lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Wientian  
Wat Xieng ThongLuang Prabang, Laosfoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

Russia shuts down UN tracking of N Korea sanctions

India gangster-politician dies after cardiac arrest

Chinese smartphone giant takes on Tesla

India's army of gold refiners face new competition

China axes Covid-era tariffs on Australian wine

Two more abusers at J-pop predator's company

Australia debates seizure of Insta-famous magpie

India opposition leader Kejriwal to remain in jail

Thailand moves to legalise same-sex marriage

Aussie Rules football denies it has a cocaine problem

Top UN court orders Israel to allow aid into Gaza

Gaza starvation could amount to war crime, UN human rights chief tells BBC

Nearly 40 killed in air strikes on Syria

Hostages’ relatives arrested as Gaza talks break down

Israel, Hezbollah trade strikes over Lebanon border

Israel says UN resolution damaged Gaza truce talks

Gaza aid drop in sea leads to drownings

UN rights expert accuses Israel of acts of genocide

Bowen: Biden has decided strong words are not enough

At Gate 96 - the new crossing into Gaza where aid struggles to get in

Miasta Azji

 Szanghaj

warto zobaczyć: 18
transport z Szanghaj: 1
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pokhara

warto zobaczyć: 9
transport z Pokhara: 1
dobre rady: 9

wybierz
[opinieCount] => 0

 Hua Shan

warto zobaczyć: 8
transport z Hua Shan: 3
dobre rady: 18

wybierz
[opinieCount] => 0

 Stambuł

warto zobaczyć: 38
transport z Stambuł: 2
dobre rady: 40

wybierz
[opinieCount] => 0

 New Delhi

warto zobaczyć: 23
transport z New Delhi: 2
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pekin

warto zobaczyć: 27
transport z Pekin: 5
dobre rady: 60

wybierz
[opinieCount] => 0

 Katmandu

warto zobaczyć: 14
transport z Katmandu: 3
dobre rady: 21

wybierz
[opinieCount] => 0

 Jerozolima

warto zobaczyć: 9
transport z Jerozolima: 3
dobre rady: 12

wybierz
[opinieCount] => 0

 Tajpej

warto zobaczyć: 22
transport z Tajpej: 11
dobre rady: 39

wybierz
[opinieCount] => 0

 Xi'an

warto zobaczyć: 10
transport z Xi'an: 2
dobre rady: 19

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Tajlandia
     kursy walut
     THB
     PLN
     USD
     EUR
  •  Tajlandia
     wiza i ambasada
    Tajlandia
    ambasada w Polscetak
    wymagana wizanie
    Do 30 dni pobytu bez konieczności ubiegania się o wizę
    Najmniejsza
    prowizja w Polsce!
    87 PLN normalnie - 7 dni roboczych
    147 PLN ekspresowo - 2-3 dni robocze sprawdź szczegóły

Laos i Tajlandia 2005

poniedziałek, 10 kwi 2006

Trasa: Bangkok - Chiang Khong - Huai Xai - Pak Beng - Luang Prabang - Luang Namtha - Vieng Phoukha - Huai Xai - Chiang Khong - Chiang Mai - Ayutthaya - Lopburi - Ko Phangan - Bangkok

Czas: 30.07. - 20.08.2005r. (pora deszczowa)

Uczestnicy: Nasz wyjazd - podobnie jak wszystkie wcześniejsze - miał charakter rodzinny. Podróżowaliśmy we czwórkę: mój mąż, nasze 2 córki (19 i 15 lat) i ja. 

Przed wyjazdem

Wyjazd planowałam ze sporym wyprzedzeniem, czasu na przygotowania było więc dosyć. Kolejne etapy przygotowań obejmowały:

Wyszukanie możliwie najtańszego biletu lotniczego. Najtańszy okazał się być rosyjski Aerofłot. Zarezerwowałam przelot pod koniec lutego, wykupić należało go do dwóch tygodni przed wylotem. Bilet kosztował 2400,- złotych (ze wszystkimi opłatami). Przelot odbywał się z przesiadką w Moskwie. 

W celu zarezerwowania biletów lotniczych do Bangkoku najlepiej korzystać ze sprawdzonych stron, które takie usługi oferują.

Szczepienia - zaszczepiliśmy się przeciwko żółtaczce A i B, durowi brzusznemu oraz tężcowi i błonicy. Szczepienia wykonać można w Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej, a przeciw żółtaczce najlepiej w wybranych przychodniach podczas "Żółtego Tygodnia" (akcja ma miejsce w marcu i we wrześniu). 

Konsultacje z lekarzem medycyny tropikalnej z uwagi na zagrożenie malarią na terenie Laosu - zwłaszcza że wyjazd planowany był na porę deszczową, a ponadto w planach mieliśmy trekking w tropikalnym lesie deszczowym. W ramach profilaktyki antymalarycznej stosowaliśmy doxycyclinę. 

Wizy - załatwialiśmy w Warszawie, choć można zrobić to również na lotnisku w Bangkoku (14-dniowa) oraz na przejściu granicznym z Laosem. Wiza Tajlandii (dwukrotna) kosztowała 200,- złotych (100,- zł za każdy wjazd) i była gotowa po 2 dniach, wiza Laosu - 25 USD (płatne wyłącznie w tej walucie) i wydawana jest od ręki. 

Informacje praktyczne 

Budżet: Na miejscu średni budżet dzienny wyniósł w naszym przypadku 15 USD / osobę (noclegi, wyżywienie, transport, atrakcje, pamiątki). Nocowaliśmy w tańszych guesthouse’ach, jadaliśmy w lokalnych knajpkach, dużo się przemieszczaliśmy, zrobiliśmy 2 trekkingi - dwudniowy w Vieng Phoukha w Laosie (27 USD/osoby) i jednodniowy w Chiang Mai w Tajlandii (650 bahtów/osoby). Nie oszczędzaliśmy każdego grosza, ale też obywaliśmy się bez zbytnich szaleństw. 

Wymiana pieniędzy: Po przylocie do Bangkoku można wymienić dolary lub euro (także inne waluty - np. funty brytyjskie) na bahty w automacie na lotnisku lub tamże w punkcie wymiany. Kurs był bardzo dobry - chyba najlepszy spośród przez nas napotkanych. Za 1 Euro otrzymaliśmy 50,05 bahta, za 1 USD 40,95. Później na trasie kursy były nieznacznie niższe. Przelicznik dla banknotów 50 i 100-dolarowych jest lepszy niż dla niższych nominałów. W Laosie wymienia się pieniądze w bankach, często wyglądających bardzo niepozornie. Łatwo tu zostać milionerem, bo za 1 USD otrzymujemy nieco ponad 10.000 kipów. 

Noclegi: Nie było problemów ze znalezieniem noclegu, można znaleźć coś na każdą kieszeń. Nasz najtańszy nocleg kosztował 9.000 kipów / osoby (niecałe 1 USD) - w Vieng Phuokha w Laosie, najdroższy - 175 bahtów / osoby (ok. 4,5 USD) - w Bangkoku. Zawsze było się gdzie umyć (choć najczęściej bez ciepłej wody - co w tym klimacie nie stanowiło problemu), nigdzie nie było robactwa. Warto zabrać ze sobą śpiworek uszyty ze starej poszwy, prześcieradła lub tp. - bardzo przydaje się, gdy czystość pościeli budzi wątpliwości. 

Przejazdy: W Tajlandii nie ma problemu z transportem. Najłatwiej poruszać się autobusami. Są one też tańsze od pociągów, czyste, w dobrym stanie. Bilety sprzedają wszystkie agencje. Do tajskich kolei nie mieliśmy szczęścia - na wybranych przez nas trasach albo nie było akurat biletów, albo były jakieś resztki i każdy z nas jechałby w innym wagonie. Pociągami jechaliśmy na krótkich odcinkach (Bangkok - Ayutthaya, Ayutthaya - Lopburi, Lopburi - Bangkok). W 3-ciej klasie bilety są bardzo tanie (np. odcinek z Bangkoku do Ayutthaya 20 baht), wagony bywają niekiedy nieco zatłoczone, ale bez przesady. 

W Laosie transport dostarcza zgoła innych wrażeń. Publiczne autobusy i truck’i są niemiłosiernie zatłoczone. Wszelkie bagaże przewozi się na dachu - jadą tam jednocześnie stosy jajek, opony do ciężarówek i całe motocykle. Godzin odjazdu podawanych w rozkładach nie należy traktować zbyt dosłownie. Odrębny temat stanowi stan dróg, a niekiedy właściwie bezdroży. Asfalt kończy się najczęściej tuż na miastem. W porze deszczowej mogą nastąpić poważne utrudnienia, w końcu jednak - prędzej czy później - dociera się do celu. Lepiej jednak w planie podróży przyjąć, że będzie to później. Na niektórych trasach ważną rolę pełni transport rzeczny. Tak jest na odcinku z Huai Xai do Luang Prabang. Nie ma problemu z przepłynięciem Mekongiem między tymi miejscowościami. Do wyboru jest slow boat za 660 bahtów (lub równowartość w kipach) lub speed boat (cena zdecydowanie wyższa). Tym pierwszym płynie się 2 dni z noclegiem w wiosce Pak Beng , drugim - bodajże 6 godzin. 

Wyżywienie: Jest tanie i bardzo smaczne, jeśli ktoś lubi dania pikantne. Ja byłam zachwycona! Dominuje oczywiście ryż i makaron, jada się dużo jarzyn, z mięs najczęściej kurczak lub wieprzowina. Wszystko jest bardzo świeże, przygotowywane tuż przed podaniem - co niekiedy wiąże się z koniecznością oczekiwania na podanie zamówionych dań. Pyszne są owocowe shake’i, dobre laotańskie piwo Laobeer. 

Opłaty wyjazdowe: W Tajlandii dla lotów międzynarodowych opłata wyjazdowa wynosi 500 baht, w Laosie przy przekraczaniu granicy z Tajlandią lądem - 5.000 kipów.

Notatki z podróży

Dzień 1 - 30 lipca 2005 - sobota

Dziś nareszcie wyruszamy! Rano samochodem wyjeżdżamy z Poznania i około południa docieramy do Warszawy. Wcześniej zarezerwowałam tu miejsce na parkingu strzeżonym nieopodal lotniska - taniej niż na parkingach lotniskowych, a w cenie jest zawarty transfer busem do i z Okęcia. Około godziny 16.00 startujemy do Moskwy i po 2 godzinkach jesteśmy na Szeremietiewie. To nasz pierwszy pobyt na tym lotnisku i już wkrótce rozumiemy, dlaczego nie cieszy się ono najlepszą sławą. Sprawność odprawy, którą przechodzimy w ramach transferu przypomina nam minione czasy ustroju powszechnej szczęśliwości, miejsc siedzących w poczekalniach jest tyle co kot napłakał, a w damskiej toalecie pod umywalkami zalegają elementy zdemontowanych lamp. Ale nie bądźmy drobiazgowi - wylot następuje punktualnie, choć przy starcie nasz Ił-96 przedziwnie i donośnie trzeszczy. Lot Moskwa - Bangkok, po jakże efektownym starcie, przebiegał bez zakłóceń, stewardessy były miłe, a podawane jedzonko całkiem niezłe. 

Dzień 2 - 31 lipca 2005 - niedziela

Po godzinie 11.00 czasu miejscowego (a więc po przesunięciu wskazówek zegarków o 5 godzin w przód) lądujemy na lotnisku Don Muang w Bangkoku. Odprawa przebiega bardzo sprawnie. Wymieniamy pieniądze w automacie, a potem jeszcze w punkcie wymiany. W planach mamy dotarcie do dworca autobusowego Północnego (Mo Chit) i kupno biletów do Chiang Khong przy granicy z Laosem. Postanawiamy skorzystać z komunikacji miejskiej. Klimatyzowanym autobusem linii 29 (18 bahtów/os.), a potem zwykłym nr 134 (6 bahtów/os.) docieramy do celu. W okienku nr 25 kupujemy bilety na autobus II klasy do Chiang Khong po 455 bahtów/os. 

Jako że mamy jeszcze trochę czasu idziemy spacerkiem na weekendowy bazar Chatuchak, gdzie w lokalnej knajpce jemy obiad. Potem chodzimy trochę po bazarze. Jest on bardzo rozległy i robi wrażenie podzielonego tematycznie. Część w której się znajdujemy nie ma w sobie uroku bazarów np. bliskowschodnich - trafiamy na "dział" z żywymi zwierzętami, kogutami do walk itp., podczas gdy na pewno bardziej interesujące byłyby dla nas stragany pełne egzotycznych owoców czy przypraw. Nie mamy jednak tyle czasu by dalej zagłębiać się w rynek. 

Wracamy na dworzec i idziemy na peron. Nasz autobus już stoi - jest bardzo czysto, kierowca w białej koszuli wskazuje nam nasze miejsca, a klimatyzacja działa tak sprawnie, że po drodze obsługa wydaje pasażerom koce. Jedziemy - kierunek: Laos. 

Dzień 3 - 1 sierpnia 2005 - poniedziałek

O 5.30 jesteśmy w Chiang Khong. Leje jak z cebra! Tuk-tukiem za 20 baht od osoby dojeżdżamy do odległego o 3 km przejścia granicznego. O tej porze jest ono jeszcze zamknięte - czekamy pod daszkiem do 8.00 i przekraczamy granicę. Łódką za 20 bahtów od osoby przepływamy Mekong i dokonujemy ponownie formalności - już po stronie laotańskiej. Przy punkcie odprawy granicznej znajduje się bank (wielkości naszych kiosków z gazetami), gdzie wymieniamy pieniądze (1USD = 10.800 kipów). 

W strugach deszczu idziemy uliczką pod górę i po chwili jesteśmy przy głównej ulicy Huai Xai. Łapiemy tuk-tuka i za 5.000 kipów od osoby dojeżdżamy do przystani slow - boat’ów. Kupujemy bilety w biurze przy przystani (660 baht lub 170.000 kipów) po czym udajemy się do lokalnej knajpki, gdzie jemy noodle soup with chicken po 6.000 kipów porcja. 

Deszcz nadal leje. Łódź ma wypływać o 11.00, jesteśmy na niej po 10.00 i jest już pełno. Potem pasażerów jeszcze przybywa - chyba 90% z nich to turyści. Łódka jest koszmarnie niewygodna - wąskie drewniane ławeczki ustawione ciasno jedna za drugą. Wyruszamy o 12.30. Przestaje padać, choć niebo nadal jest zachmurzone. Raz po raz mijają nas piekielnie głośne i szybkie speed boat’y, których pasażerowie ubrani są w kamizelki ratunkowe i kaski. Woda w Mekongu ma kolor kawy z mlekiem, a brzegi to zielone, porośnięte drzewami wzgórza. 

Około 18.00 dopływamy do Pak Beng - już z daleka widać, że to jakaś większa osada. Miejscowość ta żyje głównie z turystów podróżujących Mekongiem - wszystkie slow boat’y zatrzymują się właśnie tutaj. Nocleg znajduje nas sam, w osobie 15-letniej dziewczynki imieniem Nou, która proponuje obejrzenie pokoi w prowadzonym przez jej rodzinę guesthouse’ie. Idziemy z nią do Guesthouse Bounmy (od przystani łódek zaraz w lewo, trochę pod górkę, do końca, po lewej stronie), który okazuje się bardzo przyjemnym, czystym hotelikiem, z własną restauracją. W pokojach są moskitiery, a kolację można zjeść na tarasie z widokiem na Mekong. Za 2 pokoje 2-osobowe płacimy 350 bahtów, bez trudu stargowane z proponowanych 400. Śpimy jak susły po dwóch kolejnych nocach spędzonych w samolocie i autobusie. 

Dzień 4 - 2 sierpnia 2005 - wtorek

Wstajemy przed 7.00. Już wcześniej obsługa hoteliku budzi wszystkich pukaniem do drzwi i głośnym "Good morning!". Prysznic, trochę pakowania i schodzimy na śniadanie. Podobnie jak wczorajszą kolację jemy je na tarasie z widokiem na Mekong. 

Wczoraj powiedziano nam, że łodzie do Luang Prabang odpływają o 9.00. Przychodzimy na przystań o 8.40, a o 9.15 łódź już rusza. Obok czekają kolejne, jedna już także cała wypełniona turystami. Łódka, którą dziś płyniemy jest dużo wygodniejsza od wczorajszej - zamiast ciasno ustawionych ławek są nawet wygodne lotnicze fotele (na które my się już nie "załapujemy") oraz składane drewniane krzesła, znacznie wygodniejsze od wczorajszych ławeczek. 

Po obu stronach rzeki - wzgórza porośnięte soczystą zielenią. Pogoda zmienna - trochę słońca, trochę deszczu. Przepływamy koło jaskiń Pak Ou - łódź podpływa bardzo blisko i widać posążki Buddy stojące wewnątrz. Stąd już tylko godzina do Luang Prabang. Na miejscu jesteśmy około 17.00. Z przystani ruszamy w stronę centrum miasta. Oglądamy 2 hoteliki, z których jeden jest ładny i czysty, ale trochę drogi, a drugi tani, ale straszna nora. Idziemy więc do Phonothavy Guesthouse, o którym przed wyjazdem znalazłam pozytywne opinie w internecie. Opinie się potwierdzają - pokoje są skromne, ale czyste, z łazienkami. Cena za pokój 2-osobowy: 200 bahtów (ta waluta jest tu chętnie przyjmowana) za noc. 

Prysznic i ruszamy do centrum miasta na nocny bazar. Jest to po prostu jedna z głównych ulic Luang Prabang, zamykana wieczorem dla ruchu, gdzie sprzedawcy rozkładają na ziemi swoje kramy. Miejsce jest uczęszczane głównie przez turystów, ma jednak pewien urok. Na stoiskach - piękna szale, miejscowa odzież, wódka ze żmiją lub skorpionem wewnątrz butelki, pamiątki. Na końcu targu - stoiska z jedzeniem. Nam przypadł do gustu lokal na świeżym powietrzu, z czymś w rodzaju szwedzkiego stołu - dostawało się talerz i za 5.000 kipów nakładało do woli miejscowych potraw. Do tego zimne Beer Lao - smakowało wybornie! 

Dzień 5 - 3 sierpnia 2005 - środa

Dziś wczesna pobudka - wstajemy po 5.00, by zobaczyć procesję mnichów zbierających datki. O godzinie 6.00 kilkuset mnichów w pomarańczowych szatach wędruje gęsiego wzdłuż głównej ulicy, zbierając do swych pojemników ryż od darczyńców. Turystów nie ma tak wielu, jak się spodziewałam, co stanowi miłą niespodziankę. Wracamy do hotelu, na śniadanie jemy kupione wczoraj owoce i ruszamy zwiedzić Muzeum Narodowe czyli Pałac Królewski. Wstęp do muzeum kosztuje 20.000 kip od osoby, natomiast do stojącej na tym samym terenie przepięknej świątyni jest bezpłatny. W muzeum oprócz eksponatów związanych z osobami kolejnych władców są wystawione także prezenty otrzymane od władz innych państw, jak na przykład grudka ziemi księżycowej ofiarowana przez prezydenta USA. Jest i element polski - miniaturowy Szczerbiec - miecz koronacyjny królów polskich - ofiarowany bratniemu narodowi laotańskiemu przez rząd PRL w latach sześćdziesiątych. 

Po wyjściu z muzeum wstępujemy jeszcze do kilku mniejszych świątyń, by na koniec dotrzeć do Wat Xieng Thong - największej i najbardziej znanej świątyni Luang Prabang. Po jej zwiedzeniu schodzimy w dół ku rzece i podziwiamy piękne miejsce, gdzie rzeka Nam Khan wpada do Mekongu. Spacerujemy bocznymi uliczkami, jemy obiad w lokalnej knajpce i wracamy do hotelu. Tutaj na 14.00 umówieni jesteśmy ze spotkanym rano kierowcą pick-up’a, który za 15 USD za naszą czwórkę ma zawieźć nas do wodospadu Kuang Si. 

Gdy przychodzimy kierowca jest już na miejscu. Jedziemy prawie godzinę, bo choć odległość wynosi około 30 kilometrów to asfalt kończy się zaraz za miastem. Jedziemy "na pace" podziwiając widoki - pola ryżowe, lokalne wioski, mnóstwo soczyście zielonej roślinności. Pogoda znakomita. Na miejscu kierowca czeka na parkingu, a my ruszamy do wodospadu (wstęp 15.000 kip). Prowadzą do niego dwie drogi - my wybieramy tę ciekawszą, skręcając na rozwidleniu w prawo. Wędrujemy przez tropikalny las, z uwagi na porę deszczową ścieżka w wielu miejscach zalana jest wodą, którą trzeba przejść. Wodospad tworzy kilka pięter, na niższych oznaczone są miejsca do kąpieli. Dochodzimy do podnóża głównego wodospadu - widok jest niesamowity! 

Wędrując dalej w górę dochodzimy do punktu z boku wodospadu, tutaj na ostatnich kilkudziesięciu metrach ścieżka zalewana jest wodą. Spotykamy tam grupkę Francuzów, którzy płynęli z nami tą samą łodzią do Luang Prabang. Przebieramy się w stroje kąpielowe, zabrane raczej z myślą o kąpieli w niższych partiach wodospadu i idziemy - oblewani prysznicem wodospadu - do końca ścieżki, na punkt widokowy obok kaskad wody. Rewelacja! Wracamy, przebieramy się w suche ciuchy i wędrujemy dalej - zauważoną ścieżką dość stromo w górę, aż na sam szczyt wodospadu, gdzie woda przelewa się przez jego górny próg. Pełni wrażeń wracamy w dół, aż do parkingu, gdzie czeka nasz kierowca. 

W Luang Prabang jesteśmy około 18.00. Zostawiamy mokre rzeczy w hotelu i ruszamy na górujące nad miastem wzgórze Phou Si ze stupą na szczycie, na które nie zdążyliśmy pójść wczoraj. Jest już na tyle późno, że nie musimy opłacać wstępu (10.000 kip). Zachodu słońca co prawda już nie obejrzeliśmy, ale mamy za to widok na Luang Prabang by night. W ciemnościach schodzimy z drugiej strony wzgórza, bezpośrednio na bazar. Jemy kolację tam gdzie wczoraj i kupujemy trochę pamiątek. 

Dzień 6 - 4 sierpnia 2005 - czwartek

Dziś pobudka dopiero o 8.00. W pobliskiej knajpce dla tubylców jemy jedyną serwowaną tam potrawę - noodle soup - i tak pokrzepieni wracamy do hotelu, by się spakować. Wieczornym autobusem zamierzamy wyjechać dziś do Luang Namtha. Oddajemy klucze, zostawiamy plecaki w hotelowej recepcji i wyruszamy z planem zakupienia zawczasu biletów autobusowych. Taksówką (dwuławkowym tuk-tukiem) jedziemy za 10.00 kip za 4 osoby (cena wywoławcza wynosiła 10.000 za 1 osobę) na dworzec południowy, z którego wyjeżdżają autobusy do Luang Namtha. Tu bez problemu kupujemy bilety - cena wynosi 80.000 kip od osoby. 

Spacerkiem wracamy do centrum miasta i idziemy do kafejki internetowej (100 kip/minutę) wysłać mail’e. Po obiedzie - spacerek nad Mekong. Trochę kręcimy się po targu, słuchamy bębnienia mnichów w jednej ze świątyń i odkrywamy kolejne, w których jeszcze nie byliśmy. Potem wracamy do hotelu po bagaże, a Krzysztof idzie po taksówkę (bez plecaków!). I znowu - z wyjściowych 10.000 kip od osoby cena spada na 15.000 za wszystkich. Na dworcu jesteśmy przed 18.00. Planowo autobus powinien wyruszyć o 18.30, więc póki co obserwujemy załadunek bagaży do innych autobusów. Za luk bagażowy powszechnie służy tu dach, na którym układa się wszelkie bagaże - od jajek po motocykle. Gdy nadjeżdża nasz autobus jest już mocno zatłoczony - jedzie z Vientiane. Kolejne bagaże - w tym także nasze plecaki - wędrują na dach, a my tłoczymy się wewnątrz. 

Oprócz naszej czwórki dostrzegam tylko jednego białego - reszta to miejscowi. Miejsc jest oczywiście mniej niż pasażerów, a więc dla tych którzy nie mają już gdzie usiąść obsługa dostawia w przejściu między fotelami plastikowe taborety - a czeka nas całonocna jazda. Około 20.00 ruszamy. Po przejechaniu kilkuset metrów autobus zatrzymuje się - czas zatankować paliwo. Potem ruszamy ponownie. Zaraz za miastem asfalt się kończy - nie widzimy tego, jako że jest już ciemno, ale wyczuwamy z łatwością - autobus skacze na wybojach i trzęsie niesłychanie. Co jakiś czas zatrzymujemy się, gdy ktoś wysiada. 

Taki przystanek wiąże się rzecz jasna z rytuałem ściągania z dachu bagaży - wyszukania tych właściwych, a potem zabezpieczenia pozostałych ponownie plandeką. Oczywiście trwa to trochę. Nad ranem jest dłuższy postój - kierowca czeka, aż się rozwidni. Na drodze zalegają bowiem miejscami osuwiska ziemi, na szczęście nigdzie droga nie jest zablokowana całkowicie i o świcie możemy jechać dalej. Ta jedna z głównych arterii komunikacyjnych północnego Laosu to po prostu gruntowa droga, utwardzona jedynie czymś w rodzaju grysu. Rano widoki są jednak bardzo ładne - chmury zalegające wśród wzgórz wyglądają bardzo malowniczo. 

Dzień 7- 5 sierpnia 2005 - piątek

Około 8.00 jesteśmy w Luang Namtha. Podróż zamiast planowych 9 godzin trwała 12 - no ale przecież mogło być gorzej... Po wyjściu z dworca autobusowego trafiamy na przyzwoicie wyglądający guesthouse Charuensin. Cena również jest przyzwoita - 3 USD za pokój 2-osobowy z łazienką. Pokoje dla nas będą gotowe za godzinkę, idziemy więc coś zjeść do chińskiej knajpki. Decydujemy się na smażony makaron z warzywami (5.000 kip czyli 0,5 USD za porcję) do tego gratis dostajemy zieloną herbatę. Porcja jest tak duża, że nie daję rady zjeść całej. Wracamy do hotelu, gdzie dostajemy klucze do pokoi - są proste, ale w porządku: łazienka, moskitiera, wiatrak, ręczniki, papier toaletowy. Goście dostają także gratis mapkę Luang Namtha. W hotelu można skorzystać z internetu, cena jest jednak pięciokrotnie wyższa od tej w Luang Prabang. Wszędzie wyczuwa się tu bliskość Chin, od których dzieli nas niespełna 100 kilometrów - napisy i szyldy są w języku laotańskim, chińskim i gdzieniegdzie angielskim. 

Potem idziemy obejrzeć miasto - wchodzimy na pobliski targ, gdzie widać trochę kobiet z górskich plemion w charakterystycznych strojach. Wędrujemy dalej, ale miasto nie jest szczególnie ciekawe. Postanawiamy wypożyczyć rowery. Chcemy pojechać do wodospadu przy wiosce Nam Dee, zamieszkałej przez plemię Lanten (Lao Houei). Pomysł okazuje się znakomity. Trasa za miastem jest bardzo malownicza - intensywnie zielone pola ryżowe na tle gór. Wioska to drewniane domki na palach. Przy dojściu do wodospadu kobiety produkują czarny barwnik do tkanin i prowadzą kilka straganów. Tam też kupujemy ananasa, którego zjadamy przy wodospadzie i który smakuje nam jak żaden wcześniej. Opłata za wstęp do wodospadu wynosi 2.000 kip od osoby plus 1.000 kip za rower. Wodospad nie może co prawda równać się z Kuang Sai koło Luang Prabang, ale sama wycieczka jest bardzo miła. 

Po powrocie od wodospadu jedziemy jeszcze przez kolejne wsie, aż do niedużej świątyni buddyjskiej przy wsi Ban Nam Thoung. Tutaj - na północy Laosu - buddyzm nie jest już tak powszechny jak np. w Luang Prabang. Stąd ruszamy w drogę powrotną do Luang Namtha. W samym mieście wstępujemy jeszcze do kolejnej chińskiej knajpki, gdzie jemy pyszne smażone warzywa (8.000 kip porcja). Potem oddajemy rowery do wypożyczalni i wracamy do hotelu. Tam zimne Lao beer, lokalne owoce i rozgrywki kościano-karciane czyli uroki wakacji ... 

Dzień 8- 6 sierpnia 2005 - sobota

O 7.00 jesteśmy już z plecakami na śniadaniu w piekarni obok hotelu. Prosto stąd idziemy na dworzec autobusowy. Kupujemy bilety do Vieng Phoukha (20.000 kip / osoby), znajdujmy odpowiednie stanowisko i czekamy na przyjazd pick-up’a. Gdy nadjeżdża - nauczeni doświadczeniem z autobusem - od razu wsiadamy. Pojazd szybko się zapełnia. W maksymalnym "zaludnieniu" naliczyłam 22 osoby, plus oczywiście bagaże na dachu. Wyjeżdżamy - zgodnie z rozkładem - o 8.30. 

Droga asfaltowa bardzo szybko się kończy i jedziemy piaszczystą trasą kolejno przez plac budowy, błoto, w którym auto zawiesza się podwoziem, przejeżdżamy przez rzeczki (bez mostów rzecz jasna), wioski i piękną dżunglę. Na miejscu, po przejechaniu 65 kilometrów, jesteśmy około 12.00. Vieng Phoukha to mieścina pełna błota. Jesteśmy tu dziś jedynymi obcokrajowcami. Kwaterujemy się w Vieng Phoukha Guesthouse - drewniane pokoiki z moskitierami, zero elektryczności (tzn. kable są, ale na tym koniec w kwestii prądu), mycie przy kranie na zewnątrz. Cena za nocleg wynosi 35.000 kip za 4 osoby, czyli mniej niż 1 USD od łebka. 

Szukamy biura z informacją o trekkingach, ale w kierunku wskazanym strzałką go nie ma. Krążymy po miejscowości, a gdy w końcu je znajdujemy okazuje się zamknięte. Jesteśmy zmartwieni, szczególnie gdy Marta zasięgnąwszy języka przynosi wiadomość, że to z powodu weekendu i że otwarte ma być dopiero w poniedziałek. Idziemy więc do lokalnego baru, gdzie wśród stolików spacerują kury i kaczki, i jemy jedyne serwowane tu danie - bardzo pikantną zupę z makaronem (5.000 kip za porcję). 

Naradzamy się co dalej - poza trekkingiem nie ma tu co robić, więc czekanie do poniedziałku zupełnie nam się nie uśmiecha. Idziemy jeszcze na bazar, kupujemy trochę owoców i postanawiamy raz jeszcze pójść do biura organizującego trekkingi. Po kilku krokach ktoś zagaduje nas po angielsku, a to w tej miejscowości nie jest rzeczą zwyczajną! Już po chwili jesteśmy w znakomitych nastrojach - okazuje się, że rozmawiamy właśnie z jednym z przewodników prowadzących trekkingi! Wraz z Som Hakiem idziemy do biura - to ich nowa siedziba, przeprowadzili się zaledwie przed tygodniem i stąd jeszcze brak oznaczeń. W biurze zostajemy poczęstowani zieloną herbatą, Som Hak objaśnia nam zasady trekkingu, wypełniamy permity. Jest bardzo sympatycznie. Cena trekkingu jest zgodna z moimi informacjami z internetu: 27 USD od osoby za 2-dniowy "Khmu and Lahu trekking". W siedzibie biura będziemy mogli zostawić zbyteczny bagaż. Wpłacamy pieniądze, zbiórka jutro o 7.30 w biurze. Ucieszeni przebiegiem wydarzeń idziemy jeszcze na spacer. Potem wracamy do hotelu i - póki widno - przepakowujemy plecaki. Wieczór spędzamy przy świecach. 

Dzień 9 - 7 sierpnia 2005 - niedziela

Rano zbieramy graty, jakoś się guzdramy, tak że na śniadanie nie starcza już czasu. Po drodze do biura kupujemy tutejsze herbatniki i o 7.30 spotykamy się na miejscu z naszymi przewodnikami - Som Hakiem i Chiang Singiem. Zostajemy poczęstowani kawą, podjeżdża pick-up i o 8.00 wyruszamy. Samochodem jedziemy może z pół godziny, po czym wysiadamy we wsi. Som Hak opowiada nam o plemionach zamieszkujących te tereny - Khmu, Lahu i Akha. Dalej ruszamy pieszo. Lokalnym mostem, czyli rzadką bambusową kładką zawieszoną na linach przechodzimy nad dość szeroką rzeką. Piaszczystą drogą wśród ryżowych pól dochodzimy do wsi Lavu na posiłek. Jemy "na tarasie" lokalnej chatki. Jest kilka potraw - kawałki gotowanej kaczki, kasawa obtoczona w wiórkach kokosowych, pyszne "pączki" z nadzieniem z kasawy, ryż. 

Wkrótce ruszamy dalej. Dochodzimy do kolejnej rzeki - tutaj mamy przeprawić się łódką, czyli wąskim, chybotliwym czółnem, takim jakie wcześniej widzieliśmy na Mekongu. Na dziobie stoi miejscowy chłopiec, odpychając łódź bambusowym drągiem, potem my w kucki i przewodnicy. Odbijamy od brzegu i płyniemy z nurtem. Nagle dostrzegam węża, widzę go od tyłu - jest czarno-żółty i ma około 1,5 metra. Zmierza w stronę łódki niesiony prądem. Krzysztof który jest z przodu łodzi, widzi, jak wąż wystawia głowę wysoko nad wodę i syczy, gotowy do ataku. Chłopiec stojący na dziobie dostrzega to i kilkoma uderzeniami drąga zabija zwierzę. Nasi przewodnicy stwierdzą później, że wąż był naprawdę niebezpieczny. 

Gdy wysiadamy na drugim brzegu Som Hak i Chiang Sing przygotowują z lokalnej rośliny środek przeciwko pijawkom, których jest tu sporo. Ucinają kawałek bambusa - tak powstaje naczynko. W nim rozdrabniają znane sobie zielsko, a całość uzupełniają wodą z pobliskiej kałuży. Patyczek zakończony szmatką, włożony do naczynka służyć będzie do smarowania pijawek i powodować ich odpadanie. Ruszamy. Idziemy przez las deszczowy wąziutką ścieżką, którą przechodzi ktoś "from time to time", jak odpowiada Som Hak na moje pytanie o częstotliwość uczęszczania tego szlaku. 

Las jest gęsty, miejscami Chiang Sing toruje przejście maczetą. Teren jest pagórkowaty, powietrze przesycone wilgocią, a ścieżka błotnista. Towarzyszą nam odgłosy owadów. Około 18.00 dochodzimy do wioski Lahu. Jest dość opustoszała - większość mieszkańców przebywa akurat na swych polach ryżowych. Na zboczu stoi chata przeznaczona dla uczestników takich eskapad jak nasza. Wewnątrz klepisko, stelaż, na którym układa się materace do spania, moskitiery (z dziurami wielkości pięści), ognisko, na którym przewodnicy przygotowują posiłki, zero elektryczności. Gdy zapada zmrok okolica pełna jest odgłosów owadów. 

Dzień 10 - 8 sierpnia 2005 - poniedziałek

Nasi przewodnicy wstają przed świtem - na ognisku gotują wodę na drogę i szykują śniadanie. W tych warunkach to istna uczta - ryż, jajecznica, gotowane warzywa, zupa z bambusa z wczorajszej kolacji. Podziwiamy, jak oni to wszystko przygotowali. Pakujemy się i około 10.00 wyruszamy. Dziś droga krótsza - najpierw przez las, podobnie jak wczoraj. Po drodze przewodnicy robią dla nas na pamiątkę kubki z bambusowego pnia, zręcznie obrabiając go maczetą. Dochodzimy do wsi Khmu, jest dużo większa od tej w której nocowaliśmy. Tutaj przerwa na obiad i znowu wybór kilku pysznych potraw. Dalej wędrujemy już drogą. 

Około 16.00 dochodzimy do celu - ostatniej wsi na naszej trasie, skąd odbiera nas pick-up. Wracamy do Vieng Phoukha. W biurze wypełniamy ankiety, a na pamiątkę trekkingu dostajemy nosidełka do butelek z wodą. Cały trekking bardzo nam się podobał, a przewodnicy byli naprawdę fantastyczni. Prosimy jeszcze Som Haka o pomoc w znalezieniu jakiegoś transportu do Huai Xai. Umawiamy się na jutro rano. Lokujemy się ponownie w Vieng Phoukha Guesthouse. Okazuje się, że dziś zamieszkał tu również Anglik, będący w rocznej podróży po Azji. On również chciałby się stąd jutro jakoś wydostać. Zobaczymy... 

Dzień 11 - 9 sierpnia 2005 - wtorek

Całą noc padało. Pakujemy się, by być gotowym do drogi. O 7.00 Krzysztof schodzi na dół i spotyka Som Haka. Okazuje się, że jedyny kierowca skłonny jechać do Huai Xai chce za kurs 700.000 kipów (ok. 70 USD). Dużo. Som Hak idzie się jeszcze rozpytać - kolejna propozycja to 600.000 kipów. Proponujemy Anglikowi, który też chce dotrzeć do granicy, by jechał z nami - on 100.000 kipów, nasza czwórka - resztę. Po namyśle przystaje na to. Jemy szybkie śniadanie w knajpce przy dworcu i wymieniamy 40 USD na kipy w lokalnym banku (za 1 USD 10.400 kipów, pierwsza propozycja wynosiła 10.000). 

Po 9.00 ruszamy na pace starej Toyoty pick-up’a z napędem na 4 koła. Na szczęście nocny deszcz ustaje. Droga mało przypomina drogę - błoto, błoto, błoto, miejscami plac budowy, przejazd przez rzeczkę (bez mostu oczywiście). Gdzieniegdzie widać maszyny budowlane - trwają prace ziemne, jako że w roku 2006 ma tu już być gotowa normalna droga. Będzie to wówczas najkrótsze połączenie między Tajlandią i Chinami i niewątpliwie miejscowości takie jak Vieng Phoukha czy Luang Namtha bardzo na tym skorzystają. Przybędzie też zapewne turystów, być może za kilka lat będzie tu drugie Chiang Mai. W każdym razie cieszymy się, że jesteśmy tu właśnie teraz... 

Wbrew naszym obawom podróż przebiega sprawnie. Im bliżej granicy, tym więcej oznak cywilizacji - większe wsie, a nawet dziurawy, bo dziurawy, ale asfalt. W Huai Xai jesteśmy około 15.30, a więc przebycie ok. 180 kilometrów zajęło nam zaledwie 6 godzin, co w tych warunkach jest wynikiem naprawdę znakomitym. Wydajemy resztkę kipów, która nam pozostała, zostawiając po 5.000 od osoby na opłatę wyjazdową, którą uiszcza się przy odprawie granicznej. Potem stemple w paszportach i pozostaje przeprawić się łódką (20 baht od osoby) na drugi brzeg Mekongu - witaj Tajlandio! 

Na podstawie informacji pozyskanych przed wyjazdem z internetu kierujemy się tuk-tukim do Green Tree House - miłego hoteliku w drewnianym domu, położonym w pełnym zieleni ogrodzie (cena 80 baht za pokój 2-osobowy). Jesteśmy tu pierwszym gośćmi z Polski i w ogóle jedynymi gośćmi - to plusy podróżowania w porze deszczowej, która zresztą nie daje się nam specjalnie we znaki. Bierzemy upragniony prysznic i kupujemy bilety na jutro na przejazd klimatyzowanym minibusem do Chiang Mai (200 baht od osoby). Idziemy jeszcze na spacer po miasteczku i na kolację do jednej z knajpek nad Mekongiem (zupa tom yam dawała tu czadu!). Wracamy do hotelu i próbujemy grać w kości, ale wszystkim oczy się kleją... 

Dzień 12 - 10 sierpnia 2005 - środa

Dziś śniadanie w restauracji naszego guesthouse’u. Nastrojowa knajpka, siedzimy na poduszkach przy niskich stolikach. Jedzonko smakowite, a właścicielka przemiła - po posiłku pokazuje nam swój ogród, a na koniec zaprasza do swego mieszkania i obdarowuje własnoręcznie wykonanymi bransoletkami. Przed 11.00 wyruszamy minibusem do Chiang Mai. Na miejscu jesteśmy po 16.00. W hotelu, przy którym stajemy nie ma wolnych miejsc, ale znajdujemy je w hotelu w sąsiedniej uliczce. Ładne 2-osobowe pokoje z łazienką (ciepła woda!) kosztują nas po 200 baht (stargowane z 250). Zaraz oddajemy też rzeczy do prania (a 30 baht/kilogram), odbieramy czyste i suche jeszcze tego samego wieczora. Idziemy rozejrzeć się w sprawie 1-dniowej wycieczki typu "słonie + rafting" na jutro, zwanej tu dumnie trekkingiem. 

Znajdujemy coś takiego w jednej z licznych tu agencji turystycznych za 650 baht od osoby (cena wywoławcza: 700). Chcemy też kupić bilety kolejowe do Lopburi na jutro, ale jest już zbyt późno, by pracownica agencji mogła je załatwić. Potem idziemy obejrzeć miasto i świątynie. Miasto jest brzydkie, a do świątyń zdążamy na ostatnią chwilę. Udaje się jednak obejrzeć dwie najważniejsze - Wat Luang Czedi (z figurą mnicha - jak żywy!) i Wat Phra Sin. Potem idziemy na bazary - miejscowy z owocami i kwiatami oraz nocny, gdzie przewalają się tłumy turystów i który jest bardzo wyczerpujący. Wśród McDonald’sów, KFC itp. udaje nam się znaleźć lokalną knajpkę o normalnych cenach i zjeść kolację. Zmęczeni tłumami wracamy do hotelu. 

Dzień 13 - 11 sierpnia 2005 - czwartek

Dziś wycieczka "mini-trekking". O 8.00 minibus zabiera nas z hotelu, bagaże zostawiamy tu do naszego powrotu. Wszystko jest bardzo dobrze zorganizowane, choć z prawdziwym trekkingiem niewiele ma wspólnego. W ramach wycieczki jest spacer wzgórzami przez las, jazda na słoniach, spacer do wodospadu z możliwością kąpieli w nim oraz spływ na bambusowych tratwach. Wycieczka jest miła, choć wyraźnie różni się od trekkingu w Laosie - tutaj po prostu jest to masowa turystyka. Całość trwa do 16.00, o 18.00 jesteśmy odwiezieni z powrotem do hotelu. Odbieramy plecaki i jako, że biletów na pociąg do Lopburi nie było postanawiamy jechać autobusem do Ayutthaya. Wyruszamy przed 20.00. 

Dzień 14 - 12 sierpnia 2005 - piątek

Około 6.00 rano wysiadamy ... w Bangkoku. Okazało się, że autobus nie miał przewidzianego przystanku w Ayutthaya i tak oto znaleźliśmy się przy Khao San. Postanawiamy jechać na dworzec kolejowy Hua Lamphong - bierzemy taksówkę za 100 bahtów (cena wywoławcza: 200). Chcemy zawczasu wykupić przejazd na wyspę Ko Phangan na jutro w pakiecie pociąg + bus + prom. Chłopak z informacji dla turystów prowadzi nas na piętro do agencji sprzedającej takie połączenia. Do tajskich kolei nie mamy jednak szczęścia - na jutro wieczór są tylko pojedyncze miejsca i każdy z nas byłby w pociągu gdzie indziej. Decydujemy się więc na wersję autobus + prom za 800 bahtów od osoby (pociągiem było drożej). Sporo chyba jednak przepłacamy, bo już później w drodze powrotnej za tę samą trasę płacimy po 450 bahtów. Potem szybko kupujemy w kasie bilety na 8.20 do Ayutthaya (3 klasa, 20 baht/os.) i przed 10.00 jesteśmy na miejscu. 

Promem za 3 bahty od osoby przepływamy na teren otoczony rzekami Chao Praya i Pa Sok i wędrując główną ulicą (Naresuan Rd.) dochodzimy do dzielnicy hoteli. Decydujemy się na BJ Guest House - pokoje raczej norowate, ale cena zachęcająca (140 baht/pokój 2-osobowy) i bardzo mili właściciele. Trochę się ogarniamy, wypijamy wyborny sok z ananasa przygotowany w naszym guesthouse’ie i na miejscu wypożyczamy rowery za 30 baht za cały dzień. Rowery to tutaj znakomity pomysł - dzięki nim przemieszczamy się sprawnie pomiędzy kolejnymi obiektami, niekiedy dość od siebie odległymi. Zwiedzamy kolejno Wat Ratchaburana i Wat Maha That. Wstęp do każdej ze świątyń kosztuje 30 baht od osoby. Następnie ruszamy do Wat Phra Si Sanphet z trzema wspaniałymi czedi i - tuż obok - Wihan Phra Mongkhon Bophit z olbrzymim posągiem siedzącego Buddy (szerokość w kolanach 9,5m, wysokość wraz z podstawą 17m). 

Stąd ruszamy jeszcze na obrzeża miasta - oglądamy wielki posąg leżącego Buddy odzianego w pomarańczową szatę, a potem jedziemy za rzekę do pomnika króla Naresuana i jego ulubionych kogutów (ponoć król był miłośnikiem kogucich walk) oraz do Wat Phu Khao Thang z wysokim białym czedi, z którego rozpościera się ładny widok na miasto. Wracamy już po ciemku, oddajemy rowery i idziemy jeszcze na spacer. Nad miastem widać fajerwerki - to z okazji przypadających dziś urodzin królowej. 

Był to bardzo miło spędzony dzień, a Ayutthaya jest dla nas miejscem dużo przyjemniejszym od Chiang Mai.

Dzień 15 - 13 sierpnia 2005 - sobota

Wstajemy wcześnie i pierwszym pociągiem o 7.44 jedziemy do Lopburi. Bilet 3-klasy kosztuje 73 bahty od osoby - zadziwiająco dużo, biorąc pod uwagę, że przejazd z Bangkoku kosztował 20. W Lopburi oddajemy plecaki do dworcowej przechowalni bagażu (10 baht/szt.) i jemy śniadanie w lokalnej knajpce. Spacerem dochodzimy do pozostałości świątyni Phra Phrang Sam Yod (wstęp 30 baht od osoby), gdzie od razu w kasie dostajemy patyki do odganiania małp. Jest ich tu mnóstwo - zaraz za wejściem jedna wskakuje Kasi na plecy.

Młode małpki figlują pociesznie, ale przed starymi czuję respekt. Zwierzaki są nie tylko na terenie świątyni, ale i wszędzie w okolicy - na jezdni, ulicznych sygnalizatorach, a na pobliskim budynku zauważamy istny ich pochód. W sąsiedniej świątyni San Phra Kan (wstęp gratis) ustawiono tablice ostrzegające przed małpami, a strażnicy noszą proce. Samych zwierzaków jest jednak niewiele, a z wyłożonego dla nich na ziemi pożywienia skwapliwie korzystają szczury. Jest sporo ludzi - trwa akurat jakieś buddyjskie święto. W świątyni z dużym posągiem Buddy składane są dary - jajka, owoce, ryż. Ludzie modlą się, przyklejają do posągu płatki złota, palą kadzidła. Oglądamy występy tancerek obok świątyni. Potem kierujemy się w stronę centrum - chcemy wymienić pieniądze. Niestety - napotkane banki są zamknięte (sobota). W hotelu Asia dowiadujemy się, że czynny bank znajdziemy w centrum handlowym Big C. Dostajemy też szkic miasta, z którego wynika, że to bardzo daleko. Ruszamy pieszo, ale postanawiamy czymś tam dojechać. 

I tak się dzieje - jedziemy publicznym transportem, "dwuławkowcem" po 7 baht od osoby. Dojeżdżamy do olbrzymiego centrum handlowego. Miły starszy pan, współpasażer z naszego pojazdu, wskazuje nam bank. Tam co prawda pieniędzy nie wymieniają, ale wskazują kolejny. Po dokonaniu transakcji takim samym pojazdem (nazywa się chyba songthaew) wracamy w okolice dworca. Jemy obiad, po czym jeszcze raz idziemy popatrzeć na małpiszony wokół świątyni. Stamtąd już na dworzec i pociągiem o 14.42 (bilety po 40 baht) ruszamy do Bangkoku. Na miejscu jesteśmy o 17.35. Idziemy do agencji, w której wykupiliśmy przejazd na Ko Phangan, zostawiamy tam plecaki i - jako, że mamy trochę czasu do odjazdu - robimy mały spacer w okolicach dworca. Przed 20.00 wyruszamy autobusem do Suratthani. 

Dzień 16 - 14 sierpnia 2005 - niedziela

Około 5.00 rano wysiadamy z autobusu chyba na jakimś przedmieściu Suratthani, bo miejsce to niczym nie przypomina miasta. Około 8.00 przyjeżdża kolejny autobus, jedziemy nim może kilkanaście minut, wysiadamy na przystani promowej. Około 9.00 wypływamy, a po 11.00 prom dobija do nabrzeża na Ko Samui. Po kolejnej godzinie jesteśmy w Tong Sala na Ko Phangan. Stąd taksówką po 50 baht od osoby jedziemy na plażę Haad Salad. Na kwaterę wybieramy ośrodek "Sunset View" - dwa proste bungalowy przy północnym krańcu plaży (200 baht za domek dziennie) w odległości około 10 metrów od morza. 

Potem oczywiście kąpiel - woda cieplutka, przejrzysta, są rybki, jeżowce i dziwne, duże ślimaki leżące na dnie. Na obiad idziemy do knajpki oddalonej nieco od plaży, potem mały spacer i powrót plażą. Wieczorem bujamy się w hamakach - jest po prostu sielankowo ... 

Dzień 17 - 15 sierpnia 2005 - poniedziałek

Poranek, gdy dziewczyny jeszcze śpią - spędzam w hamaku. Urocze zajęcie! "Hamakuję" dalej, podczas gdy Krzysztof i dziewczyny brodzą w płytkiej wodzie - jest odpływ i linia brzegowa cofnęła się o dobre kilkanaście metrów. Potem jemy śniadanie w knajpce obok bungalowów - wczoraj była nieczynna, a dzisiaj już tak. Jedzonko smakowite i niedrogo. Potem plażowanie i kąpiele w cudownie ciepłej wodzie, której znowu przybywa. Około 150 metrów od brzegu Krzysztof odkrywa rafę koralową pełną ryb. Płyniemy tam razem - naprawdę prześlicznie! Później odświeżamy się pysznymi owocowymi shake’ami w "naszej" knajpce. Spacerek, plażowanie, słońce, palmy... Jest bosko! Wieczorem piękny zachód słońca. 

Dzień 18 - 16 sierpnia 2005 - wtorek

Budzi nas dźwięk prawdziwej tropikalnej ulewy. Leje jak z cebra - nie trwa to jednak długo i wkrótce się przejaśnia. Jemy śniadanie w knajpce, ustalamy telefonicznie z agencją termin naszego biletu powrotnego na jutro, zamawiamy też na jutro na 10.15 taksówkę do Thong Sala. Potem oddajemy się słodkiemu plażowemu lenistwu. Płyniemy z Martą na rafę i snorklujemy - cudowne, podwodne ogrody pełne ryb. Potem płyną tam Kasia i Krzysztof. Dzień spędzamy na cudownym plażowym leniuchowaniu. 

Dzień 19 - 17 sierpnia 2005 - środa

Około 10.00 opuszczamy nasz domek. Zamówioną wczoraj taksówką jedziemy do Thong Sala. Tam na rynku kupujemy trochę owoców, a potem na przystani czekamy na prom. Wypływamy o 12.30 z półgodzinnym opóźnieniem. W Suratthani pick-up’em przewiezieni zostajemy do punktu zbiorczego, tego samego co w trzy dni temu, w drodze na wyspę. Jesteśmy tam około 16.30. Punktualnie o 19.00 ruszamy autobusem do Bangkoku - jest sporo pustych miejsc, można w pojedynkę siedzieć na dwóch fotelach. 

Dzień 20 - 18 sierpnia 2005 - czwartek

O 3.30 nad ranem wysiadamy w Bangkoku, nieopodal Khao San. Na sąsiednich uliczkach szukamy noclegu. W porządnych hotelach cena dwójki z wentylatorem wynosi ok. 400 - 450 baht, niestety w dwóch kolejnych nie ma wolnych miejsc. Kwaterujemy się w My House Gesthouse w okolicach świątyni - 350 baht za dwójkę z łazienką, ale bez okna (tzn. teoretycznie okno jest, ale wychodzi na szyb wentylacyjny). W pokoju jest okropnie duszno. Do 8.30 odsypiamy podróż, potem szybkie śniadanie w pobliskiej knajpce i ruszamy zwiedzać. 

Idziemy pieszo ulicą wzdłuż Sanam Luang - placu, na którym odbywają się parady z okazji różnych uroczystości państwowych - do zespołu Wielkiego Pałacu (wstęp 250 baht/osoby). Zwiedzanie zaczynamy od Wat Phra Keo - wspaniale zdobionego zespołu świątynnego ze złotą czedi, która mieści ponoć fragment kości mostka Buddy. Nieopodal niej znajduje się bot zawierający najbardziej czczony w Tajlandii wizerunek Szmaragdowego Buddy. Niestety ołtarz, na którym umieszczono figurę jest akurat częściowo zasłonięty z powodu renowacji. Potem oglądamy Galerię Ramakien wzdłuż krużganków, znajdując tu trochę upragnionego cienia i dalej kolejno Phra Mondop czyli bibliotekę, model Angkor Wat i Panteon Królewski. Następnie zwiedzamy budynki pałacu, a właściwie dwie sale tronowe, a na końcu pawilon z ekspozycją regaliów, monet, orderów itp. 

Pieszo przechodzimy do Wat Pho. Zwiedzamy świątynię leżącego Buddy - mający 46 metrów posąg rzeczywiście robi wrażenie, jest ogromny. Obchodzimy teren świątyni - jest tu szkoła masażu, normalna szkoła dla dzieci, a także drzewo fikusa wyhodowane jakoby z pędu drzewa, pod którym w Indiach medytował Budda. Uderzamy trzykrotnie w znajdujący się w pobliżu dzwon specjalnym, zamocowanym przy nim kijem - to na szczęście. 

Wracając wstępujemy na kolację do Merry V Guesthouse i przy okazji dowiadujemy się o pokoje - są po 290 baht/dwójkę, standard podobny do tego, w którym zamieszkaliśmy, okno też wychodzi na jakiś szyb. Już blisko naszego hotelu wstępujemy do jeszcze jednego - Green Guesthouse: 160 baht/dwójkę, łazienki na korytarzu (trzy), wiatrak, no i jest okno! Wieczorem chcemy przejść się jeszcze Khao San, ale zrywa się prawdziwa tropikalna ulewa. Wracamy szybko do hotelu, gramy w kości, robimy naradę. Postanawiamy przenieść się jutro rano do Green GH w myśl hasła: "Gorzej, ale inaczej!". 

Dzień 21 - 19 sierpnia 2005 - piątek

Rano przenosimy się do odległego o jakieś 30 metrów Green’a. Tu przynajmniej jest okno! Zostawiamy bagaże, jemy śniadanie w restauracji naszej nowej siedziby i ruszamy zwiedzać. Dochodzimy do przystani tramwajów wodnych na rzece Chao Praya. Za 9 baht od osoby przepływamy kilka przystanków, potem jeszcze prom na drugi brzeg (3 baht/os.) i jesteśmy przy Wat Arun. Budowla jest odmienna w stylu od wcześniej zwiedzanych świątyń, ozdobiona kawałkami porcelany i symboliką indyjskich bóstw (posąg boga Indry na trójgłowym słoniu w cztery strony świata na głównym prangu). Bardzo nam się podoba. 

Potem wracamy na drugi brzeg i znowu wodnym tramwajem płyniemy dalej, by zwiedzić Chinatown. Wysiadamy przy Memorial Bridge - jeden przystanek za wcześnie, ale pozostały odcinek dochodzimy pieszo. Wędrując docieramy do chińskiej świątyni Wat Mangkon. Tutaj wizerunki Buddy różnią się wyraźnie od tych widzianych wcześniej w świątyniach tajskich, a mnisi noszą szaty innego kroju. Wokół pełno jest dymu z kadzidełek. Na ulicach też mnóstwo palonych w dużych i małych pojemnikach płomieni - mieszkańcy wrzucają do nich karteczki z jakimiś tekstami. Docieramy do kolejnej chińskiej świątyni. Wewnątrz smoki, posągi o chińskich rysach twarzy i zapach kadzideł. 

Zmierzamy do Wat Traimit - świątyni Złotego Buddy (wstęp 20 baht/os.). Posąg waży 5 ton i jest wykonany w całości ze złota. Sama świątynia jednak jest zupełnie nieciekawa. Wracamy, kierując się ku bazarowi Phahurat - indyjskiemu. Uliczkami pełnymi kramów docieramy do okazałej budowli, tradycyjnej świątyni Sikhów - Guru Singh Sabha. Wchodzimy do środka - rozległy, pusty hall. Kierujemy się do windy, lecz powstrzymuje nas jakaś kobieta - trzeba zdjąć buty i założyć na głowy chustki. Krzysztof wdaje się w pogawędkę z brodatym Sikhem w turbanie, jak się potem okazuje, teologiem. Sikh pokazuje nam kolejne piętra budynku i znajdujące się na nich sale, wśród nich i tę najważniejszą, w której naucza guru. Na ostatniej kondygnacji, siedząc na dywanie w klimatyzowanym pomieszczeniu wysłuchujemy opowieści naszego przewodnika o zasadach sikkizmu, który najwięcej wyznawców ma w Pendżabie w Indiach. Na koniec wykonujemy wspólne pamiątkowe zdjęcia. Wbrew naszym przypuszczeniom nie zażądano od nas na koniec żadnej opłaty. 

Następnie wędrujemy na targ kwiatowy Pak Klong. Kwiatów jest sporo, ale chyba większość targu o tej porze jest już nieczynna.. W jednym z bocznych zakamarków kupujemy duriana w hurtowni tych owoców. Tramwajem wodnym wracamy do przystanku Banglamphu, a stamtąd spacerkiem ruszamy na Khao San. Spacerujemy bardzo gwarnym o tej porze deptakiem, odnajdujemy przystanek autobusu jadącego do Don Muang Airport (kursuje tam autobus nr 59 z Thanon Ratchadamnoen) i idziemy jeszcze kawałek, by obejrzeć Pomnik Demokracji. Wracamy Khao San i idziemy jeszcze na pożegnalne owocowe shake’i do wczorajszej knajpki. 

Dzień 22 - 20 sierpnia 2005 - sobota

Niestety, czas wyjeżdżać... Wylot mamy o 12.50, więc bez pośpiechu śniadanie, pakowanie i ruszamy na wyszukany wczoraj przystanek autobusowy. Za 22 bahty od osoby (według napisów widzianych na Khao San: taksówka na lotnisko: 250 baht, minibus: 80 - 90 baht/os.) jedziemy klimatyzowanym autobusem na lotnisko. Czas jazdy to około godziny. Don Muang jest bardzo przyjaznym przybyszowi miejscem - wszystko wyraźnie opisane, niczego nie trzeba szukać ani błądzić. Na bagaż oprócz plecaków nadajemy dość niebanalnie 2 bambusowe kije, z którymi Kasia i Marta wędrowały podczas trekkingu w Laosie. Przed odprawą paszportową uiszczamy obowiązkową przy lotach międzynarodowych opłatę wylotową w wysokości 500 baht od osoby. Wszystko przebiega bezproblemowo, startujemy o 13.20. 

Wkrótce po powrocie do domu dowiemy się, że dwa dni później Aeroflot wstrzymał loty wszystkich swoich Ił-ów 96 z uwagi na wykryte błędy konstrukcyjne - nie będę ukrywać, że wiadomość ta wywarła na mnie pewne wrażenie... Przesiadka na Szeremietiewie w Moskwie i 2-godzinny lot do Warszawy. Na miejscu jesteśmy o 21.00 czasu polskiego - w Tajlandii jest teraz 2.00 w nocy. Przyjeżdża po nas bus z parkingu, odbieramy auto i - już tylko walcząc z sennością - ruszamy w drogę do Poznania. 

Skończyła się kolejna przygoda....

słowa kluczowe: termin: 30.07.2005 - 20.08.2005
trasa: Bangkok, Chiang Khong, Huai Xai, Pak Beng, Luang Prabang, Luang Namtha, Vieng Phoukha, Huai Xai, Chiang Khong, Chiang Mai, Ayutthaya, Lopburi, Ko Phangan, Bangkok

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 0 / 5 (0)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 0 / 5 (0)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 17112 od 10.04.2006

Komentarze

Liczba komentarzy: 8
india coronavirus

hydroxyquine medication hydroxy what is hydroxychlor 200 mg used for

plaquenil definition

erectile review side effects to plaquenil erectile disorder dsm 5 criteria

tadalis sx

tadalafil benefits 40 mg tadalafil snafi tablet

Orjbja

order anastrozole 1 mg pills buy arimidex without prescription anastrozole 1 mg ca

Ivlqkx

cialis 40mg over the counter buy tadalafil 20mg online best drug for ed

detmsjyd

accutane gel buy accutane 5 mg

ouclsfzh

Get your desired accutane medicine singapore from accutane medicine singapore and achieve healthier skin.

Tnucar

best cold medicine without antihistamine common prescription allergy pills allergy medication without side effects

Dodaj swój komentarz - bo każdy ma przecież coś do powiedzenia...

Nie jesteś zalogowany. Aby uprościć dodawanie komentarzy oraz aby zdobywać punkty - zaloguj się

Imię i nazwisko *
E-mail *
Treść komentarza *



Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone