lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Moskwa  
Sobór Chrystusa ZbawicielaMoskwa, Rosjafoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

Sydney church stabbing was a 'terrorist' attack, police say

Chinese internet amused by building that looks like sanitary pad

Hero who confronted stabber promised Australia visa

Lightning and rain kill dozens in Pakistan

Confronting pro-Kremlin troll on false claims about Sydney mall attack

China influencer's pages shut down over fake story

'Obvious' Sydney killer targeted women - police

'Hero' who took on killer describes Sydney attack

Judge finds Australia parliament rape reports were true

Molly the magpie returned home after public outcry

Israel demands sanctions on Iranian missile project

Israel war cabinet meets to discuss Iran response

Bowen: As Israel debates Iran attack response, can US and allies stop slide into all-out war?

Oil prices dip after Iran attack on Israel

Saudi FA 'shocked' as fan appears to whip player

US tells Israel it won't join any Iran retaliation

What was in wave of Iranian attacks and how were they thwarted?

BBC Verify examines video from Iran's attack on Israel

Why has Iran attacked Israel?

All eyes on Israel's response to Iran

Miasta Azji

 Pekin

warto zobaczyć: 27
transport z Pekin: 5
dobre rady: 60

wybierz
[opinieCount] => 0

 Xi'an

warto zobaczyć: 10
transport z Xi'an: 2
dobre rady: 19

wybierz
[opinieCount] => 0

 Szanghaj

warto zobaczyć: 18
transport z Szanghaj: 1
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 New Delhi

warto zobaczyć: 23
transport z New Delhi: 2
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Tajpej

warto zobaczyć: 22
transport z Tajpej: 11
dobre rady: 39

wybierz
[opinieCount] => 0

 Hua Shan

warto zobaczyć: 8
transport z Hua Shan: 3
dobre rady: 18

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pokhara

warto zobaczyć: 9
transport z Pokhara: 1
dobre rady: 9

wybierz
[opinieCount] => 0

 Katmandu

warto zobaczyć: 14
transport z Katmandu: 3
dobre rady: 21

wybierz
[opinieCount] => 0

 Jerozolima

warto zobaczyć: 9
transport z Jerozolima: 3
dobre rady: 12

wybierz
[opinieCount] => 0

 Stambuł

warto zobaczyć: 38
transport z Stambuł: 2
dobre rady: 40

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Rosja
     kursy walut
     RUB
     PLN
     USD
     EUR
  •  Rosja
     wiza i ambasada
    Rosja
    ambasada w Polscetak
    wymagana wizatak
    wiza turystyczna do 30 dni - 35 euro, czas oczekiwania: 4 do 10 dni
    Najmniejsza
    prowizja w Polsce!
    77 PLN normalnie - 7 dni roboczych
    117 PLN ekspresowo - 3 dni robocze sprawdź szczegóły

Wietnam - Chiny 2002 - Dziennik z podróży

czwartek, 28 lip 2005

I część opowiadania

22 sierpień

Do Pingxiangu dojeżdżamy w okolicach południa i jak należy się domyślać zaczyna się kolejna zabawa. W końcu dowiaduję się, co mieli na myśli autorzy przewodnika pisząc, że na przejście graniczne jeżdżą specjalne taksówki na motorze. A jak wygląda taka taksówka? Bardzo prosto. Jest to nic innego, jak motor z... przyczepką, która mnie osobiście kojarzy się z miniaturką wozu, jaki jeździł po wielkich preriach Stanów Zjednoczonych. 

Rozpoczyna się targowy spektakl związany z wynajmem takiej taksówki. Chińczycy żądają znacznych pieniędzy za przyjemność odwiezienia obcokrajowców na przejście graniczne. Oprócz nas jest jeszcze sześcioro innych obcokrajowców. Zacięte targi trwają. Bierze w nich udział nasza dzielna Renia, bo nikt tak jak ona nie potrafi się targować. Trwa to dość sporo czasu, ale w końcu udaje się. Wsiadamy po dwie osoby z bagażami do jednej takiej przyczepki i ruszamy. Aśka z Renią znikają nam szybko z horyzontu. Przed nami jakieś 10 kilometrów do granicy. Z naszą "pierdziawką", jak nazwałyśmy z Karolą pojazd, bo wydaje właśnie taki odgłos, zaczyna się dziać coś dziwnego, a Chinka będąca za kierownicą cały czas się do nas odwraca i uśmiecha. To nie wróży nic dobrego. Wydaje nam się, że jedziemy coraz wolniej i wolniej, a silnik zaraz się zakrztusi. Inie mija dużo czasu, silnik zdycha. Musimy złapać sobie nową ,,pierdziawkę". Udaje się i z całym bagażem przesiadamy się do nowego pojazdu. Która to przesiadka na dzisiaj??? Sama się w tym pogubiłam. Jedziemy dalej... w mieście praktycznie nie ma żadnego samochodu wszyscy poruszają się przy pomocy tych dziwacznych pojazdów. 

Zbliżamy się do granicy. Jesteśmy na najpopularniejszym przejściu granicznym zwanym Przełączą Przyjaźni. Idziemy na terminal chińskiej odprawy. Czynności przebiegają dość szybko. Uiszczamy opłatę wyjazdową z kraju. Dokładnie przeglądają nasze paszporty. Chyba nie często zdarza się tutaj jakiś turysta z Polski. Potem bierzemy nasz plecaki i piechotą przemieszczamy się kilkaset metrów do przejścia z Wietnamem. Najpierw przechodzimy przez szlaban, gdzie sprawdzają nam paszporty, potem wchodzimy do wietnamskiego budynku odprawy. Zaczyna się stanie w kolejkach. Najpierw w jednym okienku odbieramy deklaracje celne, potem czeka na nas drugie okienko, gdzie pieczętują deklaracje, dalej powrót do pierwszego okienka, i sprawdzanie naszych paszportów. Panowie z okienek przyglądają nasze paszporty z ciekawością. Dokonujemy małego skoku w czasie, bo przestawiamy zegarki o jedna godzinę do tyłu i do czasu warszawskiego mamy różnicę tylko pięciu godzin. 

Witaj daleki Wietnamie!!! Uff, ale co teraz? Przed budynkiem nie ma nic oprócz wietnamskiego lasu! Część obcokrajowców już odjechała. Dogadujemy się z dwojgiem turystów, którzy jechali z nami do granicy, okazuje się że starszy gość jest z Australii, a dziewczyna z Irlandii. Wynajmujemy po długich targach dwie taksówki, które mają nas zawieźć do Hanoi - stolicy Wietnamu. Jednak to za piękne żeby mogło być prawdziwe, bo wkrótce okazuje się, że stajemy na stacji benzynowej, gdzie wyładowują nas z taksówek i wciskają do busa. Zdzierstwo i to za osiem dolarów! Właściciel busa dopycha bagaże i nas na docisk. Potem jedzie jak opętany jakąś szaleńczą siłą i oczywiście przeraźliwie trąbi. Jesteśmy w pierwszej miejscowości w Wietnamie - Dong - Dang. Co chwilę zatrzymujemy się dopychając do busa coraz więcej pudeł i pudełek oraz innych chętnych do jazdy. Krążymy i krążymy po mieście, a ja mam wrażenie, że nigdy to się nie skończy. Jedna rzecz mnie cieszy, to, że zginęły chińskie krzaki, bo Wietnamczycy używają normalnych liter. Fakt, że i tak nic nie rozumiemy z tego, co jest napisane, ale literki, to literki. W końcu wyjeżdżamy z miasta. 

Jedna rzecz zaskakuje mnie niezmiernie, bo pośród pól ryżowych stoją groby. Czasem pojedyncze, czasem kilka razem. Chyba już zawsze Wietnam będzie dla mnie krajem, gdzie ludzie śpią pośród pól ryżowych. Dojeżdżamy do przedmieść Hanoi. Domy są w stylu kolonialnym, a co najciekawsze wyglądają niczym wąskie kiszki. Na szerokość takiego budynku przypada tylko jedno pomieszczenie, ale taka budowla ma wtedy jakieś 4-5 pięter. Poza tym pięknie pomalowana jest tylko ściana frontowa, a ściany boczne są tylko otynkowane. Dlaczego? Z prostej przyczyny, pomiędzy dwoma takimi kiszkami można wybudować kolejną, więc nie opłaca się tego malować. Gdy wjeżdżamy do miasta wybucha mała awantura, która jest uwerturą do następnej. Kierowca chce nas wysadzić byle gdzie. Australijczyk wkurza się i ostatecznie wiozą nas w odpowiednie miejsce. Tutaj z kolei dochodzi do kolejnej już większej afery, bo kiedy chcemy płacić, gość nie chce dolarów tylko wietnamskie dongi. Tym razem Aśka denerwuje się i to nie na żarty. Mówi, że jak ten kierowca nie chce pieniędzy, to nie dostanie nic. Ostatecznie jednak je bierze. 

Mamy szczęście, jak spod ziemi pojawia się sympatyczny Wietnamczyk, który prowadzi nas do tańszego hotelu. Znajdujemy się w starej dzielnicy francuskiej. W dodatku obsługa hotelu jest bardzo miła i wszystko może nam załatwić poczynając od wymiany pieniędzy do zorganizowanych wycieczek. Trafiamy do pokoju znajdującego się na ostatnim - czwartym piętrze. Szerokość budynku jakieś 4 metry. Całkiem przyjemnie, jest nawet klimatyzacja i taras, z którego roztacza się widok na stolicę. Widok nie jest imponujący, bo widać praktycznie same domy - kiszki z tarasami podobnymi do naszego i na dodatek zagraconymi. 

Stolica zaskakuje nas swoją innością. Życie toczy się tutaj na chodniku. Przez ulicę ciężko jest przejść, bo porusza się po niej niezliczona ilość skuterów. Ma się wrażenie, ze zostanie się za chwilę przejechanym, ale widać, iż Wietnamczycy są dobrymi kierowcami. Trzeba wykonać niezły slalom pośród skuterów przechodząc przez ulicę. Tak w ogóle to ktoś, kto porusza się piechotą ma ciężki orzech do zgryzienia, bo zazwyczaj idzie nie chodnikiem tylko poboczem ulicy. Dlaczego nie chodnikiem? Już wyjaśniam. Jak wcześniej wspomniałam na chodniku toczy się normalne życie. Tutaj siedzą ludzie, gotują, jedzą, rozmawiają, a część chodnika jest zastawiona niezliczoną ilością skuterów. Tak więc jeśli idzie się chodnikiem, to trzeba również i tu robić slalom. Najwygodniej jest jednak poruszanie się obok chodnika, już po ulicy, ale trzeba uważać na jadące skutery...

23 sierpień

Po śniadaniu pierwszą rzeczą jaką robimy, to zaopatrujemy się w porządne plany miasta i ruszamy zwiedzać. Z planem stolicy w ręku snujemy się po wąskich, zatłoczonych i głośnych uliczkach. Pokonywanie przez nas Hanoi piechotą należy do nie lada wyczynu. Kierujemy się w stronę jeziora Hoan Kiem znajdującego się w mieście. Jak dla mnie jest to ewenement, bo do tej nie widziałam, żeby w jednym mieście, na dodatek w stolicy znajdowało się tyle jezior. 

Potem idziemy do kolejnego parku z jeziorem Bay Man, gdzie w cieniu palm siadamy sobie, aby spróbować wietnamskiego piwa. Muszę powiedzieć, że jest niczego sobie, ale butelki oczywiście o pojemności 0,64 litra, co po wypiciu całości i przy temperaturze gdzieś koło 40 stopni przyprawia o całkiem spory zawrót głowy. Po opuszczeniu parku idąc małą uliczką dostrzegamy sklepik, w którym można zaopatrzyć się w wódkę z kobrą lub inną gadzinką. Bardzo nam się to podoba i... kupujemy. Jestem zadowolona, bo w mojej butelce jest piękna kobra, która jakby tego było mało trzyma w pysku inną, zieloną żmiję. Ciekawe czy spodoba się to w domu? Po obiedzie idziemy nad jezioro Tay, które dla mnie w ogóle jest już czymś niesamowitym, bo jest ogromne!!! A dlaczego tam idziemy? Renia kupując pocztówki zobaczyła młyn wodny i chciała bardzo go zobaczyć, a przeglądając plan miasta dostrzegła w okolicach jeziora sygnaturkę koła wodnego. Renia oczywiście zapewnia że jest to blisko. Nam jednak tak się nie wydaje. 

Stoimy nad jeziorem i dyskutujemy iść tam czy nie, bo wg planu w jedną stronę jest dobre 6 kilometrów. Nasze zawzięte dyskusje przerywa nam dwóch rikszarzy, którzy proponują nam przejazd wokół jeziora (przy okazji okazuje się, że jest to 15 kilometrów!!!) za trzy dolary od osoby. Nie jest to drogo, wiec decydujemy się skorzystać. Wsiadamy do rikszy po dwie - ja z Renią, Karola z Aśką i jedziemy. Rikszarze pedałują, a nie jest im łatwo. Wiozą nas w stronę "koła wodnego", bo Renia pokazała im co chce zobaczyć. Jedziemy sobie różnymi małymi uliczkami, mając okazję przyjrzeć się ludziom i prowadzonemu przez nich życiu na ulicy. Hmm, nagle dostrzegamy z Renią jej "koło wodne", które okazuje się nim nie być!!! Sygnaturka na planie miasta nie oznaczała żadnego koła wodnego tylko... wesołe miasteczko z ogromną karuzelą w kształcie koła... Wszystkie zaczynamy śmiać się z tego "koła wodnego", ale cóż trzeba tam dojechać i dać wytchnąć naszym niestrudzonym rikszarzom. Zapewne musieli się dziwić, dokąd chcemy jechać. W końcu nasza rikszowa wycieczka dobiega końca, żegnamy się z przewoźnikami i udajemy się na handlowe uliczki Hanoi w pobliżu naszego hotelu. Zapada szybko zmrok, tak więc tułamy się nimi przy świetle padającym ze sklepików i oczywiście dokonujemy małych zakupów, zaopatrując się w wódkę ryżową.

24 sierpień

Wstajemy Wietnam Wietnam fot. Anna Jakubowska
z wielkim trudem koło szóstej rano, bo czeka na nas wycieczka nad Zatokę Halong. Jadąc dość wertepiastymi drogami docieramy do miasta Halong położonego nad zatoka o tej samej nazwie. Zanim pojedziemy nad sama zatokę udajemy się na obiad. W menu dzisiaj mamy owoce morza. Sama jestem ciekawa, co też będziemy takiego jadły. Zasiadamy do stołów i zaczynają wjeżdżać różne potrawy: krewetki w cieście, klopsiki niewiadomego pochodzenia, wołowina w sałatce, albo coś co ją przypomina, sałatka z glonów, oraz inne mniej lub bardziej rozpoznawalne sałatki warzywne. Mnie smakują bardzo krewetki w cieście... hihi, tylko trzeba im odgryzać małe płetewki, bo upiekli je razem z nimi. Aśka, to już nie chce jeść nic innego, jak tylko krewetki. 

Po pysznym obiedzie jedziemy nad Zatokę Halong. Wspaniała zatoka Halong razem z trzema tysiącami wysp, wynurzającymi się z czystych, szmaragdowych wód zatoki Tonkin, jest jednym z wietnamskich cudów natury. Na tych małych wysepkach można znaleźć niezliczone ilości plaż i grot, stworzonych przez wiatr i fale. Najbardziej imponująca jest grota Hang Dau Go - olbrzymia jaskinia, złożona z trzech sal. Nazwa Ha Long oznacza "tam, gdzie smok zanurzył się w morzu" i odwołuje się do legendy o smoku, który stworzyć miał zatokę i wyspy machnięciami swojego ogona. Odpływamy z portu... widoki prześliczne. Widać małe wyspy i sterczące z wody pagóry, podobne do tych z Yangshuo. W końcu dopływamy do jednego z ogromnych pagórów i zatrzymujemy się na zwiedzanie ogromnej jaskini. 

Wietnam Wietnam fot. Anna Jakubowska
Jest przepiękna. W życiu nie widziałam większej jaskinie. Całe jej wnętrze jest podświetlone kolorowymi światłami, co nadaje jej niesamowitego uroku. Gdziekolwiek się obejrzę widzę nacieki - stalaktyty, stalagmity, draperie o najróżniejszych kształtach. Trasa w jaskini prowadzi najbardziej wymyślnymi i krętymi ścieżkami i schodkami, raz w górę to znów w dół. Najchętniej zostałabym tutaj dłużej, ale muszę pędzić za wycieczką, bo i tak już straciłam wszystkich z oczu. Po wyjściu udaję się do drugiej jaskini. Ta z kolei nie jest już taka piękna, jak poprzednia, ale zachowała swoją surowość. Nie ma w niej kolorowych świateł, ale też coś w sobie ma. Cały czas robię fotki, ale zastanawiam się co z nich w tych ciemnościach wyjdzie. 

Po zwiedzaniu wracamy na nasz statek i płyniemy dalej wśród sterczących pagórów. Trafiamy do rybackiej wioski na wodzie. Łódki - domki z całym dobytkiem łącznie nawet z psami, zajmują mała zatoczkę pomiędzy pagórami. Tutaj przesiadamy się na małą łódź, za którą trzeba osobno zapłacić. Po przypłynięciu do portu wracamy do Hanoi. Docieramy do hotelu. Jesteśmy dość zmęczone... idziemy spać, bo jutro znowu musimy wstać o szóstej rano, gdyż mamy kolejną wycieczkę, tym razem do Perfumowanej Pagody.

25 sierpień

Celem dzisiejszej wycieczki jest coś, co nazywa się Perfumowaną Pagodą. Jedziemy gdzieś w bliżej nieokreślonym kierunku. W hotelu nie potrafili nam pokazać na mapie, gdzie to dokładnie jest. Przebijamy się busem przez stolicę zatłoczoną chmarą brzęczących "owadów". Jedziemy środkiem ulicy, a obok nas potoki skuterów. Co ciekawe jada nimi całe rodziny, po cztery, nawet po pięć osób!!! Kto by się mógł spodziewać, że skuter może być tak pakowny? Zresztą w Wietnamie skuter to poważny środek transportu nie tylko ludzi, ale i całego dobytku. Można przewozić turystów, meble (!!!), a nawet całe stosy ozdobnych dzbanów. Skuter jest wielozadaniowy i można go kupić za jedyne 100 dolarów! Tak więc nie ma co się dziwić, ze ludzie wolą skutery niż samochody. 

Po dojechaniu na miejsce wypływamy kilkoma baliami po drodze mijamy przepiękne górskie krajobrazy na tle, których zielenią się rosnące wzdłuż rzeki szpalery drzew bananowych. Poza tym miejscowa ludność łowi ,,coś" w rzece zastawionymi specjalnymi koszami. Co chwilę jakiś Wietnamczyk siedzący w swojej łódce wyciąga koszyk z dna rzeki. Nie wiem, co tam jest, może ślimaki? Nie mam pojęcia. Płyniemy sobie zachwycając się otoczeniem. Obok bananowców znajdują się kolejne pola ryżu, a w nich pracują ludzie. Co jakiś czas z poletka wychyla się Wietnamczyk wygarniając rękoma szlam. 

Wietnam Wietnam fot. Anna Jakubowska
Razem z innymi obcokrajowcami i pilotem płyniemy baliami przez godzinę i docieramy do miejsca, z którego czeka nas wspinaczka do jaskini. Idziemy i idziemy, a pot leje się z nas, tak jakby ktoś inny polewał cały czas wiadrami wody. Jednak nasz trud zostaje wynagrodzony i docieramy do Perfumowanej Jaskini, która jest świątynią. Dlaczego perfumowanej? Jak mówi nasz pilot jej nazwa wywodzi się od legendy która opowiada o tym, iż mieszkał w niej kiedyś Budda. Kiedy Budda zmarł, to jego ciało wydzielało pachnącą woń... Po obiedzie ruszamy ponownie zwiedzać. Teraz kierujemy nasze kroki do... Perfumowanej Pagody. Wracamy do naszych łodzi i po raz drugi płyniemy baliami, tym razem w górę rzeki, nie jest łatwo. Żar z nieba leje się niesamowity, czuję że zaraz przepali mi skórę. Wracamy do Hanoi.

26 sierpień

O siódmej rano przyjeżdża po nas bus. Zajmujemy miejsca w tyle samochodu, ale wkrótce okazuje się ze bus jest do naszej całkowitej dyspozycji. Nie ma innych turystów, tylko my wykupiłyśmy sobie taką wycieczkę. Świetnie! Mamy duży samochód, własnego kierowcę i pilota! Żyć nie umierać. Jedziemy sobie prawie dwie i pół godziny jeszcze dalej na południe Wietnamu w okolice miejscowości Nam Dinh. Jest to dla mnie najdalej położone miejsce na południe w którym byłam, szerokość geograficzna 20030’ na północ od równika. 

Wietnam Wietnam fot. Anna Jakubowska
Dojeżdżamy do małej wioski, gdzie wysiadamy i przesiadamy się na coś w rodzaju betonowych łodzi. Naprawdę betonowych!!!! Są to duże łodzie kilkumetrowe, napędzane silnikiem. Jak one nie toną, to nie mam pojęcia. Płyniemy rzeką Hoang Long Giang pozostawiając na brzegu pasące się bawoły wodne... Rzeka prowadzi nas do "rybnej" wioski Kenh Ga, która w X wieku była pierwszą stolicą Wietnamu. Miejsce to jest specyficzne z wielu względów, gdyż nie ma tutaj ulic, a ludzie pomiędzy domostwami poruszają się wodnymi kanałami, poza tym pod domami hodują ryby, które karmię małżami, a najbardziej dziwne jest to, iż płynąc łódką nie wiosłują rękoma tylko... nogami. Przypomina to trochę pedałowanie rowerem. 

W końcu docieramy do Van Trinh Cave, czyli po prostu jaskini. Potem płyniemy z powrotem i wysiadamy w Kenh Ga. Tutaj czeka na nas najlepszy punkt programu. Gejzer! To właściwie przez Renię przyjechałyśmy tutaj, bo kiedy dowiedziała się, że na tej wycieczce jest do zobaczenie gejzer upierała się aby jechać. Nawet zagroziła, iż jeśli my nie pojedziemy, to ona najwyżej sama to zrobi. Zbliżamy się do gejzeru, ale nasz przewodnik bierze wiaderko... Coś mi tu nie gra. Wiaderko do gejzeru??? Szybko wychodzi szydło z worka... to wcale nie jest gejzer tylko betonowa studnia z gorącą wodą. jest to po prostu gorące źródło temperaturze wody 530C i wydajności 5 000m3/godz. 

Po zjedzeniu obiadu jedziemy do Van Long ecoturystycznego regionu. Tutaj znowu przesiadamy się na łódki, a raczej tratewki. Tratewki są małe mieszczą się dwie osoby i przewoźnik. Tratewko - łódka jest oczywiście z bambusa, a żeby nie przeciekała dno od spodu jest wysmołowane. Dopływamy do kolejnej jaskini, ale nie wysiadamy tylko wpływamy do jej wnętrza. Wpływamy w górę, a raczej pod górę. Nad nami setki ton skał, a my sobie płyniemy. Moczymy sobie nogi w orzeźwiającej wodzie. Jest chłodniejsza od tej na zewnątrz, ale i tak ciepła. Zastanawiam się oby mnie tylko coś nie ucapiło w tej wodzie. Kiedy wpływamy głębiej okazuje się że powoli obniża się strop. Musimy przestać moczyć nogi i położyć się na łódce płasko. W końcu strop jaskinie jest jakieś 20 centymetrów nad naszymi głowami, a my płyniemy leżąc i odpychają się od skał. Jakby tych wrażeń było mało to przelatują znowu małe nietoperzyki i piszczą. Przepływamy na druga stronę góry i lądujemy w miłej lagunie chwilę tam przystajemy, Renia mimo obaw przewoźników wspina się po skałach. Potem czeka nas powrót tą samą drogę. 

Wracamy do Hanoi i naszego hotelu. W końcu wybija godzina 21:00 i nasz recepcjonista wraz z innym gościem pojawia się ze skuterami. Najpierw jadę ja i Karolina. Zostajemy zapakowane na skutery z całym naszym dobytkiem. Ruszamy, z początku mam niezłą pikawę, ale szybko mija i przeradza się w radość. Tak szczerze zęby, że gdyby latały tu komary to miałabym ich setki. Jest super, pan recepcjonista (nie napisałam, że bardzo przystojny...) umiejętnie przemyka pomiędzy morzem pędzących innych skuterów. Ja co chwilę mam wrażenie, że zaraz na kogoś wpadniemy, jednak tak się nie dzieje. Zlewamy się z tłumem skuterów, jedyne co nas różni od innych, to sterczące z plecaków kolorowe karimaty. 

Fantastyczna podróż szybko mija i docieramy na dworzec. Nie przypomina dworca godnego stolicy, poza tym panuje przed nim niezły harmider. Po pewnym czasie jesteśmy razem. Udajemy się do bramek, znowu odbywa się sprawdzanie biletów. Nasz pociąg według napisu stoi na siódmym peronie. Idziemy, ale okazuje się, że akurat tym razem jest na peronie ósmym. Co tam drobna różnica. Czy to ważne siódmy czy ósmy? Ładujemy się do wagonu numer 13, jakby można było się spodziewać, to ostatni wagon pociągu więc jak zwykle musimy przejść całą długość peronu. Tym razem zajmujemy czteroosobowy przedział z miękkimi leżankami. Ciekawostką jest to, iż u sufitu sterczy wiatraczek dość pokaźnych rozmiarów. Chyba wspomaga klimatyzację. 

Ruszamy. Jedziemy powoli, ospale. W sumie Lao Cai nie jest tak daleko, ale nasza trasa zajmie aż dziesięć godzin!!! Trasa kolei wiedzie przez sam środek miasta. Jest to stara wąskotorowa kolej francuska, która prowadzi z Hanoi do Kunmingu w Chinach. A wracając do samej jazdy przez stolicę, pociąg wlecze się niemiłosiernie. Mijane budynki mieszkalne są prawie na wyciągniecie ręki, można doskonale widzieć, co ludzie robią na parterze, piętrze czasem nawet na drugim piętrze takiego budynku. A co robią? Najczęściej oglądają telewizję, jedzą, grają w karty...

27 sierpień

Budzę się gdzieś koło piątej rano, za oknem widzę góry w gęstej mgle. Przez mgłę przebijają się wioski, takie, jak widywałam tylko na zdjęciach. Widzę wsie z małymi domkami, nie ma w nich dróg asfaltowych tylko zwykła ziemia, ludzie przemieszczają się ze swymi tobołkami, biegają dzieci. 

W końcu docieramy do Lao Cai i wysypujemy się na małej stacji. Przed dworcem czeka już pokaźny tłum Wietnamczyków czyhających na turystę. Każdy chce wieźć nas do Sapa, najbardziej atrakcyjnej w tym regionie miejscowości. My jednak opędzamy się od "łapaczy" i postanawiamy zostać w Lao Cai i stąd robić sobie wypady, tym bardziej, że do granicy jest tu dosłownie rzut beretem, bo miasto jest miastem granicznym z Chinami. Najpierw zaczynamy dowiadywać się, jak stąd wydostać się do Chin. Nie jest to łatwe, bo nikt nie rozmawia oczywiście po angielsku. Ostatecznie dowiadujemy się, że pociągi stąd nie jeżdżą, bo po powodziach rozmyło tory i trasa jest nie przejezdna. Trudno, tym zajmiemy się później, zabieramy się za szukanie jakiegoś lokum na spędzenie nocy. Nie musimy długo się martwić tym problemem, bo oczywiście jak spod ziemi pojawia się młody Wietnamczyk o imieniu Hung, który prowadzi nas do małego hoteliku. 

W centrum udaje nam się wypatrzyć Travel Agency, gdzie oczywiście musimy chwilę poczekać na kogoś, kto mówi po angielsku. Pojawia się gość, z którym po bardzo długim i żmudnym dogadywaniu się udaje nam się ustalić, to co chcemy, czyli dojazd do granicy, jej przejście i przejazd do Kunmingu. Poza tym tutaj tez załatwiamy sobie przejazd busem do Sapa. 

Busem jedziemy do Sapa. 38 kilometrów pokonujemy w rekordowym czasie... dwóch godzin!!! Dlaczego tak długo? Bo taka jest droga!!! Cały czas pod górkę, gdyż Sapa jest położona w górach. Widoki oczywiście cudowne. Jedziemy w otoczeniu przepięknych gór, na zboczach których rozciągają się terasy pól ryżowych. Wyglądają niczym schody prowadzące do nieba. Doliną płynie bystra rzeka, która wygląda niesamowicie malowniczo, załamując się na licznych progach skalnych czy tez meandrach. 

Udaje nam się dojechać do Sapa. Umawiamy się z kierowcą busa na powrót o 15:00. Najpierw postanawiamy pojechać największy w Wietnamie wodospad Thac Bac. Szukamy transportu. Wodospad jest przepiękny, wypływa gdzieś u szczytu góry i spada wieloma kaskadami. Znowu jesteśmy w Sapa. Okolice zamieszkiwane są przez górskie plemiona przeważnie Hamong, Dao i ludność Kinh. Nam udaje się zobaczyć dwa ludy spośród trzech wymienionych powyżej. Są to Hamog - ludzie w granatowych ubraniach, ręcznie farbowanych, oraz Red Dao - głównie łyse lub prawie łyse kobiety w czerwonych czepcach na głowie. 

Wietnam Wietnam fot. Anna Jakubowska
Najwięcej w Sapa jest ludu Hamog. Są wszędzie i cały czas nagabują turystów, żeby coś od nich kupili. Są to głownie rzeczy robione przez nich samych. Nas również dopadają. Efekt jest taki, ze w szybkim tempie jesteśmy bogatsze w różne świecidełka i biedniejsze o ilość pieniędzy w portfelu. Fajne jest to, że można się z nimi sfotografować. Zaczynamy się zbierać, bo zaczyna padać deszcz! Szybko postanawiamy się schronić pod wiatą wejściowa kościoła, ale tutaj siedzą na progu kobiety Hamong, które właśnie tworzą jakieś rzeczy na sprzedaż. Deszcz więzi nas tutaj z nimi, a one oczywiście to wykorzystują i od razu przechodzą do sprzedawania. Jedna starsza kobiecina zakłada mi bez pytania czapeczkę na głowę, której już nie mogę ściągnąć, a jedynie za nią zapłacić. Żal mi trochę tej starej kobiety, więc ją kupuję. 

Docieramy do miejsca spotkania, ale naszego kierowcy nie ma jeszcze, więc czekamy. W końcu przyjeżdża, wsiadamy. Po drodze do naszego busa dosiadają się dwie panie Hamong i pan Hamong. Teraz siedzą przed nami, więc mamy okazję bardzo dobrze się im przyjrzeć. Zauważyłam, że kobiety tego ludu uwielbiają biżuterię. Ich uszy są wyciągnięte, bo kolczyki, które noszą są ciężkie, poza tym w każdym uchu mają co najmniej po trzy ciężkie koła. Mają je nawet małe dziewczynki!!! 

Jedziemy, droga po ulewie zmieniła się w błotniste, czerwone bagno. Właśnie mijamy samochód ciężarowy, który jest o krok od tego aby spaść w przepaść. Powstrzymuje go od tego jedynie małe drzewko. Pan Hamong ma z nas ogromną uciechę, co chwilę z nas się śmieje. Największą, kiedy do busa wpada cos w rodzaju szerszenia, który zaczyna spacerować po suficie, a my się go boimy. Pan Hamong chichocze z uciechy. Wkracza dopiero do akcji, kiedy szerszeń odrywa się od sufitu i leci w panie Hamong, które zaczynają piszczeć. Pan Hamong zabija szerszenia... panie Hamong zadowolone, my także.

28 sierpień 

Ruszamy do restauracji Hunga... hmm... zaczynają się targi, co, gdzie i za ile. Na dzisiejsze spędzenie dnia mamy ostatnie wietnamskie pieniądze. Wynajmujemy skutery i jedziemy. Karola z Hungiem, ja z jakim innym Wietnamczykiem, a Aśka z Renią razem, bo Aśka prowadzi. Nawet zaczyna trąbić, tak jak mają w zwyczaju czynić Azjaci. 

Najpierw kierujemy się do buddyjskiej świątyni, gdzie możemy podziwiać niesamowite drzewa opadającymi z nich lianami, które następnie wrastają w ziemię stając się podporą dla tak ogromnego drzewa. Potem pokazują nam katolicki kościół, w którym na każdym filarze zamontowany jest elektryczny wiatraczek. Z kościoła kierujemy się w stronę pamiątkowego miejsca, na cześć prezydenta Ho Chi Minha, który odwiedził Lao Cai w 1958 roku. Kolejną atrakcją jest kolejowe przejście graniczne z Chinami, bo przebiega jakby w centrum miasta. Stamtąd jedziemy pod pomnik, ku czci tych, którzy zginęli podczas wojny wietnamskiej. Teraz przyszedł czas na opuszczenie Lao Cai, bo jedziemy do wsi położonej o jakieś 8 kilometrów od miasta. Po drodze mijamy dom, w którym grają na bębnach... to pogrzeb. Jedziemy dalej. Docieramy małej wioseczki, gdzie Hung prowadzi nas kolejnej buddyjskiej świątyni. Zaskakujące jest to, że nawet w tak małej wiosce świątynia jest przepiękna i bogato zdobiona. 

W drodze powrotnej trafiamy na pole ryżowe. Możemy sobie spokojnie połazić małymi ścieżynkami wśród poletek.

29 sierpień

Wstajemy koło 7 rano, tylko Aśka już od godziny krząta się po pokoju. Ja się jakoś nie wyspałam, bo w nocy budziłam się kilka razy. Po śniadanku ruszamy do "Travel Agency". Czeka tam na nas umówiony gość, który nagle mówi, że oprócz opłaty za bilet do Kunmingu, musimy jeszcze zapłacić za skutery, którymi nas dowiozą do granicy. Tłumaczmy mu, że kiedy załatwiałyśmy całą sprawę z jednym z jego pracowników, to cena była ustalona. Nic więcej dodatkowo nie zapłacimy. Gość mówi, że pójdzie zadzwonić i sprawdzić, a w tym czasie Aśka z Renią wkurzyły się nie na żarty. Tylko Karola i ja próbujemy wyjaśnić cała sytuację w spokoju, a one się awanturują. Ostatecznie niczego nie dopłacam. 

Na motorach jedziemy na przejście graniczne... mało nam kręgosłupy się nie połamały od tej jazdy, bo plecaki miałyśmy założone na plecach. Uff, dojeżdżamy. Na samo przejście udajemy się piechotą mijając tzw. "mrówki" przygraniczne, które ciągną ogromne wozy załadowane maksymalnie jak się da np. kapustą. Granica jest niesamowita, najbardziej prymitywna z tych, które do tej pory widziałam. W otoczeniu druty kolczaste, tłumy ludzi, a przy okienkach odprawy bałagan nie z tej ziemi. Odprawa wietnamska trochę trwa. Jest z nami jeden gość z biura, które załatwiało nam przejazd do Kunmingu. Wietnamczycy pchają się do okienek, podobnie jak Chińczycy, a nas mają w nosie, więc i my musimy się trochę poprzepychać. Potem siedzimy sobie grzecznie na ławeczce i czekamy, aż sprawdzą nam paszporty. W tym czasie możemy sobie obserwować panujący w hali galimatias. Tutaj każdy oprócz paszportu musi dać międzynarodowa książeczkę szczepień, my nie musimy, ale pozostali tak. W końcu dostajemy paszporty z powrotem i idziemy do chińskiego przejścia. Piechota przechodzimy przez most, gdzie łączą się dwie rzeki: jedna czerwona, a druga brązowa.

Granica chińska... po samym budynku widać, że Chiny są dużo bogatsze niż Wietnam. Jesteśmy w chińskiej części miasta - Hekou. Tutaj też sterczymy przy odprawie paszportowej, bo Chińczycy muszą dokładnie obejrzeć paszporty i nas. Nasz wietnamski ,,przeprowadzacz" prowadzi nas na dworzec kolejowy, gdzie kupuje nam bilety. W tym czasie przestawimy zegarki o jedną godzinę do przodu. Punktualnie (!!!) wyjeżdżamy z Hekou i ruszamy w stronę Kunmingu.

29 sierpień

Punktualnie (!!!) wyjeżdżamy z Hekou i ruszamy w stronę Kunmingu. Kiedy tak jedziemy mam wrażenie, ze to jest moja ostatnia podróż życia, a już myślałam, że po trasie Guilin - Wietnam nic gorszego być nie może. Kierowca po wyboistej drodze mknie, niczym strzała i oczywiście trąbi, bo przecież coś musi robić. Obrazy za oknem tak szybko się przesuwają, że nie mogę się im przyjrzeć. Momentami autobus traci przyczepność z gruntem i czuję, jak nad nim leci. Żołądki podchodzą nam do gardła. Jedziemy przez stan Yunnan - stan znany na całym świecie z herbaty. Przez cały czas droga wije się serpentynami w górę. Widoki na otaczające szczyty są imponujące. Na nasłonecznionych zboczach gór rosną krzewy herbaty. Do Kunmingu przyjeżdżamy koło 22:00. Wysiadamy z autobusu i... brrr, ale zimno!!!

30 sierpień

Dzisiaj jedziemy do Kamiennego Lasu - Shi Lin. W busie oprócz nas same Chińczyki! Tego jeszcze nie było, żeby trafiła nam się typowo chińska wycieczka! Pilotka przeraźliwie głośno gada przez całą drogę tylko i wyłącznie po chińsku. Na dodatek używa mikrofonu... mam wrażenie, że od tych dźwięków zaraz pęknie mi głowa. Czasami milknie, ale potem zaczyna się od nowa, licho wie o czym tyle mówi. Jedziemy dalej do Shi Lin - Kamiennego Lasu. Shi Lin jest zespołem szarych, wapiennych pinakli ukształtowanych przez erozyjną działalność deszczu i wiatru w przedziwne formy. Według legendy, nieśmiertelni roztrzaskali jedną z gór w drobne kawałki, tworząc kamienny labirynt, w którym mogli się ukryć szukający prywatności kochankowie. 

Chiny Chiny fot. Anna Jakubowska
W parku wiedzę kobiety ubrane w stroje ludu Sani, który jest bardzo związany z naturalną przyrodą. Kobiety te pracują tutaj jako przewodniczki oraz przy pokazach parzenia herbaty. W kamiennym Lesie zaskakuje nas mała niespodzianka, bo okazuje się, że czeka na nas pokaz parzenia herbaty oraz jej degustacja. Siedzimy sobie na bambusowych taborecikach i w sumie pijemy sześć różnych herbat o smaku róży, brzoskwini, moreli i czegoś, co mnie osobiście przypomina zapach siana. 

A jak powinno się parzyć herbatę? W ten sposób, że najpierw wrzątkiem sparza się herbatę i szybko wylewa się ten napar. Następnie znowu zalewa się herbatę wrzątkiem i szybko wlewa się ją do dzbaneczka, z którego herbatę podaje się do małych czareczek. Herbata w naszym rozumieniu jest bardzo ,,cienka", ale właśnie taka herbata ma smak. nie da się jej porównać, do naszych "siekier"!!! Po ponad godzinnej degustacji herbaty wracamy do Kunmingu.

31 sierpień

Mamy diabelnie ambitne plany... bieg po mieście, a w zasadzie po sklepach i temu podobnych miejscach. Kiedy tak wałęsamy się po mieście trafiamy na miejsca, gdzie stoją ludzie w białych kitlach. Są niewidomi. Stoją na chodniku i mają małe krzesełka dla... interesantów, którzy chcieliby skorzystać z usług masażu. Takich leczących jest w tym mieście naprawdę bardzo dużo. Podobno niewidomi są najlepszymi masażystami. Chodząc tak sobie nagle mój wzrok pada na osobę chorą na trąd i teraz już wiem, że będzie to jeden z najgorszych obrazków jakie można zobaczyć. Nigdy nie zastanawiałam się jak wygląda osoba chorująca na trąd. Człowiek zamiast twarzy ma jednolita masę, nie ma palców.... okropny widok. Nie chcę go pamiętać, ale niestety zostaje i zapewne nie zniknie. Będzie jednym z tych obrazków, które pozostają w pamięci człowieka do końca życia, mimo prób zapomnienia o tym. Nie da się... 

Nasz pociąg do Leshanu odchodzi o 21:04. W końcu wpuszczają nas do hali oczekiwań. Udaje się nam zając miejsca tuż pod bramkami. Jesteśmy bardzo zadowolone z zajętego miejsca, bo po otworzeniu bramek szybko znajdziemy się w pociągu. Koło 20:30 zaczynają wpuszczać na peron, pędzimy ile sił w nogach i... trafiamy nie na ten peron, co potrzeba!!! I po jakie licho tyle wysiłku, żeby być pierwszym przy bramkach, a potem bieg, jeśli Chińczyki, które były za nami i tak już są w pociągu, a my tracimy czas na bezsensowne bieganie po peronach!!! Jesteśmy złe na siebie... Wpadamy do naszego wagonu, ale o dziwo nie ma zbyt dużo ludzi i możemy spokojnie poukładać nasz bagaż na półkach.

1 wrzesień

Jedziemy już przez prowincję Syczuan. Widoki niesamowite. Ogromne góry, czerwone skały, terasy ryżowe. Renia, jak to Renia próbuje się dowiedzieć u konduktora, coś na temat naszej stacji, na której mamy wysiąść, bo mnie oczywiście cały czas nie daje spokoju, że przez Leshan nie przebiega żadna linia kolejowa. Renia próbuje się dogadać, wygląda to przezabawnie, bo rozkłada przed konduktorem mapę (cały wagon oczywiście gapi się, żeby zobaczyć co się dzieje) i coś mu pokazuje. Skutkuje, dowiadujemy się kiedy mamy wysiąść. Jednak linia kolejowa nie przechodzi przez Leshan, trzeba wysiąść wcześniej. To w takim razie dlaczego sprzedają bilety do Leshanu??? Hmm, całe Chiny... 

W końcu zostajemy wysadzone na jakiejś stacji, jakiej? Nie mam pojęcia. Zostajemy wsadzone do busa, który dowozi nas do głównej drogi, gdzie jeżdżą autobusy do Leshanu. Po niedługim czasie jedzie autobus, który się zatrzymuje i wsiadamy. Jedziemy dobrą godzinę do Leshanu, poczym zostajemy wysadzone na dworcu autobusowym w samym Leshanie. Ale co teraz? W sekund pięć obok nas pojawiają się jacyś dwaj Chińczycy, którzy na rikszach chcą nas wieźć do hotelu. Biedni rikszarze, nawet nie wiedzą w co się wpakowali. Na każdą riksze przypadają dwie osoby i... cała tona naszych bagaży. Idziemy zobaczyć miasto... trafiamy na bulwar z którego widać już 71 - metrowego siedzącego Buddę (Da Fo), który jest obecnie największym takim posągiem na świecie. Do niedawna największy Budda znajdował się w Afganistanie, ale niestety Talibowie go zniszczyli.

2 wrzesień

Idziemy na przystań, gdzie za jedynego yuana przepływamy promem na łachę znajdująca się na środku rzeki. Idziemy po licznych kamieniach wyrzuconych przez rzekę. W końcu docieramy do miejsca, w którym łączą się dwie rzeki. Patrzę na Buddę... jest coś chyba dzisiaj niezadowolony, bo siedzi w gęstej mgle i ledwo co go widać. Poza tym, co najciekawsze, podstawa posągu jest ozdobiona chińskimi balonami i szarfami. Wygląda to raczej dziwacznie. 

Siedzimy na tej łasze przez dłuższy czas mając nadzieję, że może mgła opadnie. Jest to jednak próżne życzenie, bo jak wisi, tak wisi i ani drgnie. Szkoda, taki wielki Budda, a ja nawet nie mogę zrobić zdjęcia. Postanawiamy więc wracać, tym bardziej, że słońce zaczyna coraz bardziej prażyć. Idziemy do hotelu po nasze tobołki, aby przetransportować się na dworzec autobusowy, ale czeka nas niespodzianka... Przez najbliższe co najmniej dwie godziny nigdzie nie wyjedziemy z miasta. Dlaczego? Bo nic nie pojedzie przez miasto z tego względu, że na kilka godzin został wstrzymany ruch samochodowy. Powód tego jest niebagatelny - święto wielkiego Buddy!!! Ulicami miasta maszeruje barwna parada. Kojarzy mi się z naszymi pochodami 1- majowymi, bo uczestniczą w niej między innymi ludzie z różnych branż pracowniczych. Jest oczywiście muzyka... chińskie bębny, w rytm których poruszają się "wieloosobowe" smoki, albo pso - lwy. W paradzie biorą też udział dzieci ze szkół prezentując sztuki walki. Jest gorąco, ze wszystkich pot leje się strugami, ale i tak każdy realizuje plan pochodu. 

Kiedy wsiadamy do naszego autobusu jesteśmy pod wrażeniem. Jedziemy luksusowym autobusem!!! Droga naszej podróży mija bardzo szybko, bo czas umilają nam filmy puszczane na video. Najpierw oglądamy... Tytanica z Leonardo di Caprio z chińskim dubbingiem!!! Po Tytanicu serwują nam dwie komedie, jedna bardziej głupsza od drugiej. Pomimo tego, że staramy się zrozumieć o co w nich chodzi, to gubimy się w wątku. Zresztą w każdym z tych filmów scenki walk azjatyckich pojawiają się średnio co pięć minut. 

Czas szybko biegnie, a my nawet się nie obejrzałyśmy, a mija godzina 20:30 i dojeżdżamy na dworzec w Chongqingu. Udaje nam się wypatrzyć na dworcu stanowisko w którym można nabyć bilety na rejs po Jangcy. Gość z agencji turystycznej nie może się nadziwić, dlaczego chcemy kupić bilety na klasę czwartą, a nie pierwszą. Cały czas próbuje nam wcisną wyższą klasę, a my jednak upieramy się przy swoim, aż w końcu kapituluje. Dostajemy bilety na rejs jutro wieczorem... Teraz będziemy musiały, coś z sobą zrobić. Postanawiamy udać się na przystań rzeczną i tam spędzić noc. Ostatecznie rozbijamy się w okolicach posterunku policji i toalety. Do rzeki schodzi skarpa z betonowych schodów, więc możemy do woli oglądać nocne życie toczące się w porcie. 

Zapada ciemność. Portowe życie nadal w toku. Ja z Karolą czuwać mamy do 3 w nocy, a Renia z Aśką udają się spać. Siedzimy sobie z Karolą i upływający czas umilamy sobie rozmową i przyglądaniem się załadunkowi i rozładunkami towarów w porcie. Przeładunek nie odbywa się przy pomocy mechanicznych urządzeń, tylko... na plecach Chińczyków, którzy przenoszą ogromne ciężary. Zresztą użycie sprzętu jest tu niemożliwe, bo statki nie cumują przy samym brzegu, bo chyba jest za płytko. Statek z nabrzeżem łączy metalowa wielometrowa rampa, po której jak mróweczki poruszają się przeładowujący towar Chińczycy. 

Siedzimy tak i siedzimy, a ja czekam na... szczury! Jesteśmy przecież w porcie, więc powinny gdzieś tutaj być. No i w końcu z czeluści ciemności pojawiają się i biegają wokół nas. Są ogromniaste. Szukają jedzenia, a że na chodniku plącze się wiele pudełek to one w nich harcują. Inne szczury tylko biegają i co pewien czas jakiś zabłąka się w nasze okolice. O 3:30 następuje zmiana. Ja z Karolą idziemy spać. Aśka z Renią czuwają.

3 wrzesień

Budzi mnie śmiech, otwieram oczy i widzę wpatrujących się we mnie Chińczyków. Śmieją się Aśka i Renia, które już dłużej nie mogą wytrzymać, bo przechodzący Chińczycy zatrzymują się pooglądać, zwłaszcza nas, które śpią. Aśka z Renia już się zastanawiają, czy nie pobierać za to opłatę. Podobno od wczesnych godzin porannych jesteśmy punktem zainteresowania licznych Chińczyków. 

Czas umilamy sobie obserwacjami i rozmową na temat chińskiego przeładunku towarów i... chińskich mężczyzn. Żar z nieba się leje, a oni noszą i noszą te ogromne toboły. Za to jak popatrzeć na nich to nie maja ani grama tłuszczu, sam mięśnie... ale za jaką cenę? 

Do godziny naszego wypłynięcia coraz bliżej i bliżej. Koło 18:00 idziemy w kierunku doku czwartego, gdzie ma cumować nasz statek. Idziemy, statek jest, ale jego klasa pozostawia wiele do życzenia. Ale co tam, mnie się podoba. Okrętujemy się na łaszą łajbę. Tam kłębią się już tłumy podróżnych. Praktycznie sami Chińczycy, obcokrajowców widziałam tylko troje. Obsługa prowadzi nas do naszej 10 - osobowej kajuty. Jak się później okazuje jest nas trzynaścioro... 

Siedzimy... najlepszą minę ma Aśka, która w pewnym momencie odkrywa pod jednym z łóżek worek w którym podróżują kogut z kurą!!! Tylko głowy im sterczą z worka. Coś mi się wydaję, że będzie wesoło.
Odkrywamy, że łazienka znajduje się na rufie statku i jest... pod chmurką. Coraz lepiej... nie ma to jak naturalne swojskie warunki... Poza tym znajdujemy jeszcze klasę piątą więc nie jesteśmy najgorsze. Klasa piąta znajduje się pod pokładem, a ludzie podróżują z towarem i śpią na kartonach...

4 wrzesień

Statek co pewien czas zawija do portu na rzece Jangcy. Po jednym z takich postojów w naszej łazience "pod chmurką" pojawia się stadko 20 kaczek powiązanych ze sobą po 10 sztuk. Zresztą na korytarzyku, kilka kajut od naszej stoją od wczoraj przywiązane do burty statku dwie szare kaczuszki. Miasta położone nad Jangcy to jeden wielki plac budowy. Wszędzie same dźwigi. Budują się kolejne wieżowce. Aż trudno w to uwierzyć kiedy, gdzieś w środku ogromnego państwa, jakim są Chiny, na pustkowiu wyrasta wielomilionowe miasto. Jest w nim wiele wieżowców, do czego nie może umywać się nasza Warszawa.

5 wrzesień

Koło godziny ósmej statek zawija do Wushan, gdzie ma stać przez sześć godzin. Zanim trafiamy na ląd musimy przejść przez dwa inne statki, bo są przycumowane do siebie, a nasz do nich. Zresztą do naszego również przycumowuje właśnie kolejny statek. Przechodzenie przez statki na ląd trochę trwa, bo trzeba kluczyć korytarzykami znajdującymi się na sąsiednich statkach. W końcu opuszczamy statki i przechodzimy po długim trapie na ląd. Wspinamy się po zboczu, które prowadzi do miasta. Kiedy w końcu docieramy do ubitej drogi, widzę, że jej część stanowi nic innego jak rynsztok. Wszystkie nieczystości pędzą prosto do rzeki rowkiem wykopanym wzdłuż drogi. Czasami te nieczystości nie mieszczą się w rynsztoku i wylewają się poza niego zalewając cała drogę. 

Stajemy na rozdrożu i zastanawiamy się gdzie by tu pójść. Okolica wygląda jak jeden wielki slums. Zatrzymuje się koło nas pewien Chińczyk, który ma motor z przyczepką i siedzeniami. Najbardziej z takiego środka lokomocji cieszy się Karola, która prowadzi dokumentację wszystkich środków transportu, którymi poruszamy się od początku naszej podróży. Wsiadamy, Chińczyk nas wiezie, ale my nie wiemy dokąd. W każdym razie możemy sobie pooglądać miasto. Pierwszy rzut oka na ulice tego miasta i mam tylko jedno spostrzeżenie, że to miasto mogłoby służyć za plan filmu, w którym jest jakiś kataklizm typu trzęsienie ziemi. Wszystkie budynki są tutaj wyburzane. W powietrzu unoszą się duże ilości pyłu. Pośród tego wszystkiego toczy się normalne życie - ludzie się przemieszczają, pracują sprzedając na straganach ubrania, czy warzywa, poza tym jak zwykle gotują. W miejscach wyburzonych budynków powstają nowe. 

Wracamy na statek, przeskakując pomiędzy spływającymi ulicami ściekami. Ciekawe, czy nie szerzy się tu jakaś zaraza, biorąc pod uwagę takie warunki sanitarne. Po wejściu do naszej kajuty starsza Chinka próbuje nam coś powiedzieć, ale nie bardzo rozumiemy, o co jej chodzi. Wkrótce się wyjaśnia, bo kiedy chcę zmienić sandały na klapki okazuje się, że zniknęły. Wtedy rozumiemy, co chciała nam powiedzieć Chinka... jej mąż po prostu pożyczył sobie moje klapki do kąpieli!!! Hmm, a więc jest tutaj na statku gdzieś prysznic! Renia dogaduje się z Chińczykami w sobie tylko znanym języku migowym i rusza do łazienki. Tłumaczy nam, jak do niej dojść. Udaje nam się ją znaleźć. Ale fajnie - po takich upałach, jakie tutaj panują miło jest wziąć prysznic. Naszą sielankę przerywa wejście do łazienki... Chińczyka!!! Ów Chińczyk zdążył nawet zajrzeć przez szybkę do kabiny Aśki! O rety!!! Jesteśmy w męskiej łazience!!! No tak, ale skąd mogłyśmy wiedzieć, że to męska, jeśli na drzwiach łazienki były tylko chińskie krzaczki??? Po naszym wyjściu z łazienki obsługa statku oraz ludzie zajmujący podłogę w holu pierwszej klasy chichoczą z nas. Wcale się im nie dziwię... 

Wypływamy po godzinie 16:00, a co tam tylko dwie godziny spóźnienia, to chyba i tak całkiem niedużo. No ale nic w końcu płyniemy, a poza tym nareszcie widzę przełomy. Ściany gór od tafli rzeki mają po około 900 metrów. Widoki imponujące. Znajdujemy się w obszarze tzw. Trzech Przełomów, które ciągną się na przestrzeni 200 kilometrów. 

Przy końcu ostatniego przełomu - Wu Xia znajduje się wspomniana już zapora Gezhou. Pomimo późnej pory, praca na zaporze trwa. Ciemność rozświetlają rozbłyskujące urządzenia spawalnicze i lampy oświetlające teren budowy. Szkoda, że nie udało nam się tutaj przypłynąć przed mrokiem, bo widok tak ogromnej konstrukcji byłby zapewne fantastyczny. Wpływamy do śluzy. Kiedy śluza zostaje zapełniona statkami i barkami drzwi śluzy zamykają się, a woda zostaje powoli wypuszczana ze śluzy. Po kilku minutach jesteśmy jakieś 22 metry niżej niż zanim wpływaliśmy do śluzy. Kiedy poziom obniża się mam wrażenie, że to ściany śluzy rosną. W końcu wypływamy i docieramy do portu, właśnie dobija 23:00. Przy porcie stoją dziesiątki taksówek i busów, bo do portu zawinęło kilka statków pasażerskich. Tłum ludzi się kłębi. Dopada nas taksówkarz, który za jedyne pięć yuanów zabiera do taniego hotelu. Na dworzec kolejowy nie mamy co jechać, bo już jest zamknięty. Taksówkarz radzi nam udać się na niego z samego rana, aby kupić bilety do Xian. Poza tym pociąg jest dopiero o 17:00.

6 wrzesień

Stoimy w ogromniastej kolejce, a takich kolejek jest w budynku kilkanaście. Pomimo naszych obaw dostajemy bilety na pociąg o 17:50. Trafiamy nawet na supermarket, w którym można co nieco kupić do jedzenia i obcokrajowiec nie przypłaci tego rozstrojem żołądka. Mnie i tak od samego rana jest niedobrze. Oj, bardzo niedobrze. Siedzimy na karimatach pod murkiem dworca i możemy obserwować przemieszczające się tłumy ludzi. Jednak chyba zaszkodziło nam jakieś jedzenie kupowane na brzegach Jangcy. W takim stanie nie chce mi się nigdzie ruszać, tym bardziej, że sam zapach straganów, na których coś się gotuje doprowadza mnie do mdłości. 

Kiedy hala pustoszeje, a zbliża się czas naszego pociągu, przenosimy się do hali. Siadamy blisko wejścia na peron. Przerzucamy nasze bagaże przez barierki, tak, że kiedy nadejdzie pora inwazji na wyjście, będziemy najbliżej drzwi. O 17:00 wybucha poruszenie i cały tłum Chińczyków rzuca się do barierek i to tak skutecznie, że wyprzedza nas w kolejce! Robią to sprawnie i szczelnie ustawiając się pomiędzy barierkami do wyjścia. My również rzucamy się do ataku, który niestety przegrywamy i zostajemy nieco z boku. Z ciężkimi plecakami stoimy przez ponad pół godziny z tłumem Chińczyków żądnych ataku na pociąg. 

W końcu wrota wejściowe na peron otwierają się. I tu czeka na nas miła niespodzianka, bo możemy przejść obok barierek (!!!), a Chińczyki tłoczą się jeden na drugim pomiędzy barierkami. Mają teraz za swoje. My, jak jakieś vip-y ruszamy spokojnie przed siebie, a potem biegiem do pociągu. Dopadamy naszego wagonu. Nie obywa się bez draki, bo jeden Chińczyk, tak się pcha na Aśkę, że jej walizka ląduje pod pociągiem. Udaję się ją jednak sprawnie stamtąd wyciągnąć. Jest trochę krzyków, nie tylko Aśki, ale i konduktora wagonu. Suma sumarum udaje nam się dokonać abordażu na pociąg. Usadawiamy się na naszych miejscach, a bagaże umieszczamy na półkach. Uff, kolejna batalia pociągowa, z której wychodzimy zwycięsko.

7 wrzesień

Jedziemy i jedziemy. Za oknem ciągną się przepiękne tereny lessowe, aż mam ochotę opuścić ten pociąg. Cały czas widać wąwozy, czy też ostańce lessowe o najbardziej wymyślnych kształtach. Krajobraz tego regionu wydaje się być bajkowy. Wśród tych lessów rosną pola kukurydzy... i chyba po raz ostatni widzę swoje ulubione bawoły wodne... chlip... 

Do Xian docieramy o 10:30. Zaraz dopada nas naganiacz turystów do hotelu. Włócząc się po mieście trafiamy pod sławne mury z dynastii Tang tworzące obwód 14 kilometrów, a nad każdą z jego bram górują trzy wieże. Na każdym z czterech wierzchołków prostokąta murów znajduje się wieża obserwacyjna. Ten obiekt obronny ma 12metrów wysokości, a jego szerokość od 12 do 14 metrów u góry i od 15 do 18 metrów u podstawy.

8 wrzesień 

Ruszamy w okolice dworca szukać autobusu numer 306, który zawiezie nas do Terakotowej Armii. Nie musimy długo szukać, bo autobus widząc cztery turystki... sam nas znajduje i za jedyne 5 yuanów jedziemy do terakoty. W końcu dojeżdżamy i kierowca wyrzuca nas przed muzeum, ale szybko okazuje się, że nie jest to, to czego szukamy tylko grobowiec cesarza Qin, a Terakotowa Armia jest jeszcze jakieś dwa kilometry dalej. Postanawiamy przejść się do terakoty, ale czeka na nas niespodzianka, kierowca naszego małego busa 306 woła nas z powrotem. Chyba zauważył, że nie tu chciałyśmy wysiąść. Znowu wsiadamy do pojazdu i jedziemy już we właściwe miejsce - do terakoty. 

Chiny Chiny fot. Anna Jakubowska
Terakotowa Armia (Bingmayong) jest atrakcją dorównująca Chińskiemu Murowi, czy też Zakazanemu Miastu. Liczące ponad 2000 lat figury żołnierzy pozostają do dzisiaj w bardzo dobrym stanie i nieprzerwanie strzegą dostępu do grobowca starożytnego cesarza. 

Spacerując po halach jestem pod ogromnym wrażeniem, tego co widzę. Nie wyobrażałam sobie wcześniej terakoty w ten sposób. Po obejrzeniu hal z żołnierzami udajemy się do kina w kształcie beczki. Obraz filmu jest wokół nas. Ma całe 3600. Film pokazuje cały proces "produkcji" wojownika. Wszystko było odlewane, tylko głowa była robiona osobno, aby każdy wojownik miał inną twarz. Potem żołnierze byli malowani na piękne kolory, często błękitne. Dzisiaj tych kolorów brak z powodu upływu czasu, jak i wspomnianego już pożaru. Jednak można zauważyć na wielu posągach pewne pozostałości oryginalnych barw. Ukazany jest również proces umieszczania posągów w korytarzach, a następnie na górę kładzione były belki przykrywane matami. Obecnie żołnierze przykryci są lessowymi osadami i są w kolorze jasnego brązu. 

Do Xian wracamy o 16:00 i idziemy do parku, bo mamy jeszcze dużo wolnego czasu zanim przyjedzie pociąg do Pekinu. Potem oczywiście udajemy się na dworzec. W poczekalni robi się dość nerwowo, bo na peron wpuszczają nas na dziesięć minut przed odjazdem pociągu. Można się domyślić, co się dzieje na peronie. Przeżywamy istna makabrę, bo wszyscy hurmem chcą się dostać do wagonów. Chińczyki szturmują z nadzwyczajną siłą pociąg. W sumie nie wiem dlaczego, każdy posiada miejscówkę, a jak nie posiada to ma miejsce stojące. Chińczyki, tak się tłoczą przed wejściem, że nikt nie może wsiąść. Z ludzi zrobiła się jednolita masa. Tłum jest bezlitosny, stoję gdzieś w jego środku z plecakiem na plecach, w jednej ręce mam walizkę w drugiej plecaczek. Mam wrażenie, że Chińczyki pchają się tak, że zaraz mi urwą ręce. Poza tym jeden z Chińczyków po mojej lewej stronie jest nad wyraz upierdliwy. Pomimo moich licznych kuksańców i przestawiania go przez Aśkę wiecznie wraca i mnie przydusza. Podczas mojej drogi do drzwi wagonu muszę kilku ludzi porządnie dźgnąć, aby jakoś iść, a nie stać i nie wsiąść do pociągu. 

Kiedy w końcu udaje mi się stanąć w drzwiach pociągu, Chińczyki tak się wciskają, że nawet w tych drzwiach udaje się im mnie wyminąć. Nie mam pojęcia jak to jest możliwe, albo jestem po prostu w takim szoku, bo nigdy czegoś podobnego nie doświadczyłam. Zbiorowa histerii ludzi wsiadających za wszelką cenę do wagonu, to coś makabrycznego. Teraz już wiem, jak to się dzieje, że w tłum może zabić człowieka. Ostatecznie udaje nam się wejść do wagonu, znajdujemy nasze miejsca, lokujemy bagaże i wyczerpane opadamy na nasze siedzenia. Co to była za walka.

9 wrzesień

Przyjeżdżamy do Pekinu i wyładowujemy się z naszymi tobołami na dworcu. Najpierw pędzimy z Karolą dowiedzieć się, jak dojechać do granicy z Rosją, aby było jak najwygodniej. Przypadkowy Chińczyk znający angielski pomaga nam dogadać się w informacji. Jak się szybko okazuje Chińczyk ma przedstawicielstwo swojej miodowej firmy nie gdzie indziej jak... w Polsce. W ten sposób udaje nam się dostać bilety do Manzhouli na 11 września na rano. Hmm, podróż ma trwać 33 godziny!!! Ciekawe, jak to wytrzymamy. 

Ładujemy się do autobusu i po pół godzinie jesteśmy w naszym hotelu. Dostajemy 4 - osobowy pokój. Obsługa prowadzi nas do naszego pokoju i... okazuje się, że dokładnie przeciwny pokój zajmuje grupa polskich studentów, z którymi Karola utrzymuje kontakt jeszcze od czasu wyjazdu z Polski. Dziś wieczorem mamy zamiar się z nimi spotkać. W końcu będzie okazja poznać ludzi, z którymi wymieniamy się od prawie dwóch miesięcy smsami. 

Mamy zamiar wpaść tam na chwilkę, a w sumie zostajemy do... trzeciej w nocy. Atmosfera jest tak przyjemna, że trudno opuścić pokój. Grupka z Krakowa liczy sobie pięć osób i jak się okazuje ,,Krakowiacy", jak ich nazywałyśmy to wcale nie tacy Krakowiacy. Z Krakowa jest tylko Bartek notabene student geografii z UJ. Poza tym jest jeszcze Marta (ta, z którą Karola nawiązała kontakt) - studentka polonistyki, Ewa z AGH, Paweł i Rafał z Politechniki Śląskiej. Kiedy do nich wpadamy w pokoju zastajemy tylko Pawła i Bartka, reszta przychodzi później. Rozmowy toczą się burzliwe, każdy dzieli się swoimi wrażeniami z podróży po Chinach. Oni wyjeżdżają jutro z Chin przez przejście graniczne w Heihe, a trzecia grupa z kolei ma zamiar jechać przez Władywostok. Mamy nadzieję, że spotkamy się na Syberii w Cita w pociągu do Moskwy. Umawiamy się, że kiedy oni będą już wsiadać do pociągu zmierzającego do stolicy Rosji to wyślą nam smsa, kiedy będą w Cita. Może nam uda się kupić bilety i wracać razem z nimi. Wypijamy jeszcze piwko w polskim towarzystwie, nie ma to, jak w końcu spotkanie z rodakami. Potem następują pożegnania i możemy iść spać...

10 wrzesień

Pobudka ósma rano!!! Karola i ja wstajemy, bo chcemy jeszcze zobaczyć Zakazane Miasto. Umawiamy się jeszcze tylko z dziewczynami na godzinę 17:00 przy wyśmienitej restauracji koło murów Zakazanego Miasta. Do godziny 13:00 chodzimy po uliczkach i ,,pawiolonach" tego miasta w mieście. Po obejrzeniu Zakazanego Miasta, które w sumie po tych wszystkich azjatyckich zabytkach już większego wrażenia nie robi udajemy się na Silk Market wydać resztę pieniędzy. Z Silk Market jedziemy na "Piekielną Uliczkę", gdzie dokonujemu już dosłownie ostatnich zakupów i przez cały Plac Tienanmen, pędzimy w stronę murów Zakazanego Miasta, gdzie powinny już na nas czekać Aśka z Renią. Siadamy przy największym stole w restauracji i na ostatni chiński obiad zamawiamy kurczaka na słodko - kwaśno (bo jakby inaczej...), wołowinę z cebulką, wieprzowinę na słodko - kwaśno oraz surówkę z ogórków, fasoli i papryki, a także sałatkę z kapusty. Wszystko smakuje wybornie i praktycznie czyścimy cały stół do zera, tak jakbyśmy przez miesiąc nic nie jadły. 

Kiedy wracamy z obiadu nie możemy wyjść przez bramę prowadzącą z Zakazanego Miasta na plac Tienanmen, bo okazuje się, że z masztu na placu ściągana jest flaga narodowa Chin i ruch jest zatrzymany. Taki ceremoniał odbywa się każdego dnia. Co rano flaga wciągana jest, a następnie ściągana z masztu z najwyższymi honorami. Stoimy tak pod tą bramą i czekamy, aż będziemy mogły znowu przejść. W pewnym momencie naszym oczom ukazuje się reprezentacyjna grupa wojska chińskiego. Kilkudziesięciu mężczyzn o wzroście jak nic koło 190 centymetrów. Skąd oni wzięli takich Chińczyków??? Wszyscy do siebie podobni, jak dwie krople wody, jakby wyszli z jednej fabryki. Wygląda to niesamowicie, wszystko synchronizowane do perfekcji.

11 wrzesień

Leje... budzę się w nocy kilka razy i pada deszcz, a kiedy otwieram oczy rano... pada jak nie wiem co. Czyżby jesień nadeszła do Pekinu??? W strugach deszczu idziemy na przystanek autobusowy. Na dworcu pekińskim lądujemy dość późno. Szukamy najpierw naszej hali, bo mamy obawy, że tam już tłumy ludzi czekają i nie zdążymy stanąć dogodnie przy bramkach wejściowych na peron. Kiedy wpadamy do naszej hali okazuje się, że ludzi nie ma aż tak dużo, poza tym oglądają teledyski muzyczne na telebimie, a właściwa hala oczekiwania jest za tą w której oni siedzą. Nie namyślamy się długo i zdecydowanym krokiem przebiegamy przez halę pełną Chińczyków i wpadamy do drugiej, gdzie ludzi jest niewiele. 

Musimy dość interesująco wyglądać pędząc tak przez tę halę z taką ilością bagażu. Widać, że Chińczyki nie pozostają obojętne na nasz bieg, bo też się zrywają i za nami zmierzają do drugiej hali. Czyżby się przestraszyli, że zajmiemy im wszystkie miejsca? W drugiej hali zajmujemy strategiczną pozycję przy bramkach, zrzucając bagaż tak, aby nam żaden Chińczyk nie władował się przed nas. My jesteśmy pierwsze. Tłum Chińczyków za nami już się zagęścił. Nawet robimy sobie pamiątkowe zdjęcie, bo to ostatni desant na pociąg chiński, a poza tym za plecami mamy tłum Chińczyków, tym razem nie jesteśmy za nimi. Hihi, wystarczy spędzić trochę czasu w takim kraju, a już można zachowywać się tak jak oni i dobrze na tym wychodzić. 

Nie mija parę chwil, a bramka się otwiera, my już jesteśmy przygotowane do startu i pędzimy. Biegiem do wagonu!!! Tym razem bijemy rekord świata, bo z taką ilością bagażu udaje nam się dobiec do pociągu jako pierwsze. Wita nas zdziwiony konduktor naszego wagonu. Chyba jest pod wrażeniem tego, jak udało nam się być pierwszymi na peronie. Spokojnie możemy załadować nasze toboły na półki i jechać te trzydzieści trzy godziny bez wizji ciągłego przestawiania naszych plecaków z przejścia pomiędzy siedzeniami. Mamy też ,,czwórkę" miejsc pod oknem. Hmm, lepiej być nie mogło. Z Pekinu wyruszamy o 9:40. Pociąg o dziwo jest bardzo czysty i to przez cały dzien. Nie pojmuje dlaczego na jednych liniach jest czysto, a na innych dzieje się sodoma i gomora.

12 wrzesień

Ranek budzi nas mandżurską jesienią za oknem... Drzewa zmieniły kolor liści na jesienny, a jeszcze wczoraj byłyśmy w Pekinie, gdzie o nadciągającej jesieni mówił padający deszcz. Dziwny to dla mnie widok. Przez tyle czasu było tak bardzo zielono, a tu teraz taka jesień. I to na dodatek tak nagle. Do Manzhouli przyjeżdżamy tuż przed 19:00. Wysiadamy z pociągu. Wchodzimy z peronu po schodach prowadzących do wyjścia z dworca. Docieramy do ostatniego schodka i tu czeka na nas niemiła niespodzianka. Pan w mundurze zabiera nam bilety i prowadzi do pomieszczenia z wagą... No nie... tylko nie to! Będziemy płacić za nadbagaż. Okazuje się że mamy zapłacić 208 yuanów (104zł) za ten nasz nadbagaż!!! A w portfelu mamy tylko 8 yuanów! Pokazujemy Chińczykom, ze nie mamy już chińskiej waluty, tylko rosyjska. W końcu biorą równowartość tych 200 yuanów w rublach (800), co i tak znacznie nadszarpuje nam kieszeń. Cała sytuacja długo trwa, bo Chińczyki zostawiły sobie nas z tym płaceniem na koniec, a najpierw zabrali się za swoich ziomków. Nie wiem jakimi oni stawkami tutaj się posługują, ale są one barbarzyńskie, ciekawe na ile ans naciągnęli. Całe szczęście, że już stąd wyjeżdżamy. 

Wychodzimy przed dworzec, a tu zapadł już zmierzch. Ani widu, ani słychu jakiegoś busa, co by nas zawiózł na granice Tak więc moje przypuszczenia sprawdziły się i utknęłyśmy na noc w Manzhouli. Idziemy więc do miejsca, w którym mamy nocować. Jednak nie jest to koniec naszych problemów, bo zaraz okazuje się, ze w tym miejscu nie możemy nocować, gdyż nie pozwala na to miejscowa policja. Mamy iść do odpowiedniego hotelu. Chinka prowadzi Aśkę na komisariat, ale nic to nie daje, mamy się przenieść bezwzględnie do hotelu dla cudzoziemców.
 
Aśka nagle wpada na pomysł żeby zadzwonić do Eleny, która pomogła nam tutaj miesiąc temu. Szukamy jej telefonu moich zapiskach. Jest! Aśka dzwoni..., a słysząc donośny wrzask Aśki wiemy, ze rozmawia z Eleną. Jesteśmy uratowane. Wracamy pod dworzec, gdzie po dziesięciu minutach pojawia się nasza wybawczyni. Aśka jest tak uradowana, że z tego wszystkiego zapomina mówić po rosyjski i mówi do Eleny po... polsku. 

Ładujemy się do dwóch taksówek i jedziemy do szkoły Eleny. Dostajemy na kolację trochę ruskich pierogów. Mniam pychota, ale smakują po tak długim czasie żywienia się kuchnią chińską. Po kolacji czeka nas coś fantastycznego... wizyta w bani, czyli w chińskiej łazi, chyba zmałpowanej od Rosjan. Najpierw idziemy pod prysznic gdzie się myjemy, potem włazimy do sauny, gdzie mam wrażenie, że zaraz się uduszę, jest tak gorąco. Na koniec robią nam masaż. Hmm, chyba jestem w raju!!!

13 wrzesień (piątek!!!)

Dzisiaj trzynasty i jakby tego było mało jeszcze piątek, a my zamierzamy przekroczyć granicę z Rosją. Mam nadzieję, że obędzie się bez jakichś niespodzianek, choć licho nie śpi. Na granicy Elena wsadza nas do w chińskiego busa i nawet płaci za niego 100 yuanów, nawet nie chce słyszeć o tym abyśmy cokolwiek jej zwróciły... hmm, złota kobieta. Chińczyki ładują w samochód ile wlezie, musimy uważać na nasze walizki, bo traktują je jak worki z kartoflami, a ja mimo wszystko chciałabym, żeby moje rzeczy całe dotarły do domu. 

Dojeżdżamy do budynku odprawy chińskiej i musimy się wszyscy wypakować z busa, zarówno ludzie, jak i cały nasz bagaż, z którym idziemy do budynku. Odprawa chińska przebiega szybko, wbijają nam pieczątki wyjazdowe i już... W taki sposób opuszczamy kraj. Teraz znowu wszyscy musimy się zapakować do busa, jedziemy kilkaset metrów do budynku odprawy rosyjskiej. Znowu się zatrzymujemy, wyładowujemy wszystkie rzeczy i idziemy do hali odpraw. Tutaj już nie jest tak szybko. Dopiero otwierają przejście graniczne, jesteśmy pierwsi, a za nami do budynku ściąga coraz więcej i więcej chętnych przekroczenia granicy. Ustawione do odprawy kolejki w szybkim czasie zamieniają się w chaos, bo przecież żaden Chińczyk nie uznaje kolejek i kiedy wchodzą do budynku od razu idą na początek kolejki. Tak, że na początku "kolejki" robi się już niezłe zamieszanie. Oczywiście nikt się nie denerwuje oprócz nas... Rosyjska straż graniczna, tylko się przechadza i sprawdza, aby Chińczyki nie zrobiły jakiegoś chaosu przy samych okienkach, gdzie może przebywać tylko jedna osoba. 

Docieramy do okienka odpraw, gdzie nasza odprawa trwa dość długi czas, ale w końcu jednak Rosjanie stemplują nam paszporty i nareszcie jesteśmy w Rosji. Uff, przeszłyśmy, a teraz ostatni raz pakujemy się do tego busa, który wiezie nas na dworzec w Zabajkalsku. Docieramy, wypakowujemy bagaże i przychodzi do zapłaty... Wyciągam dwieście rubli, bo o takiej sumie mówiła Elena. Okazuje się, że Chińczyk chce dwieście rubli, ale od każdej osoby. Nie chcemy im więcej płacić, tym bardziej, że dostali już dwieście yuanów!!! Wielki Chińczyk łapie za moją i Reni walizkę. Zaczyna się niezła szarpanina. My z Renią walczymy o nasz bagaż. Aśka w pewnym momencie krzyczy: "policja!!!". W tym momencie Renia wbija się w dłonie wielkiego Chińczyka, który puszcza nasze walizki, a my zabieramy się na dworzec. Aśka dostaje niezłego tempa pędzenia w stronę budynku dworca, że nawet nie jesteśmy w stanie jej dogonić. Na odchodnym Chińczyki nam wygrażają i nazywają nas chuliganami. Też coś!!! 

Dochodzimy do budynku dworca, gdzie Aśka z Renią udają się do biura, gdzie mają być zabukowane miejsca na pociąg do Cita. Wszystko jest już załatwione i bilety dla nas są.. Po zakupieniu tych biletów, Aśka z Renią jadą taksówką do banku wymienić pieniądze, bo okazuje się, ze jest możliwość kupienia tutaj biletów na pociąg z Cita do Moskwy i to na dokładnie ten, którym już jadą ,,Krakowiacy". 

Z Karolą siedzimy sobie pod budynkiem dworca i czekamy na dziewczyny, które po dość długim czasie wracają, zadowolone z wymiany pieniędzy no i poza tym znowu przeżyły coś ciekawego. Jadąc taksówką słyszały rozmowę kierowcy i jakiegoś drugiego gościa. Rozmowa dotyczył zapewne jakichś rozrachunków pomiędzy ludźmi z podejrzanych kręgów. Jeden zapytał drugiego, dlaczego tego kogoś ,,nie ubito", a ten drugi odpowiedział mu, że ,,nie było na to miejsca". Hmm,... pozostawiam to bez komentarza... Dziewczyny kupują bilety do Moskwy. Hurra mamy je!!! Jutro trzeba będzie rozglądać się za naszymi znajomymi. Z dworca wyjeżdżamy o 17:15.

14 wrzesień

Dojeżdżamy do Cita, które wita nas 5 stopniami ciepła!!! O ile to w ogóle można nazwać ciepłem!!! Zimno diabelnie. Zwłaszcza po takich upałach jakich doświadczałyśmy, to zimno jest nad wyraz przejmujące. Dobrze, że nasz pociąg jest już za dwie godziny. Nagle dowiadujemy się z informacji z megafonu, że nasz pociąg ma opóźnienie... trzech godzin!!! No nie... Rozkładamy się więc w hali przy kasach, myjemy się w pobliskiej toalecie i jemy śniadanie. 

Kiedy stoimy już na peronie, to przyjazd pociągu przesuwają jeszcze dwa razy. W końcu jednak wjeżdża spóźniony dokładnie o cztery godziny i dwadzieścia minut. Biegniemy do naszego wagonu numer trzynaście i ku naszej radości z wagonu obok wyskakują "Krakowiacy", którzy pomagają nam władować się do wagonu. Miejsca tym razem wskazuje nam prowadnik wagonu. Każdy z nas opowiada o swoich wrażeniach z przekraczania granicy chińsko - rosyjskiej. My z Manzhouli, "Krakowiacy" z Heihe i napotkani geolodzy we Władywostoku. Z naszych rozmów wynika, że najlepiej na tym wyszli oczywiście nasi znajomi "Krakowiacy", a najgorzej, ci którzy przekraczali granicę w okolicach Władywostoku. Ci ostatni mieli najgorzej, bo Chińczycy za przekroczenie granicy pobrali od nich pokaźną opłatę, co oskubało ich doszczętnie, tak, że teraz w pociągu sprzedają termosy i kurtki.

15 wrzesień

Rosja Rosja fot. Anna Jakubowska
Za oknem widzę lekko prószący śnieg... a jednak zima! W miarę naszej podróży pada coraz bardziej i bardziej! Cały otaczający ans świat zaczął pokrywać się białym puchem, a to dopiero 15 wrzesień. Nie mogę w to uwierzyć. Prawdziwa zima w samym środku września, no ale przecież to Syberia. Jednak tego to się nie spodziewałam. W końcu pociąg zatrzymuje się na stacji i wszyscy podróżni wylegają na peron. My również, żeby zrobić sobie zdjęcia z tym śniegiem i w ogóle go dotknąć. Na peronie spotykamy oczywiście naszych znajomych z wagonu obok, robią to samo, co my. Zimno, jak w psiarni i sypie mokrym śniegiem. Aśka wybiega porozbierana... chce ten moment uwiecznić na zdjęciu. nawet prezentuje na peronie krótki rękawek!!! Brr, zimno!!! Ja wyskakuję poubierana... w kurtkę. Kiedy już nacieszyliśmy się śniegiem pędzimy na szybkie zakupy: woda, ziemniaki, jajka (!!!), pieczone pierogi.

16 wrzesień

Pobudka o poranku hihi, właśnie mija dziesiąta rano. Cofam sobie zegarek o kolejną godzinę do tyłu i robi się pięciogodzinna różnica do czasu polskiego. Koło jedenastej czasu miejscowego dojeżdżamy do Nowosybirska. Na dworcu oczywiście wysiadamy. Temperatura oczywiście rześka, ale i tak znacznie wyższa niż wczoraj, bo około plus sześciu stopni. Nawet to nie jest w stanie powstrzymać Renię od jedzenia kolejnego loda. Dzisiaj Paweł i Bartek odwiedzają nas, bo teraz mamy już sporo miejsca do siedzenia. Dzień mija nam na kolejnej pogawędce. Oczywiście plotkujemy do godziny 22:00 i nikomu nie chce się tego kończyć. W naszym kąciku jest, jak w ulu, tak wszyscy rozmawiają. Jednak w końcu gaszą w wagonie światło, co oznacza, że czas spać... A szkoda... szkoda. "Wagon numer dwanaście" też wraca do siebie z oporem...

17 wrzesień

Nie chce mi się dzisiaj wstawać. Znowu przestawiam zegarek, do czasu moskiewskiego dzieli mnie już tylko godzina, a do polskiego trzy. Tak w ogóle to nocą minęliśmy Ural, więc Azja pozostała za nami i teraz już jesteśmy na swoim starym kontynencie europejskim. To znak, że czas naszej podróży dobiega ku końcowi. Koło godziny czternastej, jak już zdążyłam się przyzwyczaić, do wagonu przychodzą Paweł z Bartkiem. Tym razem mają dużo miejsca do siedzenia. Paweł od samego rana szuka swojego zielonego polara, który prawdopodobnie dostał nóg i wyszedł z pociągu z nowym właścicielem. Kiedy Paweł przetrząsał wagon, ktoś mu powiedział, że to już Europa, a w niej trzeba pilnować swoich rzeczy. Wieczorem okazuje się. Że jednak nie tylko polar dostał nóżek, ale i buty Bartka. 

Nasze długie rozmowy o wszystkim i o niczym, jak zwykle przeciągają się w nieskończoność. Dzisiaj przegadaliśmy bagatela tylko osiem godzin i to praktycznie bez przerwy. Paweł i Bartek postanawiają zostawić swoje cenne rzeczy, czyli sprzęt fotograficzny pod naszymi dolnymi łóżkami, tak na wszelki wypadek.

18 wrzesień

Czas biegnie nieubłaganie, a już jutro każdy z nas będzie w domu. Do Moskwy przyjeżdżamy z półgodzinnym opóźnieniem. Pociąg wtacza się i wtacza w nieskończoność na Dworzec Jarosławski. Ale w końcu zatrzymuje się i możemy wysiąść. Na peronie spotykamy się z wagonem numer 12 i z tak połączonymi siłami w dziewiątkę ruszamy w kierunku metra, aby przejechać na Dworzec Białoruski. Wzbudzamy oczywiście zainteresowanie, tym bardziej, że koledzy wiozą przytroczone do plecaków dość znacznych rozmiarów bambusy. 

Dojeżdżamy a Dworzec Białoruski i szukamy kas, co okazuje się wcale nie takie proste, bo cały czas nas odsyłają od okienka do okienka. w każdej kasie inna cena, a my nie chcemy przepłacać. W końcu po 1,5 godzinie udaje nam się kupić bilety na pociąg do Brześcia. Hmm, mamy tylko półtorej godziny na to, aby zobaczyć Plac Czerwony! Plecaki zostawiamy w jednym z holów pod opieką naszych współtowarzyszy i pędzimy do metra. 

W życiu jeszcze nie zwiedzałam w takim tempie. Ale cieszę się z tego, że widzę Plac Czerwony z kolorową niczym z bajki cerkwią, którą zawsze chciałam zobaczyć. Oglądamy w biegu cały plac, mauzoleum Lenina, robimy mnóstwo fotek, tak jakbyśmy tu spędziły co najmniej kilka godzin, po czym biegniemy z powrotem do metra i na dworzec, gdzie wydajemy ostatnie ruble na jedzenie na drogę oraz na... alkohol. Okazuje się że cała nasza dziewiątka ma miejsca w jednym wagonie!!!, a według informacji mieliśmy być rozrzuceni po całym pociągu, bo miejsc niby brak... Paweł i Bartek mają nawet miejsca obok naszych! Do późnego wieczoru siedzimy i gadamy. Po tych długich pogaduchach była wspólna kolacja, czyli dojadanie resztek, no a potem prosto do łóżek. Kiedy tak śpimy przychodzi jakiś gość, który wymienia pieniądze na białoruskie ruble. Postanawiamy skorzystać z tego i my, bo w Brześciu mamy być o 5:35 czasu białoruskiego, więc może nam się nie udać nigdzie wymienić pieniędzy. Po tej transakcji znowu zasypiamy....

19 wrzesień

Dojeżdżamy do Brześcia... ciemno niczym w środku nocy. Przechodzimy z peronu do budynku dworca nad nami rozgwieżdżone niebo. Najpierw musimy zapłacić dwa dolary tzw. Opłaty ekologicznej bez której nie sprzedadzą nam biletów do Polski. Aśka z Renią biegają i załatwiają, a my z Karola tym razem już nic nie robimy tylko czekamy na gotowe. W miedzy czasie rozmawiając sobie z Pawłem. Co chwilę ktoś nas zaczepia, żebyśmy wzięli trochę papierosów przejeżdżając przez granicę... Bilety dostajemy na 7:50 do Terespola. Przed bramką tłum przemytników rośnie, a ja myślałam, ze tak to może być tylko w Chinach, a tu proszę też. Nawet powiedziałabym, że jest znacznie gorzej, bo przemytnicy próbują nas startować, bo każdy chce zdążyć z odprawa i wsiąść w ten pociąg. Nawet przeskakują przez barierkę. W końcu udaje nam się dotrzeć do odprawy celnej. 

Celnicy białoruscy wypytują nas co wieziemy. Nasi współtowarzysze przechodzą bez problemu ja i Karola też... kłopoty zaczynają się z Aśką i Renią. Aśka zostaje "przetrzepana", ale do jej "sklepu monopolowego" na szczęście nie zaglądają. Z Renią jest jeszcze ciekawiej, bo pochwaliła się, że wraca z Wietnamu, więc celnik zaczął wypytywać ją czy wiezie narkotyki!!! Nawet rozbebesza jej torbę z aparatem fotograficznym w poszukiwaniu ukrytego drugiego dna. Całe szczęście, że w sumie zabrał się za ten aparat bo w pierwszej wersji kazał Reni wypakować plecak, w którym podobnie jak Aśka ma cały sklep monopolowy. 

W końcu zostajemy wpuszczeni do pociągu na dziesięć minut przed jego odjazdem. Przemytnicy białoruscy zaczynają akcję przepakowania towar. Mają niewiele czasu, bo pociąg za dziesięć minut będzie w Terespolu. Chowają na sobie paczki papierosów, wódkę przepakowaną do woreczków, a następnie wkładają je pod ubranie. Nagle kobiety dostają od tych woreczków "muskułów". Kobiety mają też na sobie elastyczne majtki do których upychają woreczki z alkoholem. Niesamowite klimaty. Papierosy najczęściej trafiają do rajstop, które potem są przywiązywane, najlepiej z tyłu szyi pod włosami, wtedy ich nie widać. Inni chowają całą paczkę papierosów do buta. Ale ci przemytnicy mają sposoby. Przyglądam się temu wszystkiemu i nie mogę w to uwierzyć, mam wrażenie jakbym oglądała taki program telewizyjny "Granice" kręcony właśnie z przejść granicznych o tym, co potrafi przemytnik. 

Kiedy docieramy do Terespola, wysiadamy pierwsi. Stojąc przed wyjściem widzimy cały stosik pustych butelek po wódce... Ciekawe, co na to celnicy... Polscy celnicy puszczają nas, zwłaszcza, że na drugim peronie do odjazdu już szykuje się nasz pociąg do Warszawy. Biegniemy z całą nasza masa bagaży. Musimy wyglądać niesamowicie. Żałuję jedynie tego, że nie mogłam zobaczyć, jak celnicy sprawdzają tych przemytników, bo w sumie trudno nie zauważyć tego, co oni wiozą. Sympatyczny konduktor z kresowym akcentem wykazuje maksymalną cierpliwość przy wypisywaniu biletów, gdyż każdy jest inny. Trwa to sporo czasu, ale ostatecznie każdy ma taki bilet jaki chciał. 

Przestawiamy zegarki, to już nasz czas polski, a więc każdy dzwoni do domu, aby zameldować, że jest już w kraju. Do Warszawy dojeżdżamy o 10:15. Na dworcu Warszawa Wschodnia wysiadam ja, Renia i Aśka. Wszyscy się serdecznie żegnają. Na Centralnej ma wysiąść Karola, a reszta jedzie do Częstochowy, gdzie ma dalsze przesiadki. A my do domu w kierunku Gdańska...

słowa kluczowe: termin: 22.08.2002 - 19.08.2002
trasa: Dong Dang - Hanoi - Zatoka Halong - Kenh Ga - Lao Cai - Hekou - Kunming - Leshan - Chongqing -Yichang - Xian - Pekin - Manzhouli - Cita - Moskwa

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 0 / 5 (0)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 0 / 5 (0)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 17650 od 28.07.2005

Komentarze

Liczba komentarzy: 14
mariola

świetny reportaż, odważne dziewczyny, też chciałabym tak podróżować ale już mam zbyt wiele wiosenek na karku, fascynuje się Chinami

Roberttet

teen chat rooms from the naked men on cam japanese cameltoe cam knows wonderful billabong campbell skirt myfreecamssexchatsexy camo bikini cameron diaz sucking dick geek girl camp chat gay en chile
camp hardcore web teen 31 hot latin teen cameltoe russian church became independent from teen chat the teen chat free live chat xxx freelivecamsasian teen hiddencam fff information lesbian webcam chat room extreme teen camp free cam lesbian

BrandonAdoli

deaucongtaskeva.ga
toocarfipeccu.ml

BrandonAdoli

how to prevent sexual harassment in the workplace essay
dating a vietnamese girl in america

JosephDed

tsa 2018 essay word count
impact of online dating on divorce

BrandonAdoli

what is in a hook for an essay
men not dating anymore 2019

HermanVup

how to cook the best christmas dinner at home process essay
ganncurtripvi.tk

Brucegurge

laoprinimlu.tk
toocarfipeccu.ml

Sdeonl

tadalafil 40mg canada tadalafil 10mg generic buy generic ed pills over the counter

WilliamRut

Очень понравился Ваш сайт. Может обменяемся ссылками ?

Gamzgz

best allergy medicine without antihistamine allergy medication primary name names of prescription allergy pills

Nisha Mumbai

There are several companies which offer Call Girls in Indirapuram to different parts of the country. Their rates are very competitive and clients are satisfied when they decide to hire call girls from the vicinity.

Payal

[Google](https://www.google.com)            
            
            
[http://www.google.com|google4 ]            
[http://www.google.com google5 ]            
Google            
            
[google7|http://www.google.com]            
google8:www.google.com            
            
            
[google10](http://www.google.com/)            
            
[http://www.google.com|google11]            
[Lighthouse12](http://lighthouseapp.com/ "Lighthouse12")            
            
[13google->http://www.google.com/]            
            
[google14]url:http://www.google.com

Mansi

Whether looking for a quick break from reality or a more permanent arrangement, Independent Escorts in Ludhiana can accommodate your needs. VIP Escort Ludhiana is a go-to for both romantic and business encounters because of its expertise, secrecy, and dedication to its clients' happiness.

Dodaj swój komentarz - bo każdy ma przecież coś do powiedzenia...

Nie jesteś zalogowany. Aby uprościć dodawanie komentarzy oraz aby zdobywać punkty - zaloguj się

Imię i nazwisko *
E-mail *
Treść komentarza *



Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone