lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Pekin  
Żołnierze Terakotowej ArmiiXian, Chinyfoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

Russia shuts down UN tracking of N Korea sanctions

Chinese smartphone giant takes on Tesla

India's army of gold refiners face new competition

China axes Covid-era tariffs on Australian wine

Two more abusers at J-pop predator's company

Australia debates seizure of Insta-famous magpie

India opposition leader Kejriwal to remain in jail

Thailand moves to legalise same-sex marriage

Aussie Rules football denies it has a cocaine problem

Japan nappy maker shifts from babies to adults

Top UN court orders Israel to allow aid into Gaza

Gaza starvation could amount to war crime, UN human rights chief tells BBC

Hostages’ relatives arrested as Gaza talks break down

Israel, Hezbollah trade strikes over Lebanon border

Israel says UN resolution damaged Gaza truce talks

Gaza aid drop in sea leads to drownings

Israel cancels US talks after UN Gaza ceasefire vote

UN rights expert accuses Israel of acts of genocide

Bowen: Biden has decided strong words are not enough

At Gate 96 - the new crossing into Gaza where aid struggles to get in

Miasta Azji

 Agra

warto zobaczyć: 2
transport z Agra: 2
dobre rady: 7

wybierz
[opinieCount] => 0

 Anjuna

warto zobaczyć: 1
transport z Anjuna: 0
dobre rady: 0

wybierz
[opinieCount] => 0

 Goa Velha

warto zobaczyć: 4
transport z Goa Velha: 0
dobre rady: 0

wybierz
[opinieCount] => 0

 Panaji

warto zobaczyć: 2
transport z Panaji: 1
dobre rady: 0

wybierz
[opinieCount] => 0

 Waranasi

warto zobaczyć: 1
transport z Waranasi: 3
dobre rady: 0

wybierz
[opinieCount] => 0

 New Delhi

warto zobaczyć: 23
transport z New Delhi: 2
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Chiny
     kursy walut
     CNY
     PLN
     USD
     EUR
  •  Chiny
     wiza i ambasada
    Chiny
    ambasada w Polscetak
    wymagana wizatak
    indywidualna wiza wjazdowa każdego typu: 260 zł, czas oczekiwania tydzień
    Najmniejsza
    prowizja w Polsce!
    97 PLN ekonomicznie - 7-10 dni roboczych
    127 PLN ekspresowo - 4-6 dni roboczych sprawdź szczegóły

Mongolia i Chiny 2004

poniedziałek, 18 paź 2004

21.06.2004
Nie udało się otworzyć okna. Wszelkie próby tego rodzaju kończą się od razu protestem tubylców. A przecież za oknem już prawie wieczór - co będzie jak pojedziemy przez środek upalnego dnia ?! Na razie bez większych problemów, jeżeli nie liczyć tego, że zaspaliśmy ponad 2 godziny. "Dzięki" temu nie zdążyliśmy na tańszy pociąg z Lwowa. Ale ma to także dobrą stronę - spokojnie się dzisiaj wyśpimy, bo zamiast być w Kijowie o 1:30, będziemy o 6:20. Najważniejsze jednak jest to, że udało nam się dostać bilety do Moskwy na 15:30. Wg internetu nie było już wolnych miejsc i przygotowywaliśmy się na podróż z przesiadkami, elektriczkami, itp. Zapowiadało się, że już o 12-ej będziemy zwijać się z Kijowa, a tak mamy 3,5 h dłużej na zwiedzanie. Pewnie i tak będziemy w ostatniej chwili wskakiwać do pociągu jak już to miało miejsce w Oświęcimiu, Krakowie i we Lwowie... Jeszcze o pogodzie. Polska żegnała nas ulewnym deszczem. Dopiero jak otrzymaliśmy pieczątkę ukraińską, to nagle wyszło słońce. No cóż, widać w Imperium trzeba mieć odpowiednią pieczątkę na pogodę...

22.06.2004
Ironia losu! Jesteśmy sami w naszym plackartnym boksie, a okno nie chce się otworzyć! Czekamy na rosyjską kontrolę graniczną i zazdrościmy Ukraińcom, którzy w ogóle się tą granicą nie przejmują i smacznie sobie śpią. Za nami już Kijów - była to już druga wizyta nasza w tym mieście. Tym razem darowaliśmy sobie Pieczerskają Ławrę i po prostu spacerowaliśmy po mieście. Przeszliśmy kawał miasta i w ogóle coraz lepiej je znamy. Zwiedziliśmy tylko muzeum jednej ulicy, w którym było mnóstwo staroci i starych strojów. Wiemy już, że expresso to nie duża kawa z ekspresu, a cappucino to duża kawa z ekspresu, ale nie cappucino! Jest dosyć gorąco - z radością zdejmowaliśmy ciężkie buty z nóg. A niektóre Ukrainki to nawet zapomniały założyć biustonosze, co wywołało w naszych szeregach lekką konsternację... Na szczęście Gosia na razie spokojnie znosi te moje uwagi o ubiorze innych kobiet i póki co nosi się po polsku.

23.06.2004
No i zaczęło się! Prawie 4 dni i ponad 5000km w tym pociągu przed nami. Pociąg z zewnątrz i wewnątrz nie wygląda najlepiej, ale najważniejsze, że otwiera się u nas okno i że współtowarzysze nie mają nic przeciwko, żeby je nie zamykać. Dołączył do nas Bartek, który jedzie dookoła Azji - fajnie pogadać z kimś w ojczystym języku. Moskwa już za nami i pierwsze wrażenia są pozytywne choć nie powaliła nas na kolana. Zobaczyliśmy plac czerwony i Kreml. Trochę polegliśmy z sandałami, bo nie chcieliśmy gotować się w trepach, a tymczasem było chłodno i czasami padało. Nakupiliśmy dużo napojów i jedzenia, więc na razie nie powinno nam niczego brakować. Kupiliśmy też bilety na powrót, więc teraz wystarczy tylko zaliczyć Mongolię, a może nawet Chiny i możemy wracać.

24.06.2004
Tak w zasadzie to jest już chyba 25-y, ale w obecnej czasoprzestrzeni czas nie ma większego znaczenia. Liczy się tylko ile minut pojezd stoi na stacji. Właśnie za chwilę opuszczą nasz box dwaj sympatyczni chłopcy: Misza i Grisza. Mieszkają gdzieś na płn-wsch. krańcu Rosji i do domu ostatni odcinek pokonują wiertolotem (ze względu na błoto). Oprócz nich zintegrowaliśmy się z jedną dziewczyną z Jekaterynburga, która znała film "Ochronier dietieri" czyli nasza "Sarę". Była bardzo smutna, że my nie znamy poza wilkiem i zającem rosyjskich filmów. Dzień, a może to noc mija nam nam na rozwiązywaniu krzyżówek, czytaniu i integrowaniu się. Wczoraj jeszcze udało się nam umyć włosy, co jest sporym sukcesem, choć osiągniętym nie bez ofiar, bo nasze plastikowe butelki trochę zmniejszyły objętość pod wpływem wrzątku. Najciekawszym jednak elementem dnia było polowanie na słupek graniczny między Europą a Azją. Niczym wycieczka Japońców wypatrywaliśmy upragnionego celu, a potem bezlitośnie go sfotografowaliśmy wydając przy tym okrzyki triumfu, co ostro zdziwiło innych towarzyszy.

25.06.2004
Ależ ten czas szybko mija! Kolejny wieczór i w zasadzie już nie pamiętamy co się dzisiaj działo. Na pewno rano przyszywaliśmy łaty na spodnie i rozmawialiśmy z nowa panią z góry - jest naukowcem - fizykiem. pokazywała nam pamiątki z jakiegoś wyjazdu naukowego do okolic ślicznej pieczary. Dała nam tez spróbować suszonych kalmarów - ciekawostka! Powoli dostajemy głupawki, co objawia się głównie przy rozwiązywaniu krzyżówek. Szczególnie jak do hasła na 9 liter na I oznaczającego POUCZENIE pasuje jak ulał słowo INTERNOWANIE J. Testowałem dzisiaj także golenie, ale musiałem to zrobić w wagonie kupe. Przyglądał się tej sztuce pewien śliczny czarnooki malcik, który przyłożył butelkę do grody i zaczął mnie naśladować. Robił tą butelką dokładnie takie same ruchy jak ja golarką. Nawet potem klepał się po twarzy "wcierając" balsam po goleniu. Kończę bo Gosia musi się wyżyć, więc zapowiada się ciekawa noc. 

Gosia: Z tą nocą to przesadził, bo przecież cały czas jesteśmy wśród ludzi. Ludzie przewijają się cały czas przez nasz wagon jak mrówki w ciągu pracy. Plazkarta ma to do siebie, że tu nie istniej słowo samotność. Tu nawet jeśli nikogo nie znasz, nie znasz języka, to i tak znajdziesz kogoś z kim zamienisz parę słów, zdań albo dowiesz się jaka jest jego historia. Stwierdziliśmy, że kiedy leży się na legowisku i patrzy w okno to można odnieść wrażenie, że się leci samolotem. A może raczej jakimś bajkowym latającym środkiem transportu, który jedzie i jedzie, kołysząc nas do snu. Gdyby nie wierzchołki drzew przesuwające się co jakiś czas po niebie to można by naprawdę uwierzyć, że lecimy w chmurach. Przyjemnie tak sobie pomarzyć. Bo w zasadzie co tu takiego robić kiedy się tak jedzie i jedzie! Albo marzyć we śnie, albo na jawie -> to ja teraz udam się w "marzenia senne".

26.06.2004
Dobrze, że jest ten kapownik, bo przynajmniej wiemy jaka jest aktualna data. Właśnie przeżyłem ciekawe doświadczenie lingwistyczne. Uczyłem Kirgiza mongolskiego! Zair, bo tak ma on na imię, jedzie z całą rodziną do Irkucka pracować. Ma śliczną córeczkę Klarę. Gosia chce ją ukraść albo kupić, ale ja jej próbuję wytłumaczyć, że zrobię jej ładniejszą. Zair dobrze gra w szachy, ale nie na tyle dobrze, żeby pokonać lidera polskiej reprezentacji. Próbowaliśmy na postoju kupić coś dobrego ale wyjątkowo nic nie było. Musieliśmy naruszyć nasze żelazne zapasy chińskich zupek. Wagon staje się coraz bardziej międzynarodowy - słychać slangi różnych języków azjatyckich, ale ciężko odróżnić z jakich krajów pochodzą. Już wiem co przypomina widok z wysokości dolnej leżanki - jest to program "Express kulturalny". Kilka dni w pociągu powoduje, że ma się wrażenie, że stoimy nieruchomo, a świat przesuwa się za oknem. a może to jest KINGSIZE ? Upss, odwołuję to co napisałem - jednak Kirgiz zdołał ze mną wygrać! Ale i tak ostatecznie było 3:2 dla mnie.

27.06.2004
Irkuck będzie się nam dobrze kojarzył, bo zaraz po opuszczeniu pociągu udaliśmy się pod prysznic. Tak odświeżeni, kupiwszy uprzednio potrzebne nam bilety, ruszyliśmy na miasto. Były tam owszem ładne drewniane domki i kamienice, ale prawie wszystkie strasznie zaniedbane. Po dłuższych poszukiwaniach udało nam się zobaczyć jeden odnowiony drewniany domek - gdyby całe miasto tak odnowili, to Irkuck byłby bardzo ładny! Taka architektura drewniana + otaczająca miasto rzeka Angara tworzyłyby piekny duet. Wróciliśmy z centrum na dworzec na nogach, co przypłaciliśmy trudnym do zmycia czarnym osadem na stopach! W pociągu do Nauszek poznaliśmy Artioma, którego prababka była Buriatką. Miał on na nazwisko Sadowski, ale tak podobno nazywa się 70% wsi i nie mają oni polskich przodków. Zachwalał bardzo okolicę i dziwił się, że nie chcemy zobaczyć Buriacji choć jest równie ciekawa jak Mongolia. Dopiero gdy powiedzieliśmy mu, że mamy wizy tylko na 10 dni to trochę się uspokoił. Noc spędziliśmy na jednej leżance, bo pociąg przynajmniej do Ułan Ude był mocno zapchany.

28.06.2004
W tym pociągu do Nauszek wreszcie są fajne widoki! Wczoraj wieczorem Bajkał osnuty mgłami, a dzisiaj góry, rzeki i bezkresne przestrzenie. Czasami na szczycie w oddali coś błyszczy i zastanawiamy się czy to jakaś kapliczka, a może już jurta ?! Na przystanku autobusowym stoją już tylko i wyłącznie Azjatyckie twarze - to pewnie znak, że jesteśmy już coraz bliżej celu naszej wyprawy! I już jest ! Bez problemów, choć strasznie długo przekraczaliśmy granicę. Odprawa celna zajęła nam cały dzień z czego większość czasu po prostu staliśmy na bocznicy. Ale i tak przenikliwy wzrok pogranicznika rosyjskiego zapamiętam na długo... Na dworcu w Suche Bator poznaliśmy turystę z Belgii. Okazało się, że polecono mu ten sam hotel co nam w UB. Jedzie na razie do Chin, ale może uda mu się pojechać dalej południową drogą do Europy. Teraz jedziemy pociągiem i zostaliśmy poczęstowani oryginalnym aapyyl (rodzaj suszonego białego twarogu). Zrobiła go babcia naszych towarzyszek podróży. Za oknem o wiele lepsze widoki niż w Rosji - Mongolia jest piękna (i Mongołki też ;-) ! W pociągu do UB jest radośnie i gra ludowa muzyka mongolska - nawet jedna z naszych sąsiadek podśpiewuje sobie te melodie. Wszędzie pełno dzieciaków. Nawet jedna kobieta karmi piersią. Dzieci są super !

29.06.2004
Obudziliśmy się ok. 5ej rano i zobaczyliśmy za oknem... góry, góry, góry. Całe zielone z pojawiającymi się od czasu do czasu jurtami i stadami koni, kóz i innych owieczek. Wprost nie można oderwać oczu od okna. Za to kiedy wjechaliśmy w przedmieścia UB za oknem pokazały się baraki sąsiadujące z jurtami. Na dworcu spotkaliśmy się ponownie z Wimem (Belgiem) i razem opierając się naganiaczom z Guest Hous’ów dotarliśmy do naszego, Irda’s GH. Całe międzynarodowe towarzystwo jeszcze spało, kiedy my wzięliśmy cieplutki, orzeźwiający prysznic. W czasie tej podróży prysznic czy kąpiel to towar luksusowy. Trzeba było oczywiście zobaczyć to miasto, które było naszym najważniejszym celem podróży. Inne to cele pośrednie. Nasz "cel" jawi się tak:
- jest głośno - samochody trąbią z byle jakiego powodu, a przez ulicę trzeba przechodzić, a raczej przebiegać bardzo szybko. Wygląda na to, że samochody są tu wyżej w hierarchii społecznej niż ludzie.
- jest mnóstwo śmieci - oczywiście są kosze na śmieci ale wyglądają na rzadko używane. Kiedy my coś wyrzucamy do kosza to jakbyśmy budzili go do życia (... ale mamy misję, phi ;-)
- ludzie są przyjaźni, pozdrawiają nas i oczywiście przyglądają się nam, nawet zagadują po angielsku. No i oczywiście muszę to przyznać, Mongołki są bardzo ładne i wszyscy europejscy mężczyźni są nimi zafascynowani. 

Pierwsze kroki skierowaliśmy do ambasady chińskiej i tam przez okienko w bramie dostaliśmy wnioski o przyznanie wizy. Po spacerze przez centrum miasta zjedliśmy nasz pierwszy mongolski obiad. Ja jadłam zupę grzybową, ale różniła się ona całkowicie od naszej zupy grzybowej. Wyglądała (i smakowała) jak woda z kawałkami gotowanej cielęciny + pieczarki w plasterkach na kwaśno. Nie polecam, tylko nie wiem czego, bo nazwy nie pamiętam. Za to drugie danie okazało się ogromną michą ryżu z warzywami i sadzonym jajkiem, a do tego ostry sos. To było pyszne, ale niestety nazwa też gdzieś uleciała. Witek jadł ryż z mięsem i z ostrą czerwoną papryką. Paliło strasznie, ale tez było dobre. Tylko w zanadrzu lepiej mieć wodę do popijania tych specjałów. Tego dnia kupiliśmy też mapy, byliśmy w klasztorze Ghandan, gdzie ludzie odmawiali modlitwy. Klasztor jest otoczony dzielnicą jurt. To takie jakby slumsy w środku miasta. Jak na razie nie znaleźliśmy nikogo kto by wynajmował jakiś transport na prowincję. Zobaczymy co będzie jutro i na kiedy będziemy mieć wizy.

30.06.2004
No i dostaliśmy wizy! Najdziwniejsze jest to, że dostaliśmy je tego samego dnia. Rano złożyliśmy wnioski i pan w ambasadzie powiedział coś po angielsku z trudnym do zrozumienia akcentem. Odcyfrowaliśmy jednak tę dziwną wypowiedź i wyszło na to, że po odbiór wizy mamy przyjść tego samego dnia. Tak szybko nie wyszliśmy, bo nie mogąc w to uwierzyć dopytywaliśmy się jeszcze czy to na pewno, czy nie musimy za ten "express" dopłacić. Ale nie. Widocznie mamy jakąś magiczną umowę międzynarodową z Chinami. Mając czas do 17-ej wybraliśmy się poza miasto do Dzuunmod gdzie nakupiliśmy aapyyl (chyba trochę za dużo), z nadzieją, że uda nam się je zawieźć do domu. Jednak później w czasie deszczu chyba zawilgł i pojawiła się na nich pleśń, a może pleśń wskazywała na przeterminowanie ciastek (a podobno się nie psują). Dzuunmod to małe miasteczko, gdzie ludzie przyglądają się nam jeszcze bardziej. Wokół są zielone góry i my postanowiliśmy się "przejść" po nich troszeczkę. Jednak wejście na jedną górkę zajęło nam sporo czasu i wysiłku, a przecież nie mieliśmy plecaków ze sobą. Na szczycie złapał nas deszcz. Chmury tak jakby polowały specjalnie na nas. Wróciliśmy do Ułan Bator, odebraliśmy nasze wizy i pełni nadziei obraliśmy kierunek na kasy biletowe. Nadzieja nadzieją, a rzeczywistość nie była taka różowa. Nie udało się nam kupić biletu na wieczór, bo pociąg nie zatrzymywał się w Erlianie. Kolejnych nieudanych prób było kilka i tak biegając po mieście, próbując wykombinować jak najlepszy i najtańszy sposób wydostania się z UB nadwerężaliśmy nasze biedne nogi, skakaliśmy przez kałuże. Nastała w nas coraz większa niechęć do tego miasta. Chcemy wyjechać, ale to tak szybko nie nastąpi (a przecież to nie 13ty piątek). Musimy poczekać do jutra.

01.07.2004
Jak tylko wstaliśmy popędziliśmy (tzn. poszliśmy bo już nam się nie chciało biegać) do kasy międzynarodowej. Kupiliśmy bilety do Erlian. No i musieliśmy jakoś zapełnić ten kolejny dzień w UB, bo pociąg dopiero o 20:10. Co robić w mieście, które zeszliśmy już wzdłuż i wszerz ? Poszliśmy do muzeum historii naturalnej, snuliśmy się po salach czytając niektóre napisy (te po angielsku) ale nie sprawiło to nam jakiejś ogromnej przyjemności. To po prostu był sposób na zabicie czasu. Niestety eksponaty są stare tzn. tak są wiekowe, ale ekspozycje tez chyba były dawno przygotowywane i długo nie odświeżone. Po muzeum nadal snuliśmy się po mieście, żeby odpocząć po wczorajszej bieganinie. Tak spacerując spotkaliśmy Bartka - to miasto to jednak tylko wielka wioska, gdzie nie trudno się spotkać. Bartek opowiedział nam o swojej przygodzie z policją polityczną. Bardzo zafascynowany pięknem flagi chińskiej na tle nieba zaczął fotografować to cudo J i zaczęła się afera. Zaczęło się groźnie, ale podobno skończyło w atmosferze międzynarodowej przyjaźni i radości. Miał farta... A no i kiedy dwóch facetów się spotkało (Wit i Bartek) to o czym rozmawiali ? O urodzie tutejszych kobiet oczywiście. No cóż niech sobie chłopcy pogadają, jakoś to przeżyję, bo też się z nimi zgadzam, że tutejsze dziewczyny są śliczne. Jeszcze tylko obiadek w naszym GuestHaus’ie i w drogę. Prawie w drzwiach spotkaliśmy się z dwiema dziewczynami z Polski, które przyjechały właśnie z Pekinu. Twierdzą, że w Chinach jeszcze bardziej będą się nam przyglądać. Hmm zobaczymy... A no i jedna z Małgoś (bo one obie są Gośki) świetnie mówi po mongolsku. Szczeny nam opadły. Zazdrościmy... czuję się jak nieuk. A wszystko przez wieżę Babel. Pociąg okazał się luksusem na szynach. Mamy własny przedział cupe, przynieśli nam pościel, herbatkę, a nawet zestaw smakołyków do jedzenia. To dla nas szok, burżujstwo. Czy nas na to stać ? Co tam, dają to bierzemy. Pyszności.

02.07.2004
Stoimy właśnie na stacji benzynowej na jakimś zadupiu Chin. Wokół tylko puste przestrzenie i my. Zepsuło się koło. Kierowca pojechał z kołem chyba do jakiegoś miasta 2km stąd. Jedziemy autobusem sypialnym z Erlianu do Pekinu. Autobus sypialny to brzmi dumnie ale wygląda fatalnie. Krótkie, chyba na 1,5m prycze, wszyscy w środku plują, bekają i śmiecą i co gorsza palą. Podróż miała trwać 20 godzin ale już widać, że się przedłuży. A Chiny zaczynały się tak pięknie... W Erlianie na dworcu czekała na nas cała armia celników i pograniczników ustawiona na zbiórce wzdłuż pociągu. Kontrola przebiegła sprawnie i w miarę szybko. Najlepsza była pani, która pistoletem mierzyła nam gorączkę. To chyba na SARS. Potem nie wiedzieć czemu musieliśmy czekać ok. godziny aż otworzą drzwi. Na peronie pełno naciągaczy oferowało miejsce w autobusie do Pekinu. Poszliśmy za jedną z nich i wsiedliśmy do naszego autobusu. Ale ponieważ nie mieliśmy wystarczająco dużo juanów to zaczęły się zawody z cinkciarzami. Nie chcieli od nas banknotów o małych nominałach i oferowali za nie strasznie niski kurs. Ale za całe 50 USD chcieli 405 juanów, a my, że chcemy 410. W końcu cinkciarka wysiadła z autobusu obrażona, a my pojechaliśmy na dworzec autobusów dalekobieżnych. Stąd dzięki pomocy jednego z Chińczyków który znał rosyjski pojechałem rikszą wymienić pieniądze. 

Okazało się, że zawiózł mnie do miejsca gdzie była nasza znajoma cinkciara. Ale tym razem udało się wymienić 50 USD za 410 yuanów. Wyszło więc prawie na to samo, bo za rikszę zapłaciłem 4 Y. Ale za to przejażdżka rikszą była warta swojej ceny! Najlepiej jak riksiarz skręcał w lewo na 4 pasmowej ulicy. Najpierw wjeżdżał pod prąd na lewą stronę ulicy, pokonywał zakręt, po czym znowu pod prąd wjeżdżał na prawy pas. Przed odjazdem autobusu poszliśmy do lokalnej jadłodajni. Wszędzie bród i syf! Menu tylko po chińsku. Poszedłem więc do kuchni i pokazałem co chcemy zjeść. Kuchnia oczywiście też zasyfiona. Sanepid nawet by tam nie wszedł. Ale za to jedzenie pyszne! Dostaliśmy po misce ryżu i pełny talerz mięsa z warzywami. Wszystko posiekane w paski. Było tego tak dużo, że baliśmy się, że tego nie zjemy, ale poszło nawet szybko i sprawnie (musiałem momentalnie nauczyć się jeść pałeczkami) ! W autobusie przed odjazdem spore zamieszanie, bo część pasażerów zajęła nie ich miejsca (jechali bez biletów 20Y taniej). Podobnie było z nami ale udawaliśmy, że nie rozumiemy o co chodzi. Naprawa koła zajęła tylko godzinę więc ruszyliśmy dalej. Zatrzymaliśmy się w barze, żeby coś zjeść. Tym razem wybraliśmy kluski na parze + warzywa duszone bez mięsa. Oczywiście cały bar śmiał się z nas jak to zamawialiśmy! Ja jeszcze zrobiłem wiochę oblewając siebie i stół wrzątkiem. Poszliśmy spać niedługo potem, pewni, że jak wstaniemy to do Pekinu będzie jeszcze daleko.

03.07.2004
Kiedy się obudziliśmy za oknami było jakieś duże miasto. Początkowo myśleliśmy, że to nie Pekin, ale jak co drugi bank miał w nazwie Bejing to już nie było wątpliwości. Pierwsze wrażenie jest takie, że jest to ogromna metropolia w stylu amerykańskim. Nie byliśmy nigdy w Stanach ale pewnie tak tam wyglądają duże miasta. Wysiedliśmy na dworcu autobusowym, gdzieś na skraju Pekinu. Chcieliśmy się dostać do centrum ale nie wiedzieliśmy jak. W końcu postanowiliśmy podjechać do metra. Taksówki nie chcieliśmy brać, a nie wiedzieliśmy jakim jechać autobusem. Tymczasem oblegał nas tłum riksiarzy i taksówkarzy. W końcu po dłuższej chwili wyczailiśmy z mapy (tylko po chińsku!) autobus 944 i nim podjechaliśmy pod metro. Oczywiście musieliśmy pokazać kierowcy gdzie chcemy jechać i wysiąść. Taki sposób był bardzo skuteczny i później wielokrotnie go stosowaliśmy. Z metra do naszego "hotelu" był spory kawałek i już zdążyliśmy się spocić. Nie było widać słońca ale i tak było duszno. Jak się później dowiedzieliśmy i tak był to zimny dzień jak na Pekin. Spoceni i brudni czekaliśmy prawie 2 godziny w poczekalni, aż przydzielili nam miejsca w 12-osobowym dormitorium. Śmierdziało tam nieziemsko, a większość współmieszkańców jeszcze spała. Po szybkim prysznicu wyruszyliśmy na miasto. Początkowo planowaliśmy podjechać autobusem na plac Tiannanmen ale jakoś autobus a może nawet trolejbus skręcił i znaleźliśmy się na jakiejś dużej finansowej ulicy. Tutaj złapała nas chińska studentka, wypytała o naszą podróż i zaproponowała odwiedzenie wystawy prac malarskich chińskich studentów. Odmówiliśmy grzecznie i poszliśmy dalej. Jednak na następnej ulicy znowu dorwała nas tym razem grupa aż 3 studentek i znowu zapraszały nas na wystawę. Ulegliśmy więc namowom i poszliśmy z nimi. 

Po drodze jeszcze wymieniliśmy 100USD po kursie 8,21 w banku. Nie było problemu z wymianą drobnych dolarów. Sama wystawa to jeden pokoik w jakimś biurowcu. Ale obrazy piękne - tradycyjne chińskie tematy namalowane na zwojach specjalnego papieru, tektury, jedwabiu. Wszystkie starannie namalowane, z dbałością o szczegóły i tradycje. Po prostu piękne! Tak jak się spodziewaliśmy zaoferowały nam kupno tych arcydzieł. Od razu powiedzieliśmy, że mamy mało pieniędzy i miejsca w plecaku więc rozmawialiśmy tylko o kupnie tych najmniejszych (format ok. A4). Cena wywoławcza była 80 Y. Chcieliśmy trochę zbić, ale one mówiły, że się nie da bo to praca jakiegoś profesora (chińska kaligrafia) lub, że zburzymy harmonie kupując tylko jeden chiński mur (były 4 o różnych porach roku). Zrobiłem więc minę nieszczęśnika, a Gosia się wkurzała, one traciły cierpliwość (a podobno to cecha ludzi wschodu :-P). I w końcu stanęło na tym, że spuściły do 100Y za 2 obrazki. Zapłaciliśmy i dostaliśmy jeszcze fajne pudełko na te obrazki. Wychodziłem stamtąd dalej ze smutna miną. Uśmiechnąłem się dopiero gdy znikły nam z pola widzenia. W końcu 100Y za 2 oryginalne małe arcydzieła to super cena! 

W dobrych więc nastrojach poszliśmy na plac Tiananmen. Nie zrobił on na nas większego wrażenia. Mi bardziej podobał się plac czerwony w Moskwie. Przed wejściem na plac, gdzie wisi portret wielkiego Mao, dorwały nas dwie Chinki i pozowaliśmy do zdjęć jako atrakcja turystyczna. Jako, że dnia przed nami było jeszcze sporo, to postanowiliśmy dotrzeć dzisiaj także do pałacu letniego. Trochę to trwało zanim znaleźliśmy odpowiedni przystanek autobusu na odpowiedniej stacji metra, ale udało się nam zdążyć tam przed zamknięciem kas. Pałac, ogród i jeziorko stanowią bardzo ładny kompleks i zazdrościliśmy cesarzowi, który kiedyś tam gościł swoich gości. Współcześnie niestety tych gości było ok. miliard, więc trudno było się zachwycać pięknem tego miejsca. Dopiero pod wieczór udało się nam znaleźć spokojny staw z altankami, w których było tylko parę osób, w tym ćwiczący chóralne śpiewy emeryci chińscy. W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o największy w Azji dworzec kolejowy Bejing West Reil Station. Chcieliśmy kupić bilety do Pingyao ale nie na bezpośredni nocny pociąg, tylko na jakąś przesiadkę w ciągu dnia. Niestety panie nie potrafiły nam znaleźć takiej przesiadki (szukały w papierowych rozkładach, bo w komputerze miały tylko rozkłady z Pekinu). Ponieważ za dworcem panowała straszna ulewa to postanowiliśmy coś zjeść. Był to nasz pierwszy posiłek w ciągu dnia, ale jakoś wcześniej nie czuliśmy głodu (może to przez ten upał ?). Zamówiliśmy jasne mięso które okazało się grzybami. Sałatki też nie były zbyt dobre, a całość kosztowała fortunę (38 Y) - porażka! Przy jedzeniu postanowiliśmy jednak nie jechać do Pingyao i wrócić dzień wcześniej do Mongolii. Do naszego "hotelu" wróciliśmy w nocy wśród blasków i cieni nocnego Pekinu.

04.07.2004
Cel na dzisiaj: zobaczyć wielki mur ! Początek bez problemu - lądujemy po godzinie jazdy metrem i autobusem w jakiejś mieścinie na H. Stąd mamy mieć busika za 8 Y pod wielki mur. Tymczasem busika nie widać, a wokół pełno taksiarzy którzy proponują astronomiczne ceny. W końcu wsiadamy do samochodu umówieni na 10Y od osoby. Facet zawozi nas tylko na dworzec i chce za to 10Y. Oczywiście olewamy go i z trudem udaje nam się go odpędzić. Żeby zniknął nam z pola widzenia udajemy się na obiad. W barze pracuje kobieta, której mama była dalekowschodnią Rosjanką i która zna tylko adin, dwa, tri,... oraz ocień haraszo. Kupujemy u niej to samo co w Erlianie i to taniej! Mięso jest trochę gorsze ale za to ryż jest chyba z jajkiem. 

Pojedzeni polujemy na busika. Pytamy się paru młodych i znowu odpędzając się od tłumu taksiarzy wsiadamy do busika wskazanego przez znającego angielski młodego Chińczyka. Trasa ok. 25 km kosztuje nas tylko 3 Y. Na miejscu widzimy wielki mur, jeziorko i tabliczkę, że wielki mur się remontuje i że nie wolno po nim chodzić. Wchodzimy więc i na starcie wita nas dwóch Chińczyków i żądają 2 Y od osoby. Kłócimy się, że nie mają prawdziwych biletów, przepychamy się, ale nie ustępują. W tym momencie mija nas 2 anglojęzycznych białasów, którzy mówią, że na każdej wieżyczce jest taki checkpoint i że oni zapłacili tylko raz. Płacimy więc i podchodzimy wyżej, a tam kobieta żąda od nas 2 Y od osoby. Pokazujemy bilety - nie pomaga. Kłócimy się - nie pomaga. W końcu kończy się na przepchnięciu kobiety, która na nas złorzeczy i straszy kamieniami i następnymi "strażnikami". Na kolejnej wieżyczce sytuacja się powtarza. Romantyczny spacer po wielkim murze powoli przekształca się w koszmarny dramat. 

Na następnym checkpoincie muszą mnie inni turyści rozdzielać od "strażnika" bo już dochodziło do rękoczynów. Postanawiamy zatem wycofać się najkrótszą drogą z powrotem na asfalt. Schodzimy przez jakiś ogród kiedy przed nami wyrasta 2 osiłków i chcą po 2 Y. Kłócimy się znowu, ale widząc jeszcze trzeciego "strażnika prywatnego ogrodu" płacimy po 2Y. Na szczęście do końca trasy nie było już więcej checkpointów. W drodze powrotnej rozmawiamy jeszcze z poznanym na wielkim murze Singapurczykiem. Mówi, że tam zarabiają ok. 1000 USD na rękę, mają 7% podatków, ale tylko 14 dni urlopu. Dowiadujemy się, że chiński ma kilka odmian i Ci z południa nie rozumieją tych z północy. Czasu na rozmowę jest dużo bo stoimy w gigantycznym korku. 8 pasów jezdni w jedną stronę jest zakorkowane! Węzeł tego korku to skrzyżowanie, gdzie samochody stoją naprzeciwko siebie parę cm maska w maskę. Po kilku godzinach się odblokowało i wróciliśmy zmęczeni na noc do "hotelu".

05.07.2004
Mieliśmy ten luksus, że mogliśmy sobie pospać ale jakoś tak obudziliśmy się po 6-ej mimo ciężkiej "atmosfery" w pokoju sprzyjającej spaniu. Wczoraj wieczorem policzyliśmy nasz budżet: kiepsko to wyszło, ale co tam - idziemy na targ gdzie można znaleźć wszystko co da się podrobić. Po owocowym śniadaniu na tarasie wyruszamy na miasto - dzisiaj od rana słońce grzeje i żadnej chmury na niebie. Odkąd przyjechaliśmy zawsze było parno i duszno ale słońce się nie paliło, bo niebo nad Pekinem było szczelnie zasłonięte chmurami. Przypadkiem znaleźliśmy dzielnicę rosyjską, gdzie wszystkie sklepy mają nazwy po chińsku i rosyjsku, bilbordy są rosyjskojęzyczne, a riksiarz zaprasza na przejażdżkę w znanym nam języku. Niestety nigdzie tu nie mają ręczników (wczoraj chyba ktoś mi gwizdnął mój stary wysłużony ręczniczek chlip, chlip). Czy nikt tu się nie myje ? Na targu też nie mają, ale za to mają podrabiane kurtki "North Face" (już nigdy nie kupimy nic z tej firmy, bo nie wiadomo czy nie trafimy na chiński towar), sandały trekingowe, tysiące plecaków, kurtek, szali i przeróżnych drobiazgów. Wszyscy zapraszają do oglądnięcia, kupienia. My opieraliśmy się tym pokusom, bo tak naprawdę nie było tam nic wartego uwagi. 

Drogę powrotną urozmaiciliśmy sobie idąc przez jeden z wielu pekińskich parków. Zapłaciliśmy za wejście po 1 Y, ale warto było. Widzieliśmy staw cały zarośnięty liliami wodnymi, a starszy Chińczyk podzielił się z nami swoją wiedzą na ich temat (in english). Wielu Chińczyków tam odpoczywało siedząc nad wodą lub w pagodach, śpiewając pieśni chińskie przy wtórze czegoś co przypomina mandolinę. Niektórzy puszczali latawce, a jeszcze inni tańczyli w parku tango lub ćwiczyli Taj-Chi. Wszystko wyglądało bardzo malowniczo, ale musieliśmy wracać do hotelu, spakować się i w drogę. W hotelu nie chcieli już od nas żadnych pieniędzy i mimo parokrotnego dopytywania się, sprawdzania rachunku nic nie chcieli, bo twierdzili, że za jedną noc już zapłaciliśmy (NIEPRAWDA), a za drugą zatrzymują pieniądze z kaucji za klucz. Skoro nie chcą to nie, a my jesteśmy stówę do przodu. A no i oczywiście kupiliśmy zieloną herbatę, 4 rodzaje i 6 puszek na nią różnych wielkości. Co zrobimy, że mamy taką słabość do zielonej herbaty? Szkoda, że nie możemy wziąć do domu zgrzewki mrożonej zielonej herbaty. Jest pyszna i przez trzy dni stanowiła nasz główny napój. Na dworcu autobusów dalekobieżnych już nie jest tak dobrze jak w metrze, brak napisów po angielsku to utrudnienie, ale Witek znalazł ten odpowiedni do Erlianu. Mieliśmy jeszcze mnóstwo czasu, więc poszliśmy na obiad. 

W restauracji na naszą ściągę z ulubionym daniem pokazali, że nie ma i pokazali jakieś ich znaczki w menu, a my przystaliśmy na to. Okazało się, że zjemy rybę w sosie i ryż. Też było dobre, tylko czemu dali nam taką cienką herbatę ? (wyglądało na to, że na niej oszczędzają i zalewają po 10 razy). Przynajmniej coś zjedliśmy przed wyjazdem i zebraliśmy siły. A jak się potem okazało sił trzeba było wiele. Autobus wyglądał bardzo porządnie, był klasy tych, które od nas jeżdżą na zachód. Trzy rzędy łóżek, klimatyzacja. Jednak kiedy pojawiły się nowe tłumy pasażerów kierowca zaczął dokładać pomiędzy każde łóżko jeszcze jedno. W autobusie powstała jedna wielka leżanka (a raczej dwie, bo dwupoziomowa). Tylu ludzi w autobusie to przesada, ale kierowcy tłumaczyli, że tak musi być bo w tym dniu odjeżdżał tylko jeden autobus do Erlianu. To był dopiero początek. Wojna zaczęła się kiedy w ostatnim momencie przyjechali handlarze i zaczęli ładować swoje tysiące paczek do autobusu, co było niewykonalne, bo przecież każdy z pasażerów też ma swój bagaż który zajmuje trochę miejsca w bagażniku. 

Tym sposobem wyrzucono z bagażnika wszystkie bagaże zwykłych pasażerów - nasze plecaki też. Zaczęły się kłótnie, wyzwiska w stronę obsługi autobusu i handlarzy, doszło do rękoczynów. Ostro było i niektórzy zażądali zwrotu pieniędzy za podróż i odeszli. W końcu jakoś upchnięto to wszystko z powrotem, niektóre paczki, plecaki wylądowały w środku autobusu, a część nawet w toalecie (i tak nie była używana, więc czemu nie J Podróż wśród licznych pasażerów na około, podskoków prawie pod sufit na naszej leżance z tyłu autobusu, umilała nam muzyka chińska (karaoke) stylizowana na amerykańsko-europejski pop oraz filmy akcji z licznymi okrzykami (oczywiście po chińsku) i akrobacjami jak z Matrixa.

06.07.2004
Rano autobus dojechał do Erlianu. Swoje pierwsze kroki skierowaliśmy do znajomego baru. Obsługa nas poznała ale tym razem nie było naszego ulubionego dania, więc zaproponowali nam kluski na parze z mięsem. Były dobre i nawet Gosia zjadła ze smakiem, choć klusek na parze w Polsce nie lubi. Zjedliśmy łącznie 8 sztuk, a zapłaciliśmy za to łącznie ok. 5 zł! Potem zaczęliśmy szukać transportu do Mongolii. Nie wiedzieliśmy gdzie i za ile coś tam jeździ. Taksówką podjechaliśmy za 3 Y na dworzec i tam okazało się, że jest pociąg o 13:45 ale bilety są tylko u koników. Kiedy jednak trochę popytałem to okazało się, że 200 m od dworca jest mała kasa, gdzie trwa walka o bilety. Wyglądało to tak, że dziesięć rąk wkładało równocześnie do małego okienka paszporty i kasę (każdy brał po 8 biletów). Kasjerka po chwili wkurzona zamknęła kasę i wszyscy koniki zaczęli mi tłumaczyć, że już tam biletu nie kupię. Ja tymczasem spokojnie poczekałem, aż wszyscy odejdą od kasy, zapukałe, pani otworzyła, dałem paszport z kasą i pokazałem dwa palce w geście "Solidarności" i za chwilę miałem dwa bilety w ręku. Kiedy wyjmowałem paszport obok mnie w okienku było już 10 rąk... Reszta dnia była potwornie długa. Ok. 13-ej była odprawa w holu dworca, a pociąg ruszył dopiero o 18-ej! Baliśmy się, że nie dostaniemy biletów od granicy do Ułan Bator, ale w pociągu jeszcze na terytorium Chin sprzedawała je po 15500 T mongolska konduktorka - drogo ale wygodnie!

07.07.2004
W Ułan Bator na dworcu wymieniliśmy pieniądze i udaliśmy się na dworzec autobusowy. Był jeden bus do Moron ale nie było wolnych miejsc a przejazd kosztował 25000 T. Inni taksiarze i busiarze oferowali nam przejazd po 40000T. Znudzeni czekaniem na tańsze oferty postanowiliśmy zrezygnować z dalekiej prowincji i wsiedliśmy do odjeżdżającego o 15ej autobusu do Tereldż. Wyglądał on na bardzo stary i zużyty. Potwierdziło się to już na starcie, który opóźnił się o pół godziny. Kierowca, żeby zapalić silnik musiał z tyłu pojazdu pokręcić korbką i uruchomić potężną dmuchawę. Kiedy w końcu ruszyliśmy, to już pełen ludzi autobus zatrzymał się koło dzielnicy jurt i zabrał tam jeszcze więcej ludzi i co gorsza stał tam jeszcze pół godziny w pełnym słońcu. Z wszystkich ściekał pot, a że autobus był delikatnie określając przepełniony to śmierdziało niesamowicie. Wreszcie po kolejnych postojach koło targowiska i na stacji benzynowej ruszyliśmy! 66 km trasy pokonaliśmy w 3 godziny! Na miejscu odrzuciliśmy parę ofert wynajmu koni i w pełnym słońcu, z ciężkimi plecakami powoli doczłapaliśmy się nad rzekę, gdzie wśród komarów i much rozbiliśmy namiot i wykąpaliśmy się w lodowatej wodzie rzeki. Zza rzeki dochodziły odgłosy z jurt, słychać było konie, a wieczorem nawet dosłyszeliśmy tradycyjną mongolską muzykę.

08.07.2004
Tak przyjemnie było się wyspać, więc poleniuchowaliśmy trochę, że wyszliśmy w dalszą drogę dopiero ok. 12ej czyli w środku upalnego dnia. Dobrze, że szliśmy między drzewami, które dawały cień, bo inaczej zostały by z nas skwarki. Z drugiej strony idąc tą drogą staliśmy się łatwym pożywieniem dla tysięcy komarów, które nie dawały ani chwili wytchnienia. Dreptaliśmy tak przez wilgotne rozlewiska, bagna, musieliśmy także przekraczać rzeczki, dopływy, odnogi głównej rzeki wzdłuż której szliśmy. Za każdym razem trzeba było zdjąć buciory, skarpetki i spodnie, założyć sandały, wejść do lodowatej wody i z całym ekwipunkiem przejść na drugi brzeg walcząc z nurtem rzeki (i oczywiście komarami). Potem trzeba było się znowu ubrać i dalej w drogę, aż do następnej rzeki która pojawiła się nam na drodze. Na dodatek odezwało się moje uczulenie i kichałam tak, że chyba pół Mongolii mnie słyszało. Po n-tym przekroczeniu n-tej rzeki postanowiliśmy się gdzieś rozbić. Wybraliśmy łączkę zaraz przy głównej rzece. Z racji dużej odległości od miasta mogliśmy rozpalić ognisko i ugotować pyszne jedzonko (budyń błyskawiczny mniam, mniam), hektolitry herbaty oraz wykąpać się w rzece (zimno jak cholera J

09.07.2004
Lenistwo, lenistwo i jeszcze raz lenistwo... Deszcz pada, a my śpimy, jemy, rozwiązujemy krzyżówki, czytamy. No i obowiązkowa kąpiel w lodowatej wodzie (tu cytat z wypowiedzi Witka: "Bajer!") Urozmaiceniem dnia byli Amerykańce na koniach, którzy zatrzymali się nieopodal, bo jednaj dziewczynie zwiał koń. Podczas tego przymusowego postoju (czekali aż przewodniczka odnajdzie konia) trochę sobie pokonwersowali ze mną (pozachwycaliśmy się tutejszym spokojem, klimatem, widokami, itp.) Poza tym... nic poza tym. Ciąg dalszy lenistwa...

10.07.2004
Rano śpiewaliśmy słoneczku ale jakoś nie chciało mocniej zaświecić. W końcu się zwinęliśmy i poszliśmy z powrotem do wioski. Po drodze musieliśmy przekroczyć 2 razy wielką rzekę, która po opadach deszczu była jeszcze większa. rozebrałem się więc i z plecakiem nad głową poszedłem na drugi brzeg. W połowie było już wody po piersi i co gorsza bardzo siny nurt - parę razy mną porządnie zachwiało. Ale jakoś dałem radę i wróciłem się jeszcze po drugi plecak który też przeniosłem suchy. Gosia natomiast miała tylko do przeniesienia nasze buty i oczywiście przewróciła się i je kompletnie zamoczyła. Całe szczęście, że nie wypuściła je z rąk, bo moglibyśmy już ich nie znaleźć. Za drugim razem na drugą stronę rzeki podwieźli nas turysci niemieccy poruszający się na amfibii na resorach. Po południu weszliśmy na okoliczne wzgórze, gdzie wysuszyliśmy namiot i zjedliśmy kupione w wiejskim sklepie polki dżem i sałatkę warzywną. Wieczorem ewakuowaliśmy się w ustronne miejsce do lasu. Las wyglądał na nieużywany (nawet grzybów było pełno)!

11.07.2004
Autobus który miał przyjechać o 8ej rano był dopiero o 9ej. Ale ważne, że w ogóle był ! Mongolia z okien autobusu wygląda super - fajne widoczki, wszędzie uśmiechnięci ludzie i zwierzęta. Dopiero jak się wysiądzie na zewnątrz i wdepnie w niejedno "szczęście" i z bliska zobaczy się bród, smród i ubóstwo to wtedy czuje się prawdziwą Mongolię. Tymczasem autobus do UB pokazywał nam kraj piękny i szczęśliwy. Widokom wtórowała ludowa muzyczka - bajer ! Tym razem w stolicy postanowiliśmy zatrzymać się w LG Gesthouse. Kiedy tam przyszliśmy nie było nikogo oprócz kucharki i ogromnej części chyba krowy, która wyglądała strasznie, a jeszcze gorzej śmierdziała. Wykapaliśmy się, wypraliśmy ubrania i wyruszyli na miasto. Niestety Gosia miała delikatnie mówiąc kiepski humor, więc trudno się było z nią porozumieć. Mimo to udało nam się odwiedzić internet, piekarnię francuską i zjeść obiad w restauracji. Zjedliśmy ryż po singapursku (żółty) i jakiś inny biały. Oba były z warzywami, a każdy kosztował 2500T. Kupiliśmy także kawę 3in1 więc wieczorkiem siedliśmy w kuchni z ciasteczkami i kawą i słuchaliśmy wrażeń innych turystów z festiwalu Naadam. No właśnie, był festiwal, więc miasto było jakby umarłe. A wieczorem spać nie dawały sztuczne ognie i komentujące je dzieciaki. Ogólnie w LG było gorzej niż w Irda’s bo okna wychodziły na ulicę i były niezbyt szczelne. No i ten zapach mięsa...

12.07.2004
Dzisiejszy dzień Gosia, a więc także i ja rozpoczęliśmy w lepszym nastroju. O mało co nie popsuło go już śniadanie serwowane przez Gesthouse (w cenie noclegu 5$), bo podali tylko chleb, masło i dżem. Na szczęście w porę znalazł się także krem czekoladowy. Później poszliśmy do klasztoru Gandaf, który tym razem był otwarty i mogliśmy zobaczyć potężnego Buddę oraz setki małych figurek wokół niego. Widzieliśmy także mnichów. Najmłodsi ok. 7 lat nudzili się w swojej "szkole". Nastolatki klepali modlitwy. Powtarzali jakąś mantrę, a potem przygrywali jakiś sygnał na 3 instrumentach i wracali do klepania modlitwy. Mnicha, który miał ok. 25 lat widzieliśmy jak pracował (czyścił małe figurki), a ci starsi mnisi zbierali kasę za wstęp do klasztoru. Najstarszego widzieliśmy jak wchodził do "szkoły" więc mógł być nauczycielem. Po klasztorze poszliśmy do największego domu towarowego w Mongolii i kupiliśmy 2 portfele ze skóry z motywami mongolskimi i kubek-termos (made in china). Później poszliśmy na pocztę i napisaliśmy kolejne kartki do znajomych i pracy. Głodni, odszukaliśmy upatrzony wczoraj bar i zjedliśmy tam 2 pirożki (większe od tych w Rosji i na Ukrainie), 3 chudury (coś ala cziburieki) oraz sałatki z majonezem i z kapusty, fantę i colę. Wszystko razem kosztowało nieprzyzwoicie tanio bo 1600T. Nażarliśmy się przy tym ostro bo później miałem niezłe problemy żołądkowe (wynikające z ilości, a nie jakości jedzenia). Próbowaliśmy to jakoś spalić, ale nawet wyprawa pod stadion (gdzie oprócz tysięcy ludzi nie było nic ciekawego) nie pomogła. Po powrocie do Guesthouse mieliśmy jeszcze czas na mycie się i snucie planów kolejnych wypraw przy lekturze LoneyPlanet China. O 20:45 odjechał nasz pociąg (bilety kupiliśmy dzień wcześniej za 2850T), a za oknami znowu piękna idealistyczna Mongolia...

13.07.2004
Pociąg przyjechał do Suchebator wcześnie, zbyt wcześnie. Paru taksiarzy próbowało nas namówić na jakieś dziwne kierunki, my jednak postanowiliśmy poczekać do 8ej i zapytać o bilety na pociąg przez granicę. 8-a minęła, a kasjerki dalej nie było. Poszedłem więc do prowadnicy i umówiłem się na nasz przerzut do Nauszek za 100R od osoby. Wpakowaliśmy się do przedziału jakiegoś angola, który wykupił całe kupe dla siebie, żeby mieć spokój i dziwił się teraz, że mu kogoś dokwaterowano. Inni pasażerowie tego wagonu panikowali gdy odprawa przeciągał się w nieskończoność, a my spokojnie wiedząc co nas czeka przygotowaliśmy sobie do zjedzenia chińszczyznę zwaną potocznie zupkami. W Nauszkach zwróciliśmy nasze bilety na 14-go (złodzieje potrącili nam 100R od osoby!) i kupiliśmy na dzisiaj. Jeszcze znaleźliśmy spożywczy i kupiliśmy upragniony ser żółty. Smakował nieźle, choć po paru godzinach w pociągu nagrzał się bardzo i śmierdział. W pociągu bowiem panowała temperatura jak na Saharze, z wszystkich się lało, a przewiewu prawie nie było. Znowu Syberia powitała nas gorącem. Aha! Jeszcze się w Nauszkach okazało, że prowadnica chciała 200R od osoby, ale udałem, że mam tylko 80R, więc łącznie wyszło to nas po 140R, co i tak jest taniej niż przejazd kombinowany prze przejście samochodowe. W Ułan Ude taksówką podjechaliśmy do hotelu - kosztował nas 132R od osoby - Rosja jest droga!

14.07.2004
Rankiem zaczęliśmy szukać nowego noclegu, bo ten w hotelu był drogi i kiepski (tylko lodowaty prysznic i brudna pościel). Niedaleko znaleźliśmy schronisko za 100R od osoby, ale pojechaliśmy jeszcze tramwajem poszukać towarzystwa jakiejś tam przyjaźni polsko-rosyjskiej, które niestety było zamknięte. Wróciliśmy wiec do hotelu po drodze z trudem znajdując jakikolwiek spożywczy, gdzie kupiliśmy kefirek i twaróg - pycha śniadanko! Przenieśliśmy się do schronisko, które okazało się, że jest w remoncie, ale jakoś doprosiliśmy się, żeby nas przenocowali. Pościel ładna i czysta, tylko, że nie ma duszu. Autobusem za 5R dojechaliśmy pod muzeum etnograficzne. Tu poklęliśmy na Sojuz, bo dla inostanców były inne ceny i to jeszcze bez zniżek. W skansenie spotkaliśmy naszego Angola z przedziału na trasie Suchebator-Nauszki oraz Buriata Dmitryja, który zrobił sobie z nami zdjęcie, zapraszał do jurty i w w ogóle w przyszłości do Buriacji. Zostawił nam adres i telefon i prosił o przysłanie zdjęć. skansen był duży i nawet interesujący. Kilka różnych kompleksów, każdy o innej grupie etnicznej. Były też żywe zwierzęta, w tym niedźwiedzie. Chodziły w kółko otumanione jakimiś prochami i widać było, że czuja się tam źle. Fajnie się zwiedzało, ale zapomnieliśmy wody ( a upał był nieziemski)! Po powrocie marszrutką za 8R do miasta szukaliśmy czegoś do zjedzenia. Jak zwykle szło nam to powoli i długo. Ale znaleźliśmy lokalik, gdzie za 100R zjedliśmy sałatki, Gosia pielimeny (uszka z mięsem), a ja lokalną odmianę buudze mongolskich - mięso w cieście na parze. Dobre było, choć za podobny zestaw w Mongolii, a a nawet większy zapłaciliśmy 2 razy mniej. W ogóle kasa idzie w Rosji jak woda i jest jej coraz mniej - na szczęście bilety do Moskwy mamy już kupione od dawna! Chcieliśmy iść do kina ale grają tylko Spindermana, więc w kinie zjedliśmy tylko lody i wróciliśmy do naszego schroniska. Czeka nas ostatnia noc w normalnym łóżku. Następna taka dopiero w domu.

15.07.2004
Jest 18-a czasu Moskiewskiego, czyli 23-a tutejszego, a w naszym wagonie istna sauna, piekło, patelnia, czy jak to nazwać! Słońce zbiera się, żeby zajść, ale jakoś mu to nie idzie. Nasz pociąg nagrzewa się tak przez cały dzień. Kiedy zaczynało się robić upalnie nasze współtowarzyszki podróży (dwie sympatyczne siostry po 50-ce) powiedziały, że w 1997r. temperatura dochodziła do 40 C. Czyli dzisiaj nie jest jeszcze najgorzej ;-) W naszym wagonie po południu było "tylko" 32 C. Człowiek wiele może wytrzymać. A propos wytrzymywania - z tego zaduchu Witek coś niedomaga. Chyba go czaszka boli. Niby nic nie robiliśmy, a tak nas ten dzień wykończył. A no i w końcu jedliśmy, a raczej objadaliśmy się wędzonymi omułami - pyszności i naprawdę warte polecenia. A i jeszcze jedliśmy syberyjskie orzeszki. Dobre, ale ciężko się do nich dostać, tzn. ciężkie do zgryzienia. ...No i teraz mi się tu kobieta rzuca, że nie ma gdzie postawić swoich rzeczy. Pół stołu ma wolne, ale ona chciała pod oknem. Jakby nie mogło stać na środku. Pewnie chciała wszystko rządkiem ustawić. Pedantka taka J. Ale ja jej, że nie przeszkadzają mi jej rzeczy na środku i mogą stać. No i stoją ale ciężko kobiecina to znosi (a bo nie wspomniałem, że towarzyszki nam się zmieniły i jak to właśnie udowodniła jedna z nich na mniej sympatyczne. Szkoda, bo wcześniejsze nawet zaoferowały darmowy nocleg w Ułan Ude kiedy będziemy tam następnym razem. Może... kiedyś... za parę lat.

16.07.2004
Jeszcze tylko trochę, a dojedziemy... No tak jeszcze ze 3 dni i będzie Moskwa! Chlernie się ciągnie ta podróż w tę stronę. Może to dlatego, że dzień jest dłuższy o ilość godzin wynikającą ze stref czasowych ? A może po prostu już nie jest to tak fascynujące jak za pierwszym razem. Jeszcze mamy towarzystwo nieciekawe i miejsce tuż przy kiblu i koszu, więc zapachy są odpowiednie. Jedyną rozrywką jest jedzenie! Dzisiaj rano był omuł wędzony na zimno - nie tak dobry jak ten na gorąco. Mięso było twarde i suche - nie dziwie się, że taką rybę można długo przechowywać. Szkoda, że w plecakach brak miejsca, bo bysmy przywieźli parę do domu. Na obiad były warieniki czyli pierogi z ziemniakami - dobre choć Gosia ma teraz jakieś problemy żołądkowe. Ja nie mam żadnych pomimo, że później zjadłem jeszcze pirożka, jogurt, rurkę z kremem. A teraz objadam się merci. Mamy na każdy dzień po 1 tabliczce merci. Jako, że zostało mało dni do końca podróży to teraz jemy już po 2 szt. No i jeszcze jemy orzeszki limby syberyjskiej, ale to już stały temat. Jak nie jemy to śpimy, więc dobranoc...

17.07.2004
Nuda, nuda, nuda... i z mojej strony jeszcze dodatkowo rewelacje żołądkowe. Ja tu cierpię (a raczej cierpiałam bo już mi lepiej), a Witek stale myśli o pirożkach. Ten to ma "żelazny" żołądek! Do naszego menu dołożyliśmy dzisiaj ogórki, które były wcześniej solone i jogurt w kartonach, które nie miały wewnątrz folii (takie ekologiczne!). Znowu jest gorąco, ale jedziemy chyba prosto na zachód bo w okno już nie grzeje. Kiedy wreszcie przyjdzie ta dziewczyna ( z pirożkami oczywiście) ?! Przyszła, zjadł, ale jakoś się nie zachwycał. Po całym dniu upału upragniony chłód (tzn, koniec zaduchu) przyszedł ok. 23ej czasu moskiewskiego, czyli ok. 1ej miejscowego. I wtedy upragniony, wyczekany prysznic... w brudnej toalecie nad umywalką. Jak to niewiele człowiekowi potrzeba do szczęścia!

18.07.2004
A dzisiaj, dzięki Bogu, pada i tak jakoś bardziej sennie i spokojnie w naszym wagonie, chociaż ludzi więcej i trochę ciaśniej się u nas zrobiło. Teraz już wszyscy jadą do Moskwy, a to już za pół dnia. Byle wytrzymać jeszcze noc. A z Moskwy "ujeżdżać" do domu. A no i nadrabiamy wczorajszy głód, tzn. dietę. Dzisiaj z braku innych zajęć jemy, jemy, jemy (kefir, ziemniaczki, mandarynki, chleb, ogórki, ciastka z wytwórni "Bolszewik" - pycha, no i nasze ukochane zupki chińskie z lekką nutą polskości czyli "vegetą"). Oczywiście wszystkie produkty kupujemy na peronach mijanych po drodze stacji.

19.07.2004
Uff! Dojechaliśmy do Moskwy ! Już o 2ej w nocy prowadnica zapaliła światło i kazała wszystkim się zwijać. Było to bez sensu, bo już ok. 3ej większość siedział na bezczynnie na swoich walizkach. Punktualnie o 4:20 wtoczyliśmy się na dworzec Jarosławski. Tu nie miłe zaskoczenie, bo nigdzie nie ma duszu i czynnego kantoru. Na dodatek metro otwierają dopiero o 5ej. Tzn. mieli otworzyć, bo otwarli dopiero o 5:30. co ciekawsze tłum ludzi czekających przed wejściem nawet nie zaprotestował tylko pokornie czekał. Na dworcu kijowskim kolejna porażka, bo tu też nie ma pryszniców - czy nikt się w tym mieście nie myje ?! Brudni zatem wyruszamy na miasto. Na początek Chram Chrystusa Zbawiciela, który kiedyś zburzył Stalin, a odbudował Jelcyn. My koniecznie chcieliśmy to zobaczyć po lekturze "Imperium" Kapuścińskiego. 

Niestety w poniedziałek świątynię otwierali dopiero o 13ej, ale z zewnątrz jest ładna. Zaraz obok poszliśmy nad rzekę Moskwę, gdzie widzieliśmy dziwna wielką rzeźbę żaglowca z Kolumbem, chyba. Dalej na Arbat, który o 8ej rano wyglądał całkiem sympatycznie. Niestety nasza upatrzona restauracja jest czynna dopiero od 10ej, więc czas spędzamy u Macdonalda i w supermarkecie. Przy okazji dowiadujemy się, że w Rosji SHAKE to "mleczny koktajl". Po 10ej w barze MU-MU jemy ryż z sosem kurico-grzybowym oraz gołąbek leniwy z kalafiorem. Leniwy chyba dlatego, że zapomnieli go owinąć kapustą.Dobre, ale drogie 250 R (ech, ile by za to obiadów było w Chinach...) ?! Wracamy na dworzec, gdzie czas do pociągu umilamy sobie spacerkiem po jakimś prospekcie europejskim, z dużą, efektowną fontanną. O 12:43 żegnamy Moskwę. 

W pociągu zmiana asortymentu handlarzy. O ile na wschodzie handlowali oprócz jedzenia różnymi wisiorkami, sweterkami, chustkami i skórami (futrami), to tutaj dominują zabawki, pluszaki, kryształy i roboty kuchenne. Zabawnie wygląda cały peron ludzi trzymających na rękach wielkie maskotki. W wagonie nie jest lepiej, bo chyba wszyscy okoliczni handlarze postanowili coś sprzedać w naszym pociągu. Istne targowisko. Rosyjscy pgranicznicy nie wbili nam pieczątki, a od każdego Mołdowianina (wszak nasz pociąg jedzie do Kiszyniowa) brali po 100 R za brak rejestrówki.

20.07.2004
Nasi współtowarzysze podróży nie chcieli spać. My usiłowaliśmy, częściowo się udało, ale w środku nocy trzeba było wstać, zebrać się i wysiąść w Kijowie. Tylko my wysiadaliśmy z naszego wagonu, a nasi prowadnicy nie za bardzo przejęli się tym, że powinni nas odprawić z pociągu. Nie to nie - sami potrafimy sobie te drzwi pootwierać! Tylko ludzie wsiadający w Kijowie też się dziwili, że prowadnik nie wyszedł. w końcu jednak jeden wstał, oddał nam nasze bilety, ale tak jakoś na śpiąco. Mieliśmy tylko 25 minut na przesiadkę do Lwowa, znowu sprawdzanie biletów, rozkładanie legowisk i "kimono", śpimy dalej. Przedtem jeszcze obowiązkowo "dusz" w łazience pociągowej. O dziwo nikt nam nie przeszkadzł, bo kto by się mył zaraz po wejściu do pociągu o 4ej w nocy ?! Normalni ludzie idą spać. Rano (tzn. po 10ej) śniadanko, a za oknem krajobrazy już takie jakby bliższe. We Lwowie już słychać polską mowę. to szok dla kogoś kto słyszał obcych mówiących w tym języku ostatnio jakieś 2-3 tygodnie temu... w Ułan Bator. Ale rodaków tu sporo. Niektórzy już zaczepiają - na dworcu pytają czy nie chcemy przyłączyć się do wyprawy... no cóż my już wracamy, ale szczęśliwej podróży... 

Marszrutka do Szeginii już stała pełna ale i my weszliśmy. I nie tylko my, bo przecież w marszrutce nawet jak jest ścisk to i tak się wszyscy napotkani po drodze pasażerowie zmieszczą. Z tyłu ekipa Polaków którzy wracali z Krymu... i tam też już byliśmy. Tłumy na granicy odebrały nam prawie całą nadzieję, że zdążymy na pociąg z Przemyśla o 15:35. Pełno mrówek i my. Jak tylko przedarliśmy się przez przejście ukraińskie, to jeszcze większy tłok przed przejściem polskim. Na szczęście miła pani celniczka wypatrzyła nas z plecakami i cała ósemka (my i ekipa wracająca z Krymu) zgrabnie przeskoczyła przez barierkę i weszliśmy bez kolejki na polski terminal. Tam też kolejka. Jakiś facet przeskoczył przez ladę i trafił na Witka, który nie dał mu się przepchać. Tamten zaczął się burzyć, plecak nazwał szafą (hi hi nawet celnicy śmiali się z takiego epitetu) i wyskoczył z pięściami. Na szczęście tłum był po właściwej stronie i celnicy też, więc facet się musiał uspokoić. I nawet nas celnicy nie przetrzepali słysząc skąd jedziemy, dzięki czemu zdążyliśmy na pociąg, chociaż mało brakowało. Jeszcze tylko przesiadka w Płaszowie i będziemy w domu. KONIEC

ps. W czasie całej naszej podróży tylko raz widzieliśmy jak kogoś okradają w pociągu. Było to między Rzeszowem, a Tarnowem...

słowa kluczowe: termin: 21 czerwca - 20 lipca 2004
trasa: Lwów, Kijów, Moskwa, Irkuck, Ułan Bator, Pekin, Ułan Bator, Ułan Ude, Moskwa

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 0 / 5 (0)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 0 / 5 (0)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 14760 od 18.10.2004

Komentarze

Liczba komentarzy: 8
DerekTit

Dobry serwer będzie nosił dość dużo zasobów (pamięci oraz procesora), żeby w specjalnie owocny sposób obsłużyć ruch generowany przez użytkowników Twojej witryny lub aplikacji. Serwer współdzielony umożliwi nowym kontrahentom z Twojej marki mienie z programów na serwerze w współczesnym jedynym momencie, co Ty, dzięki dlaczego nie będziesz liczyć żadnych przestojów podczas pisania czynności konserwacyjnych lub aktualizacji oprogramowania na serwerze.

https://sites.google.com/view/jaki-serwer-warto-kupic/

Matthewlok

Więcej na temat serwerów na https://sites.google.com/view/jaki-serwer-warto-kupic/

Usmcwj

buy anastrozole 1 mg pill anastrozole online anastrozole 1 mg pills

Matthewlok

Jaki serwer pod ścianę www warto kupić? Najlepszy serwer dla strony internetowej chce od paru elementów, w bieżącym skale witryny oraz wyznaczanego ruchu miesięcznego. Jeśli poszukujesz dobrego i dostępnego rozwiązania hostingowego, hosting współdzielony prawdopodobnie istnieć szczególnie odpowiednim wyborem. Shared hosting jest, gdy dużo płaszczyzn elektronicznych są hostowane na poszczególnym serwerze, co działa utrzymać kursy w otwór. Cloud hosting jest także opcja, że wiele kobiet ma za atrakcyjne ze motywu na jego skalowalność i pewność. VPS (wirtualny serwer prywatny) hosting to przyszła możliwość, jaka zapewnia wyższą sprawność i opiekę nad środowiskiem serwera, ale pamięta aspirację do stanowić wspanialsze niż hosting współdzielony. Ostatecznie, najlepszy serwer dla strony komputerowej będzie podlegać od danych potrzeb.

Na co dać uwagę przy zakupie serwera WWW 1. Wydajność serwera: Szukając serwera internetowego, ważne jest, aby uzyskać pod opiekę jego skuteczność. Szukaj serwera, który zamierza wystarczającą moc procesora i myśli RAM do obsługi ruchu na płaszczyźnie.

Pojemność pamięci masowej: Ważne jest też, aby poznać liczba środowiska do noszenia prostego na serwerze internetowym podczas przygotowywania zakupu. Upewnij się, że serwer elektroniczny że pomieścić każde możliwości witryny, jak ponad wszelkie innego wzrostu.

Kompatybilność systemu operacyjnego: Upewnij się, że płacisz serwer internetowy, który istnieje kompatybilny z układem operacyjnym, który pragniesz stosować dla własnej witryny.

Służby bezpieczeństwa: Ponieważ strony internetowe stoją się jeszcze wysoce narażone na cyberataki, szukaj serwerów, które podają funkcje bezpieczeństwa, takie jak skanowanie szkodliwego oprogramowania oraz opieka przed atakami DDoS (distributed denial of service).

Polecenie także uwaga techniczna: Upewnij się, że sprzedawca oferuje odpowiednie wsparcie mężczyznę oraz wskazówka techniczną w sukcesie, gdy napotkasz każde problemy z serwerem elektronicznym czy ścianą komputerową w komplecie.


tibia jaki serwer

Korzyści z inwestowania w górnej skuteczności hostingu serwera 1. Zwiększona niezawodność: Duża wydajność serwera hostingowego zapewnia najwyższą niezawodność w porównaniu do własnych gatunków hostingu. Dzieje się tak, ponieważ infrastruktura jest zaprojektowana z odpornością na błędy, co nazywa, że gdyby jakiś serwer ulegnie awarii, inny zainteresuje jego środowisko bez powodowania uszkodzeń w świadczeniu usług.

Poprawiona skalowalność: Z otwartej sprawności serwera hosting, można bezpośrednio skalować w administrację czy w dół, gdy toż obowiązkowe, aby pomieścić przeobrażające się wymagania biznesowe oraz ruchy ruchu. Pomaga to dać, że Twoja strona internetowa lub aplikacja zupełnie nie zabraknie zasobów oraz gości łatwa do obsługi klientów przez cały okres.

Zwiększone bezpieczeństwo: Wysoka wydajność serwera hostingowego oferuje rozszerzone funkcje bezpieczeństwa, takie jak wieloczynnikowe uwierzytelnianie, tamy i DDoS pomoce w punktu zapobiegania nieautoryzowanego wstępu do prywatnych danych czyli sposobów. Potrafisz żyć lekki wiedząc, że informacje Twojej nazwy będą gwarantowane z zagrożeń cybernetycznych, takich jak złośliwe próby ataku, wirusy lub czarne oprogramowanie.

Oszczędność kosztów: Wkładanie w sporej wydajności serwer hosting może zaoszczędzić kapitały w cieńszej perspektywie, ponieważ eliminuje potrzebę aktualizacji mebla czy oprogramowania zwłaszcza ze względu na będące zlecenie lub koleje w metodzie. Więc podobnie zmniejsza koszty administracyjne, takie jak koszty pracy związane z panowaniem serwerów ręcznie również kursy energii połączone z stałym zarządzaniem serwerów na najczystszym szczeblu wydajności, nawet gdyby są one obojętne kochaj nie są polecane przez konsumentów nieprzerwanie.

Matthewlok

Jaki serwer pod stronę www warto kupić? Najlepszy serwer dla części internetowej zależy z kilku czynników, w aktualnym roli witryny i nakładanego ruchu miesięcznego. Jeśli poszukujesz skutecznego i taniego rozwiązania hostingowego, hosting współdzielony że istnieć powszechnie jedynym gatunkiem. Shared hosting jest, gdy wiele stron internetowych są hostowane na drinkom serwerze, co poprawia utrzymać koszty w otwór. Cloud hosting istnieje zarówno opcja, że wiele kobiet widzi za korzystne ze sensu na jego skalowalność i rzetelność. VPS (wirtualny serwer prywatny) hosting to przyszła wersja, jaka dodaje szerszą rozpiętość i ochronę nad środowiskiem serwera, natomiast jest ambicję do istnieć cenniejsze niż hosting współdzielony. Ostatecznie, najlepszy serwer dla części internetowej będzie podlegać z realnych potrzeb.

Na co dać pomoc przy zakupie serwera WWW 1. Wydajność serwera: Szukając serwera internetowego, ważne jest, aby zdobyć pod opinię jego sprawność. Szukaj serwera, jaki liczy odpowiednią moc procesora i świadomości RAM do obsługi ruchu na części.

Pojemność pamięci masowej: Ważne istnieje podobnie, aby rozważyć liczbę stanowiska do zbierania otwartego na serwerze internetowym podczas robienia zakupu. Upewnij się, że serwer elektroniczny że umieścić wszystkie dane witryny, jak i wszelkie dalekiego wzrostu.

Kompatybilność systemu operacyjnego: Upewnij się, że kupisz serwer internetowy, jaki jest prawidłowy z systemem operacyjnym, który zamierzasz stosować dla domowej witryny.

Służby bezpieczeństwa: Ponieważ strony internetowe stają się jeszcze wysoce narażone na cyberataki, szukaj serwerów, które proponują służby bezpieczeństwa, takie jak skanowanie szkodliwego oprogramowania i opieka przed atakami DDoS (distributed denial of service).

Polecenie oraz rekomendację techniczna: Upewnij się, że sprzedawca oferuje dobre zachęcenie nabywcy i akceptacja techniczną w losu, gdy zobaczysz wszystkie punkty z serwerem internetowym lub ścianą internetową w ogóle.


settlers online jaki serwer

Pomocy z inwestowania w ostrej skuteczności hostingu serwera 1. Zwiększona niezawodność: Duża skuteczność serwera hostingowego gwarantuje największą pewność w porównaniu do własnych gatunków hostingu. Dzieje się tak, ponieważ infrastruktura jest zaplanowana z odpornością na braki, co składa, że gdyby jakiś serwer ulegnie awarii, inny zdobędzie jego pomieszczenie bez narażania zakłóceń w świadczeniu usług.

Poprawiona skalowalność: Z cienkiej efektywności serwera hosting, można łatwo skalować w administrację czyli w otwór, kiedy ostatnie nieodzowne, aby pomieścić zamieniające się wymagania biznesowe oraz ruchy ruchu. Działa toż umożliwić, że Twoja karta komputerowa czy aplikacja przenigdy nie zabraknie zasobów oraz cierpi łatwa do obsługi klientów poprzez cały okres.

Zwiększone bezpieczeństwo: Wielka efektywność serwera hostingowego oferuje rozszerzone służby bezpieczeństwa, takie jak wieloczynnikowe uwierzytelnianie, tamy i DDoS ochrony w projektu zapobiegania nieautoryzowanego wjazdu do prywatnych informacji czy sposobów. Potrafisz żyć przyjemny wiedząc, iż informacje Twojej instytucje będą wygodne z zagrożeń cybernetycznych, takich jak czarne próby ataku, wirusy lub złośliwe oprogramowanie.

Oszczędność kosztów: Wkładanie w czystej sprawności serwer hosting może zaoszczędzić pieniądze w cieńszej perspektywie, ponieważ eliminuje potrzebę aktualizacji mebla lub oprogramowania głównie ze względu na rosnące zamówienie lub przemiany w technologii. Więc jednocześnie redukuje koszty administracyjne, takie jak nakłady produkcji połączone z panowaniem serwerów ręcznie również kursy energii połączone z stałym zarządzaniem serwerów na ostatnim szczeblu wydajności, nawet jeżeli są one bezczynne szanuj nie są grane przez nabywców nieprzerwanie.

Glennaxork

Otwarcie polskiej nazwy zatem nie lada wyzwanie. Samym spośród najistotniejszych kroków na odległości do wyniku jest reklama firmy. W nowych czasach, w dobie internetu, drinkiem spośród najważniejszych narzędzi reklamie jest część internetowa. Aby zacząć, warto skorzystać z usług agencji marketingowej, która zaoferuje profesjonalne wyjście do punktu.


Ważnym etapem istnieje i wypozycjonowanie ściany w Google. Aby to pozwalać, warto wziąć z usług specjalistów SEO, którzy pomogą w optymalizacji strony i pozycjonowaniu jej w wyszukiwarce.


Kolejnym istotnym faktem jest reklama w Google, jaka może przyciągnąć potencjalnych klientów. Dzięki kampaniom Google Ads, można skutecznie przybyć do odbiorców zainteresowanych daną branżą. np:
spis firm


Nie chodzi zapominać także o Google Moja Firma, czyli bezpłatnym narzędziu, które zezwala na wyświetlanie wiedz o spółce w skutkach wyszukiwania.



Podsumowując, na starcie trudnej podróże do sukcesu warto zastosować z rad specjalistów, którzy pomogą wypozycjonować część w Google, przeprowadzić kampanie reklamowe oraz udostępnić dane o marce w Google Moja Firma. Dzięki temu, promocja marki będzie pomocna, a potencjalni klienci z łatwością znajdą Twoją firmę w Internecie.

Nmgdtj

buy cialis 40mg levitra or cialis medication for ed dysfunction

Fufeeh

allergy pills over the counter walgreen generic allergy pills exact allergy pills

Dodaj swój komentarz - bo każdy ma przecież coś do powiedzenia...

Nie jesteś zalogowany. Aby uprościć dodawanie komentarzy oraz aby zdobywać punkty - zaloguj się

Imię i nazwisko *
E-mail *
Treść komentarza *



Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone