lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Kuala Lumpur  
Petronas TowersKuala Lumpur, Malezjafoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

Blinken arrives in China as relations crackle with tension

Searing heat shuts schools for 33 million children

Free beer and taxi rides to woo voters in Indian city

US jails Chinese man who threatened student activist

TikTok vows to fight 'unconstitutional' US ban

The batting blitz turning cricket into baseball

Australian police launch manhunt for Home and Away star

Diabetic Delhi leader finally gets insulin jab in jail

Ten dead after Malaysia navy helicopters collide

Tens of thousands evacuated from massive China floods

'Stay strong,' parents tell Gaza hostage after video

House speaker heckled by Gaza protesters at Columbia

Searching for missing loved ones in Gaza’s mass graves

Tents appear in Gaza as Israel prepares Rafah offensive

Iranian rapper sentenced to death, says lawyer

UN 'horrified' by Gaza hospital mass grave reports

Argentina seeks arrest of Iranian minister over bombing

'We need a miracle' - Israeli and Palestinian economies battered by war

US to send new Ukraine aid right away, Biden says

Restart aid to Palestinian UN agency, EU urges

Miasta Azji

 Pekin

warto zobaczyć: 27
transport z Pekin: 5
dobre rady: 60

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pokhara

warto zobaczyć: 9
transport z Pokhara: 1
dobre rady: 9

wybierz
[opinieCount] => 0

 New Delhi

warto zobaczyć: 23
transport z New Delhi: 2
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Katmandu

warto zobaczyć: 14
transport z Katmandu: 3
dobre rady: 21

wybierz
[opinieCount] => 0

 Tajpej

warto zobaczyć: 22
transport z Tajpej: 11
dobre rady: 39

wybierz
[opinieCount] => 0

 Szanghaj

warto zobaczyć: 18
transport z Szanghaj: 1
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Xi'an

warto zobaczyć: 10
transport z Xi'an: 2
dobre rady: 19

wybierz
[opinieCount] => 0

 Stambuł

warto zobaczyć: 38
transport z Stambuł: 2
dobre rady: 40

wybierz
[opinieCount] => 0

 Jerozolima

warto zobaczyć: 9
transport z Jerozolima: 3
dobre rady: 12

wybierz
[opinieCount] => 0

 Hua Shan

warto zobaczyć: 8
transport z Hua Shan: 3
dobre rady: 18

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Singapur
     kursy walut
     SGD
     PLN
     USD
     EUR
  •  Singapur
     wiza i ambasada
    Singapur
    ambasada w Polscenie
    wymagana wizanie
    Do 90 dni bez wizy

Indonezja - od Jawy do Flores, Malezja i Singapur

czwartek, 8 wrz 2005

7.09 - 6.10.2002 r.

Krwistoczerwona kula powoli zanurzała się w morzu. Jeszcze nigdy nie widziałem tak czerwonego zachodu słońca. Siedzieliśmy w tętniącej życiem strefie bezcłowej lotniska Denpasar na Bali i patrzyliśmy jak słoneczna kula znika za horyzontem. Delikatna muzyka gamelanów pieściła uszy. Za sobą mieliśmy tysiące kilometrów podroży po wyspach Indonezji. Niecałe pięć kilometrów stąd nadmorski kurort Kuta budził się do nocnego życia. Tysiące turystów z całego świata, po dniu spędzonym na plaży, zaczynało zapełniać niezliczone knajpki, restauracje, kluby i dyskoteki Kuty. Zbliżała się ósma wieczór. Wkrótce mieliśmy wsiąść do samolotu. Kuta i Bali ginęła już w mroku. Rozstawaliśmy się z indonezyjską przygodą. Równo tydzień później, o tej samej porze, Kuta wstrząsnęły trzy potężne eksplozje. Tego wieczora zachód słońca był wyjątkowo krwawy...

Czy jeszcze kiedyś wrócę do Indonezji po tym, co sie stało? Myślę, że tak. Nie była to moja pierwsza podróż po tym niezwykle interesującym kraju i mam nadzieję, że nie ostatnia. Zanim przyjechałem do Indonezji na tramping z grupą we wrześniu 2002 roku, miałem już za sobą łącznie pół roku spędzonego tam na kilku wyjazdach indywidualnych. Zakochałem się w tym kraju i chcę się dzielić moją fascynacją z innymi.

Indonezja to kraj 13 tysięcy wysp rozciągniętych na przestrzeni 5000 kilometrów, zamieszkany przez ponad 200 milionów ludzi, mówiących prawie 400 językami. Niezwykła mozaika kultur i krajobrazów, niesamowite bogactwo przyrody i wielkie kontrasty rozwoju. Już same liczby przyprawiają o zawrót głowy. Nie można zwiedzić całej Indonezji, nawet pobieżnie, w ciągu miesiąca czasu. A tylko tyle czasu mieliśmy. Musieliśmy się skoncentrować na części olbrzymiego kraju. Postanowiliśmy więc zobaczyć Jawę, Bali, Lombok, Flores i Komodo.

Podróż zaczęliśmy jednak nie w Indonezji, lecz w Singapurze. Przed skokiem do Indonezji, uczestnicy wyprawy chcieli zobaczyć dla kontrastu to jedno z najnowocześniejszych miast świata. Ale nie tylko. Stosunkowo niedaleko znajduje sie Kuala Lumpur, stolica Malezji, a w niej słynne Petronas Towers, obecnie najwyższe budynki na świecie. Tego nie wolno było pominąć. Wypad z Singapuru do Kuala Lumpur zajął nam dwa dni. Mając już pewien przesyt drapaczy chmur, betonu, szkła i stali, byliśmy wreszcie gotowi zanurzyć się w "trzecim świecie" Indonezji.

Aby znaleźć tanie loty do Singapuru najlepiej jest szukać ich ze znacznym wyprzedzeniem - przyp. red.

Lot z Singapuru do Jakarty, stolicy Indonezji, trwa tylko dwie godziny. Początkowo nie widać wielkiej różnicy. Jakarta jest wielkim molochem, również tam są drapacze chmur, a z powodu wielkiej liczby samochodów w powietrzu unosi się duszący dym spalin. Jednak już w drodze z lotniska zauważa się przepaść dzielącą ją od Singapuru. Przed wjazdem do centrum przejeżdża się koło przygnębiających slumsów, które rozpełzają się nad kanałami ściekowymi. Potem przebijamy się przez korki i nagle, w centrum miasta - nieprzyjemny zgrzyt. Centrum, rejon dworca kolejowego Gambir i centralny park koło pomnika Monas, obstawione są przez wojsko i policję. Blokady ulic, rzędy wojskowych ciężarówek, kordony żołnierzy. Przejeżdżamy koło ambasady USA i przypominamy sobie, że jesteśmy w świecie przesiąkniętym atmosferą strachu, żyjącym w cieniu wojny z terrorem. 

Jest 11 września 2002 roku. Dokładnie rok wcześniej runęły wieże World Trade Centre w Nowym Jorku. Dziesiątki tysięcy kilometrów stąd. Ale okazuje się, że dziś niewidzialne linie frontu wojny z terrorem przebiegają wszędzie. Ambasady amerykańskie stały się szczególnym celem ataków islamskich terrorystów, a właśnie jesteśmy na Jawie, wyspie zamieszkanej przez ponad 100 milionów muzułmanów. 90 procent to zupełnie normalni ludzie, którzy chcą tylko spokojnie żyć i pracować w pokoju. Lecz wśród nich ukrywa się 10 procent fundamentalistów, podatny grunt, na którym może wykiełkować ziarno terroryzmu. Nie wiadomo, czy już wykiełkowało, dlatego indonezyjskie wojsko wychodzi na ulice i obstawia centrum stolicy, zamykając blokadami przejazd koło amerykańskiej ambasady. Jadąc taksówkami z dworca Gambir, dokąd dowiózł nas autobus z lotniska, do dzielnicy tanich hotelików na Jalan Jaksa, nie możemy się przebić przez te blokady. Kluczymy i wciąż trafiamy na nowe blokady. Droga, która w linii prostej nie ma więcej niż kilometr i normalnie nie zajmuje więcej niż 5-10 minut jazdy, trwa teraz pół godziny.

Jeżeli ktoś chciałby zobaczyć Indonezję w jeden dzień, może to zrobić w parku Taman Mini Indonesia Indah na przedmieściach Jakarty. Warto się tam wybrać choćby dlatego, że w ciągu jednego wyjazdu nie można dotrzeć do wszystkich interesujących miejsc w tym olbrzymim kraju. My również tam się udaliśmy. Zobaczyliśmy charakterystyczne domy różnych ludów Indonezji, w tym Minangkabau z zachodniej Sumatry, do których się nie wybieraliśmy. Interesująca była również przejażdżka kolejką linową nad wielką makietą indonezyjskiego archipelagu.

Wkrótce jednak opuściliśmy duszącą spalinami, rozpaloną w słońcu, betonową "dżunglę" Jakarty i polecieliśmy samolotem do Yogyakarty. Mimo, że jest to również całkiem duże miasto, ma ono zupełnie inną, spokojniejszą atmosferę. Nazywane jest "kulturową stolicą" Jawy. Nie ma tam drapaczy chmur, jego zabudowa jest stosunkowo niska i są liczne zabytki. Najważniejszym z nich jest Kraton, czyli pałac sułtański, ale poza nim warto zobaczyć też "ptasi bazar" i pobliskie łaźnie sułtańskie. Wędrując uliczkami Yogyi, jak popularnie nazywane jest to miasto, bezustannie napotyka się pracownie, w których powstają słynne indonezyjskie batiki czy lalki z drewna lub skóry, używane podczas spektakli teatralnych. Będąc w Yogyi nie mogliśmy też opuścić wieczornego przedstawienia słynnego jawajskiego "teatru cieni".

Jednym z głównych celów naszej wizyty w Yogyi była całodniowa wycieczka do dwóch leżących w pobliżu, zabytkowych kompleksów światowej klasy. Pierwszy z nich, Borobudur, zobaczyliśmy o wschodzie słońca. Była to buddyjska świątynia zbudowana w VIII-IX wieku, kiedy na Jawie przez krótki okres panował buddyzm, następnie opuszczona, zapomniana i ponownie odkryta dopiero w XIX wieku. Przypomina trochę piramidę, w istocie składa się z kamiennych tarasów zbudowanych na wzgórzu, z których każdy symbolizuje różne światy, począwszy od świata ludzi z ich ułomnościami i pragnieniami, a skończywszy na nirwanie, czyli buddyjskim "raju". Na najwyższych tarasach znajdują się 72 stupy z wyobrażeniami Buddy. Niektóre stupy są odsłonięte i widać znajdującą się w środku rzeźbę.

Było już południe i wielki upał, kiedy dotarliśmy do Prambanan, drugiego zabytkowego kompleksu kolo Yogyi. Powstał on mniej więcej w tym samym czasie, co Borobudur, był jednak symbolem zwycięstwa hinduizmu na Jawie. I ten okres nie trwał długo, po dwóch stuleciach hinduistyczni królowie przenieśli się bardziej na wschód, by w końcu opuścić wyspę pod naporem islamu i osiąść na Bali. Zespół świątynny Prambanan w pewnym sensie przypomina wspaniały Angkor Wat z Kambodży. Jest tam wiele świątyń, a wśród nich najważniejsze to świątynie Sziwy, Brahmy, Wisznu i Nandi.

Po dwóch dniach wypełnionych zwiedzaniem Yogyi i okolic udaliśmy się dalej na wschód. Naszym celem był jeden z najpiękniejszych, wulkanicznych parków narodowych świata - Bromo-Tengger-Semeru. Podróż turystycznym minibusem trwała cały dzień i dopiero wieczorem dotarliśmy do hotelu w wiosce Ngadisari, w którym spędziliśmy noc. Długo nie spaliśmy, ponieważ około czwartej nad ranem pojechaliśmy wynajętym dżipem na wschód słońca nad wulkanami. Droga wiodła na krawędź gigantycznej kaldery dawno wygasłego wulkanu Tengger, następnie w dół na jego dno i dalej przez "morze piasków" wulkanicznych, wreszcie znów na gorę, na punkt widokowy Gunung Penanjakan. 

Widok był zapierający dech w piersi. Przed nami otwierała się w całej okazałości kaldera wulkanu Tengger, przez którą właśnie przejechaliśmy, a w niej na samym środku idealny stożek wulkanu Batok, obok niego lekko dymił Bromo, za nim leżał większy Kursi, zaś w tle majestatycznie wznosił się najwyższy i zarazem jeden z najaktywniejszych wulkanów na Jawie, Gunung Semeru (3676 m). Jeszcze zanim słońce wzeszło, w rzedniejącej ciemności dostrzegliśmy na zboczu Semeru pomarańczową smugę, która bardzo dymiła i powoli pełzła w dół. Wypływ lawy! Mimo wielkiej odległości zrobił na nas wielkie wrażenie. Tymczasem słońce wstało i coraz silniej oświetlało "księżycowy" krajobraz przed nami, jednocześnie nas ogrzewając. W oczekiwaniu na wschód trochę bowiem zmarzliśmy, bądź co bądź znajdowaliśmy się na wysokości ponad 2700 m, mimo iż tak blisko równika. Następnie wróciliśmy dżipem do kaldery wulkanu Tengger. Zostawiliśmy samochód koło niewielkiej świątyni hinduistycznej i weszliśmy na krawędź wulkanu Bromo. Mogliśmy wtedy zajrzeć do środka dymiącego wulkanu.

Po powrocie do hotelu, jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy autobusem do Kuty na Bali. Kuta jest znaną miejscowością nadmorską, do której przybywają tłumy surferów i turystów spragnionych odpoczynku i rozrywki. My również pobyt w Kucie wykorzystaliśmy na odpoczynek na plaży. Przesadnie turystyczna atmosfera nie bardzo jednak nam odpowiadała i szybko opuściliśmy to miejsce. Wsiedliśmy na duży statek pasażerski "Tilongkabila", którym udaliśmy się do Labuanbajo na wyspie Flores.

Rejs trwał dwa dni. Mimo że statek był duży i było na nim mnóstwo pasażerów, byliśmy tam prawie jedynymi obcokrajowcami. Mieszkaliśmy w czystych, eleganckich kajutach 2. klasy, które miały własne toalety z gorącym prysznicem, natomiast posiłki jadaliśmy w wydzielonej restauracji dla 1. i 2. klasy. Jedzenie podawali nam kelnerzy, a grająca podczas posiłków orkiestra sprawiała, że czuliśmy się jak na egzotycznym rejsie statkiem wycieczkowym. Większości Indonezyjczyków nie stać jednak na takie luksusy. Tłumnie zapełniali pokłady, a nawet korytarze. Kiedy zawinęliśmy do portu Bima na wyspie Sumbawa, zobaczyliśmy tłum ludzi chcących wejść na statek i gwałtowną przepychankę. Do Labuanbajo na Flores zawinęliśmy wieczorem, już po zmroku. Niestety, tak duży statek, jak nasz, nie mógł zacumować do nabrzeża, musieliśmy więc zsiadać po trapach do kołyszących się na wodzie łodzi, które dowiozły nas na brzeg.

Następnego dnia pojechaliśmy autobusem w głąb wyspy. Flores należy do najmniej rozwiniętych, a zatem i najmniej zmienionych przez współczesną cywilizację, najbardziej tradycyjnych rejonów Indonezji. Górzysta, pozbawiona bogactw naturalnych i drogocennych przypraw, zamieszkana przez groźne plemiona tubylcze wyspa była zaniedbywana przez stulecia najpierw przez portugalskich, potem holenderskich kolonizatorów. Wzdłuż rozciągniętej równoleżnikowo na 375 km wyspy biegnie jedyna porządniejsza, zbudowana stosunkowo niedawno droga, szumnie zwana "Trans-Flores Highway", która z powodu trudnego, górskiego terenu liczy prawie 700 km długości. Drogą tą poruszaliśmy się na wschód, zwiedzając po drodze najciekawsze miejsca. Podróż ta była długa, mozolna i pozbawiona komfortu. Pełna dziur, wąska szosa wije się przez góry jak wąż, od czasu do czasu wychodząc na brzeg morza, by za chwile z powrotem zagłębić się w górach. Nie ma tam też wygodnych, szybkich autobusów, podróżuje się często w tłumie miejscowych wieśniaków z ich dobytkiem, workami ryżu, koszami suszonych ryb, żywymi kurami, a nawet świniami, które związane wrzucane są bezceremonialnie na dach, gdzie najczęściej też siedzą ludzie. Jest to jednak miejscowy koloryt, którego brak innym, bardziej "cywilizowanym" rejonom Indonezji, a zwłaszcza Jawie. Już dla samego tego folkloru warto przyjechać na Flores.

Pierwszego dnia przejechaliśmy z Labuanbajo do Rutengu. Drugiego dnia dotarliśmy do Ende, największego miasta na Flores. Miasto samo w sobie, mimo malowniczego położenia nad zatoką i dość barwnego targu, nie jest zbyt ciekawe, może za to służyć jako dobra baza wypadowa do zwiedzenia jednej z największych atrakcji przyrodniczych Indonezji - trójkolorowych jezior Kelimutu. Żeby je zobaczyć wynajęliśmy samochód terenowy z kierowcą. Większość turystów jedzie zobaczyć wschód słońca nad Kelimutu, ja jednak byłem tam już dwa lata wcześniej i wschód słońca nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia. Przedziwne barwy wulkanicznych jezior Kelimutu można bowiem docenić dopiero w pełnym blasku słońca. Co więcej - jest wtedy też mniej turystów. Jedynym minusem jest natomiast ryzyko, że mogą nadejść chmury i zasłonić jeziora. Podjęliśmy jednak to ryzyko i na wycieczkę wyruszyliśmy dopiero o ósmej rano. Na miejsce dotarliśmy około dziesiątej.

Warto było. Chmury nie zasłaniały jezior, które w słonecznym świetle odsłoniły nam swoje niezwykłe barwy. Trudno oprzeć się magii tego miejsca. Jedno jezioro ma barwę turkusową, drugie ciemnobrunatną, trzecie zaś - czarnobrązową. Jeszcze dziwniejsze jest, że co jakiś czas jeziora zmieniają kolory. Wypełniają one kratery wygasłego wulkanu i ich barwy z pewnością spowodowane są przez jakieś, wydobywające się z głębi kraterów związki chemiczne, ale - co również jest zaskakujące - jeszcze nikt nie zbadał jakie... Ludność miejscowa ma natomiast własne wytłumaczenie. Tubylcy wierzą bowiem, że w jeziorach Kelimutu mieszkają dusze zmarłych.

Po nasyceniu oczu dziwnym pięknem tego miejsca, pojechaliśmy do pobliskiej wioski Moni, która służy często jako baza wypadowa turystom chcącym zobaczyć Kelimutu. Ja jednak chciałem pokazać tam grupie oryginalny, tradycyjny dom kryty strzechą, typowy dla ludu Lio zamieszkującego ten rejon Flores. Taki dom o bardzo strzelistym dachu, który jednocześnie schodzi nisko do ziemi, jest już niestety coraz rzadziej spotykany. Po lunchu wróciliśmy do Ende.

Kelimutu było najdalej na wschód wysuniętym miejscem naszej wyprawy. Od tej pory poruszaliśmy się już w powrotnym kierunku, na zachód. Z Ende pojechaliśmy do miasteczka Bajawa. Rejon ten zamieszkany jest przez lud Ngada, który ma bardzo interesujące tradycyjne wioski i zwyczaje. Uczyniwszy sobie bazę w Bajawa, wynajęliśmy typowa dla Indonezji taksówkę minibusową, zwaną bemo, by przez cały dzień eksplorować okoliczne wioski ludu Ngada. Najpierw odwiedziliśmy wioskę Bela, która jest jedna z rzadziej odwiedzanych przez turystów, przez co najłatwiej nawiązać tam kontakt z miejscowymi, zwłaszcza z dziećmi. 

Największe wrażenie robi jednak wieś Bena. Podobnie, jak w Bela i w Wogo, trzeciej wiosce, która odwiedziliśmy, wszystkie domy są tam bardzo tradycyjne, kryte strzechą, jest tam jednak więcej innych charakterystycznych dla Ngada elementów. Najbardziej typowe są parasolowate ngadhu, czyli symbole przodków męskich. Oprócz nich są również symbole przodków żeńskich, zwane bhaga, oraz peo, strzeliste megality symbolizujące przyszłe pokolenia i służące jako rytualne ołtarze podczas licznych ceremonii. Dla wielu ludów indonezyjskich, w tym Ngada, wielkie znaczenie ma wciąż kult przodków. Mimo, że są oni katolikami, nadal oddają część przodkom i pielęgnują dawne zwyczaje. Flores w ogóle jest bardzo katolicką wyspą, aż 85 procent (niektórzy twierdzą nawet, że 95 procent) ludności jest wyznania rzymskokatolickiego. Od ponad 30 lat działają tam m.in. polscy misjonarze, choć teraz jest ich już zaledwie kilku. Jednego z nich, księdza Tadeusza Gorgonia, odwiedziliśmy w drodze powrotnej do Bajawa, we wsi Mangulewa, gdzie jest proboszczem.

Kolejnym etapem drogi powrotnej na zachód było miasteczko Ruteng. Jest ono stolicą regionu zamieszkanego przez równie ciekawy lud Manggarai, a obejmującego całą zachodnią część Flores. Na przedmieściach Rutengu odwiedziliśmy tradycyjną wioskę Compang Ruteng. Zbudowana jest w charakterystycznym dla ludu Manggarai układzie. Domy ustawione są wokół niskiego kamiennego muru na planie koła, w którego środku znajduje się wzgórek, zwany compang, będący rytualnym ołtarzem oraz miejscem pochowku najważniejszych miejscowych przywódców. Dwa lata wcześniej spędziłem sporo czasu, poznając zwyczaje ludu Manggarai. Towarzyszyłem prof. Maribeth Erb-Mucek, która jest antropologiem specjalizującym się w kulturze tego ludu (notabene - jej mężem jest Polak, bardzo sympatyczny pan Stanisław Mucek, który dawniej był przez wiele lat misjonarzem na Flores). Dzięki niej byłem świadkiem ceremonii przenoszenia kości jednego z przodków z cmentarza komunalnego do grobu w compangu właśnie we wsi Compang Ruteng. Widziałem wtedy również widowiskowe pojedynki na baty, zwane caci, z których słynie lud Manggarai. A warto dodać, że był on najbardziej dzikim i prymitywnym na Flores, chrześcijaństwo przyjął dopiero w latach 20-tych XX wieku.

Po tygodniu eksplorowania wnętrza Flores, powróciliśmy do Labuanbajo na zachodnim krańcu wyspy. To małe portowe miasteczko, trochę większa wieś, jest świetnym miejscem na rozpoczęcie 4-dniowego rejsu z Flores na Lombok. Łodzie, którymi pływają turyści są odpowiednio przystosowane, ale wciąż są to typowe dla mórz Indonezji łodzie żaglowo-motorowe. Wynajęliśmy jedną z nich. Załogę stanowiły cztery osoby, w tym kapitan, dwóch marynarzy i kucharz-przewodnik.

Pierwszego dnia rejsu, po wypłynięciu rano z Labuanbajo, najpierw zatrzymaliśmy się przy niewielkiej wysepce Bidadari. Ma ona oślepiająco biały piasek, a u jej brzegu znajduje się wspaniała rafa koralowa, w której nurkowaliśmy, używając masek i rurek, jakie były do naszej dyspozycji na łodzi. Następnie skierowaliśmy się ku wyspie Rinca. Wyspa ta należy do Parku Narodowego Komodo, razem z właściwą wyspą Komodo. Na obu żyją słynne warany z Komodo, największe na świecie, osiągające ponad 3 m długości jaszczury, zwane "smokami". Pierwszego "smoka" zobaczyliśmy już po wyjściu z przystani. Następne leżały leniwie pod domami strażników. W towarzystwie jednego ze strażników udaliśmy się na piesze safari po wyspie. Strażnik uzbrojony był tylko w rozwidlony kij, ale w jego rękach była to wystarczająca obrona przed potencjalnym atakiem bestii zdolnej do zabicia bawołu. Jedna z ofiar, właśnie wodnego bawołu, udało nam się zobaczyć. Dowiedzieliśmy się, że "smoki" atakują znienacka, a ich najgroźniejszą bronią jest... ślina, która zawiera pewne bakterie, zawsze powodujące śmierć u ranionego zwierzęcia. "Smoki" cierpliwie chodzą za zranioną ofiarą, aż ta padnie i wtedy rzucają się gromadnie, żeby ją pożreć. Powiedziano nam, że bawół, którego szczątki zobaczyliśmy, padł dosłownie dzień wcześniej. Niewiele z niego zostało, a w pobliżu odpoczywały najedzone "smoki"...

Kilka godzin wędrowaliśmy po wyspie Rinca, najpierw przez busz, potem przez pagórkowatą sawannę, porośniętą z rzadka palmami lontar. Był wielki upal. "Smoki" chowały się przed żarem w cień nielicznych na sawannie drzew. Poza nimi zobaczyliśmy inne zwierzęta, jak jelenie timorskie czy nogale, niepozorne ptaki o ciekawych zwyczajach lęgowych. Sucha sawanna, gorąco i fauna odmienna od indonezyjskiej przypominały nam, że jesteśmy blisko Australii. Po powrocie na łódź, skierowaliśmy się ku wyspie Komodo. Nie dobiliśmy jednak do jej brzegu. Noc spędziliśmy na łodzi w pewnej odległości od lądu.

Na Komodo wylądowaliśmy następnego dnia wcześnie rano. Jeszcze nie było tak gorąco. Senne "smoki" leżały w pobliżu domów należących do dyrekcji Parku Narodowego Komodo, a zwłaszcza kolo śmietnika, w którym buszowały dzikie świnie. Warany, które normalnie polują na dzikie świnie, w ogóle się nimi nie przejmowały. Ruszyliśmy w asyście strażnika na wędrówkę po wyspie. Jest ona większa i bardziej górzysta od Rinca. W oddali od czasu do czasu dostrzegaliśmy fruwające niczym gołębie, białe stadka papug kakadu. Dotarliśmy do wodopoju Banu Nggulung, do którego zwykle przychodzą spragnione warany, ale po "smokach" nie było nawet śladu. Wodopój był wyschnięty. W pobliżu zobaczyliśmy natomiast dzikie storczyki. Dopiero po jakimś czasie udało nam się wytropić w buszu jednego warana. Zmęczeni upałem wróciliśmy na łódź. Jeszcze zanim odpłynęliśmy na dobre z Komodo, przybiliśmy do miejsca zwanego Czerwoną Plażą, żeby trochę ponurkować na rafie.

Kierowaliśmy się na zachód. Tego dnia i nocy mieliśmy duży kawałek do przepłynięcia. Zatrzymaliśmy się po drodze na nurkowanie przy wyspie Gili Laba. Potem było już tylko morze i morze. W czasie rejsu trzy razy dziennie dostawaliśmy obfite, indonezyjskie posiłki, których podstawę stanowił ryż. Mieliśmy spory zapas wody w butelkach do picia. Natomiast do spania na pokładzie dostawaliśmy materace, poduszki i koce. Była to prawdziwa morska przygoda. Płynęliśmy cały czas na silniku, lecz dodatkowo załoga stawiała żagle. Czasem spotykaliśmy też inne żaglowce. Łódź miała płaskie dno, przystosowane do żeglugi po płytkich wodach przybrzeżnych, ale jej minusem było to, że była podatna na kołysanie. Osłonięty tylko daszkiem pokład nie chronił zbytnio przed rozbryzgującymi się o dziób większymi falami. A kiedy płynęliśmy bokiem do fal, łódź pod ich wpływem kołysała się bardzo, stresując nas i grożąc nabraniem wody burtą. Najbardziej nerwowe chwile przeżyliśmy drugiej nocy rejsu. Płynęliśmy wzdłuż wyspy Sumbawa, ale z powodu ciemności nie było jej widać. Otaczało nas tylko rozkołysane morze i ciemność, przez którą przebijały się gwiazdy. Mieliśmy jednak dobrą załogę, która pewną ręką prowadziła łódź do celu. Na wszelki wypadek na łodzi były też kamizelki ratunkowe.

Rankiem trzeciego dnia, po nerwowej nocy zobaczyliśmy dopiero brzeg Sumbawy i małą wyspę Satonda, do której się kierowaliśmy. Morze było jednak wciąż dość wzburzone i nie mogliśmy wylądować na Satondzie, popłynęliśmy więc dalej wzdłuż Sumbawy. Teraz naszym celem były piaszczyste brzegi wyspy Moyo. Dotarliśmy do niej popołudniu. Mogliśmy wreszcie wyjść na ląd i po raz pierwszy od wyruszenia z Labuanbajo wykąpać się w słodkiej wodzie strumienia. Oczywiście nie przegapiliśmy też okazji nurkowania z maską i rurką na rafie koralowej. Wieczorem dotarliśmy natomiast do maleńkiej i płaskiej wysepki Gili Bola, przy której zacumowaliśmy na noc.

Ostatniego, czwartego dnia rejsu mieliśmy do pokonania cieśninę miedzy Sumbawą a Lombok. Pchane wiatrem przez cieśninę fale uderzały w bok naszej łodzi, kołysząc nią mocno. Kapitan uśmiechał się a przewodnik tłumaczył, że wcale nie jest źle. Według nich to było normalne. Kiedy jednak w końcu wylądowaliśmy w porcie Labuhan Lombok na zachodnim wybrzeżu wyspy Lombok, mieliśmy na jakiś czas dość morza. Zaraz też wsiedliśmy w autobus i pojechaliśmy na wschodni brzeg, do Mataram, głównego miasta na wyspie. Tam jednak tylko przesiedliśmy się do minibusu, który zawiózł nas do Senggigi. Miasteczko to położone na północ od Mataram jest popularnym kurortem z ładną, lecz zatłoczoną plażą i licznymi hotelami. Chcieliśmy tam tylko przenocować, by następnego ranka pojechać wynajętym bemo na przystań, z której pływają łodzie na trzy koralowe wysepki, zwane potocznie wyspami Gili. Jedną z takich łodzi popłynęliśmy na największą z nich, Gili Trawangan. Jest tam też najwięcej hotelików. Czas można spędzać wypoczywając na plaży, pływając w morzu lub nurkując na rafie koralowej. Można też obejść całą wysepkę dookoła, co zajmuje najwyżej dwie godziny. Wieczorem zaś zapraszają liczne knajpki, wiele z nich z wielkimi ekranami, na których można przez całą noc oglądać filmy w pozycji półleżącej. Leniuchując tak, spędziliśmy na Gili Trawangan prawie dwa dni.

Powróciliśmy do Senggigi i po przenocowaniu pojechaliśmy do portu Lembar, skąd zabrał nas duży prom do Padangbai na wschodnim wybrzeżu Bali. Znowu byliśmy więc na magicznej wyspie Bali. W ten sposób nasza podróż po wyspach Indonezji zatoczyła koło i zbliżała się do końca. Teraz skierowaliśmy się ku wnętrzu wyspy, chcąc poznać niezwykle bogactwo jej kultury. Nasza baza zostało małe miasteczko Ubud. Jest ono "kulturową stolicą" Bali. Mnóstwo tam świątyń, a liczne, małe hoteliki zbudowane są w charakterystycznym stylu balijskich domów, z pięknym ogrodem, fontannami, rzeźbami i stylowymi pawilonami, których ściany ozdabiają płaskorzeźby. Wieczorem udaliśmy się do jednej ze świątyń na pokaz tradycyjnego tańca zwanego kecak. Wśród balijskich tańców, z których każdy jest niesamowity, kecak wyróżnia się tym, że zamiast zespołu gamelanowych instrumentów, tancerzom akompaniuje chór półnagich mężczyzn. Taniec opowiada historie z hinduistycznego eposu "Ramajany". Subtelne ruchy tancerzy, zwłaszcza gra palców, niezwykłe otoczenie oświetlone tylko przez pochodnie i akompaniament chóru sprawiają ogromne wrażenie. Na koniec zobaczyliśmy jeszcze "taniec ognia", podczas którego wprowadzony w trans tancerz biegał po rozżarzonych węglach.

Następnego dnia pojechaliśmy zwiedzać wyspę wynajętym bemo. Program zwiedzania był bardzo bogaty. Zaczęliśmy od świątyni-jaskini Goa Gajah. Następne były święte źródła Tirta Empul w Tampaksiring. Potem zobaczyliśmy ogromny krater wulkanu Batur z jeziorem o tej samej nazwie w jego środku. A stamtąd już niedaleko było do Pura Besakih, zwanej "świątynią-matką". Jest ona bowiem najważniejszą świątynią na Bali. W istocie jest to kompleks 23 oddzielnych, ale powiązanych ze sobą świątyń. Zawsze można zobaczyć tam jakąś hinduistyczną ceremonię religijną. Balijczycy są bardzo przywiązani do swojej religii i bardzo pielęgnują tradycje. Ich wyspa jest niezwykłą enklawą hinduizmu w Indonezji. Uciekający z Jawy przed naporem islamu, hinduistyczni królowie założyli na Bali nowe królestwa i z determinacją bronili swojej niezależności. Ulegli dopiero holenderskim kolonizatorom na początku XX wieku. Wracając do Ubud, zwiedziliśmy najwspanialszy pałac królewski na wyspie, Semara Pura w mieście Klungkung. Nie mogliśmy też oczywiście przeoczyć pięknych terasów ryżowych, z których Bali słynie. Objechaliśmy tego dnia w sumie całą środkową i wschodnią część wyspy.

Nadszedł ostatni dzień wyprawy. Wieczorem mieliśmy powrotny samolot z lotniska Denpasar kolo Kuty. Ten ostatni dzień wykorzystaliśmy zwiedzając wynajętym bemo inne ciekawe miejsca, głównie w zachodniej części Bali. Zaczęliśmy od wspanialej świątyni Pura Taman Ayun w Mengwi. Uroku dodają jej liczne, obsypane kwiatami krzewy bouganvilli , jak również inne kwiaty. Następnie zwiedziliśmy święty małpi gaj Alas Kedaton, w którym żyją dokarmiane przez wiernych i turystów makaki jawajskie, ale można zobaczyć też wiszące na drzewach wielkie nietoperze owocożerne, zwane "latającymi lisami". Wreszcie ostatnim punktem zwiedzania była słynna świątynia Tanah Lot, zbudowana na skale wystającej w morze, która podczas przypływu odcinana jest od lądu przez wodę. Najlepiej zobaczyć ją o zachodzie słońca. My jednak byliśmy tam wczesnym popołudniem, kiedy odpływ morza powoduje, że można wokół świątyni chodzić suchą stopą. Niestety sama świątynia nie prezentowała się zbyt dobrze, ponieważ zastawiona była rusztowaniami a obok trwały prace budowlane z użyciem dźwigów i ciężkiego sprzętu. Na tym zakończyliśmy zwiedzanie Bali. Nasza wyprawa też się zakończyła. Pojechaliśmy na lotnisko. Tydzień później cieszyliśmy się, że wyprawa była taka udana i że mieliśmy tyle szczęścia...

słowa kluczowe: termin: 7.09.2002 - 6.10.2002

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 0 / 5 (0)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 0 / 5 (0)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 20755 od 8.09.2005

Komentarze

Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone