lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Katmandu  
Statua BhairabaKathmandu, Nepalfoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

Diabetic Delhi leader finally gets insulin jab in jail

Ten dead after Malaysia navy helicopters collide

India's battered opposition takes on Modi

Booing your own anthem - Hong Kong and a dilemma

Family of nurse on death row in Yemen to seek pardon

Tens of thousands evacuated from massive China floods

Seven killed as race car hits crowd in Sri Lanka

Pro-China party wins Maldives election by landslide

India opposition criticises Modi for 'hate speech'

Three suspected Chinese spies arrested in Germany

Bruises and broken ribs - Israel's unexplained prison deaths

Father begins legal fight against BP for dead son

Mass arrests made as US campus protests over Gaza spread

Family of nurse on death row in Yemen to seek pardon

Palestinian UN agency must improve neutrality - report

Gaza baby saved from dead mother's womb

Israeli military's intelligence chief resigns

Palestinian arrested over Israeli boy's killing

Netanyahu vows to reject any US sanctions on Israeli army

Israel investigating death of West Bank paramedic

Miasta Azji

 Stambuł

warto zobaczyć: 38
transport z Stambuł: 2
dobre rady: 40

wybierz
[opinieCount] => 0

 Szanghaj

warto zobaczyć: 18
transport z Szanghaj: 1
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pekin

warto zobaczyć: 27
transport z Pekin: 5
dobre rady: 60

wybierz
[opinieCount] => 0

 New Delhi

warto zobaczyć: 23
transport z New Delhi: 2
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Jerozolima

warto zobaczyć: 9
transport z Jerozolima: 3
dobre rady: 12

wybierz
[opinieCount] => 0

 Katmandu

warto zobaczyć: 14
transport z Katmandu: 3
dobre rady: 21

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pokhara

warto zobaczyć: 9
transport z Pokhara: 1
dobre rady: 9

wybierz
[opinieCount] => 0

 Hua Shan

warto zobaczyć: 8
transport z Hua Shan: 3
dobre rady: 18

wybierz
[opinieCount] => 0

 Xi'an

warto zobaczyć: 10
transport z Xi'an: 2
dobre rady: 19

wybierz
[opinieCount] => 0

 Tajpej

warto zobaczyć: 22
transport z Tajpej: 11
dobre rady: 39

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Sri Lanka
     kursy walut
     LKR
     PLN
     USD
     EUR
  •  Sri Lanka
     wiza i ambasada
    Sri Lanka
    ambasada w Polscetak
    wymagana wizatak
    Wiza na 30 dni w systemie elektronicznym ETA: 30 USD. Wiza na 30 dni - "on arrival" - na lotnisku: 35 USD.

Dziennik - Indie, Nepal, Sri Lanka 1999

wtorek, 19 paź 2004

Motto: This is India, everything is possible here.

16-VI-1999 

8.40 Mieliśmy się spotkać na Dworcu Głównym. Maryha jak zwykle nie ma, ale jest Ewa. Kupiłem baterie do aparatu i spotkałem Julitę, Maryh też ją spotkał. Przyszedł Maryh z Małpą. Zjawił się też komitet pożegnalny - Julita, Monika, Młoda, Marianna i Piękny (ze swoją nową komórką). Na odjezdne rozwinęli transparent: żegnamy bohaterów - Indie ’99. I pojechaliśmy. 

13.01 Berlin Zoo Garden, przestudiowaliśmy jakąś mapę ścienną i pomaszerowaliśmy na Tegel, - ale to było daleko - 2 godziny marszu. Do odprawy zwiedziliśmy całe lotnisko, potem nadaliśmy bagaż i weszliśmy na pokład Boeinga 757. Miejsca w ostatnim rzędzie, Maryh przy oknie. Mieliśmy lekkie obawy przed startem. Ale trochę potrząsło, wcisnęło w siedzenie i już po wszystkim. Był dobry obiadek i piwo. Londyn to jedna godzina w tył. Stwierdziliśmy, że nikt nas nie namówi na skok ze spadochronem. Na Heathrow byliśmy o 20.30. Ale to ogromne lotnisko. W terminalu przesiadek panika - prześwietlają bagaż. Nasze filmy? Szybka blokada kolejki i wypakowaliśmy filmy. Podchodzimy bliżej a tam informacja, że maszyny są bezpieczne dla filmów. Autobusem na terminal numer 4 a tu już są Indie. Sami mężczyźni w turbanach i kobiety w sari. O 22.00 byliśmy na pokładzie Boeinga 747, mieliśmy środkowe rzędy, ale obok Maryha było wolne miejsce, na szczęście.

17-VI-1999

Była z nami taka ładna stewardesa i ona obsługiwała mnie a Maryha jakiś przystojniak. Dostałem od niej dwa piwa i dwa wina a Maryh od przystojniaka tylko jedno niezbyt dobre piwo. W Delhi wylądowaliśmy o 11.00 (+4,5 h) i pobiegliśmy do ubikacji a tam szok. Hindusi załatwiają się przy pomocy lewej ręki, a specjalny gospodarz tego miejsca dyryguje gdzie iść, podaje mydło i papier, pokazuje gdzie ten papier odłożyć. Odprawa paszportowa i bagażowa przebiegła bez problemu. Potem się naprawdę zaczęło. Wymieniliśmy dolary: Maryh oficjalnie z rachunkiem a ja nie. Za dolara 42 rupie. Mnóstwo ludzi z okienek oferuje nam swoje usługi, na zewnątrz też. 

Wsiedliśmy do autobusu DTC z lotniska do centrum za 30 rupii. Miał nas wysadzić na Main Bazar a wylądowaliśmy w pobliżu ronda, trochę daleko. W autobusie poznaliśmy Wolfganga z Austrii, który był w Indiach 3 razy, ale tym razem jego bagaż nie dotarł z Londynu. Bierzemy autoriksze na Main Bazar za 20 rupii. Tu to dopiero się działo smród, brud i ubóstwo. Było strasznie gorąco. Trochę potrwało zanim znaleźliśmy hotel - Hotel Fortuna, Main Bazar 5084 za 300 rupii za pokój 3. Osobowy, następna noc za 250 rupii, bo będzie nas tylko dwóch - Wolfi wyjeżdża. W pokoju 2 łóżka, łazienka i nawiew. Wzięliśmy zimny prysznic dla ochłody a tu niespodzianka, bo zimna woda jest ciepła, szkoda. Założyliśmy kłódkę na drzwi i wyszliśmy z hotelu.

 Do zapachu już się przyzwyczailiśmy. Tu nie ma prądu tylko same agregaty. Na razie nie jedliśmy nic z miejscowych przysmaków. Cały czas ktoś nas witał i coś proponował. Zjawił się ktoś i prosił o przetłumaczenie listu od przyjaciół z Polski, poszliśmy do niego a Maryh tłumaczył coś o jakieś wycieczce do Kaszmiru. Zaproponowano nam albo wycieczkę do Kaszmiru albo 2 dni po Delhi za 15 $. Zrezygnowaliśmy i poszliśmy dalej. Przy dworcu kolejowym New Delhi rikszarz wytłumaczył nam rozkład jazdy pociągów do Jaipuru a potem biegł za nami przez 700 metrów oferując swoje usługi, po jakimś czasie chyba mu się znudziło, bo nas zostawił. Cały czas inni rikszarze oferowali nam swoje usługi.

W centrum na rondzie spotkaliśmy Ashoka. Chodził do 9 klasy i nieźle mówił po angielsku. Maryh mu się spodobał, podobno przypomina hinduską gwiazdę filmową. Maryh uwierzył i bardzo się z tego cieszył. Przed jednym sklepem Ashok dostał bambusową pałką po plecach od strażnika za rozmowę z nami. Tu nie ma wstępu zwykły Hindus, tu są sklepy dla obcokrajowców. Gdy się pozbierał poszliśmy do parku w centrum na rondzie, gdzie znowu nas obskoczyli miejscowi oferując najróżniejsze usługi. Nie byliśmy zainteresowani i poszliśmy do rządowej agencji turystycznej gdzie wykupiliśmy wycieczkę po Delhi, Agrze, Jaipurze aż do Varanasi i bilet do Pokhary za 180$ ( jak teraz myślę o tych pieniądzach to mnie serce boli ). Jeszcze krótki spacerek i wróciliśmy do hotelu. Maryha zegarek nadal nie działał a łóżka okazały się za krótkie.

18-VI-1999

O 9.00 czeka na nas kierowca. Pojechaliśmy do Świątyni Lakszmi Narajany, którą wzniesiono dopiero w 1938 roku. Na zewnątrz był Hindus z kobrami, którego Maryh nakręcił na video i szybko uciekliśmy do świątyni. Wstęp bez butów, więc zapłaciliśmy po 2 rupie bakszyszu za popilnowanie naszego obuwia, za oprowadzenie i powiedzenie, że to Sziwa a to Wisznu. Na zewnątrz zrobiłem najdroższe zdjęcie w życiu. Założyli mi pytona na szyję - ok, i dali mi kobrę do ręki - tu myślałem, że zemdleję, A Maryh pstryknął mi zdjęcie. Usłyszeliśmy, że to kosztuje 200 rupii. Kierowca stargował cenę na 50, zapłaciłem i szybko uciekaliśmy. Mówię sobie, że już mnie nikt tak więcej nie oszuka. Pojechaliśmy do Gate of India. Jest to łuk triumfalny poświęcony Hindusom, którzy zginęli w pierwszej wojnie światowej. Potem pojechaliśmy do Qutab Minar. Tu wstęp wolny, musieliśmy zapłacić tylko za kamerę 25 rupi. Jest tu bardzo wysoka ( 73 metry ), lekko pochylona wieża, która góruje nad wszystkim. Obok stoi żelazny słup, który ma 2000 lat. Jest tu bardzo ładnie. Pierwszy taki stary zabytek, który zobaczyliśmy. 

Zwiedziliśmy jeszcze Mauzoleum Ghandiego i muzeum poświęcone jego osobie. Byliśmy też w Mauzoleum Humajuma gdzie ze ścian zwisły olbrzymie gniazda pszczół. W między czasie byliśmy też w restauracji indyjskiej na jakieś potrawie wegetariańskiej, której nazwy nie pamiętam. Zwiedziliśmy też kilka sklepów dla obcokrajowców, tylko ze względu na klimatyzację. W hotelu byliśmy o 18.00 a o 19.00 byliśmy umówieni z Ashokiem w parku na rondzie. Wzięliśmy riksze i znowu nas okantowano. Zamiast umówionych wcześniej 15 rupii. Zapłaciliśmy 20 rupii. Niestety o 19.10 Ashoka już nie spotkaliśmy, więc poszliśmy do zegarmistrza i Maryh wymienił sobie baterie w zegarku. Hura zegarek już działa. Wracając do hotelu kupiliśmy dwa kokosy po 15 rupii i 6 bananów za 10 rupii. Wstąpiliśmy też do obskurnej restauracji i zjedliśmy coś dobrego za 79 rupii. Wybraliśmy lokal, w którym była dwójka białych turystów. Po chwili wszyscy goście byli z Europy. Bardzo zdziwiliśmy kasjera, bo mu nie daliśmy napiwku.

W hotelu rozpoczęliśmy batalie z kokosami. Maryh, sierota pociął się przy otwieraniu. Muszę się przyznać, że mi poszło lepiej. Może to dla tego, że wcześniej wypiliśmy trochę wódki dla zdezynfekowania kolacji a wszyscy wiedzą, że ja jestem bardziej odpory na alkohol od Maryha. W końcu się udało. Wypiliśmy mleczko, ale jak je tu teraz rozłupać? Znaleźliśmy sposób. Maryh nadpiłował kokosa i trzasnął nim o podłogę. Huku było, co nie miara, ale się udało. Mogliśmy zacząć jeść. Kokosy były tak syte, że po połowie skończyliśmy i poszliśmy spać w naszym przykrótkim łożu małżeńskim. Muszę odnotować, że obawiamy się o swoje zdrowie. Kupa nadal nie nadchodzi. Jako niedoszli medycy zdajemy sobie sprawę z tego problemu. Chociaż może to i dobrze, bo nie mamy papieru, który Maryh utopił wczoraj pod prysznicem - najlepszym się zdarza. I Wolfi wyjechał, niestety nie udało nam się pożegnać. Szkoda.

19-VI-1999

Wstaliśmy o 7.30. Zostawiliśmy w pokoju niezły bałagan i pojechaliśmy do Jaipuru. Co to była za jazda: lewa strona, prawa strona, tu koreczek a tam setka, tu wypadek a tam wielbłąd. Hindusi prawo jazdy kupują w urzędzie a nasze egzaminy wywołują u nich salwy śmiechu. Krajobraz za oknem powoli przechodził w pustynny. Pojawiły się góry a na ich szczytach stare forty dawnych maharadżów. Jaipur to 3. milionowa metropolia, a gdy powiedzieliśmy naszemu kierowcy, że w Warszawie mieszka 1,5 miliona ludzi to się roześmiał. Hotel, w którym nas umieszczono zdziwił nas, nie takiej klasy się spodziewaliśmy. Trochę żal nam tych pieniędzy, ale i tak już nic nie zrobimy. 

Maryh biedaczysko przysmażył sobie udko w samochodzie i cierpi. Po sjeście wychodzimy po owoce. Kupiliśmy banany i mango (pierwszy raz je jedliśmy), które było miękkie, słodkie i nie wiedzieliśmy jak je zjeść. Później pojechaliśmy zwiedzić pałac na wodzie, do którego nie ma dojścia. Tu dopadł nas miejscowy grajek i zaczął wywijać na skrzypcach. Dostał 2 rupie, a potem chciał nam sprzedać swój instrument, ale cena nie była konkurencyjna. Obejrzeliśmy też wytwórnię biżuterii, gdzie kupiliśmy troszkę świecidełek i wytwórnię materiałów gdzie nie kupiliśmy nic. Zjedliśmy też kolację. Były to znowu jakieś wegetariańskie dania, których nazw nie pamiętam, ale bardzo nam smakowały. Chyba zostaniemy wegetarianami. Zaprosiliśmy kierowcę na polską wódkę. Przyszedł z ochotą. Po 4. kieliszkach zaczął mu się plątać język i nie wiedział, co się dzieje. W czasie imprezy znaleźliśmy w pokoju 4 zasuszone robaki i jedną jaszczurkę, też zasuszoną. Zastanawiamy się czy nie napisać skargi na te robaki jak nam radził nasz kierowca.
 

20-VI-1999

Rano pojechaliśmy do fortu Amber. Byliśmy rześcy i wypoczęci, bo klimatyzacja dobrze działała. W nocy Maryh musiał nawet wstać i ją wyłączyć, bo było nam zimno. Wokół fortu było dużo słoni, które najlepiej wyglądały w kąpieli. Nie skorzystaliśmy ze słonia wnoszącego turystów pod górę do samych bram. Kupiliśmy bilety, i znowu chcą opłatę za kamerę video. Okazało się jednak, że wysiadły akumulatory i musimy ją zostawić w specjalnej skrytce. Zwiedziliśmy cały pałac i poszliśmy do następnego fortu górującego nad całą okolicą. Stąd jest piękna panorama całego Radżastanu. Zajęło nam to w sumie 3 godziny. Potem zjedliśmy obiad w tej samej restauracji, co poprzednio ( Rainbow Restaurant, 72 nera post office, Ramgarh Mod, Amber road, Jaipur ). Tu okazało się, że mamy inne podejście do napiwków, ale spór szybko zażegnaliśmy, gdy tylko przynieśli nam jedzenie. Następnie zwiedziliśmy City Palace w centrum Jaipuru. 

Co krok można było się natknąć na człowieka z obsługi w białych strojach i czerwonych turbanach, którzy namawiali do zrobienia zdjęcia a potem chcieli pieniądze. Zaraz obok było obserwatorium astronomiczne z największym zegarem słonecznym w Indiach. Było też za dużo słońca. Ja mam spalone łydki i twarz a Maryh ma na czole biały pasek od swojej czapeczki. Wieczorem pojechaliśmy do kina. Bilety kosztowały 40 rupii, i jednocześnie mogło tam przebywać około 1000 osób na jednym seansie. Były osobne kolejki dla kobiet i osobne dla mężczyzn. Między nimi biegał strażnik z pałką i mocnymi razami oddzielał je od siebie. Film to niesamowite przeżycie. Trwał 3 godziny z pół godzinną przerwą na posiłek. Wszyscy biegają razem, śpiewają On kocha Ją, a Ona Jego, ale jest ten trzeci, który im nie pozwala się kochać. Bijatyki, teledyski w sumie godne polecenia. A potem spadł deszcz.

21-VI-1999 

W nocy nawiedziły nas małe kłopoty żołądkowe. Tylko pamiętam, że Maryh wstawał w nocy do ubikacji a ja się budziłem. Rano stwierdziliśmy, że trapi nas ta sama dolegliwość - to pewnie te placki z kina. Zjedliśmy trochę owoców i wyjechaliśmy do Agry. Po drodze bardzo się zdziwiliśmy, wjeżdżając w strefę monsunu. Na polach zebrało się mnóstwo wody, ale ta ziemia musiała być sucha. Wszystko wokół rozkwitało do życia. Po drodze wpadł nam do samochodu wróbel, przyczepił się Maryhowi do ręki, on się wystraszył, bo myślał, że to żaba. Musieliśmy się zatrzymać i wypuścić zbira z naszego samochodu.

W Agrze hotel ponownie nas wprawił w zdumienie. Spodziewaliśmy się niższego standardu. Po chwili odpoczynku pojechaliśmy do fortu. Niesamowite miejsce. Ten przepych, ten zbytek, ta harmonia wnętrz chciałbyś zobaczyć to sam. Z góry piękny widok na Taj Mahal i rozlewisko rzeki. Małpy skaczą po murach a w żywopłotach kryją się trujące jaszczurki. Głęboka studnia, wysokie mury i wszechobecne marmury przytłaczają nas. Mimo to Maryh daje się nabrać i kupuje szkatułkę z kredy jako marmurową. Na szczęście tak dobrze się targował, że straty są znikome. Będzie ładna pamiątka do domu. Kierowca postanowił się zrewanżować za polską imprezę i pojechał z nami szukać wódki indyjskiej. Niestety znalazł tylko dżin, a ja tego nienawidzę. Zawiózł, więc nas do fabryki dywanów a sam pojechał na dalsze poszukiwania. My nie kupiliśmy dywanów, więc sprzedawca nie był zadowolony, za to poznaliśmy dokładny proces technologiczny produkcji tego przedmiotu. Udało się, jest whisky - Aristokrat w plastykowej butelce, znalazła się też nasza żubrówka. Okazało się, że w Indiach do restauracji można przynieść swój alkohol. Atmosfera się rozluźniła i oficjalnie wymieniliśmy się adresami. Teraz już tylko do łóżka.

22-VI-1999

Ciężko się nam dziś wstawało. Gotując grzałką wodę na zupkę zauważyłem kilka iskierek, ale dalej dzielnie gotowałem. Po zupce pojechaliśmy do Taj Mahal. Samochód może podjechać tylko na parking w odległości 2,5 km od Taj Mahal. Autobus dowozi na miejsce za 4 rupie. Po 5 minutach byliśmy na miejscu. Kupiliśmy bilet i weszliśmy na dziedziniec, a tu tylko ogród i nic więcej. Zobaczyliśmy wejście. Tu kontrolują wszystkich turystów. W środku nie wolno jeść ani pić, musimy zapłacić 25 rupii za kamerę, którą wolno używać tylko przy głównej bramie a potem oddaje się ją do depozytu. Taj jest piękny. Z daleka wygląda jak mała, biała zabawka. Gdyby powstała jego czarna kopia na drugim brzegu byłoby to ciekawe połączenie. Szliśmy w jego kierunku, ale okazuje się, że trzeba zdjąć buty, więc wróciliśmy po reklamówki i ponownie stwierdziliśmy, że jest to jedyne miejsce w Indiach gdzie jest czysto. Jest tu nawet cywilna ochrona. 

Weszliśmy do środka. Myśleliśmy, że bez butów nie będzie można wytrzymać, lecz biały marmur okazał się przyjemnie chłodny. Na ścianach, czarnym marmurem, są wypisane inskrypcje z Koranu. Jest też cała masa kwiatów i ornamentów z najróżniejszych kamieni. Zakaz robienia zdjęć ominęliśmy zręcznie jak przystało na turystów z Polski. Byliśmy tam około 9.00. Podobno najładniej Taj wygląda o wschodzie i zachodzie słońca. Wtedy zmienia kolory, w świetle księżyca jest podobno niebieski. Naprawdę warto było tu przyjechać. 

Kupujemy kartki i wsiadamy do autobusu. Tym razem to my naciągnęliśmy miejscowych, bo nic nie zapłaciliśmy za bilet. Z hotelu mieliśmy się wymeldować o 12.00, więc postanowiliśmy sobie zagotować 2 litry wody, bo po tym, co widzieliśmy wracając z Taj Mahal straciliśmy zaufanie do indyjskich przetworów. Po drodze do hotelu minęliśmy trzy wozy zaprzężone w woły, na których siedzieli ludzie. Dokładnie to siedzieli oni na wielkich płatach mięsa, które wieźli na targ, ale niedobrze się robi. Wracamy do wody. Ładnie się nam gotowała, aż tu nagle grzałka zaczęła dymić. Zawołałem Maryha i mieliśmy niesamowity ubaw. Patrzyliśmy, patrzyliśmy a tu nagle huk i wysiadły wszystkie korki w hotelu. Ze wszystkich lamp w pokoju snuł się dym a ściany były okopcone. Maryh powiedział: no to się zesmerliło. Ale to mnie wystraszyło. Bałem się, że przyjdzie ktoś z obsługi i każe nam płacić za naprawę, ale tu przerwy w dostawie prądu to norma, więc nikt się nie przejął. 

Wymeldowaliśmy się z hotelu, zjedliśmy obiad i zostało nam mnóstwo czasu do odjazdu pociągu. Pojechaliśmy do ekskluzywnego sklepu tylko dla turystów. Tu okazało się, że każdy poczęstunek w sklepie jest darmowy, więc skrzętnie wykorzystaliśmy to i zamówiliśmy sobie cole. Udawaliśmy przy tym, w sumie to Maryh udawał i on odwalał czarną robotę, że chcemy kupić szal za 1400 rupii. W końcu Maryh nakłamał, że wrócimy tu jutro i kupimy ten szal. Ale on ładnie kłamał. Następnie pojechaliśmy do mauzoleum, Timadu - Udali, które było pierwowzorem Taj Mahalu. Wstęp po 12 rupii i także trzeba zdjąć buty. To spowodowało, że Maryh bez skarpet biegał po nagrzanej posadzce jak szalony. Był tam taki mały chłopiec, chyba chory na grzybicę. Wyglądał strasznie. Ja mu robiłem zdjęcie a Maryh miał mu dać 1. rupię, ale obległa go taka gromada dzieciaków, że te pieniądze dostał a raczej wyrwał, kto inny. To była kolejna jego czarna robota. 

Kierowca zawiózł nas na dworzec kolejowy w Tundla. Była 16.00, a pociąg mieliśmy o 23.05. Jeszcze nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Byliśmy przekonani, że mamy bilety na pierwszą klasę z klimatyzacją, gdzie jest całkiem znośnie. Zaczęło się ściemniać a my odczuliśmy głód. Kupiliśmy u sprzedawców placki ziemniaczane polane sokiem z mango, posypane solą i papryką a to wszystko na liściach. Porcja 10 rupii. Nie starczyło nam odwagi na spróbowanie sałatki warzywnej. Po ciemku po stacji zaczęły biegać szczury. Już wcześniej jeden przebiegł Maryhowi po stopach z głośnym piskiem. Po peronach biegały także wielkie karaluchy, rzucając się na torowisko i mnóstwo jaszczurek. O 22.00 przenieśliśmy się z poczekalni, w której było czuć tylko mocz na peron. Tu zaczęła się nerwówka. Dwa razy zgasło światło i nikt nie wie, co się dzieje. 

Pociąg miał spóźnienie 20. minutowe. Wynajęliśmy tragarza, który poszukał naszych miejsc w pociągu i przeżyliśmy szok. Jedziemy w klasie sleeper bez klimatyzacji. Ale Sajgon. Maryhowi się udało, bo miał miejsce na samej górze i był sam na łóżku. Ja za to leżałem w towarzystwie trzech Hindusów. Nie wiem, co Maryh porabiał w czasie podróży, bo utraciliśmy kontakt leżąc na tych pryczach. Ja myślałem, że się załamię. Ciepło, parno, duszno i co chwila się ktoś przepycha, kopie i krzyczy i tak w kółko od 23.15 do 7.00, kiedy to pociąg zatrzymał się na stacji w Mughal Sarai. Taksówką dojechaliśmy do hotelu w Varanasi i poszliśmy spać.

23-VI-1999

Po południu poszliśmy na obiad do Garden Restaurant. Dostaliśmy po chilli panner i do tego dużo dobrego sosu. Bardzo nam smakowało. Kelner, który nas obsługiwał, poruszał się jak mucha w smole, więc nie dostał od nas napiwku. Później poszliśmy nad Ganges na ghaty. Przyłączył się do nas jakiś młody Hindus o imieniu Santos, stwierdził, że jest studentem i nie chce od nas żadnych pieniędzy i chce nas oprowadzić. Poszliśmy z nim na ghaty gdzie palą zwłoki. Wszędzie pełno krów i ich odchodów. Trzeba uważać żeby nie wdepnąć. Zwłoki leżą na noszach, ponakrywane kolorowymi chustami. Kilka stosów się pali. Postanowiliśmy, że rano wypożyczymy łódkę i zrobimy kilka zdjęć z rzeki.

Poruszając się po ciasnych i brudnych uliczkach, zobaczyliśmy jeszcze świątynię nepalską i Złotą Świątynię, której wieża jest wykonana z 850 kg złota. W końcu zostaliśmy zaprowadzeni do sklepu, w którym pracował Santos - student. Znowu rozkładali przed nami stosy jedwabnych materiałów, a my znowu nic nie kupiliśmy. Do hotelu wróciliśmy rikszą za 10 rupii, ale myśleliśmy, że pedałujący Hindus padnie nam na tym rowerze. Zanosiło się na deszcz, a w naszym pokoju była indyjska mysz, ale bardzo szybko uciekała jak nas zobaczyła.

24-VI-1999 

Punktualnie o 6.00 byliśmy przywiezieni przez rikszarza na miejsce spotkania z Santosem. Poszliśmy z nim na jedną z bocznych ghat, gdzie za godzinną przejażdżkę łódką zapłaciliśmy 60 rupii. Hindusi mówili, że za 10 dni poziom Gangesu podniesie się o jakieś 10 metrów. Zakryje wtedy, według mnie, większość ghat, albo pozostawi tylko małe ich fragmenty. Z łódki mamy piękny widok. Wszędzie słychać głośną muzykę lub recytowane mantry sączące się z głośników. Myślałem, że będzie trochę więcej ludzi. Stoją w tej brudnej wodzie, myją się, piją ją i modlą się. Widzieliśmy jedną kobietę, która obracała się w kółko stojąc w wodzie około 10 minut. Odpłynęliśmy dalej i zrobiliśmy zdjęcia ghat, na których są palone ludzkie zwłoki. Na szczęście nie obrzucali nas kamieniami. Na innej ghacie było dużo młodych ludzi, poubieranych w żółte szaty. Mieli tu jakąś inicjacje religijną. I to są właśnie Indie. 

Skończymy pływać i postanowiliśmy, że nie odwiedzimy powtórnie sklepu Santosa. Wróciliśmy do hotelu, bo wszystko było jeszcze pozamykane. Po południu idziemy na obiad. I znowu było bardzo smacznie. Zdziwiła nas ilość kelnerów, których było ośmiu. Klientami byliśmy tylko my. Potem postanowiliśmy iść do Świątyni Małp. Po drodze kupiliśmy łańcuchy do przypinania bagaży na dachach autobusów. Szliśmy, szliśmy, Maryh prowadził a ja czułem jak mi coś po brzuchu urzędowało, i że za chwilę skończy się to źle. Rozglądałem się za jakimś ustronnym miejscem, może restauracja a tu jak na złość nic. Strasznie się spociłem. Ale trudno szedłem dalej dzielnie z Maryhem. W końcu miarka się przebrała. Rzuciłem Maryhowi torbę i pobiegłem za jakiś dom...... zaraz potem wyobraziłem sobie, że zje to jakieś zwierze a potem będzie ono podane na stół. Jakie szczęście, że nie jem tu mięsa i że już jutro będę w Nepalu. Jak na złość za chwilę były trzy restauracje obok siebie. 

Znudziło nam się szukanie tej świątyni, więc wzięliśmy rikszę do hotelu. Byłem przekonany, że rikszarz powiedział 15 rupii, dlatego tak szybko wsiadłem. Pod hotelem odliczam 15 rupii a Maryh patrzył na mnie jak na głupka. On natychmiast zrozumiał, że chodziło o 50 rupii Ale wpadka, na szczęście Maryh nie wypomina mi tej rikszy. Na kolację poszliśmy do tej samej restauracji na smażony ryż z jajkami. Ta chińszczyzna była miłą odmianą po kuchni indyjskiej. Zafundowaliśmy sobie także piwo Haywars 8%, które bardzo nam smakowało i bardzo szybko rozluźniło atmosferę, a u Maryha nie tylko atmosferę. Temat rozmowy szybko zszedł na to, co najistotniejsze w dniu dzisiejszym, czyli problemy gastryczne. A jutro ruszamy w drogę do Nepalu.

25-VI-1999

W pseudopoczekalni biura podróży byliśmy pierwszymi, którzy jechali do Nepalu. Okazało się, że na 14 osób, które jechały tym autobusem są tylko dwaj Hindusi a reszta to obcokrajowcy. Słowacy, Anglicy, Francuzi no i my. Po drodze krajobraz pustynny zmieniał się w coraz bardziej porośnięty drzewami. Raz nawet przejechaliśmy przez las. Na rozlewiskach rzek ludzie łowili ryby, na polach sadzili ryż. Na granicy, którą przekraczaliśmy w Sonuali same ciężarówki. Było parno. Przeszliśmy dwa posterunki, kupiliśmy wizę do Nepalu i odszukaliśmy nasz hotel, w którym mieliśmy spędzić noc. Tu dopiero zaczęły nas kąsać komary.

26-VI-1999

NEPAL Rano okazało się, że musimy przesunąć zegarki o 15 minut do przodu, więc autobus o mało nam nie uciekł. W autobusie posadzono nas na honorowych miejscach, z przodu tuż obok kierowcy. Reszta pasażerów to Nepalczycy. Bagaże wylądowały na dachu, więc musieliśmy uważać, co się z nimi dzieje. I znowu, już drugi dzień, jazda do 8.15 do 17.30. Jechaliśmy przez góry i dżunglę. Mijaliśmy rwące potoki, które przybrały po monsunie. Było tu o wiele czyściej i przyjemniej niż w Indiach. Przez chwile widzieliśmy Annapurnę wystającą zza chmur, i już byliśmy w Pokharze. Z dworca taksówką pojechaliśmy do hotelu nad jeziorem. Wieczorem, po kolacji stwierdzamy, że gdyby tu położyć asfalt to byłoby to drugie Zakopane. Są nawet sklepy samoobsługowe, co nas bardzo zaskoczyło. Poszliśmy spać a w nocy znowu gryzły nas komary, i coś mi się wylało na dziennik.

27-VI-1999

Dzisiaj buszowaliśmy po sklepach, ale wcześniej zapłaciliśmy za pozwolenie na treking 25 $, ale okazało się, że będzie dopiero jutro po południu. Gdy poszukiwaliśmy poczty, Maryh kupił nóż armii Ghurków, za 400 rupii targując się z 2000 rupii. Kupiliśmy też przewodniki wokół Annapurny i po Sri Lance. Dwie spotkane Tybetanki zaproponowały nam wymianę rzeczy na pamiątki. Pozbyliśmy się wszystkich zbędnych rzeczy i dostaliśmy za to po dwie sztuki biżuterii z Tybetu. A teraz ktoś tam chodzi po Himalajach w koszulce: Dzień Sportu AZS Poznań. Przy okazji spróbowaliśmy herbatki z mlekiem, czego skutki odczuliśmy, dobitnie wieczorem. Wieczorem zafundowaliśmy sobie po dwie pizze, co wywołało ogromne zdziwienie kelnera.

28-VI-1999

Całą noc mocno padało, a rano był pierwszy słoneczny dzień naszego pobytu w Pokharze. O 13.00 mieliśmy dostać permit pod Annapurnę, więc musieliśmy czekać. Na śniadanko zjedliśmy chrupki z dżemem...fuj. I czekaliśmy aż do 16.00 gdy nam powiedziano, że dostaniemy papiery, ale dopiero koło 18.00, więc w góry możemy iść dopiero jutro. Źli, że zmarnowaliśmy cały dzień wypożyczyliśmy rowery. Pojeździliśmy wokół jeziora, nad którym leży Pokhara, ja miałem drobny upadek, po którym bolało mnie kolano. Spotkaliśmy też dwie znajome, Tybetanki. Dostaliśmy od nich opaski na ręce, na szczęście podczas trekingu. Kolację zjedliśmy w restauracji, gdzie nikt nie mówił po angielsku. Objedliśmy się niesamowicie, bo panuje tu zwyczaj dokładania, aż ty zaprotestujesz, że tego jest za dużo. Wszystko było tak ostre, iż Maryh stwierdził, że będziemy mieli w brzuchu Orient Express. I było to także pierwsze nasze danie, które jedliśmy palcami. 
 

29-VI-1999

Wczoraj nie udało nam się napisać wszystkich kartek, więc zabraliśmy je z sobą w góry. Taksówka zawiozła nas do Phedi, skąd dzielnie pomaszerowaliśmy pod górę i już za chwilę mieliśmy zadyszkę. Potem zaczęło się długie i mozolne wspinanie, krok po kroku do Dhampus (1650m.n.p.m.). Tu musieliśmy zarejestrować się w stacji ACAP i nas posterunku policji, i mogliśmy już podążać do Pothany (1900m.n.p.m.). Droga cały czas wiodła przez dżunglę. Latały tu najpiękniejsze motyle, jakie kiedykolwiek widziałem. Cena wody rosła wraz z wysokością. Za pół litra w Phedi płaciło się jakieś 40 rupii a w Landruk (1600m.n.p.m.) już 55 rupii. Na Annapurna Base Camp (ABC) ta sama butelka kosztowała już 130 rupii. W czasie drogi przez chwilkę popadało, a my, co jakiś czas byliśmy ponad poziomem chmur. Słoneczko trochę nas przypiekło: ja kark a Maryh ramionka. Przeszliśmy trzy mosty wiszące i przeżyłem małe spotkanie z wołem, z cyklu w cztery oczy. Maryh uciekł do przodu, a to bydle stało i patrzyło na mnie. Ja krok do przodu a on kłapał mordą, ja w lewo a on w prawo. Duży był ten zwierz. Ale w końcu przyszedł pasterz i go zabrał. Co za ulga.

30-VI-1999

Pokonaliśmy trasę z Landruk do Bamboo (2335m.n.p.m.). Gdy właściciel Bamboo usłyszał skąd przyszliśmy jęknął tylko : O my God! Z Landruk szliśmy w słońcu, pod górkę i z górki. W gruncie rzeczy to denerwujące są te zejścia, bo z powrotem będą długimi podejściami. Musieliśmy uważać na pijawki. Ja miałem jedną a Maryh dwie, ale na szczęście nie przyczepiły się. Na początku drogi widzieliśmy Annapurnę South i Chiunchuli, potem jednak wszystko skryło się w chmurach. Gdy tak szliśmy, cały czas pocieszałem się, że mało kto z naszych znajomych wytrzymałby tą trasę, a już szczególnie palacze. Za Chromong było ostre zejście, most i na następnym podejściu zaczęło padać, strasznie się rozpadało. Musieliśmy przystosować ekwipunek do tej pogody. Maryh założył worek foliowy na plecak, kurtkę przeciw deszczową na siebie i parasol, a ja musiałem się zadowolić folią ratunkową zarzuconą na plecak i parasolem. I tak w deszczu, już przez prawdziwą dżunglę, szliśmy do Bamboo przez trzy godziny. Wszystko mieliśmy przemoczone, buty nam pływają. Plenery jak z Predatora, a wąwozy wyglądają jak z sennego koszmaru, gdy wpływają do nich kłęby chmur. W Bamboo spotykaliśmy grupę, pod którą załamał się most i wylądowali w rzece. Mówili, że droga na ABC jest niebezpieczna. Jutro się przekonamy.

1-VII-1999

Wyszliśmy o 8.10 z Bamboo. W 4 godziny doszliśmy do Deurali (3230m.n.p.m.). Wyjście było mordercze. Musieliśmy się wbić w mokre rzeczy i całkowicie przemoczone buty. Zaraz za Bamboo była kładka, która się załamała pod naszymi znajomymi. Droga była dzika, brak mostków, co chwila obsunięta ziemia. W Deurali spotkaliśmy Anglików, którzy szli do Machhapuchare Base Camp (MBC). Wyszli pół godziny przed nami, a zaraz potem znowu się rozpadało. Droga do MBC zajęła nam 2 godziny, ale byliśmy zadowoleni, bo wyprzedziliśmy Anglików i ich tragarzy o pół godziny.

Usiadłem sobie na ławeczce w MBC i zdjąłem buty i przeżyłem szok. Do palucha miałem przyssaną wielką i opitą krwią pijawkę. Machnąłem nogą i gdzieś poleciała, ale rana krwawiła mi do późnego wieczora. Tu było strasznie zimno, jutro jednak chcielibyśmy wstać o piątej rano w nadziei na dobre widoki. Od wczoraj pijemy wodę z jodyną ze względu na wysoką cenę zwykłej wody. Smakuje strasznie, ale idzie się przyzwyczaić. Dziś też wypiłem pierwszy kubek herbaty od trzech lat. W końcu na 3000 m. można złamać jakieś swoje zasady. Tylko jak w takim przypadku będę mógł się podpisać na kartce do babci Maryha: Witek - Dzik, który nie pije herbaty.?

2-VII-1999

Rano okazało się, że miejsce po pijawce krwawiło dalej w nocy. Wydawało mi się, że wszystko pływa we krwi. Była to noc dziwnych snów, prawdopodobnie spowodowanych wysokością i lekami przeciw malarycznymi. Śniło mi się, że wracałem do domu z Nepalu przez Poznań, a Maryh miał pierwszy sen po angielsku, w którym Hindus usiłował mu sprzedać zegarek, który sam grał w szachy. Wstawaliśmy od rana, co pół godziny w nadziei na dobry widok. Dopiero o 7.00 zobaczyliśmy przez chwilę Himalaje. Zdążyliśmy zrobić kilka zdjęć i wszystko skryło się w chmurach. Po obfitym śniadanku zapłaciliśmy rachunek. Do podliczenia tego wszystkiego kucharz potrzebował kalkulatora i tak jeszcze miał problem. Musiał wezwać pomocnika. Skomplikowane to wszystko jak biofizyka medyczna. 

Wbiliśmy się w mokre rzeczy, pogłaskaliśmy ralfopodobnego psa ( duży, rudy jak pies Maryha Ralf) i wyszliśmy do ABC (4130 m.n.p.m.). Przewodnik podaje, że trasa zajmie nam około 2 godzin. Byliśmy ubrani w krótkie rzeczy, mimo to było nam ciepło, no chyba, że odpoczywaliśmy. Nie było żadnych stromych podejść. Mnóstwo rozrzuconych przez lodowiec kamieni, strumyczki, potoki i potężne rzeczki spływają na dół. Po godzinie marszu byliśmy na górze. Trochę szybko, więc na wszelki wypadek spytaliśmy obsługę czy to już na pewno ABC. Zaczęło padać. Jedyne, na co było nas stać to szybki wślizg do śpiwora i spanie. Teraz już wiemy, jaki odgłos jest w domu u jednej z naszych koleżanek przed egzaminem, bo tak się składa, że tuż za naszym oknem budują nowe schronisko i kują kamienie. Po pewnym czasie nawet ten huk nam nie przeszkadzał. Byliśmy lekko zawiedzeni, bo Anglicy w Bamboo opowiadali o stromych zboczach, przepaściach a my niczego takiego nie widzieliśmy. Szkoda. No i to, co mi krążyło po głowie od pierwszego deszczu: Mamo dziękuję Ci za parasol. Bez niego byłoby naprawdę ciężko.

3-VII-1999

Maryh: O ja p..........., co to był za dzień. Wczoraj do późna graliśmy w szachy i oczywiście wygrałem. Mieliśmy wstać o 5.30, ale gdy zadzwonił budzik okazało się, że pada i wszystko jest schowane w chmurach. Potem już tylko próbowaliśmy upolować jakieś widoki. Dokładnie o 6.45 przez 20 minut, było widać całe sanktuarium Annapurny. Biegaliśmy jak dzicy z aparatami i kamerą video, a miejscowi patrzyli na nas jak na wariatów. Potem wszystko utonęło we mgle. Przy śniadaniu kupiłem nóż Ghurków od właściciela schroniska za 10 pln, scyzoryk i lornetkę. Potem wychodzimy z ABC w drogę powrotną. Ubraliśmy się znowu na krótko i zbiegamy ochoczo na dół, aż tu nagle zaczyna padać. Szybko się przegrupowaliśmy i schowaliśmy pod foliami. Dotarliśmy do MBC cali przemoczeni, to wszystko przez ten zacinający wiatr. Oczywiście zeszło z nami kilka pijawek - u mnie były trzy. O 10.00 postanowiliśmy ruszyć dalej, pomimo lejącego deszczu. Udało nam się dołączyć do grupy tragarzy i wytrzymać ich tempo. 

Wszystkie strumyki, które mijaliśmy w drodze na ABC, teraz zamieniły się w rwące potoki. W drodze do Deurali przechodziliśmy po prawie pionowej skale, która miała wgłębienie na szerokość stopy, a z góry spadał po niej wodospad prosto na nasze głowy. Tu się nawet zawahałem, ale jeden fałszywy krok i byłbym, 40 metrów niżej w rwącej rzece. W Deurali cali przemoczeni usłyszeliśmy od Amerykanów, że rzeki za schroniskiem są nie do przejścia. Doradzali nam czekać, ale my postanowiliśmy iść z tragarzami. Wszyscy patrzyli na nas jak na szaleńców. Pierwszą rzekę przechodziliśmy w wodzie po kolana, a na drugiej był już most. Ciekawe, dlaczego oni tego nie przeszli. Dotarliśmy do Van. Tam był mały posiłek i poszliśmy dalej do Bamboo. Przed samą wioską musieliśmy znowu przejść przez rzekę i po drabinie pokonać urwisko a potem przy pomocy liany jeszcze 10 metrów w bok w kierunku drogi. Potem już bez odpoczynku do Jhinu. Są tam gorące źródła, z których nie skorzystaliśmy, bo były tam podobno olbrzymie pijawki. 

Po drodze prześcignęliśmy naszych tragarzy, co wywołało ich aplauz. Dopiero, gdy wszedłem do pokoju, poczułem, jaki jestem zmęczony. Cała dzisiejsza droga to była jedna wielka bitwa z pijawkami. Jedną odczepiasz, a przychodzi druga i tak w kółko Macieju. Mam nadzieję, że jutro będzie lepiej. Dopiero dziś uświadomiliśmy sobie jak niebezpieczne są te góry. Mieliśmy przecież rafting, wspinaczkę i maraton w jednym. Zauważyliśmy te strome zbocza, na których upadek to koniec przygody z górami. Na szczęście jutro to już tylko spokojna droga do Phedi.

4-VII-1999

Zapomniałem napisać, że wczoraj przy przeskakiwaniu przez rzekę upadłem i złamałem parasol. Obecnie wygląda on jak parasol dla półgłówka. Z Jhinu wyruszyliśmy o 9.00, oczywiście w deszczu i w towarzystwie niemiłosiernych pijawek, które tym razem bardziej pokochały Maryha. Nie mógł się od nich opędzić. Droga była spokojna, żadnych urwisk i potoków do pokonania. W Tolce po obiedzie udzieliliśmy porady lekarskiej młodemu Nepalczykowi, który miał gorączkę. Skróciliśmy sobie drogę skręcając za Pothaną do Khare. Po drodze mieliśmy ładny widok na całą Pokhare i na jezioro, nad którym leży ta miejscowość. Z Khare taksówką dotarliśmy do hotelu, wzięliśmy prysznic i poszliśmy do Hindusa na dal. Najedliśmy się za wszystkie czasy. Zamówiliśmy sobie także koszulki z naszymi imionami, potwierdzające nasz pobyt na ABC. We wtorek jedziemy do Kathmandu. Byliśmy obolali po trekingu. Czułem każdy mięsień na schodach. Zobaczymy, co będzie jutro. Na szczęście żadna z ran po pijawkach już nie krwawi.

5-VII-1999

Dzień zaczęliśmy od prania. Część zrobiliśmy sami a resztę zanieśliśmy do krawca, który nam robił koszulki. Przy okazji zamówiliśmy sobie następne koszulki z napisem: W 68 dni dookoła Indiuf. Cały dzień chodziliśmy po Pokharze. Kupowaliśmy pamiątki, a i tak Maryh miał ciągły niedosyt. A tak dobrze się przy tym targował, że kupował już chyba po cenie hurtowej. Niestety, gdy znajome Tybetanki zobaczyły moje trekingowe Vansy, na które chciały się wymienić stwierdziły, że są to za duże buty. Maryh próbował je przekonać, że z numeru 46 mogą zrobić dwie pary przecinając je na pół. Wobec tego buty wylądowały w przydrożnych krzakach i nie tknięte przez nikogo leżały tam do późnego wieczoru. Dziwne, ale w końcu to nie są Indie. I stała się rzecz niemożliwa. Przegrałem z Maryhem w szachy.

6-VII-1999 

Na śniadanie zjedliśmy mielonkę z pure. Ale to się ciągnęło. Wolałem zejść dobrze, żeby w podróży nie ryzykować posiłku w przydrożnych knajpach. Taksówką pojechaliśmy na pole, z którego odjeżdżały autobusy turystyczne. W naszym były tylko 4 osoby, więc przesadzili nas do drugiego autobusu i pojechaliśmy do Kathmandu. Słońce świeciło i po raz pierwszy widzieliśmy w całej okazałości, góry otaczające Pokharę. Szkoda, że nie mieliśmy takiej pogody podczas trekingu. Po pół godzinie drogi, kierowca nagle zatrzymał się pod jakimś drzewem i staliśmy tam 2 godziny. Potem się okazało, że czekaliśmy chyba na naszego biletowego z grzywką. To on także, zmieniał kasety, fundując nam, co chwila jakieś super przeboje.

Na drodze leżały zwały kamieni lub błota, czasami też wystawały spod nich zmiażdżone ciężarówki. To wszystko to były skutki monsunu. My się tym nie przejmowaliśmy i cały czas graliśmy w szachy. Tym razem Maryh przegrał. W Kathmandu byliśmy o 15.00. Na dworcu czekał na nas posłaniec z hotelu, który nam polecono w Pokharze. Za dwójkę z łazienką 350 rupii. Kupiliśmy też w hotelu bilet do Kalkuty za 1250 rupii, bilet do granicy na 10-VII a 11-VII z Gorakhpur przez 12-14 godzin do Kalkuty. Chcieliśmy też kupić bilet z Kalkuty do Raipuru, ale okazało się, że nie ma wolnych miejsc na miesiąc do przodu. Zobaczymy, co załatwi łapówka, ale musieliśmy poczekać. 

Wykąpani poszliśmy oglądać Kathmandu. Najpierw zjedliśmy ryż z kurczakiem, a potem poszliśmy na Dubar Squer. Szliśmy uliczkami, na których są stare domy i wszystkie chylą się ku upadkowi. Co chwila natykaliśmy się na małe kapliczki, przy których modlili się ludzie. Przez cały dzień zauważyliśmy tylko jedną krowę na ulicy. Na Dubar Square jest niesamowity ruch. Wszystkie te stupy są zniszczone, spadają z nich dachówki a ludzie na nich handlują. Ale ma to swój urok. Dotychczas widzieliśmy coś takiego tylko w filmach podróżniczych. Pochodziliśmy sobie po okolicznych uliczkach i zjedliśmy pizze z salami. Szkoda tylko, że placek był kukurydziany, a ta kiełbasa chyba nie widziała osła. Mówi się trudno. Rikszarze w Kathmandu, mają z przodu wystający kij, na który natykają folię w czasie deszczu, tak, że pasażer jest suchy. Nawet fajny pomysł. A wieczorem Maryh nadrabiał zaległości w czytaniu tego dziennika.

7-VII-1999

Rano poszliśmy na śniadanko. To zadziwiające, jak długo można czekać na jajko w jakimś sosie i jak bardzo zmienia się tibetan bread w zależności od restauracji. W Kathmandu byliśmy źli i nie zostawialiśmy napiwków. Byliśmy zwiedzić Pałac Królewski, ale okazało się, że można go oglądać tylko przez ogrodzenie. Wszystko naokoło było udekorowane flagami Sri Lanki, której prezydent gościł w Nepalu. Chcieliśmy też wysłać paczkę, ale okazało się, że jest to strasznie droga przyjemność. Po południu, po części na piechotę a po części motorikszą udaliśmy się na Swayambhunath (Świątynia Małp). Oczywiście, (bo jakby inaczej) musieliśmy wchodzić po schodach, co było straszne po trekingu do ABC. Bilet dla bladych twarzy kosztował 50 rupii.

Na górze było dużo małp, więc musieliśmy uważać, żeby czegoś nam nie porwały. Uganiały się za nimi sfory psów. Byli turyści i byli Nepalczycy. Były młynki i dzwony, pijany strażnik i mnisi, którzy ogoleni na łyso i ubrani w żółto bordowe szaty, przechadzali się pogrążeni w modlitwie. Temu wszystkiemu towarzyszyły sterty śmieci za murami świątyni, ale tego w Azji to już się chyba nie da zmienić. Udało nam się zobaczyć modlitwy buddyjskie, to jak grali na bębnach i trąbach wywołało na nas niesamowite wrażenie. Gdy schodziliśmy ze świątyni, sprzedawcy znowu chcieli nam coś wcisnąć. 10 rupii za figurkę Buddy z kości jak to mało. Ja myślałem, że to gips, a Maryh wyjął 10 rupii. Wtedy sprzedawca powiedział, że chodziło o rupie tybetańskie, a w nepalskich to będzie minimum 150, a to już dla nas było za dużo. Zamiast tego Maryh kupił sobie za 35 rupii wisiorek i zdjęcie ze sprzedającą Nepalką.

Wieczorem kupiłem sobie aparat fotograficzny Nikona. Oszczędzałem długo i byłem strasznie zadowolony. Przez całą kolację bawiliśmy się tym aparatem i nawet, gdy to pisałem Maryh nadal się bawił, i zastanawiał się nad kupnem takiego samego aparatu. Ciekawe czy kupi. Udało nam się kupić także bilet z Kalkuty, do Raipuru na 16 lipca. Łapówka w Indiach czyni cuda.

8-VII-1999

O 5.30 zadzwonił budzik i okazało się, że pada, a dodatkowo byliśmy strasznie pogryzieni przez komary, więc poszliśmy dalej spać. Rano kupiłem dżem i chleb, zjedliśmy śniadanie i poszliśmy na Dubar Square. Miałem pod wieczór sprzedać Zenita, więc wypstrykałem dużo slajdów. Potem nadeszła straszna wiadomość. Okazało się, że przepłaciłem za aparat. Maryh kupił taki sam o 50 $ taniej. No niestety jestem naiwny. Szkoda, że tak późno to wyszło. Pojechaliśmy do Patna. Obskoczyli nas miejscowi i chcieli wszystko od nas kupić. Za Zenita wytargowaliśmy 18 $, ale musiałem tylko dokończyć slajdy, co nie było trudne na tej starówce. Kupiec bardzo się cieszył z tego aparatu, ja także z tego że udało mi się go w końcu sprzedać. 

Po Patna oprowadzał nas Tybetańczyk o nazwisku Lama. Powiedział, że robi to za darmo i że nic od nas nie oczekuje i tak też było. Opisał nam wszystkie stupy, a potem zaprowadził nas do Złotej Świątyni. Jest tam posąg Buddy z 32 kg złota. Wytłumaczył nam pobieżnie wiarę buddyjską. Poznaliśmy koło życia, mandalę, drogę do nieba, symbol błyskawicy i młynki, których obracanie przynosi szczęście. Pokazał nam też swój sklep, gdzie Maryh kupił thankę z kołem życia. Lama tak się rozochocił, że pokazał nam swój tatuaż, który sam sobie zrobił na piersi w stanie głębokiego upojenia. Zaprowadził nas także na nepalski festyn gdzie mnóstwo ludzi czekało w kolejce do malutkiej świątyni.

Do Kathmandu wróciliśmy tempo za 10 rupii. Poszliśmy spróbować kuchni południowo indyjskiej. W barze typu fast food zamówiliśmy masale dosę. Dobre to było i nawet się najedliśmy, ale tylko, dlatego, że ja przez swoją niewiedzę zabrałem od kucharza jeszcze jakieś inne potrawy, które on przygotował dla innych gości. Na szczęście nie było żadnej draki. Zmęczeni całym dniem, usiedliśmy na Dubar Square i patrzyliśmy na ludzi. Widzieliśmy kłótnię małżeńską, w czasie, której żona pobiła męża. Przysiadł się do nas Nepalczyk, Jit Limbu. Miło nam się rozmawiało, był bardzo zorientowany w sytuacji na świecie. Poszliśmy z nim do dzielnicy, w której mieszkaliśmy i tak to się skończyło, że wylądowaliśmy w jego knajpce na tungba, czyli piwie. Jest to słód zalewany wrzątkiem. Wody dolewa się wedle uznania i jest to nawet bardzo dobre. Piliśmy też piwo z ryżu z pieprzem z wbitym jajkiem do środka, ale to już nam tak dobrze nie smakowało. Oczywiście rachunek musieliśmy zapłacić my.

9-VII-1999

Dziś rano znowu padało. Poszliśmy kupić sobie chleb na śniadanie i okazało się, że w tych piekarniach po 19.00 ceny są obniżane o połowę. I tu się znalazło pole do popisu dla nas. Zważyliśmy też pamiątki Maryha, nie było źle tylko 4,5 kg, ale to już w sumie 5 z przyprawami, które dzisiaj kupił. Potem pojechaliśmy autobusem do Bhaktapur. Jechało nam się miło, ale niestety wysiedliśmy za wcześniej i musieliśmy maszerować 45 minut. Wstęp za 300 rupii, więc myślałem, że będą niesamowite widoki a tymczasem wszystko w rusztowaniach i w dodatku rozrzucone po całym mieście. Nic nadzwyczajnego. Bhaktapur jest pod opieką rządu Niemiec, a Patan Austriaków. Zafundowaliśmy sobie obiadek i z ulgą stwierdziliśmy, że nasze żołądki przyzwyczajają się powoli do tutejszej kuchni. Wróciliśmy do Kathmandu, a tu znowu padało. Zapłaciliśmy rachunki w hotelu i poszliśmy do wcześniej upatrzonych piekarni na ciastka. Ale mieliśmy ucztę. Znowu spotkaliśmy Jit Limbu i znowu nas opił z piwa, które sobie kupiliśmy. W hotelu okazało się, że dzwoniła siostra Maryha Ala. Zaraz jak się o tym dowiedzieliśmy zadzwoniła ponownie. Maryh bardzo się ucieszył a ja poszedłem bawić się swoim nowym aparatem, bo wyglądamy teraz jak dwaj Japończycy, jak to mówił Jit: Jumping And Pumping All Night.

10-VII-1999 

Niestety rano musieliśmy się spakować i wymeldować z hotelu przed południem, bo oni taki tu mają system. Pojechaliśmy do świątyni hinduskiej, Pashupatinath i do największej stupy w Nepalu, Bodhnath. W pierwszym miejscu udało nam się sfilmować całą ceremonię kremacji. Tu nikt nie zwraca uwagi na turystów. Wróciliśmy do Kathmandu i o 19.00 wyjechaliśmy autobusem w kierunku granicy, do Sonuali.

11-VII-1999 

W momencie, gdy to piszę powinniśmy siedzieć w pociągu do Kalkuty, my zaś nadal jesteśmy w obskurnym autobusie gdzieś na drodze do granicy. Pora deszczowa spowodowała, że kilka rzeczek, które przelewały się przez autostradę zamieniło się w rwącą rzekę. Kilka wcześniejszych autobusów przejechało, aż w końcu jeden spadł do rzeki. Od tego czasu policja już nie przepuszczała żadnego pojazdu. Więc czekaliśmy a nasze plecaki były już całkowicie przemoczone. Wczoraj na dworcu autobusowym w Kathmandu powiedziałem do Maryha: ciekawe ile razy w czasie naszej podróży namierzyli nas złodzieje? No i okazało się, że wykrakałem, bo w plecaku nie ma drugiego aparatu Maryha Olympusa. Prawdopodobnie wypadł przy wyciąganiu wody i ktoś go sobie zabrał. Maryh miał strasznie zmartwioną minę a ja się łudziłem, że zostawiliśmy go w hotelu i może uda się go odzyskać. Wywróciła się w rzece jeszcze jedna ciężarówka. Jej kierowca siedział na wraku i czekał na pomoc przez jakieś pół godziny, zanim go wyciągnęli.

12-VII-1999

W końcu po 14 godzinach stania woda opadła na, tyle, że policja zdecydowała się przywrócić ruch. No i udało nam się przejechać. Trochę potrzęsło, a na końcu zaczęło nas znosić niebezpiecznie nad krawędź. Było to zdecydowanie najniebezpieczniejsze przeżycie tej wycieczki. No i w końcu pojechaliśmy. Kierowca pędził i nagle się zatrzymał. Okazało się, że przed nami jest następna rzeka. Jeszcze większa i głębsza. Na pocieszenie powiedzieli nam, że pracuje już tam specjalna ekipa budowniczych. 

Obudzili nas o pierwszej w nocy i kazali jechać. Ale mieliśmy mały problem, bo nie było kierowcy. Zjawił się po godzinie, bo spał sobie w najlepsze kilka kilometrów od autobusu. W dodatku musieliśmy jeszcze zapychać naszego starego grata. Później to już tylko spałem. Nawet nie pamiętam tej drugiej rzeki. Rano na granicy okazało się, że nasze bilety do Kalkuty to już tylko pamiątka i musieliśmy kupić nowe. Ale wpierw musieliśmy dostać się do Gorakhpur. Autobusik, którym jechaliśmy, był niesłychanie mały. Wysokość była około 1,75 m, więc my musieliśmy stać zgięci w pół, a właściciel dyrygował jak stawiać stopy, tak żeby zmieściło się jak najwięcej pasażerów. Gdy to pisałem byliśmy już w pociągu do Kalkuty. Mieliśmy najwyższe miejsca, więc nie ma powodu do narzekań, ale marzyliśmy tylko o prysznicu po tych 48 godzinach drogi w Nepalu.

13-VII-1999

O 6.30 byliśmy gotowi do wyjścia z pociągu a Kalkuty nadal nie widać. Ale była Kalkuta, tylko, że pociąg spóźnił się o 7 godzin. Już na dworcu obskoczyła nas zgraja żebrzących dzieci, więc jak najszybciej opuściliśmy to miejsce. Taksówką pojechaliśmy do hotelu. Mieliśmy pokój za 150 rupii z łożem małżeńskim i bardzo niskim sufitem. Przez pokój ciągnął się dźwigar, o który co chwilę się uderzaliśmy. Zjedliśmy obiad i poszliśmy spać. Maryh tak się spocił, że jego połowa łóżka wyglądała jak sauna. Po kolacji rozpakowaliśmy nasze plecaki. Rzeczy były trochę przemoczone, a na koszulkach Maryha pomieszały się kolory. Na żółtym niebieski, na białym czarny, tu troszkę czerwonego a tam znowu niebieski. Niestety wymagało to prania. Jutro musimy iść do banku, bo mieliśmy lekko przedarty banknot 500 rupii i nikt go nie chciał przyjąć od nas.

14-VII-1999 

Coś nam na tym wyjeździe szwankują zegarki ( dwa rozerwane paski i jedna odklejona część) i parasole ( mój połamał się na ABC a Maryha dziś dostał się w wiatrak). Ja z tym parasolem wyglądam jak porąbany Picasso. Po śniadaniu poszliśmy załatwiać bilety z Raipuru do Madrasu. Na naszej ulicy agent znalazł nam połączenie, ale trwałaby ta jazda 4 dni. Wsiedliśmy do rikszy "bieganej", czyli ciągniętej przez człowieka i pojechaliśmy do innego biura, gdzie udało nam się kupić bilet na 26 do Madrasu i to bezpośredni. Posililiśmy się bardzo smacznym, makaronem na ulicy i poszliśmy sprawdzić cenę biletów lotniczych na Sri Lankę. Cena wahała się koło 170 $, szkoda, może w Madrasie będą tańsze bilety.

U cinkciarza pod głównym bankiem w Kalkucie rozmieniliśmy dolary. Dostaliśmy pokaźny plik banknotów po 10 rupii. Ze znalezieniem ich nie było problemu, bo każdy u nich rozmienia pieniądze na drobne. Wsiedliśmy do metra. Wszędzie są napisy zakazujące plucia na posadzkę. Pojechaliśmy do Świątyni Kali. Strasznie dużo tam jest żebraków. Każdy podchodził i mówił: bakszysz. Stwierdziliśmy, że będziemy im odpowiadać na to: tramwaj. Ciekawe, co oni na to? Przy okazji, w Kalkucie są też tramwaje. Wyglądają one strasznie śmiesznie. Mają jeden pałąk przerzucony przez trakcję i wyglądają jak rozwalona klatka dla zwierząt.

15-VII-1999

Z samego ranka pokój powitał nas wielkim karaluchem, który wyszedł na jego środek i skonał. Maryha natomiast bolało gardło. Poszliśmy do Muzeum Indyjskiego. Wstęp po 50 rupii. Zastanawiałem się, dlaczego w każde wakacje muszę mieć powtórkę z historii naturalnej. Potem poszliśmy do Katedry Św. Pawła, ale okazało się, że otwierają ją dopiero o trzeciej po południu. Zwiedziliśmy położony zaraz obok, Victoria Memorial, do którego wchodziliśmy pojedynczo, bo cały sprzęt foto/video trzeba było zostawiać przy wejściu w zamian za kawałek papierka. To nas nie urządzało. Spotkaliśmy Terenca, Hindusa z Bombaju, który towarzyszył nam do wieczora. Nie udało nam się wejść do Fortu William, więc poleżeliśmy sobie na łąkach Medanu a potem poszliśmy na kolację, która miała pomóc na bolące gardło Maryha. Ja nie spożywałem. Ciekawe czy mu pomoże do jutra?

16-VII-1999 

Dzień zaczął się od porażki. Zamiast 75 rupii, które obmyśliliśmy sobie za pobyt w hotelu do godziny 18, zażądali od nas 150. No trudno. Musieliśmy zapłacić. Po 11 byliśmy w Katedrze Św. Pawła. W Kalkucie widać dużo kościołów, najróżniejszych religii chrześcijańskich. Następnym miejscem, które chcieliśmy odwiedzić, była misja Matki Teresy. Przechodząc przez ulicę Lenina, zobaczyliśmy modlitwy Muzułmanów. Misja miała akurat sjestę i nic nie zobaczyliśmy. Jedno zdjęcie i wróciliśmy do hotelu. 

Znowu spotkaliśmy Terenca. Dostaliśmy od niego po medaliku i był z tego bardzo zadowolony. My nie mieliśmy czasu. Jeszcze kilka ostatnich uderzeń głową w sufit i musieliśmy jechać na stację kolejową Hawrah. Pociąg miał odjechać o 19.20, ale oczywiście spóźnił się i odjechaliśmy o 20. Wtedy zaczęliśmy grać w szachy. Graliśmy do 24, a to, dlatego, że Maryh strasznie długo analizował każdy swój ruch. Podobał mi się ten pociąg, bo nie było w nim nikogo nadprogramowego. Tylko 72 miejsca i już. Obok nas leżała taka wysuszona babcia, że z powodzeniem mogłaby robić za mumię w Muzeum Indyjskim. Szkoda nam Było wyjeżdżać z Kalkuty. Było to najprzyjemniejsze miejsce w całych Indiach, jakie dotychczas obejrzeliśmy. Zabytki, wieżowce i zieleń naprawdę nam się podobały. 

Dzisiaj minął miesiąc od naszego pobytu w Indiach. Teraz to już będzie z górki. Ten czas bardzo szybko płynie. Wydaje się, że jeszcze nie dawno był październik a my zaczynaliśmy dopiero, co układać plany wakacyjne. Niby krótko, ale to prawie rok temu. No i jeszcze wciąż niezbyt mogę uwierzyć, że tu jestem.

17-VII-1999

Pociąg miał godzinę spóźnienia. Poznaliśmy troje Hindusów, którzy na stacji, w Raipurze kupili nam pepsi i pokazali rikszę, która zawiozła nas na autobus do Abhanpur. Autobus okazał się Jeepem i już po godzinie byliśmy na miejscu. Teraz 2 km następnym autobusem i już byliśmy na misji w Jeevodaya. Nawet nas ta podróż za bardzo nie zmęczyła. Teraz już wiemy jak podróżować po Indiach. Przywitały nas Dr Pyz i Aśka z Warszawy, która jest tutaj od stycznia, a wyjeżdża dopiero we wrześniu. Jest też ksiądz katolicki, Ojciec Abraham. Zwiedziliśmy ośrodek, szpital, w którym są trędowaci i 24. hektarowe gospodarstwo rolne. Potem poszliśmy spać... jednak byliśmy zmęczeni.

18-VII-1999

Niedziela spowodowała, że dzień w Jeevodaya wygląda inaczej. Rozpoczyna go poranna msza św. o godzinie 7.00 i trwa około godziny i trzydziestu minut. Wszyscy siedzieli na kamiennej posadzce, w szeregach jeden za drugim. Nie sposób otrzeć się nawet o płeć przeciwną, kobiety wchodzą osobno i mają też oddzielne miejsca. Po śniadanku do godziny 12 rozmawialiśmy z panią doktor Pyz. Wbrew naszym oczekiwaniom, nie była zła, że chcemy tu zostać tylko do 26 lipca. Opowiadała nam o pracy w ośrodku, o hinduskich lekarzach z Raipuru, gruźlicy, trądzie i o jednym Hindusie, który najpierw spalił żonę a potem podrzucił trzy miesięczną córeczkę na misję. Doszliśmy do wniosku, że bardzo trudno jest tu być lekarzem. Jutro mamy pojechać do Raipuru. Chcielibyśmy zadzwonić do domu i podać numer do Jeevodaya. Może ktoś do nas zadzwoni??? Cały dzień upłynął nam pod znakiem sensacji żołądkowych. Oj ciężko nam było. Na dodatek w Maryha plecaku znowu zagościła mysz.

19-VII-1999 

Tak wcześniej to ja nie wstawałem nawet w domu. O 6.30 była msza rozpoczynająca dzień a po niej śniadanko. Pojechaliśmy do Raipuru. Tu dogadać się po angielsku to był cud, a jest to przecież 600 tysięczne miasto. Zadzwoniliśmy do Maryha do domu i podaliśmy zaspanym rodzicom numer telefonu do Jeevodaya. Po powrocie zaczęliśmy księgować leki. W magazynie było strasznie dużo kurzu, wszystko latało wokół nas a my tylko kichaliśmy. Zmęczeni tą pracą usiedliśmy do kolacji, na którą był kurczak przygotowany przez ojca Abrahama. Wspaniała uczta, tym bardziej, że był on kucharzem. Zadzwonili też rodzice Maryha.

20-VII-1999

Dzisiaj dokończyliśmy inwentaryzację leków, a później cały czas spaliśmy. Pani doktor z Aśką pojechały do przychodni w Tumgaon, oddalonej o 100 km od Jeevodaya. Wróciły o 20.00. Ja niestety przez cały dzień miałem kolosalne problemy żołądkowe. Może jutro mi przejdzie?

21-VII-1999

To już połowa naszego pobytu w Jeevodaya, a moje problemy żołądkowe osiągnęły apogeum. Cały czas muszę szukać ustronnego miejsca. Musiałem opuścić nawet śniadanie. Przed południem ból ustąpił i mogłem iść do przychodni. Do przyjęcia było 130 osób, wśród nich: dwa nowe przypadki trądu, gruźlica kości, świerzby i trędowaty z takimi oparzeniami, że skórę zdzierał płatami. Ja natomiast byłem tak słaby, że nie mogłem ustać nawet 10 minut. Na obiad jadłem tylko ryż, na kolację odważyłem się zjeść trochę warzyw. Ciekawe, jaki będzie tego skutek jutro? Dzisiaj było wielkie święto, bo przeczytaliśmy w Tygodniku Powszechnym wiadomości z kraju z 4 lipca. Ciekawe, kiedy dotrą do nas jakieś następne wiadomości? Dziś także, ważyliśmy się. Ja schudłem o 7 kilo a Maryh 6 kilo. Jeszcze wczoraj mówił przez telefon, że nie schudł tu ani kilograma. Sytuacja wymagała założenia paska do spodni. Niestety okazało się, że w moim plecaku wszystko spleśniało i musiałem wszystko wyprać.

22-VII-1999

Z moim żołądkiem wszystko w porządku. Tym razem to Maryh cierpiał rano. W przychodni czekało tym razem już 200 osób. Było trochę nowych przypadków trądu, kilka ludzi z ropniami, większość ludzi przyszła tu z przyzwyczajenia. Przychodzą, tylko po to żeby dostać coś za darmo. Ale nawet my nauczyliśmy się rozróżniać potrzebujących od bogatych. Zamożniejsi mają strasznie głupią minę, gdy dostana receptę do apteki. Ojciec Abraham przywiózł dziś, z Raipuru kilkadziesiąt kilogramów zielonych bananów i 5 palm kokosowych dopiero, co kiełkujących. Śmiesznie to wyglądało, 1,20 metrowa palma wyrasta sobie z kokosa, bez żadnego korzenia. Ciekawe czy będą tutaj owocować? Na kolację ojciec Abraham znowu dał popis swoich umiejętności kulinarnych. Przygotował rybę, która bardzo nam wszystkim smakowała. Nawet ja się zajadałem, chociaż nie lubię ryb. Wieczorem okazało się też, że spleśniały mi moje okulary przeciw słoneczne.

23-VII-1999

Kolejna wczesna pobudka. Ale mi się nie chciało wstawać. Rozleniwiłem się. Dziś przebadaliśmy trzy klasy dzieci. Wykryliśmy świerzb, przepuklinę i kilka nowych przypadków trądu. Tak spędziliśmy czas do południa. Na obiedzie spotkała nas straszna rzecz. Zawsze są podawane jakieś warzywa i zawsze dowiadujemy się, co to jest. Tym razem jednak nie spytaliśmy, tylko jedliśmy z wielkim apetytem. Potem okazało się, że były to te zielone banany pokrojone na dodatek ze skórką. Trzeba dodać, że w ogóle nie było tego czuć. Później graliśmy ze starszymi chłopakami w siatkówkę. Nie wiem na ile się przydałem ze swoimi zdolnościami, ale też grałem. Wieczorem byliśmy świadkami wypłaty pensji dla sezonowych pracowników Jeevodaya. Zarabiają po 23 rupie na dzień, czyli 0,5$ pracując przez 8 godzin w polu. Może dostaną podwyżkę do 25 rupii, ale to kwestia negocjacji. Ale takie są smutne realia w Indiach.

24-VII-1999 

Jak mi się nie chciało wstawać tak wcześnie. Od wczoraj mamy w kościele tylko dla swojego użytku dywaniki. Wszystkie dzieciaki patrzą na nas, ponieważ one stoją na bosaka lub siedzą na kamiennej posadzce. Do południa przebadaliśmy wszystkie dzieci i znowu znaleźliśmy dwa przypadki świerzbu. Dziś na obiad było znowu dziwne warzywko. Wyglądało bardzo ładnie, więc nałożyliśmy sobie olbrzymie porcje, a okazało się tak gorzkie, że zjadł je tylko ojciec Abraham. Więc się nie najadłem. Po południu znowu pracowaliśmy w magazynie leków. Wyrzuciliśmy wszystkie leki, które były przeterminowane. To się nazywają porządki. No kolację były grzybki. Takie śmieszne, małe i twarde, a przy tym bardzo dobre. A jutro wielkie wydarzenie w Jeevodaya, chrzest.

25-VII-1999

Chrzest był bardzo uroczysty. Rodzice przejęci a dziecko płakało. Potem zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie wszystkich mieszkańców Jeevodaya przed kościołem. Było niezłe zamieszanie, każdy chciał być na pierwszym planie. Dostaliśmy od ojca nasiona chili i jedną papaję. Jutro mamy dostać także inne egzotyczne nasiona. Po południu przez 2 godziny graliśmy w karty. Ale mieliśmy ubaw. Gra się nazywała Ono i była podobna do naszego makao. Wieczorem było przyjęcie z okazji chrzcin. Siedzieliśmy na workach po ryżu rozłożonych na klepisku, jedliśmy ryż, dal i kurczaki porąbane na kawałki, tak, że było tam więcej kości niż mięsa. Na pierwszy rzut oka wyglądało to jakby kurczak wpadł pod kosiarkę. Widzieliśmy jak te kurczaki były zabijane. Hindus tłukł je patykiem po głowie, potem wsadzał do wielkiego gara z wrzącą wodą a kobiety go skubały. Odwiedziliśmy też dziecko, które miało dziś swoje święto. Zgodnie ze zwyczajem mała miała już ogoloną głowę, a my wręczyliśmy jej po 50 rupii i poszliśmy spać.

26-VII-1999

Rano nie byliśmy na mszy z racji popołudniowgo wyjazdu. Cały czas siedzieliśmy w przychodni i tworzyliśmy kartotekę leków. Hindus, który dotychczas się tym zajmował był raczej niezadowolony, a wszyscy inni byli zdziwieni tym, że tak długo pracujemy i piszemy. Na 11.30 pojechaliśmy na mszę do sióstr ze zgromadzenia Św. Anny. Ich przychodnia i klasztor były położone po drugiej stronie Abhanpur. Tu poznaliśmy Indian Time. Msza, która miała się zacząć o 11.30 rozpoczęła się o 12.15. Wspaniały poślizg. Byliśmy tylko my dwoje, Aśka, dr Pyz, Ojciec Abraham, miejscowy ksiądz i trzy siostry zakonne, które były jedynymi mieszkankami tej misji. Cały czas musieliśmy siedzieć. Siostry śpiewały, recytowały i odnawiały śluby zakonne. A potem była uczta. Kurczak na 2 sposoby, ryż, ryba, fasolka, owoce, ciasto......ale się najedliśmy. Zjedlibyśmy jeszcze więcej, ale już musieliśmy wracać. 

Z Abhanpur do Jeevodaya szliśmy pieszo, to były trzy kilometry, więc trochę czasu nam to zajęło, a że padało to i przemokliśmy. Do wieczora dokończyliśmy kartotekę leków. Ale tego było, ale mieliśmy jakiś wkład w biurokrację indyjską. Potem pochwaliliśmy się naszą pracą i pamiątkami z Nepalu. Chyba bardziej docenione zostały nasze pamiątki. No cóż taka już kobieca natura. Dostaliśmy też od Ojca Abrahama nasiona papaji i chili. Ciekawe czy one wykiełkują w Polsce, a jeśli tak to czy zaowocują? Pożegnaliśmy się i po ciężkich bojach z drukarką uzyskaliśmy zaświadczenie o odbyciu praktyk studenckich. Przed północą mknęliśmy dżipem Sumo Tata do Raipuru. Kierowca szalał na drodze, raz na krótkich a raz na długich światłach. Ale dowiózł nas szczęśliwie.

27-VII-1999

Nasz pociąg zamiast o 23.15 przyjechał o 1.15. Znaleźliśmy nasz wagon nr S6 i zaczęliśmy wsiadać. Jeszcze nie przeklinałem w tym pamiętniku, ale teraz muszę, O k....!!! Wszyscy jakby się wściekli i na hurrrrra ruszyli akurat do S6. Ci wchodzili a ci wychodzili. Przerąbane jak w ruskim czołgu. My z masą większą o plecaki też zaczęliśmy się pchać równo. Udało nam się dostać do środka. Szok, tutaj było całkiem pusto i ani śladu po tłumie z zewnątrz. Teraz czekało nas 26 godzin jazdy w pociągu. Spanko i jedzonko jajek, chapati, serka, bananów i ciasteczek z Jeevodaya. Poznaliśmy panią doktor z Raipuru, która jechała do Cochin, czyli jeszcze dalej niż my. Zamówiliśmy sobie na kolację kurczaka z ryżem. Dobre było, a Maryh zapowiada, że wprowadzi w domu po powrocie zwyczaj jedzenia cebuli ze zsiadłym mlekiem. Niech robi, co chce, byleby nie robił tego przed zajęciami, bo trudno będzie z nim wytrzymać.

28-VII-1999

Pociąg nadrobił spóźnienie i już o 3.10 byliśmy w Madrasie. Tu mieliśmy niezłe widoki przez okno pociągu. Same palmy kokosowe, rosnące wysoko. Slumsy tutaj nie są budowane z gliny, a z liści kokosowych a większość ludzi śpi na zewnątrz. Było bardzo gorąco. 4 rano a tak ciepło nie było nawet w Jeevodaya. Prawdopodobnie o 6.00 wyjdziemy ze stacji. Teraz patrzymy na szczury jak biegają po stacji, która jest nawet całkiem sobie. Wisiał nawet rozkład jazdy i były telebimy. Tutejsza SOK nosi nawet nowsze karabiny niż w reszcie Indii. Nasi znajomi mieli rację, że będziemy sobie mogli odpocząć w Jeevodaya, po całym miesiącu obcowania z Hindusami. 

Przyjeżdżając tam nie wiedziałem, czego się spodziewać, a wyjeżdżając myślałem, że szkoda, że ten czas tak szybko upłynął. W dzień wyjazdu czułem się jakby to był już mój ostatni dzień w Indiach i że to koniec naszej przygody. Z drugiej strony to już i tak ostatnie 27 dni i gdy kupimy w Madrasie bilety do końca naszej podróży to będę już widział koniec; małe światełko w tunelu. Jeszcze coś o indyjskiej poczcie. Każdy list, który jest polecony, albo grubszy jest otwierany. Często jest to małe rozdarcie, zazwyczaj jednak chamskie otwarcie, które jest zacierane ich ciemnym klejem, którego używają na poczcie. Jeśli w środku były pieniądze to można o nich z powodzeniem zapomnieć, tak samo jak o każdej wartościowej rzeczy. Znaleźliśmy hotel na przeciw stacji kolejowej Egmor. Cały czas utrzymywały się wysokie temperatury. Pierwszą rzeczą było wypakowanie plecaków. Wieczorem wszystko mieliśmy suche jak pieprz. Poszliśmy szukać biura z biletami lotniczymi na Sri Lankę.

Po długich i ciężkich bojach, kupiliśmy bilet na jutro do 10 sierpnia. W domu pewnie się nieźle zdziwią jak przeczytają o tym w e-mailu, który do nich wysłaliśmy. Potem poszliśmy nad Zatokę Bengalską. Pierwszy raz widziałem ocean. Wielka i szeroka plaża, długie i wysokie fale, no i oczywiście mnóstwo śmieci. Wszędzie śmieci. Po plaży biegały kraby, w tą i z powrotem do norki. Śmieszne stwory zasuwały bokiem, ale jak szybko! Kupiliśmy na stacji bilety aż do Goa, a tam zobaczymy, co dalej. No i najważniejsze - kupiliśmy papier toaletowy 40 rupii za rolkę.

29-VII-1999 

SRI LANKA Wstaliśmy o 4.30. Zjedliśmy chleb tostowy z obleśnym dżemem. Ale nas to zapchało. Odmówiliśmy jazdy na lotnisko autobusem za 200 rupii i pojechaliśmy rikszą za 100 rupii. Po drodze zobaczyliśmy ładny kawałek Madrasu, i znowu bardzo nam się podobało to miasto. Oddaliśmy nadmiar bagażu do przechowalni i zaczęła się cała nudna procedura na lotnisku. Samolot Tristar 500 wystartował z ponad godzinnym opóźnieniem. Wiadomo: Indian Time. W samolocie obsługa była tak ładna, ze Maryh o mało, co nie przewrócił się przy wsiadaniu. Przez pomyłkę polecieliśmy w pierwszej klasie. Pełna kultura i dużo miejsca, tylko nasze stroje nie pasowały do reszty. Pilot leciał ostro i nisko. Było widać ocean i plaże. Wylądowaliśmy i wpuścili nas do swojego kraju.

Autobusem nr 187 pojechaliśmy do dzielnicy Fort. Za dolara płacili 70 rupii. Najtańszy hotel w okolicy, YMCA, kosztował 500 rupii. Wszędzie było dużo wojska i policji. Akurat rano przed naszym przyjazdem samobójca wysadził ministra. Ale to było gdzieś dalej. Tu jest centrum finansowe i rezydencja prezydenta. Nad okolicą górują trzy potężne, okrągłe budynki World Trade Center. Przeszliśmy się promenadą nad oceanem. Bardzo mi się tu podobało. Zawsze chciałem widzieć palmy, a do tego jesteśmy w państwie, w którym toczy się wojna. Co prawda domowa, ale zawsze to coś.

30-VII-1999 

Dziś byłoby całkiem nieźle, gdyby nie pewna przygoda. Szliśmy sobie rano do stacji kolejowej Fort, kiedy zaczepił nas pewien człowiek. Mówił, że zbiera znaczki i że chciałby, żebyśmy mu przysłali jakieś z Polski. Zaczął nas oprowadzać po Colombo, a potem wsiedliśmy do rikszy i pojechaliśmy zwiedzać inne zabytki. Skończyło się tak, że musieliśmy zapłacić 2330 rupii, czyli 33 $ ale niech już nikt o tym nic nie mówi więcej. Daliśmy się zrobić w balona. Autobus powrotny tą samą drogą kosztował nas 4 rupie od osoby. Po drodze widzieliśmy procesję dzieciaków z wargami poprzebijanymi długimi szpilami i hakami wbitymi w plecy. Jeden z nich był przewieszony na linach przymocowanych do tych haków na rusztowaniu i wieziony na wozie. Potem dla relaksu poszliśmy do parku. Tam też zaczął nas oprowadzać jakiś Życzliwy, ale tym razem nie dostał żadnych pieniędzy. W drodze powrotnej widzieliśmy policjantki i żołnierki, z kałasznikowami. Były bardzo ładne, ale niestety nie pozwoliły sobie zrobić zdjęć. Jutro jedziemy do Kandy i Kegala.

31-VII-1999

Autobusem o 6.15 pojechaliśmy do Kegala. Niestety cały czas padało, a my myśleliśmy tylko o tym, żeby w Pinnewala zobaczyć słonie w pełnym słońcu. Z Kegala autobusikiem za 5 rupii pojechaliśmy do ośrodka dla osieroconych słoni w Pinnewala. Wstęp kosztuje 100 rupii, a kamera 200 rupii ekstra. Zaczepił nas jakiś miejscowy i zaoferował, że za darmo przechowa nasze bagaże. Przechowalnia okazała się sklepem z przyprawami. Z ciężkim sercem rzuciliśmy plecaki za ladę i cały czas zastanawialiśmy się, po co on to robi? Słonie były rozbrajające. Maluchy trąbiły litrowe butelki mleka w 15 sekund. Trąbiły, kołysały się, i bekały jak to po dobrym posiłku maluszkowi przystało. Każde z tych maleństw było przywiązane łańcuchem do betonowej posadzki. Ciekawe, czy one też były tak pogryzione przez mrówki jak my? Potem oglądaliśmy stado słoni hasające po łące. Goniły się, biły bawiły i kopulowały, trąbiły i pozowały dla zdjęć dla niemieckich turystów za banknoty 10 markowe. O 10.00 zostały przepędzone na drugą stronę ulicy do rzeki na kąpiel. Szkoda, że ta rzeka była taka płytka i sięgała im tylko do kolan. Na tym przedstawienie się zakończyło. 

Poszliśmy odebrać nasze plecaki a sprzedawca zaczął nas namawiać na kupno ziółek i przypraw, więc my stanowczo odmówiliśmy i poszliśmy na autobus. W Kandy byliśmy po 13.00 i zatrzymaliśmy się w hotelu Thillin, 200 rupii za dwójkę. Trochę nas te ceny zaskoczyły, bo myśleliśmy, że po sezonie będzie tu jeszcze taniej. Dlatego też przed wyjazdem ze Sri Lanki, nie będziemy zatrzymywać się w Colombo, a raczej w Negombo, gdzie powinno być znacznie taniej. W Kandy jest duże sztuczne jezioro, a na jednym z brzegów stoi świątynia z zębem Buddy, jednym z dwóch zachowanych na świecie. Wokół jeziora rosną najróżniejsze gatunki drzew. 

W centrum spotkaliśmy Daszę i Tomka ze Szczecina. Pierwsi Polacy od wyjazdu z Jeevodaya. Tu i tak było dużo turystów z Europy, którzy nabijali ceny. Spędziliśmy z nimi cały wieczór. Zwiedziliśmy świątynię Zęba, w której pomiędzy 18.30 a 19.30 grają na bębnach i odsłaniają miejsce, w którym jest schowany ząb. Udało nam się zmylić ochronę i weszliśmy za darmo. Potem poszliśmy na piwo i już kładliśmy się spać, kiedy dostaliśmy od Daszy i Tomka świeżą prasę z Polski. Co za uczta, tak byliśmy spragnieni wiadomości z Polski. Spotkaliśmy jeszcze w trakcie dnia 3 Polaków, ale uciekali od nas bardzo szybko, nawet nie chcieli porozmawiać.

1-VIII-1999

Rano mieliśmy jechać do Paradenia Garden, ogrodu botanicznego położonego tuż za Kandy, ale strasznie lało. Miejscowi mówił, że to bardzo dziwne, taka pogoda. Spałem więc sobie do 12, a Maryh przez cały czas czytał. Gdy przestało padać pojechaliśmy całą czwórką do ogrodu. Wstęp dla studentów to 75 rupii. Na powierzchni 65 hektarów, zobaczyliśmy najróżniejsze palmy, bambusy i inne drzewka, w tym figowca o powierzchni korony 1600 metrów kwadratowych. Po powrocie do miasta poszliśmy jeszcze obejrzeć posąg Buddy, który góruje nad Kandy, ale nie było tam niczego nadzwyczajnego. Postanowiliśmy na dobranoc, że jutro pojedziemy do antycznych miast. No i mieliśmy w toalecie wielkiego pająka. Odkrył go Maryh, a zabił Kadafi. Kadafi to nasz sąsiad, a jego fryzura bardzo przypomina fryzurę jednego z przywódców. Teraz idę spać, bo Maryh czeka w naszym łożu małżeńskim nakryty moskitierą.

2-VIII-1999

Dziś byliśmy na wycieczce w antycznych miastach razem ze szczeciniankami. Autobus bezpośrednio do Sirigiya odjeżdża o 8.00 i kosztuje 19 rupii. Dasza i Tomek byli tak zmęczeni podróżą, że wysiedli w Dambulla, a my dalej pojechaliśmy sami. Zresztą mieli duży problem, bo zamiast gotówki mieli tylko czeki podróżne i to na dodatek w markach. W czasie jazdy przekroczyliśmy linię dzielącą kraj na dwie strefy: monsunu i pory suchej. W ciągu 20 minut wjechaliśmy z dżungli na pustynię. Po zmianie pór roku, wszystko się odwróci.

W Sirigiya okazało się, że bilety ze zniżką można kupić tylko w pobliskim Rest House, bagatela tylko 6 km. Trzeba było wziąć taksówkę. Za bilet zapłaciliśmy po 525 rupii, ale i tak tylko na tym jednym zakupie zwróciła nam się międzynarodowa legitymacja studencka. Taksówka kosztowała nas 150 rupii. Sigiriya to w skrócie miasto królewskie z basenami i ogrodami. Jego centrum stanowi ogromna skała rzucona na równinę, na której mieściła się forteca. W skale jest mnóstwo schodków, po których biegali ówcześni mieszkańcy. Strasznie tam na górze paliło słońce i wiał bardzo mocny wiatr. Widok z góry był imponujący. Widać całą równinę, pola, jeziorka, drogi i otaczające góry.

Autobusem za 10 rupii pojechaliśmy do Dambulli. Chcieliśmy zwiedzić świątynie wykute w skałach, ale cena 200 rupii, wymóg długich spodni i zakaz robienia zdjęć, zniechęciły nas do tego zabytku. Zamiast tego poszliśmy na obiad. Za 35 rupii dostaliśmy ryż z curry i 5 przystawek do tego, co to była za uczta. Oczywiście, wszystko jedliśmy palcami. Do Kandy wróciliśmy strasznie zatłoczonym autobusem za 16 rupii. Na kolację kupiliśmy na targu ananasa i banany. Jutro jedziemy nad ocean. Tam już musze ściąć jakiegoś banana lub kokosa prosto z drzewa, bo nie będę sobą.

3-VIII-1999 

Wsiedliśmy do autobusu do Hambantota. Był klimatyzowany, więc nie mogliśmy narzekać. Jechaliśmy za 110 rupii przez 7 godzin. Kierowca wysadził nas przed Hambantota i całe szczęście, bo: - po pierwsze primo: w Tangala byliśmy 2 godziny wcześniej. - po drugie primo: ostatni odcinek drogi był totalnym wytrząsaniem naszych tyłków. Czegoś takiego jeszcze nie przeżyłem. Kierowca pędził po wertepach 80 km/h, a my fruwaliśmy na ostatnich siedzeniach to w górę to w dół. Do Tangala dojechaliśmy podmiejskim autobusem. Postanowiliśmy zamieszkać nad oceanem i najtańszy nocleg, jaki znaleźliśmy był po 150 rupii u rybaków. Byli bardzo mili, ale cały czas usiłowali nam wcisnąć swoje jedzenie, a my się cały czas bardzo broniliśmy. Ocean szalał, wysokie fale zalewały prawie całą plażę. Były palmy pochylone nad samą plażę i było bardzo ładnie. Poszliśmy na spacer i zjedliśmy obiad za 35 rupii.

4-VIII-1999 

Dziś cały dzień leżeliśmy na plaży. Teraz, gdy to piszę jestem czerwony jak burak, ciekawe jak będzie jutro. Zbieraliśmy też muszelki i zastanawialiśmy się jakby przy tej czynności wyglądał nasz kolega Mareczek, który miał jechać z nami, ale niestety złamał nogę na nartach.

5-VIII-1999

Rano znowu poszliśmy na muszelki, ale nic ciekawego nam się nie trafiło. Potem pojechaliśmy autobusem do Unawatuna, przez 2 godziny za 35 rupii. Cały czas cierpiałem od nadmiaru wczorajszego słońca. Ach moje udka. Znowu znaleźliśmy pokój u miejscowych po 100 rupii od osoby. Plaża i ocean wyglądały bombowo, a ja nieszczęsny musiałem leżeć w cieniu i w ubraniu, stękając z bólu przy każdym ruchu. Na kolację jedliśmy rekina. Dobry był. Zero ości, ale troszkę mało i drogo. Tutaj byliśmy na najbardziej wysuniętym na południe skrawku Azji w czasie naszej podróży. Pod nami już chyba tylko lody... wieczne lody.

6-VIII-1999 

Święte słowa, że śniadanko jest podstawą żywienia. Dzisiejsze było super. Po 3 jajka gotowane na grzałce, 3 pomidory, 2 cebule, pół kostki masła i pół chleba. Tak się objedliśmy, że Maryh przez cały dzień nie był głodny, co się bardzo rzadko zdarza. Potem było obowiązkowe leżenie na plaży, ale tylko do drugiej, bo potem Maryh wymiękł i skapitulował. Ja nawet nie próbowałem się opalać, bo mnie nadal wszystko boli. Kupiliśmy też kartki i je wypisaliśmy. Po opalaniu ruszyliśmy na pobliski cypel, na skałki. Nakryliśmy tam jakąś miejscową parkę. Ale byli speszeni. Mieliśmy bardzo ładny widok na ocean. Fale rozbryzgujące się o skały i nic tylko woda. A na niej aż 9 statków stojących na redzie. Potem poszliśmy w drugą stronę Unawatuny, a tu plaża była taka sama tylko, że było mniej turystów. Z plaży poszliśmy pod świątynię na skale. Droga prowadziła przez dżunglę, wszędzie palmy i bananowce. Co chwila miejscowi podawali nam inną odległość do świątyni. W końcu wyszło 45 minut. Maryhowi podobała się ta świątynia bardzo, a mi wręcz przeciwnie. Wracając kupiliśmy sobie kokosy i doszliśmy do wniosku, że jest to tańsze od coli a przy tym lepiej smakuje.

7-VIII-1999 

Znowu powtórzyliśmy pyszne śniadanko, ale tym razem bez masełka. Jak szedłem po zakupy rano, widziałem małpy ścigające się na drzewach. Ale one hałasu narobiły. Później pojechaliśmy autobusem do Galle za 4 rupie, a dalej do Hikkaduwy za 15 rupii od osoby. Sprzedający bilety w autobusie chciał nas oszukać, ale Maryh się postawił i musiał nam oddać po 20 rupii. Ale on był zły. W Hikkaduwie, zaraz na dworcu autobusowym znaleźliśmy hotel po 150 rupii od osoby. Największym atutem był sklep z kokosami za 6 rupii położony tuż obok. Do Colombo planujemy pojechać pociągiem o 7.15. Ciekawe, jaki to będzie pociąg? Natomiast plaża w Hikkaduwie jest do niczego. Mała, zarośnięta i pełna łódek. W poszukiwaniu lepszej poszliśmy aż 3 wioski dalej, do Thirangamy].
Jak zwykle, Maryh twardziel leżał na słoneczku a ja w cieniu. Już mnie skórka trochę mniej boli, ale pojawiły się pęcherzyki i może zacznie niedługo schodzić. Maryh mówi, że na twarzy już jestem brązowy. Inną sprawą jest, że ja ją trochę czuję. Pokąpaliśmy się w oceanie i porozbijaliśmy na falach. Wracając zlustrowaliśmy okoliczne sklepy. Ostatecznie kupiliśmy tylko 3 słonie z hebanu. Na kolację był ryż z curry za 35 rupii i jakiś tubylec, który chciał za pomoc w poszukiwaniu kolacji dla nas, żebyśmy za niego zapłacili. Krótkie "nie" załatwiło sprawę. Maryhowi bardzo odpowiadało, że to w końcu my odmawiamy, i nie dajemy się rolować. A wieczorem w pokoju wydarzyło się coś niesamowitego. Od jakiegoś czasu Maryh poszukiwał swoich 500 rupii, które odłożył na podatek lotniskowy przy wylocie. Ja swoje odłożyłem już w Colombo, a Maryh nie. Dziś i tak zresztą musieliśmy rozmienić pieniądze, co zwiększyło koszty naszego pobytu na Sri Lance do 100 $. Więc dzisiaj pierwszy raz widziałem Maryha liczącego wydatki. Wziął mój dziennik i sumował wszystko. Wyszło mu manko na 1500 rupii u każdego. No i nadal nie wiadomo gdzie się podziało to 500 rupii Maryha.

8-VIII-1999

Po porannym szyciu guzików Maryha, poszliśmy na plażę. Znowu w to samo miejsce, bo było tam miło i nawet działał prysznic, czego nie można powiedzieć o naszym w hotelu. Wczoraj wieczorem, najpierw wypadł kołek ze ściany i cała woda lała się na kolana, a potem wyłączyli wodę akurat w trakcie prysznicowania się Maryha. Ale on był zły. Opalaliśmy się tradycyjnie. Maryh na słońcu, a ja w cieniu. Skóra już mi schodziła, więc później i ja biegałem po słońcu. Zrobiliśmy sobie wycieczkę w kierunku cypla, ale on okazał się wyspą, a my weszliśmy na teren toalety tubylców. Wracając, Maryh zrobił sobie zdjęcie z żółwiem morskim i dał jego właścicielowi 40 rupii, co wywołało u niego salwę śmiechu. Kupiliśmy też przepyszne, różowe banany i herbaty do domu.

9-VIII-1999
Kupiliśmy bilety na ekspres do Colombo. Przyjechał z 10-minutowym opóźnieniem. Droga zajęła nam 2 godziny. Bilet w drugiej klasie kosztował 55 rupii, a tłok był taki, że przez całą drogę staliśmy przy drzwiach. Widoki były super. Na brzegach rzek wylegiwały się warany długości dwóch metrów, a pociąg mknął to przez dżunglę, to po plaży tuż przy oceanie. Z Colombo pojechaliśmy autobusem za 7,5 rupii do Negombo. Jedynym tanim noclegiem był hotel za 250 rupii od osoby. Wszystko tu było bardzo drogie i mimo, że poza sezonem nikt nie obniżał cen. Patrzyli na nas jak na głupich, gdy pytaliśmy o noclegi po 100 - 150 rupii. Później poszliśmy na plażę, a tam, jaka miła niespodzianka czekała na nas. Wisiał sobie pomarańczowy kokosik i to bardzo nisko. Maryh zrobił koszyczek, ja wskoczyłem i już był nasz. Teraz trzeba go było tylko otworzyć. Pomogliśmy sobie nożem z Annapurna Base Camp. Ten kokos smakował nam wyjątkowo. Super mleczko i znakomity miąższ. Zaraz też upatrzyliśmy inne drzewko, które stało się celem naszej nocnej wycieczki. Wieczorem poszliśmy szukać koszulek. Wymagało to dużo trudu i samozaparcia, ale w końcu się udało. Potem poszliśmy na kokosy do wcześniej upatrzonej palmy. Maryh kucał, a ja wskakiwałem mu na ramiona i rwałem. Po 15 minutach mieliśmy ich już 8 sztuk i mogliśmy pójść do hotelu. Ale mi się nogi trzęsły jak stałem na Maryhu. Po powrocie była uczta w pokoju, ale się opiliśmy. Przy rozłupywaniu pierwszego kokosa przybiegła właścicielka: What`s it noise? I poprosiła, żeby jej oszczędzić podłogę.

10-VIII-1999 

Śniadanko okrasiliśmy obowiązkowo kokosami, których resztki schowaliśmy potem na balkonie. Ciekawe, co pomyślą mieszkańcy jak je znajdą. Pojechaliśmy na lotnisko. Znowu staliśmy w kolejce, która gdyby ustawiła się normalnie już dawno byłaby obsłużona. Wszyscy się na nas pchali. Musieliśmy jeszcze zapłacić podatek lotniskowy 500 rupii. W samolocie już nas nie posadzili w pierwszej klasie. Szkoda, mieliśmy za to ubaw oglądając wysiadających Hindusów. Wszyscy ruszyli do drzwi, gdy były jeszcze zamknięte. Niektórzy nawet skakali przez siedzenia. W Madrasie odprawa trwała 1 godzinę i dość długo czekałem za plecakiem. Już myślałem, że zginął. Znowu zamieszkaliśmy w tym samym hotelu, ale musimy go opuścić jutro do południa, więc będziemy musieli skorzystać z przechowalni bagażu na stacji. Jesteśmy dobrej myśli, bo na lotnisku w przechowalni nic nam nie zginęło. Poszliśmy się delektować hinduską kuchnią, która jest o niebo lepsza od kuchni na Sri Lance.

11-VIII-1999

Po nocnym pakowaniu, oddaliśmy rano bagaże do przechowalni. Rosyjska ruletka, albo będą albo nie. Ta przyjemność kosztowała po 5 rupii za dzień. Postanowiliśmy też sprawdzić jak napiwek wpłynie na poziom obsługi w naszej ulubionej restauracji i zostawiliśmy po śniadaniu 8 rupii. Poszliśmy do Fortu i do Katedry Św. Tomasza. Oba zabytki usytuowane są na przeciwnych skrajach miasta, więc mieliśmy niezły spacerek. Tutaj to już się do nas nie uśmiechają tak jak na Sri Lance. Tam byliśmy milki - dojne krowy, a tu jesteśmy okupantami z biała twarzą i najprawdopodobniej z brytyjskim paszportem. Do pociągu kupiliśmy sobie banany. I to był nasz błąd, bo w momencie, gdy płaciliśmy zaczęło padać. Już od godziny 15 wisiała nad miastem wielka chmura. Koło 17 wszystko wyglądało jak wieczorem. Musieliśmy się schować w pierwszym hotelu, tak mocno padało. Były nawet pioruny. Ulice zostały tak zalane, że ludzie chodzili po kolana w wodzie. Zjedliśmy masalę dosę na liściach i odebraliśmy nasze nienaruszone bagaże. 

Rikszą za 20 rupii pojechaliśmy na stację. Tu także wszystko jest zalane i jak zwykle śmierdzi. Usiedliśmy na stacji i czekaliśmy na pociąg do Mysore. Pomyśleć, że jeszcze dzisiaj powiedziałem, że chyba nas ten monsun ominął. Ale to, że padało może, chociaż trochę rozmyje bryzę od tutejszych rzek, które najpierw czuć a dopiero potem widać. Z drugiej strony, widzieliśmy dziś, jak tu czyścili kanały, więc może napłynąć do tych rzek więcej brudu. A czyścili to tak, że jedna osoba stała w studzience nago zanurzona po pachy w nieczystościach i wybierała je wiaderkiem. Czterech ludzi stało nad studzienką i odbierali te wiaderko. Ciekawe, kto dostawał większą pensję i jak wyznaczali tego, kto ma zanurkować?

12-VIII-1999

Pociąg wyjechał z 8 minutowym opóźnieniem. Podróż minęła szybko i bezboleśnie, a większość czasu przespaliśmy. Punktualnie o 10 rano byliśmy w Mysore. Na stacji aż dwa razy sprawdzali nam bilety. Znaleźliśmy hotel za 125 rupii. Zwiedziliśmy bardzo ładny pałac maharadży, w którym już tradycyjnie obowiązuje zakaz fotografowania, ale największe wrażenie wywarł na nas targ. Tu było wszystko. Kupiliśmy hennę, bakalie, i mnóstwo owoców, które właśnie zjedliśmy. Targ jest strasznie kolorowy. Każdy zachwala swój towar, każdy ma najlepsze rzeczy, ale wszystko jest inne. Mysore także jest inne. Duże budynki, przejezdne ulice i nawet jest tu czysto.

13-VIII-1999

Pośpiesznym autobusem za 35 rupii pojechaliśmy o godzinie 8 do Bangalore. Na dworcu zaraz obskoczyła nas zgraja życzliwych. My albo ich ignorowaliśmy albo robiliśmy sobie z nich jaja. Poszliśmy na dworzec kolejowy i powiało nam tam cywilizacją. Nowoczesny budynek, telewizory, a nawet podane jak będą ustawione odjeżdżające pociągi. Oddaliśmy plecaki do przechowalni i zjedliśmy najgorszą masalę dosę na tym wyjeździe. Bangalore jest strasznie zatłoczonym miastem. Na ulicach jest mnóstwo riksz. Zwiedziliśmy Fort, Tipu Sultan Palac i obowiązkowo targowisko. Znowu był tu niesamowity zgiełk i ruch. Czaru temu miejscu dodawał sprzedawca z najwyższego poziomu, który co chwila wysypywał śmieci na ludzi kupujących na parterze. Uciekliśmy szybko do ogrodów botanicznych. Tu "Trzynastego w piątek" dwa dni przed "Dniem niepodległości" znaleźliśmy się w "Strefie zagrożenia" i spotkał nas "Wróg publiczny". To był nudny jak flaki z olejem Hindus, który chodził za nami w kółko. Ale on nas wynudził. Już chcieliśmy dmuchnąć mu w ucho trąbką, którą Maryh kupił do swojej Jawy, a której tu używają rikszarze. Później wróciliśmy na dworzec i wsiedliśmy do pociągu.

14-VIII-1999

Ruszyliśmy dokładnie o 20.30. Szok, nawet nie wiemy jak to opisać w indyjskim pojęciu czasu. Jeden ze współpasażerów cały czas głośno ziewał, aż Maryh zagroził po polsku, że trafi go własnym butem. Chyba pomogło. W Londa byliśmy spóźnieni o 30 minut. Na stacji było dużo taksówek, i można było pojechać na Goa za 500 rupii. My poszliśmy prosto na dworzec autobusowy, za nami dwie Francuzki i jeden Japończyk, co do płci którego, Maryh miał poważne wątpliwości. Autobusem do Panji, stolicy Goa, jechaliśmy od 8.00 do 11.30. Droga była kosmiczna. Dziury, zwężenia, dżungla, wywrotki wożące rudę i góry. Za granicą stanu Goa już było lepiej. Postanowiliśmy zostać jeden dzień w stolicy. Próbowaliśmy kupić bilety na Konkan Railway do Bombaju, ale już nic nie było, więc będziemy jechać albo normalnym pociągiem albo autobusem. W końcu wysłaliśmy też kartkę do Pięknego. Poszliśmy też na piwo, które jest tu najtańsze w całych Indiach. Panji jest miasteczkiem z mnóstwem uliczek i zabudową portugalską. Domki z markizami i balkonami, okna otwierane na zewnątrz. Brakuje tu tylko żandarma

15-VIII-1999

Autobusy jeżdżą na Goa z zawrotną szybkością. 33 kilometry z Panji do Marago pokonaliśmy w 45 minut. Tu poszedłem na stację kolejową Madgon i udało mi się kupić bilety na pociąg do Bombaju. Potem pojechaliśmy następnym szybkim autobusem do Colavy. Tutaj znaleźliśmy nocleg za 100 rupii, co na Goa nie było wygórowaną ceną. Na plaży obskoczyły nas sprzedawczynie wszystkiego. Z ceny 400 rupii za jeden tatuaż, zeszliśmy do 100 rupii za dwa i podziękowaliśmy. Nie ma to jak trening. Może później się zdecydujemy. Ciekawe jak zareagują nasi rodzice na tatuaże, jeśli nam przedtem nie zejdą. Niestety ubogo w tym miasteczku w dobrą kuchnię. Żadnych barów z masalą dosą i nawet targu nie było. Same drogie knajpki dla turystów. Dziś Hindusi obchodzili święto niepodległości. Niestety nie było tu wielkiej fety. W Jeevodaya podobno ziemia się wtedy trzęsie.

16-VIII-1999

Już sobie dobrze spaliśmy, gdy obudziło nas pukanie do drzwi. Ktoś się do nas dobijał. Otworzyliśmy a tam Grzesiu z Siedlec. Mieszkał nad nami w hotelu razem ze swoją dziewczyną Anią. Pogadaliśmy, wypiliśmy whisky, popiliśmy witaminkami musującymi, zagryźliśmy kapustą. I umówiliśmy się na rano. A ranek był straszny. W knajpce dostaliśmy najgorsze śniadanie w Indiach, to już nie była masala dosa, to był straszak na turystów. Ble, ble, ble. Później leżeliśmy razem z Anią i Grzesiem na plaży. Nikt już Maryhowi nie składał życzeń z okazji urodzin, bo zrobiliśmy to o północy. Po południu Grzesiek robił sobie tatuaż z henny i zamiast słońca miał na nodze robaka, więc zapłacił tylko 50 rupii i poszedł sobie. Wieczorem postawiłem piwo. Maryh trochę protestował, że to on ma kupić, ale szybko dał się przekonać. Rodacy wyjechali o trzeciej nad ranem do Agry, a my do pierwszej w nocy walczyliśmy z komarami. I to był nasz ostatni poniedziałek w Indiach.

17-VIII-1999

Zrobiliśmy sobie śniadanko, zjedliśmy też lariam. Nastrój psuła nam rodzinka za oknem. Już od 7 rano hałasowali, że ho ho. Potem poszliśmy na plażę i znowu opalałem się tylko godzinę, bo więcej to nie dla mojej skóry. Poszliśmy na obiad i zakupy. Kupiliśmy sobie spodnie i koszulę po 90 rupii od sztuki. Wołali 200, ale my twardo 90 i wychodziliśmy. I zgadzali się, ale jeszcze do jutra muszą uprać koszulę, bo była trochę pobrudzona. I to był nasz ostatni wtorek w Indiach.

18-VIII-1999

Wczesna pobudka miała służyć poznaniu trudnego rzemiosła rybaków. Za dużo nie zobaczyliśmy, bo wyciągnęli już wszystkie sieci, a w nich tylko małe śledzie. Zjedliśmy coś i poszliśmy na plaże. Dziś słońce było troszkę zwariowane, raz świeciło mocno, a raz chowało się w chmury. Leżeliśmy sobie 5 godzin i w pewnym momencie odsłoniliśmy sobie ciut pośladki, żeby złapać więcej słońca. Przyszła do nas Niemka i spytała czy może się rozłożyć obok, bo cały czas chodził za nią pijany Hindus. Pozwoliliśmy, a on się szybko ulotnił. Moje pośladki przez 15 minut nieźle się przypiekły i czuję je teraz bardzo. Po obiedzie poszliśmy po upraną koszulę. A tu niespodzianka. Sprzedawca zapomniał jej uprać. My go zbojkotowaliśmy i już jej nie kupiliśmy. Tym sposobem mieliśmy spodnie po 80 rupii do sztuki. Kupiłem jedną koszulę u chłopaczka na początku wsi. Też ma ją uprać do jutra. Kupiliśmy też kokosy, mniam i wtedy okazało się, że 5 litrowa woda jest sprzedawana w butelkach zwrotnych. Kaucja wynosi 10 rupii, a my z jednej zrobiliśmy podstawkę. Na plaży próbowało nas zaczepić dwóch pedałów, makabra. Uciekaliśmy bardzo szybko i wpadliśmy na sprzedawcę, który chciał usilnie wymienić koszulkę na czapkę Maryha. I to była nasza ostatnia środa w Indiach.

19-VIII-1999

Do rana słońce na plaży raz prażyło, a raz chowało się za chmurami. Uważałem na pośladki i tak się opalałem, że się przespałem. Maryh pozazdrościł mi czerwonych pośladków i też się wystawił. No i wtedy zaczął się kręcić przy nas jakiś Hindus. Oczywiście, gdy tylko Maryh skoczył do oceanu, on zaczął rozmawiać. A czy chodzimy na siłownie, czy lubimy masaż, czy lubimy dobrą kuchnię, a może lubimy angielskie filmy o sexie? On ma teraz wolne mieszkanie i chętnie by nas zaprosił. Wystawienie środkowego palca w ogólnie znanym angielsko języcznym geście wystarczyło do przerwania tej krępującej rozmowy. Zbulwersowani poszliśmy odebrać upraną koszulę i pojechaliśmy do Marago. Dziwnie tam było. Mieli cieniutkie masale i nikt nie chciał od nas dolarów. Na stacji odebraliśmy bagaż z przechowalni i pociągiem o 20.15, spóźnionym o jedną godzinę, pojechaliśmy do Bombaju. Mieliśmy dużo miejsca w pociągu, ale bardzo brudne łóżka. I to był nasz ostatni czwartek w Indiach.

20-VIII-1999 

Do Bombaju przyjechaliśmy z pięciogodzinnym opóźnieniem. Zamiast o 6.40 byliśmy o 11.40. Okazało się, że ze stacji Kurla na stację Wiktorii kursują tylko pociągi podmiejskie. Musieliśmy przejść 1 kilometr na inną stację, a to wszystko przez to, że mieliśmy tylko 35 rupii. Bilet do stacji Wiktorii kosztował tylko 5 rupii w drugiej klasie. Udało nam się wcisnąć do pociągu dzięki większej masie plecaków. Ale tu był ścisk. A my twardo na dworzec Wiktorii. Z stamtąd poszliśmy piechotą na Colabę, dzielnicę hoteli dla turystów. Zaczął nas oprowadzać miejscowy, który cały czas twierdził, że nie robi tego dla pieniędzy. Gdy byliśmy już w hotelu za 300 rupii za noc, to przyszedł po pieniądze, ale Maryh go zbył. Wzięliśmy szybki prysznic, zjedliśmy masalę, zobaczyliśmy Bramę Indii i poszliśmy do budynku Indian Airlines zorientować się jak odjeżdżają autobusy na lotnisko Sahar. No i klops. Okazało się, że autobusy na lotnisko nie jeżdżą od roku i znowu musimy jechać kolejką podmiejską do Anheri, a potem taksówką na lotnisko. Udało nam się znaleźć bazar niedaleko hotelu. Jutro się tam zaopatrzymy na podróż do domu. I to był nasz ostatni piątek w Indiach.

21-VIII-1999

Największy naleśnik, jaki umiem upiec, ma średnicę talerza, a na śniadanie dostaliśmy pieprzową masalę dosę o średnicy min. 50 cm. Ale była uczta. Zaraz potem poszliśmy na prom na wyspę słoni. Bilet w obie strony kosztuje 70 rupii. O 9.00 ruszyliśmy w rejs trwający godzinę. Z pokładu widzieliśmy cały Bombaj łącznie z portem, w którym stały obok cywilnych także wojskowe statki. Był nawet jeden lotniskowiec. Na miejscu okazało się, że mamy darmowego przewodnika. Oczywiście kamera była zakazana, tak samo jak zdjęcia. Obejrzeliśmy sale wykute w skale, liczne płaskorzeźby i wróciliśmy do Bombaju. Poszliśmy do świątyni Jani. Było to zupełnie, co innego niż w reszcie kraju. Dalej poszliśmy do parku, w którym były figury zwierząt utworzone z żywych krzewów. Tu także nie mogliśmy nic nakręcić kamerą, bo park to obiekt strategiczny. Kupiliśmy pickle i Maryhowi skończyły się pieniądze i znowu był na moim utrzymaniu. I to była nasza ostatnia sobota w Indiach.

22-VIII-1999 

Rano nasza knajpka była zamknięta, więc bez śniadanka rozmieniliśmy troszkę pieniędzy i wymeldowaliśmy się z hotelu. Droga na stacje kolejową była trudna, bo nasze ciężkie plecaki wbijały nas w ziemię. Mnie, na dodatek, ptak potraktował z jakiegoś drzewa, tak, że prawie mi zalał całą koszulę i plecak. Oddaliśmy plecaki do przechowalni a tu został pobrudzony plecak Maryha, bo obsługa nakleiła na niego metkę. Została po niej niezła plama. Ot tak dla równowagi. Potem poszliśmy na targ. Tu znowu było wszystko. Upatrzyłem sobie rybki i kupiłem je dla ojca za 11$. Ciekawe czy przeżyją podróż? Kupiliśmy owoce i pojechaliśmy na lotnisko. Kolejką podmiejską do Anheri za 5 rupii a potem taksówką za 24 rupie na lotnisko, normalna stawka to 10 rupii. Ale to i tak było najtańsze taxi, i jeszcze mu się skończyła benzyna przed samym lotniskiem. Od kilku godzin siedzimy i czekamy na samolot. Przy odprawie dziwnie patrzyli na moje rybki, ale gdy powiedziałem, że to prezent dla ojca to mnie przepuścili. I to była nasza ostatnia niedziela w Indiach.

23-VIII-1999 

Przed wejściem na pokład wykąpaliśmy się w toalecie. Niestety zaczęła mi schodzić skóra z pośladków. Dostaliśmy dwa miejsca na ogonie, co nie było szczęśliwe, bo dochodziły do nas ochłapy jedzenia. I tak np. kolację zafundowano nam wegetariańską i tak samo na śniadanie. Makabra, a my tak tęskniliśmy za mięsem. Rybki przeżyły podróż, chociaż w samolocie było bardzo zimno. Tak samo zimno było na lotnisku w Londynie. Chyba zapomnieliśmy, jakie temperatury panują w Europie. Potem polecieliśmy do Berlina i z lotniska pojechaliśmy autobusem na dworzec. Teraz już wracamy do Polski. I to była nasza cała podróż po Indiach.

słowa kluczowe: termin: 16.06.1999 - 23.08.1999
trasa: Delhi, Jaipur, Agra, Waranasi, Pokhara, Kathmandu, Sonauli, Kalkuta, Madras, Colombo, Kegala, Kandy, Mysore, Bangalore, Goa, Bombaj.

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 0 / 5 (0)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 0 / 5 (0)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 16279 od 19.10.2004

Komentarze

Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone