 2 h spędzamy w bardzo przyjemnej atmosferze, racząc się przekąskami i napitkami na koszt linii. Samoloty też mają niczego sobie. Trzeba przyznać, że Bangkok Airways robią naprawdę dobre wrażenie. Po niecałych dwóch godzinach punktualnie lądujemy w Yangon. Przestawiamy zegarki o 30 minut i razem z poznaną w międzyczasie Australijką bierzemy z lotniska za 5 $ taksówkę do centrum. Lotnisko ma mocno lokalny klimat, do tego trwa remont ("inconvienience regreted"). Całość jest chyba jeszcze mniejsza od lotniska w Dhace. Taksówka dowozi nas do siedziby Bimana. Musimy przecież załatwić sprawę powrotu. W firmie dowiadujemy się, że musimy poczekać (1h), bo akurat nie ma managera - podobno się modli. Gdy w końcu się pojawia, załatwia nasz problem w 5 minut. Mamy zadzwonić za tydzień i wtedy poznamy szczegóły naszego połączenia. Wstępna data wylotu 3 listopada.

Ucieszeni idziemy wymienić pieniądze (w Hotelu Central). Transakcja jest raczej nieoficjalna a ogólna konspiracja obsługi sprawia, że w niewielkim stopniu różni się od zwykłej wymiany u ulicznego konika. Chcemy też kupić bilety na autobus, ale nie ma miejsc. Podobno przez ostatnie kilka dni obfite deszcze odcięły Mandalay i dopiero teraz ponownie otwarto trasę. Postanawiamy spróbować jeszcze na dworcu kolejowym. Tam jednak twierdzą, że nocne pociągi do Manadalay zostały zlikwidowane. W akcie desperacji próbujemy zapytać w agencjach przy stadionie (naprzeciwko dworca kolejowego). I w jednej są bilety na dziś na 17.00. Bierzemy, ale przy okazji dajemy się nieźle zrobić, bo za bilet zamiast 6,8 płacimy 16 tysięcy kiatów...i to po targowaniu (Jak to mówią: "wtopa jest nieodłączną częścią podróżowania"). Pół godziny później wysiadamy z taksówki tuż przed właściwym autobusem.

Nie dość, że byliśmy już nieźle zmęczeni po poprzednich podróżach, to dostajemy jeszcze nieźle w kość w czasie tej. Droga jest fatalna, kierowca jedzie jak wariat, klima udaje, że pracuje, wszystkie okna są szczelnie zamknięte, no bo pasażerowie też udają, że klima pracuje. Do tego w czasie podróży coś nam się psuje i stoimy przez 2 godziny, czekając aż obsługa usunie "usterkę".

18/10 Mandalay

Ledwo żywi po 18 godzinach podróży docieramy do Mandalay. Szybko dogadujemy się z jakimś naganiaczem i jedziemy do 3$-guesthouse’u Sabai Phyu. Warunki raczej kiepskie, ale zawsze mogliśmy wybrać pokój za 4$ już o znacznie wyższym standardzie. Po krótkim prysznicu ruszamy na szybkie zwiedzanie. Najpierw jedziemy do Mahamuni Paya oglądać najsłynniejszego Buddę w mieście. Siedzi cały w złocie. Zaczepia nas jakiś mnich i zaczyna oprowadzać po kompleksie. Na koniec pyta nas o datek, dajemy mu 1000 kyatów - nie wygląda na specjalnie zadowolonego. Z spod stupy przedostajemy się w okolicy portu. Niestety nie udaje nam się namierzyć biura sprzedającego bilety na wolną łódź "slow boat" do Bagan, wracamy więc do centrum, aby zwiedzić pałac. Cały kompleks zajmuje ogromny teren w środku miasta. Do środka dostać można się tylko po wykupieniu biletu wstępu do atrakcji Mandalay (tzw. combo ticket) - wejście wschodnie. Większa część kompleksu do odrestaurowane budynki, wyglądające jak tzw. złoty kicz. Całość zwiedza się raczej szybko (nam wystarczyło trochę więcej niż 40 minut). Wracamy przed bramę. Tam czeka na nas znajomy rikszarz, z którym się umawialiśmy, że podwiezie nas na Mandalay Hill na zachód słońca. Z powodu złej pogody (niebo jest mocno zachmurzone) postanawiamy jednak zrezygnować z tego pomysłu i wracać do hotelu. Wieczorem jemy kolację w polecanej przez LP knajpce z chiapatami - rzeczywiście fajna, tania i smaczna.

19/10 Amrapura, Inwe

Po drobnym jedzeniu ruszamy na dogadaną w naszym hotelu wycieczkę po okolicach Mandalay. Wynajęcie naszego blue taxi wraz z kierowcą i jego managerem, kosztuje 15$. Pierwszy punkt programu to klasztor Maha Ganyan Kyaung, gdzie ok. 10:15 1200 mnichów spożywa posiłek. Obrazek jest rzeczywiście ciekawy. Mnisi są bardzo sympatyczni. Jest to niesamowite, szczególnie, że codziennie muszą znosić obecność kilkudziesięciu turystów, którzy ich fotografują. Następnie podjeżdżamy do miejscowości Amarapura pod znajdujący się niedaleko most U Bein’s. Most ma 1400 metrów rzeczywiście może być malowniczy, szczególnie o wschodzie i zachodzie słońca. Musi też być sporą atrakcją, bo kręcą się po nim prawdziwe tłumy miejscowych turystów. W okolicy jest też kilku sprzedawców pamiątek, paru żebraków, kręci się też stadko uczniów, którzy poprzez pogawędki z turystami chcą podszkolić swój angielski. Dodatkową atrakcją jest możliwość powrotu z drugiego brzegu łódką. My postanawiamy urządzić sobie spacer w obu kierunkach, nie jest to chyba jednak rozwiązanie idealne, bo słoneczko mocno operuje. 

Naszą uwagę przyciągają miejscowi, którzy stojąc po pas a nawet szyję w wodzie próbują łowić ryby. Most w zasadzie jak most, nic ciekawego, ale okolica jest całkiem przyjemna. Po drugiej stronie mostu na lądzie jest wioska, w której jest kilka fajnych knajpek, w których można małe co nieco przekąsić. Z mostu podążamy w kierunku ruin Inwe. Żeby się tam dostać musimy przeprawić się łodzią przez rzekę. Po drugiej stronie czeka już na nas zaprzęg konny z kierowcą, bo całość zwiedzać można tylko w ten sposób. Program jest standardowy i zawiera tylko i wyłącznie zestaw obowiązkowy. W sumie jednak ten system ma sens szczególnie, że cena jest raczej atrakcyjna. Zwiedzamy czynny tekowy klasztor Bagaya Kyaung, potem wieżę strażniczą Nanmyin, a na koniec Maha Aungmye Bonzan - opuszczony kamienny kompleks klasztorny. 3h przejażdżka upłynęła nam szybciej niż można się było spodziewać. 

Ostatnim punktem programu miały być Sagaing. Niestety z tej atrakcji musimy zrezygnować, tuż po powrocie z Inwe do samochodu zaczyna lać prawdziwa tropikalna ulewa. No szkoda, ale bez sensu jest płacić 3 USD za wstęp, jak i tak nie skorzystamy. Po powrocie idziemy na kolację do chińskiej restauracji a wieczorem jedziemy na spektakl do teatru lalek. To jest strzał w dziesiątkę. Teatr marionetek to super sprawa - mimo że jest robiony wyłącznie na użytek białasów to wygląda bardzo tradycyjnie. Cudownie dograna choreografia lalek, kontrastuje nieco z kakofonią dźwięków wytwarzanych przez muzyków. Daje radę wytrzymać, szczególnie, że organizatorzy sami zdają sobie z tego sprawę, tylko nie chcą nic zmieniać w oprawie, bo taka jest tradycja. Co więcej potrafią się też z tego śmiać, robiąc sobie z siebie żarty i grając w jednym utworze znacznie ciszej niż w pozostałych. Godzinny spektakl to naprawdę prawdziwa atrakcja. Dostarcza nam chyba większych wrażeń niż całodzienne zwiedzanie. Nic dziwnego, że trupa jest zapraszana na pokazy na całym świecie, z takim programem sam bym ich chętnie obejrzał jeszcze raz w Polsce.

20/10 Bagan

Koniec końców okazało się, że dziś nie płynie tania łódź do Bagan i musimy kupić znacznie droższy bilet na podróż luksusowym statkiem za 26USD. Na nabrzeże docieramy już o 6:15, jesteśmy maksymalnie wykończeni. Jakimś cudem w nocy pod naszą super szczelną moskitierę dostało się całe stado komarów. Tym samym siatka, która miała nas nominalnie chronić, stała się dla tych krwiopijców więzieniem. To musiało je chyba bardzo sfrustrować, bo żarły nas całą noc, na lewo i prawo. Może uda wyspać się na łodzi. Pasażerami są wyłącznie białasy, właściwie z dwóch zorganizowanych grup turystycznych. Z turystów-backpackersów jesteśmy tylko my i 2 Francuski, z którymi mieliśmy okazję dzielić trudy podróży z Yangon. Rejs jest bardzo sielankowy, Turyści spędzają czas leżąc na bambusowych krzesłach na jednym z dwóch pokładów. Czas płynie miło i przyjemnie, komfort podróży jest bez porównania większy niż w myanmarskich autobusach, no ale cena oczywiście też. Nam udało się zająć całkiem dobre miejsca (zgodnie ze starym przysłowiem: kto późno przychodzi sam sobie szkodzi). Podróż jest szczególnie malownicza na samym początku. Właśnie wschodzi słońce, a my przepływamy tuż przy 500 stupach Sagainu. 

Bagan Bagan fot. Sebastian Domżalski
Na pokładzie jest niewielka restauracja, ceny nawet nie są aż tak wysokie jakby można się było spodziewać (czyli 2 razy tyle co normalnie). Mają bardzo ciekawą pozycję w menu: "French Fried" - ulubione danie wszystkich Francuzów. Koło 16-tej dopływamy do Bagan. Już z łodzi widać, że miejsce będzie niesamowite, dostrzegamy pierwsze stupy - wyglądają ekstra. Przy zejściu z łodzi jesteśmy świadkami ciekawej akcji. Dwóch panów z obsługi trzyma tuż przy trapie długi drąg, który ma służyć jako poręcz dla schodzących z jednostki pasażerów. Potem obsługa wynosi na brzeg bagaże, my niesiemy swoje na własnych barkach, wcale nam to zresztą nie przeszkadza. Na dzień dobry zostajemy złapani przez pracowników Strefy Archeologicznej Bagan, którzy z radością sprzedają nam bilet wstępu na cały pobyt (10$). Początkowo, myślimy, że przybiliśmy do nabrzeża, ale po kilkunastominutowym spacerze, orientujemy się przy pomocy towarzyszących nam rikszarzy, że jesteśmy w Old Bagan. W takim razie rzeczywiście lepiej, żeby ktoś na te 7 km podwiózł. 

Rikszarze są chyba mocno zdesperowani, bo zgadzają się jechać nawet za 200 kyatów od osoby (ostateczne dajemy im po 500 kyatów). W Pan Cherry Guesthouse dostajemy bardzo przyzwoity pokój w całkiem przyzwoitej cenie (3 USD, ale bez śniadania). Płacimy za nocleg i dogadujemy się co do wynajęcia rowerów (za dzisiejsze pół dnia płacimy po 500 kyatów) i ruszamy do świątyni Min Nyien Gon oglądać zachód słońca. Od niedawna władze archeologiczne zabroniły wchodzenia na prawie wszystkie świątynie. Takie zarządzenie ma głęboki sens, bo inaczej za kilka lat większość zabytków została by całkowicie zadeptana. W konsekwencji też te nieliczne pozostałe świątynie (a właściwie jedna największa) przeżywają w czasie zachodów słońca prawdziwe oblężenie. Wybrana przez nas Min Nyien Gon, nie jest aż tak popularna podczas zachodów. Jej specyficzne położenie (na zachodnim krańcu ruin) sprawia, że dużo osób przyjeżdża tu na wschody, bo wtedy widać prawie całą równinę świątyń i wschodzące słońce w tle. 

Świątynię nie jest wcale łatwo znaleźć. Na szczęście dla nas, pomaga nam w tym uroczy Birmańczyk, który ma przy okazji do sprzedania klika obrazków. W ramach rewanżu kupujemy od niego jeden rysunek, jak się później okazuje przepłacamy 4 razy - bo można identyczne kupić za 1000 kyatów. Zachód niestety wypada blado, bo w ostatnim momencie słońce zostaje zakryte przez chmury. Widać pora deszczowa jest wiecznie żywa. Do hotelu wracamy po zmierzchu, odstawiamy rowery i idziemy zjeść. Omijamy opisywaną w LP dość drogą knajpę San Kabar Restaurant i trafiamy do Sway Yoe Restaurant. Wybór okazuje się strzałem w dziesiątkę, bo jemy tam przez kolejne 3 dni. Nie dość, że ekstremalnie pyszne jedzenie, to jeszcze ceny są nieprzyzwoicie niskie, a właściciel bryluje niesamowitym angielski. Knajpa jest ogólnie bardzo śmieszna, bo na przygotowanie większości dań czeka się co najmniej godzinę. Podobno szefostwo chce żeby wszystko było świeże, więc jak zamówimy rybę, to oni wyskoczą do domu rybaka po rybę, sałatka z tamaryndu zrobiona jest wyłącznie z owoców drzewa stojącego nieopodal. Prowadzi to czasami do absurdów, bo jak zamawiamy lokalną "scotch wiskey", to pan musi skakać do sklepu, żeby zakupić odpowiednią butelkę.

21/10 Bagan

Wstajemy o 5-tej. Po drobnych problemach z wydostaniem rowerów (obsługa spała) ruszamy do znanej nam już świątyni Min Yien Gon. Tym razem nie jesteśmy sami, co potwierdza to co już słyszeliśmy - miejsce jest bardziej popularne wśród miłośników wschodów niż zachodów. Na górze spotykamy m.in. przewodnika polskiej grupy spotkanej przez nas w Mandalay. Wschód, podobnie jak wczorajszy zachód, niestety nie wypada powalająco. Dzięki temu, że wcześnie wstaliśmy mamy przynajmniej więcej czasu na dzisiejsze zwiedzanie. A w programie same świątynie. Dziś według klucza "naj": najwyższa, największa, najładniejsza, z najładniejszymi freskami, itp... Koło południa próbujemy przedrzeć się przez "równinę centralną", czyli obszar położony pomiędzy głównymi drogami asfaltowymi, łapię gumę - nic zresztą w tym dziwnego, bo droga jest fatalna. Chyba jest to tu dość popularna przypadłość, bo tylko gdy docieramy do cywilizacji (czyli przy pierwszej większej świątyni) wyłapuje nas jakiś miejscowy i oferuję naprawę dziurawej opony. Po 15 minut sprawa jest załatwiona, więc możemy ruszać do naszego hotelu. 

10 km drogę pokonujemy akurat w samo południe. Tym samym nie mamy zbyt łatwego życia. Tuż przed hotelem robimy sobie krótką przerwę na małe co nieco. W pokoju orientujemy się, że zgubiliśmy cześć statywu (małą końcówkę przymocowywaną do aparatu), bez której jest on zupełnie bezużyteczny. Poszukiwania plecaków nie przynoszą rezultatu, postanawiamy więc wrócić na znaną nam świątynię i sprawdzić czy tam nie ma naszej zguby. Niestety nie. Jedziemy więc na najbardziej turystyczną świątynię Shin-bin-thal-young, gdzie wszyscy turyści gromadzą się by oglądać zachód słońca. Jesteśmy mocno spóźnieni, bo większość autobusów już odjechała. Jest za to znany nam już przewodnik polskiej grupy. Gadamy z nim 15 minut: dowiadujemy się jak zostać przewodnikiem po APW i że koszt wycieczki już ze wszystkim to 10 tys. PLN (za Kambodżę i Birmę). Zachód był tradycyjnie zachmurzony. Lekko rozczarowani wracamy do siebie, na szczęście kolacja w naszej restauracji nie zawodzi.

22/10 Bagan

Wschód słońca znowu nie należy do najładniejszych. Te chmury chyba się na nas uwzięły. Dzisiejszy dzień przebiega nam pod hasłem zwiedzania wszystkiego co odpuściliśmy wczoraj. Oczywiście wszystkiego się nie da, bo świątyń w Bagan jest tyle, że wystarczyłoby na cały tydzień. Trochę odczuwamy trudy wczorajszych rowerowych wojaży, szczególnie we znaki daje się nam niewygodne siodełko . Wieczorem znów jedziemy na Shin-bin-thal-young, by z tłumem turystów zobaczyć zachód słońca, może tym razem się uda? Niestety mimo początkowych nadziei, w ostatnim kluczowym momencie, zupełnie nie wiadomo skąd pojawiła się jedna jedyna chmura i zasłoniła "nasze słonko". Wieczór kończymy tradycyjnie, żarcie pierwsza klasa. Dziś szalejemy i zamawiamy zestaw dań kuchni myanmarskiej za 3 USD od osoby. Niebo w gębie. Parę słów o Bagańczykach: Ludzie są tu niezwykle mili. Mają jednak jedną strasznie męczącą przywarę: koniecznie chcą nam coś sprzedać, najczęściej akrylowe malunki. Ze wszystkich sprzedawców, najśmieszniejsi są ci na motorkach. Jedziemy sobie na rowerkach, a tu nagle - nie wiadomo skąd pojawia się - jeździec na swym srebrnym mustangu. Halo!, How are you? - zagaduje. Potem zazwyczaj pada standardowy zestaw pytań. Where you going?, where you from? I gdy wydaje się, że już zaspokoił on swoją ciekawość, wypala z grubej rury, że ma do pokazania kilka obrazków, które sam (lub ktoś z jego rodziny) namalował. Wszystko oczywiście rozgrywa się w czasie jazdy. Oczywiście ewentualna demonstracja dzieł odbywałaby się już na postoju.

23/10 Mt. Popa

To co zobaczyliśmy podczas zwiedzania świątyni Mt. Popa zdecydowanie nie było mi wstanie zrekompensować 6 godzinnej podróży pick-upem na miejsce i z powrotem. Może gdybyśmy tu tylko przejeżdżali i wstąpili po drodze, to odbiór atrakcji byłby lepszy, bo klasztor jest naprawdę przepięknie położony, a widoki ze szczytu rzeczywiście mogą zapierać dech w piersiach. Problem jednak w tym, że jak już się do kompleksu wejdzie, to w środku nie ma już nic co zwalałoby z nóg. Jest to raczej praktyczna lekcja tego jak nie budować, niż jak urządzać świątynie. Widać, że całość zrobiona jest zupełnie bez myśli przewodniej co tworzy wrażenie chaosu, gdzie kolejne partie świątyni były po prostu dobudowywane bez ładu i składu. 

Na pocieszenie cały kompleks świątynny zamieszkały jest przez małpy, które biegają tu i tam (w tym po ołtarzu), no i w konsekwencji tu i tam (na szczęście już nie na ołtarzu) zostawiają swoje odchody. Do tego podróż na miejsce była strasznie męcząca: wyjechaliśmy wcześnie, bo 8:30, a dotarliśmy do celu dopiero po 3 h. Przez to na miejscu mogliśmy spędzić niecałe 1,5 h, bo kierowca przecież o 13:00 musi wracać. Podróż na tyle pick – up’a dała nam się nieźle w kość, a powrót tylko nas dobił. Do Pan Cherry Guesthouse dotarliśmy ekstremalnie wyczerpani, postanawiamy trochę się zregenerować, a potem podjąć kolejną próbę obejrzenia zachodu słońca. Czuwa chyba nad nami jakieś fatum, bo i tym razem mimo całkiem dobrej pogody w ostatniej chwili pojawia się jakaś chmura, która psuje nam cały widok. Dziś w restauracji postanawiamy spróbować jedzenia europejskiego i okazuje się, że nawet tak trudne dla przeciętnego Azjaty dania jak hamburger i frytki są tutaj wyśmienite.

24/10 Kalew

Pobudkę robimy o 4:15, bo 4:30 ma nas zabrać przejeżdżający po drodze autobus do Kalew. Nasza przygoda z autobusem zaczęła się właściwie na dworcu dwa dni wcześniej. Przyszliśmy do jednego z mieszczących się tam biur, żeby nabyć bilety na podróż do Kalew. Pan kasjer siedząc w swoim królestwie, zupełnie nie przypominającym znanych u nas kas PKS, na nasz widok gwałtownie się poderwał i chwiejnym acz dynamicznym krokiem podbiegł do mnie i ni z gruszki ni z pietruszki splunął siarczyście przez moje prawe ramię. Wydzielina pełna była krwi, no przynajmniej tak to na pierwszy rzut oka wyglądało. 

My, będąc już kilka dni w Myanmarze, zdążyliśmy się zorientować, że to nie krew stanowi zawartość plwociny, tylko ślady przerzutej przez deliwenta substancji quasi-narkotycznej, w której skład wchodzi mieszanka kilku składników (głownie liścia rośliny "betel" i orzecha rośliny "areca" często błędnie nazywanego orzechem "betela"). Używka ta jest bardzo wśród miejscowych popularna, bo wprowadza organizm w stan lekkiego odurzenia. Nasz kasjer ten stan miał już dawno za sobą i widać było, że musiał już sobie dzisiaj nieźle "porzuć", bo ledwo się z nim dało pogadać. Dobrze, że pan obok zgodził się tłumaczyć angielski kasjera na angielski nasz, bo pewnie nic byśmy nie zrozumieli. Najśmieszniejsze, że całą scenę obserwował policjant, który zdawał się stanu kasjera wcale nie zauważać (tolerancyjne władze tu mają). 

Zresztą betela żują tu wszyscy: kobiety i mężczyźni, dzieci i starcy, kierowcy i gliny. Od normy nie odstaje też kierowca naszego autobusu i jego dwaj pomocnicy. Wydawać by się mogło, że trochę duża ta załoga jak na jeden autobus, ale nic bardziej mylnego. Wszystko ma tutaj bowiem ekonomiczną rację bytu. Kierowca potrzebny jest oczywiście bez dwóch zdań, ale po co pomocnicy? Oni też pełnią niezwykle odpowiedzialne zajęcie, mianowicie patrzą na drogę. Wszystko przez rządową decyzję, która w 1970 roku z dnia na dzień odcięła kolejną pępowinę łączącą Birmę z Wielką Brytanią zmieniając zasady ruchu drogowego z lewo na prawostronny. A że do dziś na drogach wciąż jeździ dużo aut (szczególnie autobusów) pamiętających tamto zarządzenie, to większość pojazdów ma kierownicę ze złej stronny. Problemu nie rozwiązują też sprowadzanie nowych aut z zagranicy. Większość bowiem importuje się z Japonii, gdzie nadal funkcjonuje system angielski. Siłą rzeczy one też mają kierownicę z niewłaściwej stronny. To niezwykle komplikuje życie kierowców, którzy w czasie jazdy muszą korzystać z pomocników opowiadających im, co widać. Ich znaczenie jest szczególnie duże w czasie wyprzedzania, który do manewr jest tutaj niezwykle niebezpieczny i z definicji wymaga pracy zespołowej. 

Trekking z Kalaw nad jezioro Inle Trekking z Kalaw nad jezioro Inle fot. Sebastian Domżalski
Oddzielną sagę można by też poświęcić myanmarskim drogom. Oczywiście każdy podróżnik powie, że najgorsze drogi to mają .... (i tu pada nazwa kraju, z którego akurat wrócił) i że na pewno przesadzamy, ale ... w tym kraju mają naprawdę tragiczną nawierzchnię - o ile to w ogóle jest nawierzchnia, może za Brytyjczyków była, ale teraz to już tylko utwardzona droga. Zresztą to też ciekawe, że podczas podróży widzieliśmy mnóstwo "utwardzaczy dróg". To mieszkańcy okolicznych wiosek w ramach prac przymusowych naprawiają najważniejsze trasy komunikacyjne. Polega to na rozbijaniu młotkami okolicznych skał na drobne kawałki i wyrównywaniu tak uzyskanym materiałem wszelkich nierówności. Ich praca wygląda niezwykle pierwotnie, poza młotkami i kilofami nie mają żadnych wyrafinowanych narzędzi. Sprowadza się to więc do tego, że grupy ludzi siedzą przy drogach i stukają, stukają i stukają. Jak nastukają odpowiednią ilość materiału to wtedy można go zabrać, przenosząc w bambusowych koszach i rozsypać na drodze. 

Koszowymi są najczęściej kobiety, stosują powszechnie używaną w Nepalu metodę noszenia na głowie i mięśniach szyi. Na dłuższych odcinkach w całym procesie uczestniczą już na szczęście ciężarówki. Dużo czasu pochłania też umacnianie zboczy. I tu można czasami zaobserwować użycie tak wyrafinowanych technologii i materiałów, jak koparka i beton. Ale to rzadko, bo generalnie przydrożne stromizny umacniane są przy pomocy zwykłych gałęzi i ewentualnie bambusowych kołków, które wbijane są pionowo w ziemię. Szczególnie dużo roboty ekipy remontowe mają na zakończenie pory deszczowej, kiedy to trzeba naprawić zniszczone przez wodę górskie szlaki. Tak jak np. ostatni odcinek drogi do Kalew. Jeszcze do niedawna myślałem, że tego co przeżyliśmy w autobusie Yangon-Manadalay długo nic nie przebije. I rzeczywiście pod pewnymi względami 9 godzinna podróż do Kalaw nie była taka zła. Nikt przynajmniej nie udawał, że działa klimatyzacja, no i dzięki temu od początku mieliśmy otwarte okna. Ale droga sama w sobie jest fatalna. Autobus to stary grat, ale z mocnym silnikiem, kierowca pędzi jak szalony, spycha z drogi wszystkich i wszystko: rowerzystów, motocyklistów, pieszych i psy. 

Waląc po klaksonie jakby był w jakimś amoku. Klakson to w ogóle tu bardzo popularny wynalazek. Jest w użyciu przy każdym podjeździe i przed każdym zakrętem, bo tylko waląc (właśnie waląc) po klaksonie można ostrzec jadących z naprzeciwka: "Uważajcie, przybywamy!". W sumie to w 9 godzin pokonujemy może trochę ponad 200 km. Było by pewnie więcej gdyby nie najgorszy ostatni odcinek: kilka godzin pokonujemy megawijącą się serpentynę, która wspina się aż na wysokość 1400 metrów. Autobus wytrzymuje ten podjazd prawie bez mrugnięcia okiem (kierowca tylko kilka razy musi zrobić postój na ochłodzenie maszyny i polanie silnika wodą). W czasie podjazdu bardzo trzęsie, strasznie kiepsko wpływa to na mój odparzony po rowerowych wojażach tyłek. Muszę się nieźle nagimnastykować, żeby nie umrzeć z bólu. Kalew to niewielka mieścina, ze sporą bazą noclegową i restauracyjną. Większość ludzi przyjeżdża tu, żeby zrobić wypad w okoliczne góry. My niczym nie różnimy się od średniej. Meldujemy się w hotelu Golden Lilly Guesthouse, zostawiamy bagaże i idziemy na miasto szukać przewodnika (bo oferta hotelu wydawała nam się za droga). Biur przewodnickich jest w mieście całkiem sporo, pytanie tylko które wybrać. My stosujemy metodę losową i wchodzimy do pierwszego lepszego, pytamy o trekking, rozmawiamy trochę z potencjalnym przewodnikiem i przystajemy na jego propozycję 3-dniowej wędrówki nad jez. Inle. Facet jest starszy (co wzbudza nasze zaufanie), ma dobry angielski i zgadza się na proponowaną przez nas stawkę 8$ za os./ dzień.

Wieczorem idziemy na kolację do przesympatycznej knajpy Sam’s Family Restaurant. Do zamówionych przez nas Tofu Curry, Bamboo Shoots, sałatki z liści herbaty i sałatki z ziemniaków dostajemy zupę, pełno przekąsek i dodatków. Za taki obiad (z dwoma piwami) płacimy z napiwkiem 5000 kyatów (czyli po 2$ od osoby).

25/10 Trekking do Inle

W drodze nad jezioro Inle W drodze nad jezioro Inle fot. Sebastian Domżalski
Rano jemy wliczone w cenę śniadanie w hostelu i idziemy do naszej agencji. Zostawiamy jeden z plecaków. Ma być dowieziony do hotelu w Inle. O 7:30 ruszamy w góry na dość standardową trasę, którą w zasadzie robią wszyscy turyści idący nad jezioro. Pierwszym punktem programu jest punkt widokowy, tam w restauracji jemy obiad. Ponieważ jednak wyszliśmy trochę wcześniej niż standardowe wycieczki i szliśmy chyba trochę szybciej to na miejscu jesteśmy zdecydowanie za wcześnie i w konsekwencji musimy poczekać dłużej na lunch, czyli jemy razem z dwoma innymi grupami, które tego dnia są na takim samym jak my trekkingu (mają tylko innych przewodników). Dodatkowo, każda grupa ma też ze sobą swojego kucharza, który przygotowuje posiłki. Podobno nie opłaca się prosić nikogo miejscowego o gotowanie, bo oni nie przystosowują posiłków do wymagań Europejczyków. Koło 12-tej po 2 godzinach przymusowego odpoczynku opuszczamy View point i po godzinny marszu docieramy do pierwszej wioski Palaung. 

Dzięki znajomościom naszego przewodnika udaje nam się wejść do jednej z chat. W środku warunki wyglądają dość spartańsko. Mają co prawda elektryczność, ale tylko z generatorów wodnych. Jedna z dziewczyn pokazuje naszemu przewodnikowi swoją nogę. Ma dość nieprzyjemnie paprzącą się ranę. Już rozumiem, czemu wczoraj gdy pytaliśmy o prezenty dla miejscowych Taung wspominał coś o lekarstwach. On tutaj działa jak doktor: ogląda, diagnozuje i przepisuje odpowiednie środki. Wszystkie medykamenty dostaje od turystów. Czyszczenie rany robi ogromne wrażenie i pokazuje też w jakich warunkach żyją zwykli ludzie. W ciągu kolejnych 2 godzin dochodzimy do stacji kolejowej. Tam robimy postój. Mamy szczęście, bo akurat przejeżdża pociąg. Dla całej stacji to wielkie wydarzenie. 

Większość sklepów, a jest ich tutaj z kilkanaście działa tylko dlatego, że 6 razy przejeżdża tu pociąg. Kiedy to następuje miejscowi sprzedawcy podbiegają do okien pociągu i próbują opchnąć co tylko mają akurat pod ręką: kapustę, drewno nasączone substancjami zapachowymi, czy astry. Co ciekawe mają całkiem sporo klientów. Po kolejnych 45 minutach jesteśmy w wiosce naszego przewodnika. Okazuje się, że będziemy mieszkać w domu jego żony. Poznał ją na jednym z trekkingów, a teraz ona pracuje z nim jako kucharz. Jest wdową z dziesięciorgiem dzieci (9 córkami i jednym synem). Dom, w którym śpimy prowadzi teraz najstarsza niezamężna córka, bo przewodnik z żoną przeprowadzili się do Kalaw. W gospodarstwie oprócz pola, mają kilka wołów i 2 świnie. Na kolację dostajemy super smaczny posiłek: wołowina w sosie curry i różne sałatki z ogórka. Idziemy spać koło 8-mej. Wraz z zachodem słońca zrobiło się ciemno, więc i tak nie było za bardzo jak siedzieć.

26/10 Trekking do Inle

Pobudka o 6 tej, bo dziś również chcemy wyjść wcześniej niż plan przewiduje - czyli o 7-mej. Dzięki temu chcemy uniknąć południowego upału. Na śniadanie dostajemy omlet, klejący ryż i smażone na słodko banany. Maszeruje się bardzo przyjemnie, słoneczko grzeje, ale o poranku jest jeszcze ok, góry się trochę wypłaszczyły i przypominają nasze przedgórza. Super wyglądają pola, obsiane przez różne uprawy mienią się wszystkimi kolorami tęczy, wyglądają jak kolorowy dywan. Po jedenastej docieramy do wioski, w której w jednej z chat dostajemy pyszny obiad: sałatka z orzechów i kiszonych liści herbaty, a potem pędy bambusa z tofu w sosie curry. Wioska jest bardzo ciekawa ze względu na atrakcyjność mieszkańców, którzy na głowach mają zawiązane ręczniki, co ma ich chronić przed działaniem słońca. Podobno kiedyś używali materiałów, które sami wytworzyli, ale gdy w Myanmarze pojawiły się w ogólnodostępnej sprzedaży ręczniki uznali ich wyższość i dziś noszą na głowach różnokolorowe ręczniki, przez co wyglądają dość zabawnie. 

Po lunchu i krótkiej drzemce w wykonaniu naszego przewodnika ruszamy na szlak. Chyba jednak słoneczko dało mi się trochę we znaki, bo mam dreszcze i gorączkę. Koło 4-tej docieramy do miejsca noclegu, czyli buddyjskiego klasztoru. Będziemy spali w głównej sali klasztoru, w przygotowanych przez młodych mnichów niewielkich pokoikach powstałych przez oddzielenie części sali głównej bambusowymi parawanami. Nocleg zapowiada się niezwykle atrakcyjnie, zresztą kolacja też, bo będziemy mieli okazję spróbować dań przygotowanych przez aż dwie kucharki, w ramach połączonych sił dwóch grup - naszej z pewnym Amerykaninem. Dzięki temu na stole mamy prawdziwą kulinarną ucztę, zarówno pod względem ilości jak i jakości. Do ryżu i zupy z miejscowych warzyw sałatowatych dostajemy jeszcze curry z jajkiem, curry rybne, curry z dyni, warzywa smażone, groszek, jakąś tajemniczą sałatkę i chilli dla chętnych. Te 7 dań wypełniło nas w pełni, a tu na deser dostajemy jeszcze pomarańcze i awokado. Niebo w gębie, i pomyśleć że całość została przygotowana na zwykłym ognisku. Jedyny mankament to właśnie ognisko, bo przez nie nasza jadłodajnia wypełniona jest po sufit dymem. Spać kładziemy się super wcześnie, bo o 19:30.

27/10 Trekking do Inle

W drodze nad jezioro Inle W drodze nad jezioro Inle fot. Sebastian Domżalski
I pewnie spalibyśmy spokojnie do 6-tej, gdyby nie mnisi, a konkretnie ich modlitwy, które obudziły nas około 5 tej. Dosłownie kilkanaście metrów od nas (bo przecież spaliśmy w głównej sali klasztoru, a gdzieś indziej mnisi mieliby się modlić jak nie w głównej sali) grupa młodych chłopaków pod przewodnictwem nauczyciela zaczęła śpiewać mantry. Nie co dzień mamy okazję przeżyć taką pobudkę. Najfajniejsze jest to, że mnisi wcale nie są w swych śpiewach perfekcyjni: potwornie fałszują a i co rusz śpiew przerywa kaszel któregoś z młodych. Po 25 minutach takiego koncertu postanawiamy wstać. Dziś na śniadanie mamy jajecznicę, smażone banany i frytki! Droga to jeziora zajmuje nam 3,5 h szybkiego marszu. Zwiedzamy jeszcze całkiem przyjemne ruiny Indei, jemy mały lunch i przepływamy łodzią (1h) na drugą stronę jeziora. Meldujemy się w hotelu Bright i po krótkich negocjacjach dostajemy dwójkę za 9$. Drogo, ale podobno nad Inle nie ma wielu tańszych miejsc. Wieczorem zaplanowaliśmy popłynąć kajakiem na zachód słońca. Okazuje się jednak, że tu kajak, czyli "canoe" wypożycza się wraz z wioślarzem. Co kraj to obyczaj. Trochę ponad godzinę pływamy po jeziorze. Po powrocie dajemy radę jeszcze tylko coś przekąsić, a potem jak dłudzy zalegamy na łóżku.

28/10 Inle

Plan na dziś dzień: objazd po Inle. Od rana mamy wynajętą łódkę (długorufowca z silnikiem spalinowym), która ma na obwieźć nas po głównych atrakcjach jeziora. Zaczynamy od wizyty na targu, gdzie oglądamy codzienne życie miejscowych. Potem w kolejności zaliczamy różne warsztaty rękodzieła sprzedające wyroby ze srebra, ręcznie robione parasole, cygara i ubrania z jedwabiu, oglądamy klasztory i pływające plantacje pomidorów (ppp). PPP są miejscową ciekawostką numer jeden. Rosną na wodzie na specjalnych bambusowych tratwach. Podobno dzięki tym niezwykłym warunkom sadowniczym mają niezwykły smak. Całe Inle pomidorami stoi. Plantacji pływających jest całe mnóstwo, co rusz koło jakiejś przepływamy. Pokrywają znaczną część jeziora. Samo jezioro nie ma też czegoś co jednoznacznie można by nazwać brzegiem. Przez to właściwie gdy patrzy się na jezioro z góry to tylko w niektórych miejscach widać lustro wody, a już zupełnie nie wiadomo gdzie jezioro się zaczyna a gdzie kończy. Dodatkowo zwiedzamy jezioro tuż po końcu pory deszczowej. 

Jezioro Inle Jezioro Inle fot. Sebastian Domżalski
Wyraźnie widać, że stan wody jest wyższy niż normalnie, a to dodatkowo potęguje efekt zacierania się linii brzegowej. Jest to sytuacja niezwykła i dla miejscowych, bo niektóre domy, mimo że zbudowane na palach mają zalaną podłogę. W sumie jak się buduje na palach to można już było pomyśleć i postawić chałupę trochę wyżej. Chwilowe problemy nie mącą za to życia wodnych świń. Większość spokojnie obserwuje otoczenie, żyjąc jakby to było dla tego gatunku zupełnie naturalne w drewnianych klatkach, zbudowanych tak jak wiele domów na palach. Na koniec wycieczki płyniemy do buddyjskiego klasztoru znanego wśród turystów jako Jumping Cat Monastery. Klasztor słynie z tego, że mnisi w ramach spędzania czasu wolnego od pracy postanowili przygarnąć parę kotów, ale było im chyba mało, bo zaczęli zwierzaki trenować. Doszli w tym do niezwykłej wprawy, bo dziś koty na zawołanie skaczą przez zawieszoną na półmetrowej wysokości obręcz. 

Popołudnie spędzamy na zasłużonym odpoczynku i lekturze "Burmese Days" Orwella. W drodze na kolację, spotykamy poznaną w Bagan parę Anglików. Umawiamy się wstępnie na spotkanie w Yangon w hostelu Okinawa. A razem z poznanym na trekkingu Amerykaninem idziemy do polecanej przez Brytoli restauracji Unique Superb. Zaczepia nas również miejscowy i zaprasza do swojej nowootwartej restauracji Yippi. Ponieważ jego syn ma dziś urodziny, więc jedzenie ma być za darmo. Wybieramy jednak Unique Superb, bo głupio było by jeść na koszt miejscowego. Czekanie na obiad trwa wieczność, ale umila nam je objazdowy zespół muzyczny, który pod każdą restauracją daje pokaz śpiewu i tańca. 

Jedzenie okazuje się być raczej słabe. Wychodzimy nienasyceni. Postanawiamy zajrzeć na chwilę do Yippi. Właściciel jest nieźle zakręcony. Zabiera nas na zaplecze, gdzie pokazuje śpiącego pod kołdrą jubilata. Chce go nawet obudzić, ale odwodzimy go od tego pomysłu. Zamawiamy za to jednego browara na trójkę i siadamy z właścicielem i całą obsługą do stołu. Gość jest niezwykle interesujący, bo ma abstrakcyjne poczucie humoru, co jest niespotykane u miejscowych. W międzyczasie mamy śmieszną akcję z wizytą w toalecie. Wybieramy się tam z Matem (naszym Amerykaninem). Do toalety prowadzi nas przy świetle świecy jakiś koleś z obsługi, droga wiedzie przez zaplecze i kuchnię. Gdy Mat wchodzi do wychodka facet wręcza mu do jednej ręki świecę a do drugiej zapalniczkę i bez słowa znika. Dość trudno się chyba w takich warunkach załatwić. Obaj wyczuwamy komizm tej sytuacji, bo po wyjściu Mat dokładnie jak przed chwilą otrzymał przekazuje mi instrumenty: do jednej ręki świeczkę, do drugiej zapalniczkę.

29/10 W drodze do Bago

Rano bierzemy rowery i jedziemy do gorących źródeł. Chyba jednak nie chcieliśmy się kąpać tylko pooglądać okolicę, bo gdy po 50 minutach jazdy docieramy do wód i okazuje się, że wstęp kosztuje 4 USD to postanawiamy sobie tę atrakcję odpuścić i wracamy do hotelu. Po drodze zaglądam jeszcze na Internet. Koło 11tej wjeżdżamy z hotelu taksówką do rozwidlenia, gdzie czekamy na nasz autobus do Bago. Na dobry początek autobus spóźnia się 40 minut. Komfort jest jak zwykle, czyli praktycznie nie ma miejsca na nogi. Na dodatek trzęsie niemiłosiernie, ale przynajmniej przez pierwszą część podróży działa klimatyzacja. Plan zakłada pokonanie najcięższego odcinka trasy jeszcze za jasnego dnia. Słusznie przecież kilka godzin z górki po nieistniejącym asfalcie do najbezpieczniejszych nie należy. 

Niestety nasz konwój autobusów staje na 1 godzinę z powodu jakiegoś wypadku na trasie. Później, w środku nocy na jakieś 2 godziny staje nasz autobus. Kierowca i jego pomocnicy naprawiają jakąś część tylnego prawego koła (chyba resor). Nota bene dokładnie ta sama część zepsuła się na trasie Yangon - Mandalay. Pożyczamy ekipie naszą czołówkę. Okazuje się, że ten zespół ma trochę inną metodę naprawy: nie decydują się na zdjęcie koła, tylko podnoszą samochód na lewarkach i starają się naprawić usterkę od dołu. Jak już udało się awarię usunąć to okazało się, że w międzyczasie wyczerpał się akumulator i musimy prosić o pomoc przejeżdżające autobusy. W nocy mam jeszcze niemiłą przygodę z okularami. Wypada mi śrubka i szkło z oprawki. O ile znalezienie szkła nie jest aż takie trudne to odszukanie maleńkiej śrubki w czeluści autobusu jest majstersztykiem (Dzięki ci Mary). Planowy dojazd do Bago (5 rano) okazuje się nierealny. Mamy bagatela 7 godzin opóźnienia.

30/10 Golden Rock

Mynamarski zarząd dróg wykazuje ogromną powściągliwość w stawianiu znaków drogowych. Podczas całego przejazdu udało mi się zauważyć tylko kilka i to w zasadzie na odcinku górskim: było parę niebezpiecznych zakrętów - zupełnie zresztą nie wiem dlaczego akurat w tych miejscach, bo niebezpieczny zakręt to w zasadzie co drugi był - i jeden trąbić - też ciekawostka. Z trików używanych przez kierowców na uwagę zasługują poza oczywiście trąbieniem - drewniane podstawki pod koła. Mają kształt ostrosłupa z rączką u podstawy. Kładzie się to cudo pod koła na każdym postoju, tak żeby samochód nie stoczył się znienacka.

Wysiadamy w potworny upał i od razu dajemy się naciągnąć rikszarzowi na podwiezienie pod firmę przewozową. Jemy obiad, czekamy 0,5 h i z braku innych środków transportu wsiadamy w pick-upa do Golden Rock. Bierzemy droższe miejsca przy kierowcy, ale jesteśmy już tak zmęczeni, że postanawiamy pozwolić sobie na tę odrobinę luksusu. Po pół godzinie jazdy (w kierunku Kalaw) odbijamy od głównej drogi już we właściwym kierunku. Jadąc z Kalaw autobusem spokojnie mogliśmy wysiąść na tym skrzyżowaniu i w cale nie dojeżdżać do Bago - tylko, że wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. Ściśnięci przeżywamy kolejne 3,5 godziny jazdy. Pokój w hotelu Sea Sar zaliczyć można do kategorii oszczędnych. Pokój kosztuje 5 USD no i może dlatego przypomina trochę celę. Dodatkowo w promocji właściciel dorzucił nam całą menażerię. Oprócz standardowej chmary komarów, wieczorem natknęliśmy się na 5 cm pająka, a rano w koszu znaleźliśmy żuka giganta, a tuż przy plecaku smacznie drzemiącą żabę.

31/10 Golden Rock

Wycieczka na Złotą Skałę zajęła nam niecałe 6 godzin. Po porannym śniadaniu (wliczonym w cenę pokoju) wjechaliśmy wraz z innymi pielgrzymami na ciężarówce na górny parking. Wjazd należał do jednej z większych atrakcji. 35 osób usadzonych w ciasnych rzędach, miejsca między rzędami jest akurat tyle że przeciętny białas (wyższy przecież od przeciętnego Azjaty) nie ma możliwości zmieścić nóg. Ciężarówka odjeżdża tylko gdy zbierze się komplet pasażerów, co skrupulatnie kontrolują liczni pracownicy. Na naszej naczepie towarzystwo jest mocno wesołe, śmiało się, zagadywało i pokazywało palcem przybyszy z innego kontynentu. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze dwukrotnie: na kolejne liczenie i zbieranie opłaty. Na górze wytaczamy się z ciężarówki na placyk z restauracjami i sklepami. Stąd podobno jeszcze 40 minut trzeba się wspinać do Złotej Skały. 

My korzystamy z rad innych podróżników i idziemy trasą alternatywną - zdecydowanie ciekawszą i tańszą o 6 $. Droga, którą idziemy biegnie na lewo od głównej trasy, trzeba wejść tak jakby w dolinę, po dość dobrze przygotowanej ścieżce, która z czasem staje się trochę mniej przygotowana. Trasa jest dość płaska, ale czasami można mieć wrażenie, że prowadzi w dół, zamiast pod górę. Jest to droga prowadząca do wodospadu i polany z pagodami (tzw. Las Pagodas, czyli lasu pagód). W ciągu 30 minut docieramy właśnie na tę polanę, gdzie droga bardzo mocno zakręca w prawo i pnie się pionowo w kierunku Golden Rock. Teraz czeka nas ciężka wspinaczka, głównie pod górę. Po drodze mijamy stoisko z napojami. W końcu po około godzinie docieramy na szczyt wzgórza. Naszym oczom ukazuje się widok na blaszaną wioskę. Idziemy kawałek dalej i wreszcie dostrzegamy „ją”. Upragniona Złota Skała. Nie wiem jednak czy ten widok wart jest tego całego zachodu. 

Kamień jest rzeczywiście całkiem spory i wisi w dość dziwaczny sposób, tuż nad przepaścią. Dobrze, że podtrzymuje go ten włos Buddy, bo inaczej byłoby niefajnie. Oglądamy to zjawisko wraz z innymi pielgrzymami, którzy do skały dolepiają kawałki złota no i oczywiście składają przeróżne pokłony. To chyba na tyle, czas wracać. Może uda się jeszcze dziś dotrzeć do Yangonu. Ostatni autobus do stolicy odjeżdża o 13:00, czyli mamy akurat tyle czasu, żeby przekąsić lunch. Podróż jak to mają w zwyczaju podróże w Myanmarze zamiast planowanych 4,5 h zajęła nam 6h. Do Yangonu dotarliśmy już dawno po zmroku. 

Początkowy pomysł wracania miejskim autobusem spalił na panewce, więc do centrum jedziemy taksówką. Po drodze wymieniamy walutę w hotelu Central. Okinawa Guesthouse okazał się być bardzo przytulnym hotelem, a po negocjacjach cena nie była nawet taka zła (wzięliśmy jedno łóżko w dormitory za 8 USD). Na kolację wybieramy się do tajskiej knajpy. Jedzenie dość drogie, a do tego nawet jak na moje możliwości strasznie ostre. Przez całą kolację lały mi się z oczu łzy. Noc też nie należała do najprzyjemniejszych, bo znów komary żarły jak szalone. Nie dość, że wlatywały pod moskitierę, to cwaniaki potrafiły tez pogryźć gdy przyłożyło się ciało do moskitiery (W ten sposób Mary rano znalazła na nodze pole 2x2 cm całe pokute przez komary).

1/11 Yangon

Mnisi ustawiają się w kolejce, czekając na jedyny tego dnia posiłek Mnisi ustawiają się w kolejce, czekając na jedyny tego dnia posiłek fot. Sebastian Domżalski
Wstajemy strasznie niewyspani. Jemy w hotelu śniadanie i ruszamy na podbój miasta. Przeprawiamy się promem na drugą stronę rzeki (dla turystów cena mocno zawyżona) i dam dajemy się namówić na przejażdżkę rikszą po miejscowych atrakcjach. Na program wycieczki składa się oglądanie wioski i posągu buddy, wizyta na targowisku, zwiedzanie świątyń różnych religii (muzułmańskiej, hinduskiej, buddyjskiej i chrześcijańskiej). Wszystko jest raczej mało atrakcyjne, szczególni jeśli porówna się z tym co widzieliśmy poza Yangon. Sama przejażdżka jest jednak w porządku. Rikszarze cały czas starają się nas zabawić, pokazując dodatkowe atrakcje, co chwilę słyszymy: Dog!, Rice!, Water! No bardzo ładne rzeczywiście. 

Po 1,5 h wracamy do Yangon. Najpierw idziemy do Bimana dowiedzieć się co z naszymi biletami. Rezerwacja już jest, ale manager będzie dopiero jutro, więc musimy przyjść jeszcze raz. Dobrze, że ten Biman jest w centrum, a nie na jakimś obrzeżu, bo byśmy się nieźle nalatali. Oglądamy trochę centrum przechodzimy koło głównych budynków rządowych i w samo południe oddajemy się Internetowi. Działa nieźle, ale Yahoo i Hotmail są zablokowane. Lunch jemy na ulicy w jednym z setek minibarów. Jedzenie nie wygląda może najsterylniej, ale smakuje całkiem nieźle no i jest bardzo tanie. Na deser fundujemy sobie mrożoną kawę. Muszę się jeszcze jedną obserwacją z czytelnikami podzielić. Birmańczycy mają interesujący zwyczaj podawania wszystkiego prawą ręką. To może nie jest jeszcze dziwne, bo tak robią też inne narody azjatyckie uważając, że lewa ręka jest nieczysta (używa się jej wyłącznie w toalecie). Ale w Birmie dodatkowo przy podawaniu czegokolwiek trzeba dotknąć lewą ręką prawego przedramienia i dopiero podać przedmiot. 

Koło 14- tej ruszamy na zwiedzanie głównej atrakcji stolicy Swedagon Paya, górującej nad miastem złotej stupy. Tym razem decydujemy się na przejazd autobusem, nie dość że tanio to jeszcze ciekawie. Tylko, że problem jest nie tylko z dowiedzeniem się jaki jest numer właściwego autobusu, ale też zorientowanie się czy podjeżdżający autobus to właśnie ten, o który nam chodzi. No i problem podstawowy, gdzie w ogóle jest przystanek. Rozpoznanie autobusu jest niezwykle trudne, dlatego że numery napisane są w miejscowym alfabecie i nijak nie idzie się zorientować. Dobrze, że jakiś uprzejmy człowiek zapisał nam numer na ręce, więc poprzez porównanie możemy przynajmniej próbować coś wychwycić. Tylko, że lokalizacja numeru też wcale nie jest prosta. W końcu się jednak udaje. 

W autobusie pracują zwykle 4 osoby. Kierowca oczywiście siedzi jak zwykle nie po tej stronie i dlatego musi też jechać jego pomocnik, co już dla nas nie jest oczywiście żadną nowością. Do tego pracuje dwóch bileterów: "pomocnik wysiadających" i "pomocnik wsiadających". Oprócz zbierania opłat za przejazd zajmuje się oni przede wszystkim udrażnianiem ruchu. Na przystanku jeden zostaje w środku i wypycha - czasem nawet dość nachalnie - wysiadających ("pomocnik wysiadających"), a drugi z zewnątrz wpycha wsiadających. Wszystko odbywa się w nadzwyczajnym pośpiechu i zwykle przy akompaniamencie głośnego pokrzykiwania. 

W autobusie generalnie jest straszny ścisk, ale my jedziemy tylko 3 przystanki, co prawda długie, ale idzie wytrzymać. Wysiadamy pod samą pagodą. Niestety Mary jakoś słabo się czuje, więc zamiast wejść do środka postanawiamy poszukać coca coli - uniwersalnego środka na ból brzucha. I choć poszukiwania coli kończą się wreszcie sukcesem to i tak postanawiamy przełożyć zwiedzanie na jutro, a dziś przejść się do parku, gdzie podobno można obejrzeć ładny zachód słońca na tle Swedagon Payi. Park i jezioro są nawet przyjemne (wstęp 1000 kyatów), pełno w nim romantycznych ławek i obściskujących się na nich par. Park jest całkiem duży więc spacer zajmuje nam całe popołudnie. Zachód nas jednak bardzo rozczarowuje. Pogoda ledwo się odbija w wodzie, a słońce jest jakieś takie mdłe. Do hostelu wracamy na piechotę przez oddalone, ciemne i ruchliwe ulice Yangonu. Nie jest to jakieś bardzo przyjemne doświadczenie, ale udaje się przeżyć. W obawie o żołądki kolację postanawiamy zjeść w fast foodzie.

2/11 Yangon

Po nocy, której głównym elementem było wybijanie komarów, zbieramy się rano na głównym targ miasta i odkrywamy, że jest to instytucja wymyślona wyłącznie dla turystów, gdzie można kupić setki przeróżnych pamiątek. W międzyczasie udaje nam się znaleźć też bardzo profesjonalny zakład fotograficzny, gdzie wypalam moje zdjęcia na płytę. Potem wracamy do Bimana, aby dowiedzieć się czy manager wrócił i jak wygląda sytuacja z naszymi biletami. Manager rzeczywiście wrócił, ale odsypia podróż, więc nic nie załatwiamy. Manager jest tu chyba lokalnym bóstwem, bo jak byliśmy za pierwszym razem to tez nikt nie śmiał mu przeszkadzać, bo się wtedy modlił. No nic wracamy do hostelu, obijamy się i jemy lunch. A potem wracamy do Bimana. Okazuje się, że manager wciąż śpi, więc musimy jeszcze poczekać. 

Po godzinie manager wreszcie wybudził się ze swojego zimowego snu i załatwił sprawę w 3 minuty. Z Bimana bierzemy taksówkę pod Swedagon Paya, podjeżdżamy pod wejście dla białasów (to z windą). Z bólem serca płacimy 5$ od łebka i wchodzimy. Pagoda z bliska przypomina skrzyżowanie typowych tu pagód i stup z typowymi dla Myanmaru pałacami. Jeśli zobaczylibyśmy to cudo tuż po przylocie pewnie zrobiłoby bardzo duże wrażenie, a tak na koniec jest po prostu ok. W czasie zwiedzania zaczepia nas jakiś koleś i zapytuje czy nie zamienilibyśmy mu złotówek na kiaty. Twierdzi, że polską walutę dostał w ramach zapłaty za swoje usługi przewodnickie. Nie możemy mu jednak pomóc, bo nie mamy drobnych. Później dowiadujemy się od innych turystów, że to zwykły naciągacz, który najpierw pod pozorem tworzenia kolekcji wyciąga od turystów obcą walutę, a później u innych wymienia ją na kyaty. Cóż za wymyślna metoda zarabiania na życie. Informację tę dostajemy od spotkanych przez nas po raz trzeci na tym wyjeździe Brytyjczyków z Dubaju. Są generalnie strasznie śmieszni i bardzo mili. Dają nam też radę gdzie zjeść. I rzeczywiście żarcie w restauracji New Delhi daje radę, a cena jeszcze bardziej. 

Poznaliśmy już Yangon za dnia teraz przyszła kolej na Yangon w nocy. Trafiamy do Beer Garden Emperor, gdzie zamawiamy dzban piwa Dagon. Na sali siedzą w zasadzie wyłącznie faceci. Akurat trwa show karaoke, śpiewają młode dziewczyny, dość zgrabne i jak na miejscowe warunki ładne. Wydaje się, że wszystkie mają chyba z lokalem podpisaną umowę o pracę, a ich obowiązki w dużym stopniu wykraczają poza estradowe występy. Od czasu do czasu któraś z piosenkarek zostaje obdarowana kiczowatym papierowym szalem, albo wiązanką sztucznych kwiatów. Zaraz po ceremonii podatek wraca na swoje miejsce, tak żeby następni chętni tez mieli czym dziewczyny obdarowywać. Same zainteresowane w cale zainteresowane nie są i nawet fakt ich obdarowywania nie jest w stanie ich znudzonego oblicza zmącić. 

Tuż przed 7-mą zaczyna się prawdziwa atrakcja wieczoru Fashion Show. Postanowiliśmy więc zamówić jeszcze jeden dzban piwa Dagon i ową atrakcję obejrzeć. A warto, bo widowni wcale raczej nie stanowią projektanci myanmarskiej mody, ani właściciele salonów mody tylko raczej koneserzy kobiecego piękna i to najlepiej w ogóle bez ubrania. Z ich punktu widzenia wszelaka moda jest więc zbędna. Pomiędzy poszczególnymi prezentacjami pokazują się znane nam już piosenkarki. Wszystkie bez wyjątku dziewczyny są tak znudzone, że naprawdę człowiekowi żal ich się robi. Dopijamy więc nasz dzbanek i wracamy do hostelu.

3/11 Samolot

Ostatni dzień w Myanmarze poświęcamy na końcowe zakupy. Ciekawe, że już któryś raz mamy problem z wymianą drobnych dolarów. Ci cinkciarze są jacyś wściekli. Ja rozumiem, że można być przywiązanym do dużych banknotów, ale żeby do tego stopnia. Dla nich nie tylko 10x10$, to coś innego niż 100$, ale i 10x1$ jest warte znacznie mniej niż 1x10$. Ten strach przed małymi banknotami jest tak duży, że zasadniczo małych nominałów to w ogóle nie chcą przyjmować. Koło 10:30 tej jedziemy na lotnisko, gdzie spędzamy czas oczekując na samolot. Przed wylotem musimy jeszcze zapłacić po 10$ dolarów na rzecz rządu i możemy opuszczać kraj. Po przejściu kontroli okazuje się, że Bangkok Airways mają swój lounge także na lotnisku w Yangon i to oczywiście dla wszystkich pasażerów. W środku i przekąski za darmo - jednym słowem serwis pierwsza klasa. Bardzo sprawnie wylatujemy z Myanmaru i równie sprawnie przesiadamy się na lot do Dhaki. 

Samolot jest prawie pusty, ciekawe jak ten Biman funkcjonuje. Znów lecą modlitwy do Allaha o szczęśliwy lot i znów stewardesa wita pasażerów "Salam alejkum ladies and gentelmen" Na lotnisku wymieniamy kasę i wychodzimy. Próbujemy zadzwonić pod podany w LP numer telefonu firmy nurkowej na wyspie St. Martin, ale okazuje się że jest błędny. W takim wypadku jedziemy na dworzec autobusowy łapać jakiś transport do Bogry, dogadujemy się z motorikszarzem, że zabierze nas za 150 taka. Po 45 minutach taksiarz wyrzuca nas tuż pod siedzibą firmy jeżdżącej do Bogry. W kasie dowiadujemy się, że autobus odjeżdża "now" i rzeczywiście w ciągu 30 sekund jesteśmy w jadącym autobusie (właśnie przejeżdżał koło firmy). 

Autobus jest całkiem wygodny, siedzenia przestronne, dużo miejsca na nogi. Ruch lewostronny, ale wszyscy mają już kierownicę po dobrej stornie (czyli po prawej). Po 4,5 godzinie budzi nas obsługa i wywala z autobusu. Wypadamy dokładnie w ramiona zdziwionych rikszarzy. Pytamy o hotel i okazuje się, że ten, o który nam chodzi jest nieczynny, ale obok jest inny. Ktoś uprzejmy prowadzi nas właśnie do niego. W Naz Complex dostajemy pokój za 200 taka (pan dorzuca gratis spiralkę antykomarową). Możemy kłaść się spać.

4/11 Paharpur, Mahargat

Z rana ruszamy rikszą na dworzec, wsiadamy w autobus do Jaipurkat i po 1,5 h jesteśmy na miejscu. Jest śmiesznie. Wszyscy się na nas gapią jakbyśmy byli z Marsa co najmniej. W Jaipurhacie łapiemy kolejny - tym razem bardziej lokalny - autobus do Paharpur, a tam przesiadamy się na rikszę, która dowozi nas pod muzeum. Choć wydaje się, że ruiny są całkiem niedaleko, to jednak wejście znajduje się dokładnie po drugiej stronie. Wstęp dla obcokrajowców kosztuje aż 50 taka, czyli kilkadziesiąt razy więcej niż dla miejscowych. W muzeum mają parę (dosłownie parę) eksponatów i to nie lokalnych a pościąganych z całego Bangladeszu. Ruiny to zwykła kupa kamieni, taka jakich na całym świecie jest mnóstwo, ale tu z braku laku jest to niezwykła atrakcja turystyczna. W sumie podróż od hotelu do ruin zajęła nam trochę ponad 3 godziny, a zwiedzanie niecałe 30 minut. 

W drodze powrotnej wracamy tym samym systemem, którym przyjechaliśmy, z tą tylko różnicą, że z Jaipurhatu jedziemy do Mahargatu, czyli miejscowości przed Bogrą. Tam 1 km od głównej trasy można obejrzeć ruiny świątyni hindu (30 taka), odpuszczamy zwiedzanie muzeum (50 taka) i idziemy na ruiny fortu. Z Mahargat motorikszą jedziemy do Bogry. Miasto jakość strasznie urosło podczas naszej nieobecności, jakby przybyło mieszkańców. Wczoraj w nocy i dziś rano na ulicach prawie nie było ludzi, teraz jest ich całe mnóstwo. Do tego jedną stroną idzie jakaś manifestacja. Jesteśmy trochę głodni, więc idziemy do Lilly Restaurant, żarcia podają co prawda dużo, ale ceny wysokie a jakość średnia. Wieczorem korzystamy z Internetu. Noc znowu nie przespana, cholerne komary mnie wykończą.

5/11 Puthia, Rajshahi

O 6:40 wychodzimy z hotelu i prosimy rikszarzy o podwiezienie nas do autobusu jadącego do Rajshari. Na początku nie mogą zrozumieć, o co chodzi, ale po chwili okazuje się dlaczego. Autobus do Rajshahri?? stoi tuż przed naszym nosem. Jest prawie pełen, więc ruszamy w ciągu paru minut. Po niecałych 2 godzinach i przetrwaniu problemów żołądkowych jednego z pasażerów wysiadamy w Puthi. Rikszarz podrzuca nas pod pałac za standardowego dziesią"taka". W czasach świetności rzeczywiście musiał robić niesamowite wrażenie. Teraz służy jako college, a to nawet dodaje mu uroku. Obok głównego budynku znajduje się kilka, jak na Bangladesz niezwykle interesujących, hinduskich świątyń. Świątynie znajdują się pod opieką konserwatora zabytków. My mamy szczęście, bo akurat miejscowy pracownik tego urzędu nas po nich oprowadza. Ma klucze do wszystkich zakamarków więc może nam wszystko dokładnie pokazać. Ma super dziwny sposób mówienia po angielsku: My name is Mohamed, but I am a archeologist, but I don’t know." 

Hinduskie świątynie w Puthii Hinduskie świątynie w Puthii fot. Sebastian Domżalski
Pokazuje wszystko z wielki przejęciem. A jest co oglądać, bo świątynie są rzeczywiście ładne (choć strasznie zaniedbane). I są w naszej opinii jedną z największych atrakcji Bangladeszu. Do drogi wracamy rikszą za dziesią"taka" i dość szybko łapiemy busa do samego Rajshahi. Wyrzucają nas tuż przed dworcem autobusowym, idziemy więc sprawdzić możliwości dalszego transportu. Wygląda na to, że jedyny autobus do Khulny odjeżdża o 8-mej rano. Znacznie więcej pojazdów jeździ za to do położonego trochę bliżej Jessore. Kupujemy bilety na autobus o 16:15 i rozglądamy się za możliwością zostawienia na kilka godzin bagażu i obejrzenia miasta. Na dworcu nie ma żadnej przechowalni. Próbujemy wynająć pokój w pobliskim hotelu (najtańszy ma kosztować 80 taka), ale nie ma wolnych miejsc, a samych bagaży przechować nie chcą. No to trudno Rajshahi zwiedzać będziemy z plecakami. 

Bierzemy riksze na drugi koniec miasta, czyli na promenadę Sunset i tam w restauracji jemy obiad. Potem z plecakami ruszamy na przechadzkę wzdłuż Gangesu. Rzeka nas trochę zaskakuje, bo w zasadzie jej nie ma. To jak na warunki Bangladeszu, kraju który wodą stoi, dość nietypowe. Pewnie dlatego w przewodniku jest napisane, że czasami przemytnicy przekraczają granicę z Indiami suchą nogą. Spacer okazuje się jednak męczący, wsiadamy więc w riksze i prosimy o podwiezienie do Boro Kuthi, a stamtąd również rikszą przez bazar wracamy na dworzec autobusowy. Mary zostaje z plecakami a ja idę trochę pofotografować, gdy wracam Mary jest już otoczona przez grupę 20 Bangladeszan, którzy wlepiają swe śliczne oczęta w moją śliczną żonę. No i oczywiście pytają "which country". Najlepsze są różne odmiany tego pytania, np. Where are you living, country?, albo How are you from?" 

O państwo naszego pochodzenia pytają tu zresztą wszyscy i to na non stopie. Jeśli tylko łyknął trochę więcej angielskiego to zagadują potem "How are you?", albo "What is your name?" lub po prostu "Your name?", Ciekawe, że czasami jak nie znają angielskiego, to zamiast "Your country?" pytają "Japan?" tak jakbyśmy mieli skośne oczy. Nigdy w takim wypadku nie pada nazwa innych krajów, zawsze jest to Japonia. Dziwne. W Jessore okazuje się, że mamy od razu transport do Khulny, wsiadamy i tyle nas w Jessore widzieli. Az się chce zacytować klasykę "Ja to proszę pana mam bardzo dobre połączenie". W Khulnej wysiadamy nie wiadomo gdzie, ale na szczęście są rikszarze. Wymieniamy nazwę interesującego nas hotelu i pokazujemy 10 taka. Nie ma zgody więc dorzucamy drugiego 10 taka. Metoda nie jest co prawda doskonała, ale pozwala na jako taki komfort psychiczny, a i nie przepłacamy za nadto. W hotelu Society przyglądamy się pokojom i postanawiamy poszukać czegoś lepszego. Tuż po drugiej stronie ulicy jest hotel, który LP klasyfikuje jako "mid-range". Mają całkiem przyzwoity pokój z nową moskitierą za 250 taka, czyli 4$. Nieźle jak na "mid-range".

6/11 Bagerhat

Dzień zaczynamy od zebrania informacji na temat wycieczek do Sundurbans, czyli lasu namorzynowego, podobno największej atrakcji Bangladeszu. Jedyne czynne biuro turystyczne, jakie znajdujemy, to Guide Tours Ltd. Nie mają jednak obecnie żadnej wycieczki w te rejony. Mogą dla nas coś zorganizować, np. jedno- lub dwudniowy wypad. W pierwszym przypadku koszt wyniósłby 100$ za 2 os., w drugiej 180$. W obu jedzie się w zasadzie do granicy parku i tam pływa łódką plus ewentualnie można pochodzić po specjalnie przygotowanych drewnianych kładkach. Jakoś nas to nie przekonuje, chyba gra nie jest warta swojej ceny (szczególnie jak na lokalne standardy). Dajemy sobie jeszcze czas do 4-tej na zastanowienie. Na razie jedziemy do Bagerhat. 

Procedura jest standardowa, nim się rozejrzymy już mamy do wyboru kilku rikszarzy, którzy zawiozą nam wszędzie tam gdzie sobie tego zażyczymy, tylko jak im wytłumaczyć, że chcemy jechać na nabrzeże, z którego można przepłynąć promem do przystanku autobusów do Bagerhat. No jakoś się udaje. Prom jest bezpłatny, ale kursuje rzadko, więc w niszę wcisnęli się prywatni przewoźnicy, którzy w ekspresowym tempie przerzucają wszystkich chcących zapłacić 2 taka. Zaraz po wyjściu z łódki znajduje nas naganiacz, który zwie się supervisorem i doprowadza do właściwego autobusu. Wysiadamy 5 km przed Bagerhat tuż przed muzeum. Bilet za 50 taka obejmuje też wstęp do meczetu Schahit Gambit - podobno jeden z najładniejszych w tym kraju. Standardowo wpasowuje się w poziom innych dostępnych tu atrakcji. Nie można też powiedzieć, że jest tragiczny, a zewnątrz wygląda nawet nieźle. Wewnątrz poza kilkoma fragmentami terakoty nie właściwie nic, co mogłoby zaciekawić turystę, no może poza śpiącym mułłom. Dodatkowo oprócz Schahit Gambit w okolicy jest jeszcze kilka innych meczetów i dzięki temu miejsce jako takie ma już nawet jakiś klimat. 

fot. Sebastian Domżalski
My oglądamy jeszcze 4 takie meczety, są znacznie mniejsze i może przez to robią mniejsze wrażenie. Zdecydowanie najfajniejsze jest jednak spacerowanie po wioskach. Mieszkańcy, co typowe dla Bangladeszu, są niezwykle mili i niezwykle zainteresowani naszymi osobami. Bez problemu pozwalają sobie robić zdjęcia, a niektórzy nawet sami o to proszą. Trochę gorzej jest z fotografowaniem kobiet. Wiadomo kraj islamski, w ogóle z nimi jest trochę gorzej, bo mało je widać, ale jak widać to zawsze są w fajne i kolorowe stroje odstawione, że aż się chce zdjęcie zrobić. I jak zapytać, to zazwyczaj któraś z kolei się zgodzi. W pewnym momencie Mary ma kłopoty żołądkowe, więc się rozdzielamy i część trasy robię sam to owocuje zaproszeniem do jednej chaty no i oczywiście całym mnóstwem zdjęć. Teraz będę musiał moim nowym znajomym parę z tych zdjęć wysłać. Na koniec (już razem) oglądamy jeszcze drugą część zabytków, położoną bliżej miasta. 

Jej najważniejszym punktem jest Mazhan. Musi być to bardzo ważne miejsce, bo sporo tu miejscowych. Tu tak jak poprzednio robimy sobie wycieczkę po innych atrakcjach, czyli kolejnych meczetach. Wyglądają już w zasadzie identycznie jak te oglądane przez nas wcześniej. W międzyczasie miejscowi zaciągają nas na podwórze jednego z domów i pokazują pływającego tuż przy brzegu krokodyla. Rzeczywiście LP pisał coś o odwiedzających Bagerhat krokodylach z Sundarbansów. Widocznie jednego udało się złapać, a teraz robi za atrakcję turystyczną. Koło 4-tej wracamy do Khulny, gdzie z małymi kłopotami udaje nam się kupić bilety na podróż do Dhaki słynnym Rocket-em, czyli łodzią pasażerską, tzw. steamerem (parowcem). Szkoda, że wcześniej tego nie wymyśliliśmy, bo nie musielibyśmy płacić za nocleg w hotelu. 

Łódź ma pojawić się już o 21-szej, a odpłynąć koło 3-ciej, ale na pokład można wchodzić w zasadzie od razu wieczorem. Wracamy więc do hotelu, po drodze jedząc bardzo dobre jedzenie w restauracji koło Meena Bazaar (czyli supermarketu). Spakowani opuszczamy hotel koło 9-tej i ruszamy rikszą na nabrzeże. Tam niestety okazuje się, że Rocket ma opóźnienie, więc musimy spędzić 2 godziny w biurze w otoczeniu chmary wygłodniałych komarów. W końcu pojawia się nasz "parowiec", który z parowcem ma wspólne tylko charakterystyczne koło zamachowe. Możemy wejść na pokład, udać się do naszej kajuty i spokojnie spać czekając jednocześnie aż nas pojazd odbije od brzegu.

7/11 Rocket

Pomysł z Rocketem okazuje się strzałem w dziesiątkę. Szczególnie, że stan Mary znów się pogorszył, więc podróż w kabinie z toaletą na wyciągnięcie ręki jest jak znalazł. Podczas gdy jedni śpią na wygodnym łóżku, inni mogą podziwiać widoki. Niestety widoki są raczej średnie, bo i pogoda jest średnia. Nie dość, że niebo cały czas zachmurzone, to na dodatek w powietrzu ciągle unosi się jakaś specyficzna mieszanka smogu i mgły. Nasz statek ma 4 klasy: I z 10 całkiem dużym kabinami z klimatyzacją , II z 12 kabinami, w których mieszczą się w zasadzie tylko łóżka, no i klasy III i IV, na które turystom biletów się nie sprzedaje, no i coś w tym jest, bo tak naprawdę są to po prostu pokłady: górny i dolny. Tam podróżują zwykli Bangladeszanie. Są niemiłosiernie poupychani, gdzie jest tylko kawałek wolnej przestrzeni, zaraz zajmuje go jakiś człowiek. Najgorzej mają ci którzy mieszczą się przy maszynowni, bo tam huk jest okropny. Generalnie oczywistością jest, że podróż w takich warunkach do najprostszych nie należy, no ale nie jest też w cale droga i dzięki temu jest dostępna dla mas. 

Zaczynam rozumieć, czemu w Bangladeszu jak tonie 500 osobowa łódź, to ginie na niej zwykle 2000 osób. W czasie rejsu widać też jak na dłoni, że Bangladesz to kraj wody. Rzeki pełnią tu rolę dróg komunikacyjnych, I tak jak w Polsce na drogach jest pełno samochodów, tak w Bangladeszu na rzeka pływa mnóstwo łodzi, bo transport rzeczny jest tani i wygodny, tylko trochę wolny. W wielu wypadkach jednak łatwiej popłynąć, niż wybrać się w podróż pociągiem, który z braku mostów kolejowych, kursuje tylko na krótkich odcinkach. Jadąc pociągiem trzeba więc często przesiadać się z pociągu na prom by przekroczyć rzekę i potem ponownie wsiadać do pociągu. Nasza 2 klasa stanowi swojego rodzaju enklawę. Mamy specjalnego strażnika, który pilnuje, aby goście z III i IV klasy nie zakłócali nam spokoju podczas rejsu. My za to możemy spokojnie odwiedzać wszystkie klasy (włącznie z pierwszą). Mamy tez swoją restaurację, w której jemy posiłki, a dodatkowo, możemy też zamawiać rzeczy w restauracji klasy pierwszej. Wyżywienie nie jest wliczone w cenę (na szczęście 4$ za dzień to nie jest jeszcze tak źle). Podróż upływa nam na podziwianiu widoków, spaniu (głównie Marysi) i czytaniu książki (głównie mi).

8/11 Dhaka

Do nabrzeża dobijamy przed 8-mą. Znajdujemy hotel. Pokój w hotelu Sugandha kosztuje 250 taka. Zostawiamy rzeczy i ruszamy na podbój miasta. Najpierw oglądamy Bicycle Street, niestety jest jeszcze za wcześnie i sklepy są pozamykane. Dziś nawet na chwilę się przejaśnia, ale w Dhace zanieczyszczenie powietrza jest tak ogromne, że ta poprawa pogody na niewiele się zdaje. Smog zbiera swoje żniwo, bo odzywa się moja alergia. Old Dhaka to właściwie labirynt wąskich uliczek, w których człowiek co chwila się gubi no a zdecydowanie rzadziej odnajduje. Początkowe poszukiwania Armenian Church i Star Mosque kończą się sromotną klęską i musimy zatrudnić rikszarza, który podwozi nas do drugiej z tych atrakcji (jak się okazuje byliśmy bardzo blisko), ale chyba sam rikszarz nie wiedział gdzie Gwieździsty meczet jest, bo jechał na około i pytał o drogę przechodniów. Meczet jest rzeczywiście fajny i koniecznie trzeba go zobaczyć. 

Armenian Church udaje nam się już znaleźć własnymi siłami. Potem zwiedzamy jeszcze Pink Palace, a stamtąd chcemy przedostać się do Fortu. Postanawiamy zatrudnić w tym celu rikszę. Pomysł okazuje się fatalny, bo korki w Dhace są nieprzeciętnie duże i to nie tylko korki samochodowe, ale przede wszystkim korki rikszowe. W końcu szerokość rikszy, tylko w niewielkim stopniu różni się od szerokości auta. Podobno w Dhace jest aż 600 tys. riksz. Taki pojazd kosztuje 11 tys. a dodatkowo jego pomalowanie 4 tys. Ponieważ wszystkie chyba riksze w Bangladeszu są pomalowane, wiec riksza to wydatek 15 tys. taka, czyli około 250 USD. Do tego każdy rikszarz musi wykupić licencję za 500 taka. Wielu rikszarzy nie ma takich pieniędzy, więc riksze wypożycza od specjalnych firm. Muszą przy tym zapłacić zwykle 120 taka za dzień. Żeby więc opłacało się im riksze wypożyczać, muszą jeździć w zasadzie od 8 do 24 tej. W nocy tylko niektóre riksze są oświetlone, i to tylko przy pomocy małej oliwnej lampki, więc jazda do najbezpieczniejszych nie należy. Część ma też na przedzie przywieszone światełko odblaskowe, za które służy płyta CD. 

Najlepszym miejscem do zakupu rikszy jest podobno Bicycle Street Dhace. W okolicy starego miasta jest też kilka warsztatów, które naszą rikszę mogą pomalować. Nasz korek jest tak tragiczny, że na miejsce docieramy po 1 godzinie. Fort doskonale wpisuje się w większość dotychczas oglądanych przez nas zabytków. Znów największą atrakcją jesteśmy ...my. Czujemy się już trochę jak gwiazdy telewizji. W całym Bangladeszu jest tak samo, co chwila ktoś nas zaczepia i wypytuje skąd jesteśmy i co tu robimy. Generalnie wszyscy są bardzo mili. Turystów jest tak niewielu (podczas całego pobytu spotkaliśmy jednego), że jeszcze się nikt nie nauczył, że można z nich zrzynać pieniądze. 

W forcie zaczepia nas cała gromada studentów z jakiegoś kursu przewodnickiego. Robią sobie z nami mnóstwo zdjęć, a nawet nagrywają nas na kamerę. Z fortu przemieszczamy się do hinduskiej świątyni. Jest ciekawa przede wszystkim dlatego, że jest nowoczesna. Stamtąd łapiemy rikszę do centrum Dhaki. Chcemy odwiedzić Bimana i BA, żeby potwierdzić nasz bilety. Mamy spore kłopoty ze znalezieniem siedziby Brytyjczyka, w końcu okazuje się, że przenieśli się do wieżowca naprzeciwko budynku Bimana. Z kolei w Bimanie jest ogromna kolejka. Dokąd ci ludzie lecą? Czyżby wszyscy chcieli się z tego kraju wydostać? W oczekiwaniu spędzamy ponad godzinę, ale wychodzimy z tarczą. Kupujemy jeszcze bilety na autobus do Cox Baazar i wracamy do hotelu. Zjadamy kolację i wracamy do centrum, bo stamtąd odjeżdża nasz autobus.

9/11 Cox Bazaar

Dostajemy super dobre miejsce na samym przedzie. Jest gdzie wyciągnąć kopyta (i dosłownie i w przenośni, bo z samego przodu w razie wypadku można niezwykle daleko polecieć). A kierowca jedzie jak szalony. A dzięki miejscom na samym przedzie mamy całą jazdę jak na widelcu. W Bangladeszu mają naprawdę dobre drogi, tylko, że wąskie strasznie. Więc jak na drodze mijają się dwa autobusy i riksza, no to ktoś musi ustąpić, a kto to będzie wiadomo właściwie od razu… Jedynym z tej trójki, który nie ma odpowiedniej siły przebicia jest rikszarz. Kierowcy autobusów, starają się w takich sytuacjach informować rikszarzy, że nadjeżdżają, trąbiąc klaksonem. Dzięki temu rikszarz wie, że zbliża się niebezpieczeństwo i że musi się ulatniać na pobocze, bo inaczej zginie…Wszystko odbywa się przy zawrotnej prędkości jak na tutejsze warunki. Nie wiadomo tylko jakiej, bo to oczywiście też typowe, że w żadnym samochodzie nie działa prędkościomierz. Wysiadamy koło 8-mej i ładujemy się do hotelu Sunmoon. 

Od razu ruszamy na miasto. Nie robi jakiegoś specjalnego wrażenia, jemy śniadanie i idziemy w kierunku plaży. Nad morzem nie ma w zasadzie zbyt wielu ludzi. Nic dziwnego w sumie Bangladeszanie raczej się nie opalają. Plaża jest szeroka i dzika, a od miasta oddziela ją ściana lasu. Postanawiamy się wykapać, ale żeby nikogo nie urazić wchodzimy do wody w ubraniach. Dopiero po kilku kilometrach spaceru dochodzimy do bardziej zaludnionego miejsca. Bangladeszanie całe życie spędzają w tłumie wiec i na plaże chodzą w tłumie. Tylko tak sobie mogę wytłumaczyć to nagłe skupisko ludzi. Stajemy się oczywiście główną atrakcją. Kilka osób robi sobie z nami zdjęcie. Idziemy dalej i natrafiamy na jakąś przyjemną knajpkę, gdzie zjadamy lunch. Potem możemy ruszać w dalsza drogę. Po pewnym czasie dochodzimy do opisywanej w LP knajpy Angel’s Drop. Zbudowana tuż na plaży na palach dwupiętrowa budowla rzeczywiście robi wrażenie, ale bardziej jest to wrażenie, że stoimy przed jakąś samowolką budowlaną, a nie stylową knajpką. 

Postanawiamy tu jednak wrócić i zjeść kolację. Przed tym jedziemy jeszcze do centrum, gdzie oglądamy buddyjski klasztor, ale po tym co widzieliśmy w Myanmarze robi na nas niewielkie wrażenie. Z klasztoru wracamy na piechotę do hotelu, zaglądając po drodze na pocztę. Bangladesz to jednak biedny kraj, nawet kartki mają skromne. Papier bardzo słabej jakości, jakby wyrwany z bloku technicznego. Zadrukowana jest tylko strona, z miejscem na adres, a z drugiej strony nie ma nic: żadnego zdjęcia, żadnego obrazka. Ma to oczywiście też swoje plusy. Kartki są tanie po kosztują tylko jednego taka (czyli 5 gr.) a znaczek 12 taka. Pusta strona daje całkiem dużą dowolność, można przecież ją samemu domalować i mieć dokładnie taki obrazek jaki człowiek sobie wymarzy. W hotelu zdajemy sobie sprawę jak bardzo jesteśmy zmęczeni, okazuje się też, że popołudniowa drzemka jest niezbędna dla regeneracji naszego zdrowia. Tak jak zaplanowaliśmy jedziemy do Angel’s Drop. W menu mają głównie przekąski. Knajpa musi być chyba mocno oblegana, bo dziś w sprzedaży mają dostępne tylko 3 dania. Na szczęście mają coca colę, która jest wspaniałym uzupełnieniem naszego rumu.

10/11 Chittagong

Rano wsiadamy do autobusu do Chittagong (4h). Na miejscu znów próbujemy zostawić gdzieś nasze bagaże i na zwiedzanie ruszyć bez plecaków. Niestety w firmie przewozowej nie chcą na pomóc, a najtańszy hotel jaki udaje nam się znaleźć chce 200 taka za pokój. Znów więc będziemy zwiedzać z plecakami. Chyba jesteśmy już tym Bangladeszem trochę zmęczeni, bo różne drobne rzeczy jak np. pytania miejscowych zaczynają nas irytować. Dodatkowo Chittagong nie robi jakiegoś oszałamiającego wrażenia. Zwykłe bangladeskie miasto. Po 1,5 godzinie zwiedzania mamy dość i postanawiamy jechać do Dhaki. Nie jest to takie proste, bo przez te korki nasz autobus potrzebuje 1,5 żeby w ogóle wyjechać z miasta, w konsekwencji podróż zajmuje nam aż 6 godzin. Początkowe próby znalezienia taniego hotelu w centrum Dhaki kończą się niepowodzeniem, więc musimy pojechać do Starej Dhaki, tam lokujemy się w hotelu Al.-Razzaque

11/11 Dzień Niepodległości, czyli ostatni dzień wyjazdu

Dzień zaczynamy od spaceru po starym mieście szukając słynnych artystów malujących riksze. W zasadzie znajdujemy tylko jednego. Idziemy więc zwiedzać nowszą część miasta. Oglądamy budynki całkiem przyjemne budynki uniwersytetu i National Museum. Największe wrażenie robi na nas czasowa wystawa fotografii prasowej. Jedną z atrakcji muzeum jest "automat do kawy". Maszyna firmy Valentino Caffe stoi na parterze tuż przy schodach. W sprzedaży jest cały zestaw kaw, wszystkie po 15 taka. W Bangladeszu w obrocie jest bardzo niewiele monet i zazwyczaj mają bardzo małe nominały, więc zebranie bilonów na kwotę 15 taka mogłoby być problematyczne. Dlatego obok automatu na niewielkim stołeczku siedzi pan, który automat obsługuje. Na początku myśleliśmy, że zadaniem pana jest wymiana banknotów na specjalne żetony, czyli coś co w normalnych warunkach było by jego obowiązkiem. Ale tu się zdziwiliśmy, bo gdy zamawiamy kawę to pan wcale nie daje nam bilonu, tylko otwiera drzwi automatu, wyjmuje stamtąd słoik z kawą i słoik ze śmietanką. Wsypuje po łyżeczce obu do kubeczków i odkłada z powrotem na miejsce. Następnie podkłada kubeczki do stojącego obok bojlera Nescafe i nalewa do każdego wrzątku. Taki to "automat do kawy". 

Na podobnej zasadzie działa też w muzeum podświetlana mapa miast Bangladeszu. Zajmuje całą salę i do obsługi ma jednego pracownika, który zajmuje się wysłuchiwaniem życzeń zwiedzających i podświetla wybrane przez nich miasta przełączając odpowiedni przycisk. Z muzeum jedziemy obejrzeć najbardziej okazałą część uniwersytetu czyli Curzon Hall. Następnie jedziemy do dzielnicy Motijheel wymienić pieniądze, a potem do Sudarghat, gdzie na 1/2 godziny wynajmujemy sobie łódkę. Stamtąd wracamy do hotelu, gdzie przepakowujemy rzeczy i idziemy spać. Koło 22 wyruszamy moto-rikszą na lotnisko (200 taka; 0,5h), gdzie oczekujemy na samolot. To był nasz ostatni dzień w Bangladeszu. Jak co dzień pozdrowiliśmy kilkudziesięciu Bangladeszan, jak co dzień kilkudziesięciu innym powiedzieliśmy z jakiego kraju pochodzimy, kolejnym udzieliliśmy informacji na temat naszego samopoczucia, a dalszym kilkudziesięciu odpowiedzieliśmy na pytanie jak mamy na imię. Szkoda, że już wyjeżdżamy, bo przecież wciąż nie poznaliśmy ponad 139 mln obywateli tego kraju. W Londynie jesteśmy na czas, dzięki czemu bez problemu zdążamy na nasz lot Londyn Warszawa. Po prostu Honey Moon z Happy End-em. 

Średnie wydatki na miejscu:
Myanmar = 16,5 USD
Bangladesz = 11,5 USD 

Kursy walutowe:
1 USD = 1280 kyatów (Myanmar)
1 USD = 66 taka (Bangladesz) 

słowa kluczowe: Termin: 14.10-12.11.2006
Trasa: Warszawa - Londyn - Dhaka - Yangon - Mandalay - U Bein - Inwe - Bagan - Mt. Popa - Kalaw - Inle - Golden Rock - Yangon - Dhaka - Bogra - Paharpur - Mahargat - Puthi - Rajshari -

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 0 / 5 (0)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 0 / 5 (0)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 45082 od 30.07.2007

Komentarze

Liczba komentarzy: 8
Maxsat

nvzmk.ru

Niksat

монтаж каркасных металлических зданий

Cikutasat

ооо нпо "новинский завод металлоконструкций"

Minyasat

металлокаркас односкатный

Minyasat

монтаж металлоконструкций лиски

Minyasat

как посчитать площадь металлоконструкций под покраску

Sanyasat

змк 4

Ufbigs

buy tadalafil pill levitra vs cialis where can i buy ed pills

Dodaj swój komentarz - bo każdy ma przecież coś do powiedzenia...

Nie jesteś zalogowany. Aby uprościć dodawanie komentarzy oraz aby zdobywać punkty - zaloguj się

Imię i nazwisko *
E-mail *
Treść komentarza *



Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone