lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Damaszek  
Meczet UmajadówDamaszek, Syriaźródło: Stock.XCHNG
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

Tiktok vows to fight 'unconstitutional' US ban

Australian police launch manhunt for Home and Away star

Seven teens arrested in Sydney counter-terror raids

The fate of Korea's 'first and biggest' sex festival

'Male' hippo in Japanese zoo found to be female

Diabetic Delhi leader finally gets insulin jab in jail

Ten dead after Malaysia navy helicopters collide

Tens of thousands evacuated from massive China floods

Seven killed as race car hits crowd in Sri Lanka

Pro-China party wins Maldives election by landslide

Tents appear in Gaza as Israel prepares Rafah offensive

UN 'horrified' by Gaza hospital mass grave reports

US student Gaza protesters vow to stay until demands met

Argentina seeks arrest of Iranian minister over bombing

'We need a miracle' - Israeli and Palestinian economies battered by war

US to send new Ukraine aid right away, Biden says

Restart aid to Palestinian UN agency, EU urges

Father begins legal fight against BP for dead son

Family of nurse on death row in Yemen to seek pardon

Israeli military's intelligence chief resigns

Miasta Azji

 Şanlıurfa

warto zobaczyć: 7
transport z Şanlıurfa: 1
dobre rady: 7

wybierz
[opinieCount] => 0

 Doğubeyazıt

warto zobaczyć: 2
transport z Doğubeyazıt: 1
dobre rady: 2

wybierz
[opinieCount] => 0

 Ani

warto zobaczyć: 1
transport z Ani: 0
dobre rady: 3

wybierz
[opinieCount] => 0

 Stambuł

warto zobaczyć: 38
transport z Stambuł: 2
dobre rady: 40

wybierz
[opinieCount] => 0

 Trabzon

warto zobaczyć: 5
transport z Trabzon: 1
dobre rady: 6

wybierz
[opinieCount] => 0

 Çavuştepe

warto zobaczyć: 1
transport z Çavuştepe: 1
dobre rady: 2

wybierz
[opinieCount] => 0

 Kars

warto zobaczyć: 2
transport z Kars: 2
dobre rady: 0

wybierz
[opinieCount] => 0

 Van

warto zobaczyć: 1
transport z Van: 6
dobre rady: 2

wybierz
[opinieCount] => 0

 Hoşap

warto zobaczyć: 1
transport z Hoşap: 1
dobre rady: 2

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Syria
     kursy walut
     SYP
     PLN
     USD
     EUR
  •  Syria
     wiza i ambasada
    Syria
    ambasada w Polscetak
    wymagana wizatak
    wiza tranzytowa jednokrotna, pobyt do 48 godzin: 20 EUR, wiza pobytowa jednokrotna, ważna 3 miesiące: 25 EUR
    Najmniejsza
    prowizja w Polsce!
    pośrednictwo za tryb standardowy - 2 miesiące - 147 PLN
    pośrednictwo - tryb ekspres - 1,5 miesiąca - 177 PLN sprawdź szczegóły

Bliski Wschód 2000

sobota, 23 lip 2005

Przeglądając książkę "Cuda świata" w pewnym momencie otwieramy stronę poświęconą Petrze. Oczom ukazuje się najbardziej okazała świątynia Petry. "Różanoczerwone miasto - mające połowę tych lat, co czas", czytamy. Przerzucamy dalej strony. Nemrut Dagi i skalne posągi. Dalej: Skalne Kościoły Kapadocji, Błękitny Meczet. Kolorowe obrazki nęcą nas swoją egzotyką. ...Och, gdyby tam kiedyś pojechać. I w tym momencie większośc z nas robi wielki błąd. Porzuca chęć zobaczenia tych wszystkich wspaniałych miejsc w sferze marzeń. Ja zrobiłem coś innego. Mianowicie otworzyłem atlas. Jordania, hmmm... Przecież to nie aż tak daleko. 

I teraz poszło już jak z płatka. Dogadałem się z Gabrysiem, moim towaryszem podróży, potem zasiadłem przed wszechwiedzącym internetem i zacząłem grzebać, szukać i drążyć. Najpierw w planie mieliśmy zobaczyć tylko Syrię, potem rozszerzyliśmy plany o Jordanię, a w rezultacie nie dość, że zwiedziliśmy oba wspomniane kraje prawie od deski do deski, to jeszcze udało nam się zahaczyć o Kapadocję i górę Nemrut w Turcji. 

A jak do tego doszło:

Przygotowania

Przygotowania rozpoczęły się już w kwietniu.
Z Gabrysiem, moim towarzyszem podróży, wiedzieliśmy już, gdzie chcemy jechać, ale jeszcze mieliśmy mętne pojęcie na temat tego, jak to zrobić. Zacząłem przeszukiwać internet. Nawiązałem kontakt z ludżmi, którzy tam byli, widzieli, lub się wybierają. 

A potem poszło już z górki. Szczepienia, zakup niezastąpionego przewodnika Lonely Planet, a na początku lipca do Warszawy po wizy. 

Paradoksalnie, najbardziej obawialiśmy się samego dojazdu do Istambułu. Dlatego na czas dojazdu postanowiliśmy podłączyć się innych turystów, którzy jadą w tym samym kierunku. Jak się póżniej okazało nasza współpraca układała się tak dobrze, że podróżowaliśmy wspólnie ponad dwa tygodnie.

No, ale po kolei

Wizy

 Z turecką nie ma problemu. Wykupujmy ją na granicy za 10 dolarów. Syryjską wizę załatwiamy w ambasadzie w Warszawie na ulicy Narbuta. Nam udało się załatwić ją w ciągu jednego dnia (ale nie zawsze tak jest). Jednokrotna, miesięczna kosztuje 28 dolarów, a wilokrotna trzymiesięczna 50. (Chcąc jechać do Jordanii trzeba mieć wielokrotną). W Syrii spotkaliśmy Polaków, którym udało się otrzymać wizę syryjską za darmo. W tym celu trzeba się wpisać na listę firmowaną przez jakieś bióro podróży. Jordańską wizę załatwiamy w Damaszku. Jednokrotna, miesięczna kosztuje 20 dolarów. Rano oddajemy wniosek, o 14 odbieramy poszporty.

Szczepienia

Kraje Bliskiego Wschodu zajdują się na liście podwyższonego ryzyka zakażena żółtaczką pokarmową (typu A). Czy trzeba się szczepić? Hmm, trudne pytanie. My się szczepiliśmy, ale spotkaliśmy wielu turystów, którzy tego nie zrobili. Wszyscy do Polski wróciliśmy zdrowi. Ja jednak uważam, że warto. Przynajmniej z mniejszą obawą piliśmy wodę z kranu i jedliśmy nie zawsze umyte owoce. Poza tym szczepionka jest na dziesięć lat. 

Są dwa rodzaje szczepionek:
Harvix - na żółtaczkę typu A; trzeba przyjąć dwie dawki.
Twinrix - zintegrowana, na zółtaczkę typu A i B; trzeba przyjąć trzy dawki.
Cena jednej dawki, to około 150 złotch.

Przewodnik

Jest bardziej niezbędny, niż szczoteczka do zębów. My mieliśmy przewodnik wydany przez Lonely Planet: "Istanbul to Cairo on a shoestring" (w ubiegłym roku nie było żadnego polskojęzycznego przewodnika po interesujących nas krajach; w grudniu Pascal wydał przewodnik "Syria, Jordania i Liban" w języku polskim, ale w księgarniach jeszcze go nie spotkałem). Przewodnik nasz był pewny i wiarygodny. Wiadomo było, że jeżeli napisane jest, że jakiś hotel kosztuje np 125 funtów, to on dokładnie tyle kosztował.
Oprócz Lonely Planet spotkać można było jeszcze przewodniki wydane przez Footprint.

Karta ISIC

Karta potwierdzająca status studenta na całym świecie. W wielu krajach obowiązują zniżki na przejazdy i wstępy do muzeów po okazaniu ISIC-a. Poza tym, kupując kartę automatycznie otrzymujemy ubezpieczenie kosztów leczenia na całym świecie. 

Pieniądze

Najlepej wziąć w twardej walucie typu dolary, ewentualnie marki i wymieniać je na miejscu. Ja miałem część pieniędzy w czekach podróżnych, ale więcej było z nich kłopotu, niż pożytku.
Uwaga! W Turcji jest tak wielka inflacja, że najlepiej wymieniać pieniądze częściej, a mniejsze kwoty.

Śpiwór

W zasadzie nie trzeba, gdyż w nocy temperatura z reguły przekracza 30 stopni. Często turyści zamiast śpiworów mają take wielkie worki uszyte z flaneli. Jednak my z Gabrysiem, nieświadomi tak wysokich temperatur nocą, śpiwory wzięliśmy. Tak naprawdę przydały nam się tylko raz, na pustyni Wadi Rum w Jordanii (temperatura spadła poniżej 15 stopni).

Karimata

Przeziębienia od podłoża nie musimy się obawiać. Zamiast karimaty można wziąć matę z folii aluminiowej; lżejsza, i mieści się w plecaku.

Dziennik

28 lipca 2000. Dzień pierwszy. Piątek.

 
0.40 pociąg. Do Gliwic przyjeżdża 15 minut spóźniony. Nieźle się zapowiada; aż strach pomyśleć, co będzie dalej. W Krakowie dosiadają się Bartek, z Wojtkiem, w Rzeszowie Darek. Najbardziej doświadczony w podróżowaniu do Turcji jest Darek. Trzeci raz jedzie tą trasą - przejmuje dowodzenie. 

Autobus z Przemyśla o 7.30. Egipska skania - jakiś taki mały, nie ma gdzie nóg podziać... ale jest klima i radio. Kierowcy cały czas puszczają rumuńskie disko; niezła rąbanka. W autobusie dwie trzecie pasażerów to turyści jadący do Rumunii, Bułgarii i dalej. Wszyscy się przechwalają, gdzie jadą. 

Ukraina - na granicy półtorej godziny, nieźle poszło, znawcy twierdzą, że to dlatego, że w autobusie jedzie mało przemytników, a dużo turystów. Kraj - wygląda żałośnie, krowy chodzą po ulicach. Asfalt dziurawy i te gigantyczne ronda. Samochody: ziły, moskwicze, w porywach łady.... Milicja zatrzymuje autobus. Kierowca wychodzi z łapówką. Milicjanci życzą szerokiej drogi. Potem tak jeszcze dwa razy. 

Granica rumuńska - podobno najgorsze przejście w Europie. Czekamy dwie godziny, aż nam wbiją pieczątki. Ukraińscy celnicy opieprzają się strasznie. Dochodzi do tego, że po jednej stronie kraty my z paszportami w zębach patrzymy na nich z nadzieją, a po drugiej stronie oni w tych swoich wielkich śmiesznych czapkach rozmawiają, palą papierosy i mają nas głęboko gdzieś. Przed wjazdem do Rumunii poruszenie. Przemytnicy w autobusie zbierają marki na łapówkę. Widocznie dużo nazbierali, bo odprawa poszła szybko. Jeszcze tylko dezynfekcja autobusu (obowiązkowe polewanie autobusu wodą za jedyne 15 dolarów) i już w Rumunii. Rumunia w porównaniu z Ukrainą, to raj. Za oknem autobusu zachodzące słońce i mnóstwo bocianów. O 23 mamy pociąg z Suczawy do Bukaresztu (accelerat 5$). W pociągu tworzymy grupę 'szturmową' : do naszej piątki dołączają się Cyprian z Karoliną.

29 lipca 2000. Dzień drugi. Sobota.

 
Rano dojeżdżamy do Bukaresztu.
W budkach przed Gara De Nord kupujemy bilety do Istambułu (po wytargowaniu zostaje na 17 dolarach). Do godziny 15 zwiedzamy Bukareszt; dużo cerkwi, wielkie wrażenie robi gmach parlamentu. Poza tym, to nędza, furmanki na drogach itp. W parkach margines wącha klej. O 16 odjazd. Luksusowy mercedes zaskakuje. steward dzieli colą itp. Granica rumuńsko bułgarska. Trzy godziny bezczynności... Kiedy ten prom wreszcie odpłynie. W jadąc przez Bułgarię oglądamy film 'Speed' - całkiem niezły film, szczególnie, gdy się go ogląda w autobusie.

30 lipca 2000. Dzień trzeci. Niedziela. 


Turcja. Na granicy wszystko przebiegło dosyć sprawnie. O 8 rano w Istambule. Dwie godziny szukamy noclegu. Szukanie polega na tym, że siedzimy na ławkach koło Błękitnego Meczetu i czekamy na oferty naganiaczy hotelowych, potem wysyłamy szpiega, żeby szedł sprawdzić jakie są warunki w oferowanym hotelu. Zostaje na hoteliku za 4 dolary (całkiem, całkiem: dach z widokiem na port, prysznic i herbatka gratis). Zaczynamy zwiedzać miasto: cysterny, Błękitny Meczet, płyniemy na azjatycką stronę. Dużo kobiet nosi chustki na głowie, faceci trzymają się za ręce (czyżbyśmy byli w kraju muzułmańskim?)... i wszyscy jedzą ziarna słonecznika.

31 lipca 2000. Dzień czwarty. Poniedziałek.


Turcja Turcja fot. Paweł Manczyk
Zwiedzamy Topkapi. Udaje nam się wejśc na kartę ISIC (7 dolarów zaoszczędzone). Takie gigantyczne muzeum, mnóstwo eksponatów... nawet fajnie. Poza tym odwiedzamy jeszcze bazary: wielki i egipski. Hmmm, robią wrażenie. Najbardziej odlotowy jest bazar egipski; bazar przypraw i słodyczy. Intensywne zapachy przypraw z najdalszych zakątków świata wiercą w nosie, Kupujemy takie laski z masy rodzynkowej z zatopionymi w środku orzechami... Miodzio. 

Z Gabrysiem jedziemy na dworzec autobusowy. Ten dworzec po prostu trzeba zobaczyć. Mówili nam, że jest wielki i w ogóle, ale jak wysiedliśmy z metra, to i tak, mimo 'przestróg i ostrzeżeń' nas zamurowało. Oglądamy autobusy do Kapadocji. Okazuje się, że nie ma problemu. Ceny są stałe (ok. 20 $) i przewoźnicy nie wykazują chęci do targowania się. (a wszyscy mówili, że spokojnie można się targować). 

1 sierpnia 2000. Dzień piąty. Wtorek.

 
Decydujemy się jechać jednak z całą ekipą do Syrii, a Kapadocję zwiedzić w drodze powrotnej. W grupie raźniej.
Rano w 'cynamonowym' biurze podróży w ruskiej dzielnicy kupujemy bilety do Aleppo (po wytargowaniu się zostaje na 27.5 dolarach).

Zwiedzamy jeszcze Haghię Spohię (na ISIC wchodzimy za friko, oszczędzamy 6 dolarów) .
O 17 odjazd. Stambuł jest jednak gigantyczny. Po 2 godzinach jazdy autobusem jeszcze z niego nie wyjechaliśmy. W oddali widać dzielnice z wieżowcami, gdzieś indziej znowu wielkie bloki mieszkalne.

2 sierpnia 2000. Dzień szósty. Środa.

Po południu w Antakii. Przesiadamy się na inny autobus do Aleppo. o 14 jesteśmy na granicy. Gigantyczne przejście. Kolejne 3 godziny czekania, stania w kolejkach i wypisywania świstków. W międzyczasie Gabryś robi zdjęcie posterunku granicznego (to chyba nielegalne).

Jakieś dziewczyny, Irakijki (bardzo ładne zresztą) ostrzegają nas, żebyśmy nie kupowali funtów w kantorze, tylko u koników. Nie wiemy dokładnie o co chodzi. Okazuje się, że sprawa wygląda tak, że dla nich rządowy kurs bankowy wynosi 12 funtów za dolara, a my dostawaliśmy 46 w banku, a u konika w porywach 47.

15 kilometrów za granicą brakło paliwa w autobusie. I znowu godzina czekania, aż taksówka przywiezie beczkę ropy. Oj, ta podróż nauczy nas przede wszystkim cierpliwości, gdzie się człowiek nie obejrzy, wszędzie czekać i czekać.

Wieczorem w Aleppo. Ruch uliczny nas zadziwia. Przepisy drogowe nie obowiązują, a my na nowo uczymy się przechodzić przez ulicę. Instalujemy się na dachu hotelu u Krokodyla. (1,5 dolara). Ten hotel ma coś w sobie. Dokoła same warsztaty z oponami, dach mały, betonowy, pokoje ciemne, jeden prysznic na trzydzieści osób, a i tak w całej Syrii i Jordanii nie spotkaliśmy nikogo, kto w Aleppo zatrzymałby się w innym hotelu.

3 sierpnia 2000. Dzień siódmy. Czwartek.

 
Syria Syria fot. Paweł Manczyk
Typowe zwiedzanie. Cytadela, meczety, souqi. Te ostatnie robią niemałe wrażenie. Nastawione są raczej na miejscowych, a nie turystów i to właśnie jest w nich najlepsze. Robimy pierwsze zakupy. Sztandarowe 'arafatki' rozchodzą się jak ciepłe bułki.

Po południu w czwórkę, z Karolina, Cyprianem i Gabrysiem taryfą jedziemy do San Simeon (bazyliki Szymona Słupnika); 50 kilometrów od Aleppo. Targujemy się z taksówkarzem jak tylko można. W końcu zostaje na 150 funtach za osobę; jak się potem okazało i tak przepłaciliśmy. 

4 sierpnia 2000. Dzień ósmy. Piątek.

Zebraliśmy się w 11 osób i przy pomocy Krokodyla załatwiliśmy busa z kierowcą na cały dzień. O 7 rano odjazd. Bus zatrzymywał się na żądanie. Jechaliśmy w stronę Raqqi, po drodze zobaczyliśmy zamek Qual At Jabaar (na półwyspie na brzegu Eufratu). Przed samą Raqqą bus zjechał z asfaltu i przez kolejne osiem godzin z piaskiem w zębach przejechaliśmy w poprzeg pustynię syryjską, po drodze zatrzymując się w ruinach Rasafeh, a potem w wiosce Beduinów. Pustynia naprawdę zadziwia. Gdzieniegdzie rosną iglaste, suche krzaki, a w oddali widać piaskowe trąby powietrzne. Do Palmiry dojeżdżamy około 18. Instalujemy się w hotelu. Pokoje dwójki z łazienkami i wiatrakiem za 3 dolary od osoby. Wieczorem pijemy wino z Francuzami.

5 sierpnia 2000. Dzień dziewiąty. Sobota.

  Syria Syria fot. Paweł Manczyk

Wstajemy o piątej nad ranem i idziemy do ruin zobaczyć wschód słońca. Jak mi jeszcze raz ktoś powie, że zachody są piękniejsze od wschodów słońca, to go chyba wyśmieję. Magia kolorów, czerwieni, różowego, żółtego; walka z czernią nocy o miejsce na nieboskłonie... a w dodatku jeszcze te ruiny wokół. W południe wchodzimy do cytadeli. Słońce parzy tak, że wypijamy chyba ze dwa litry wody w ciągu pół godziny. Koło 17 jedziemy busem do Hamy z przesiadką w Homs. Przyjeżdżamy na miejsce jak jest już ciemno. Mimo tego bez problemu odnajdujemy polecany w Lonley’u Riyad Hotel. Instalujemy się na tarasie, ale takim tarasie przez duże 'T'. Duży, zadaszony, z marmurową posadzką i własnym WC. A na dodatek zdominowany przez polskich turystów. Dowiadujemy się że najbardziej integracyjne słowo polsko-arabskie, to "dziura". Nie dość, że brzmi dokładnie tak samo, to na dodatek ma takie samo znaczenie. Wieczorem Darek z Bartkiem i Wojtkiem kupują dwunastokilogramowego arbuza.

6 sierpnia 2000. Dzień dziesiąty. Niedziela.

 
Hama, to chyba największy skansen starych samochodów, a w dodatku wszystkie na chodzie. Wystarczy wyjść na ulicę żeby zobaczyć mnóstwo mercedesów "adenauerów", chevroletów, buicków i innych.
Z Gabrysiem zwiedzamy miasto. Oglądamy norie, koła podobne do młyńskich służące dawniej do nalewania wody do akweduktów. Poza tym oddajemy się leniuchowaniu, popijając od czasu do czasu Crusha (Crush, to smaczna i orzeźwiająca oranżada syryjska, szczególnie, gdy sprzedawana jest prosto z lodu i oczywiście ze słomką). Wieczorem idę z Darkiem na miasto w celach łowów fotograficznych. 

7 sierpnia 2000. Dzień jedenasty. Poniedziałek.

Decydujemy się jechać do Krak de Chevaliers. Busem z przesiadką w Homs docieramy na miejsce. Zamek taki sobie. Faktycznie olbrzymia, gigantyczna forteca Krzyżowców, ale nie wiem, dlaczego mnie jakoś nie zachwyciła.
Jedziemy z powrotem do Homs. Rozdzielamy się. Bartek, Wojtek i Darek jadą do Libanu, a Karolina Cyprian Gabryś i ja plus jeszcze Marta z Damianem, dwoje Polaków, którzy jechali z nami od Aleppo decydujemy się jechać do klasztoru w Mar Musa. Podobno można tam przenocować za friko. Podobno, bo do klasztoru nie dojechaliśmy.

Wystąpił pewien punkt programu, którego nie planowaliśmy. Jadąc busem Karolina nawiązała rozmowę z miejscową dziewczyną, jak się później okazało miała na imię Manal. Nie pamiętam dokładnie jak do tego doszło, w każdym razie cała nasza szóstka została zaproszona do domu Manal na obiad. Wysiedliśmy razem z nią w Małej mieścinie 50 km od Damaszku o nazwie Nabk. Jedzenie było pyszne. Jedliśmy często spotykane w Syrii charakterystyczne placki z mięsem plus jeszcze wiele potraw trudnych, do zidentyfikowania (może lepiej nie wiedzieć co to było). Ale to jeszcze nie koniec wrażeń. Po obiedzie Manal ogłosiła nam, ze wszyscy jesteśmy zaproszeni do Damaszku na imprezę z okazji zakończenia szkoły organizowana przez jej kuzynkę. Nie daliśmy się długo prosić. Do Damaszku zajechaliśmy busem, potem z dworca taksówką (oczywiście na koszt gospodarzy). 

Zaprowadzono nas do dziwnego malutkiego mieszkania w starej dzielnicy Damaszku. Posadzono nas na honorowych miejscach na kanapie. Na imprezie były prawie same kobiety. Patrzyły na nas, my na nie... Na szczęście atmosfera się rozluźniła po pierwszych dźwiękach arabskiego disko, kiedy to nasze gospodynie niczym nie stremowane zaczęły tańczyć i śpiewać. Pomimo tego, że z porozumiewaniem się był niewielki problem, gdyż tylko Manal mówiła po angielsku i tak poznaliśmy kawałek codziennego życia Syryjczyków. Z gościnnością, jak i spontanicznością biją nas Polaków na głowę. Po wszystkich "uroczystościach" znalazło się dla nas skromne pomieszczenie, gdzie mogliśmy przenocować.

8 sierpnia 2000. Dzień dwunasty. Wtorek.


No, ale nadszedł czas pożegnania, my wróciliśmy do realizowania planów naszej podróży, Manal i jej rodzina do dnia codziennego. Zainstalowaliśmy się w hotelu Al Rabie. Polecany przez Lonely Planet, niedrogi i bardzo blisko starego miasta. Śpimy na zadaszonym dachu z własnym prysznicem (zadaszony dach, paradoks?? chodzi o to, że betonowy dach przykryty jest jeszcze szmacianym w celu osłony przed słońcem). Na uwagę zasługuje dziedziniec hotelu, osłonięty altankami z dzikim winem. Idziemy na miasto. W porównaniu z Aleppo stolica wydaje nam się bardziej komercyjną. Jak na Syrię dostrzegamy tutaj dosyć dużą ilość turystów. Ale mimo tego souki i tak robią niemałe wrażenie. Wieczorem wypisujemy kartki pocztowe. 

9 sierpnia 2000. Dzień trzynasty. Środa.

 
Postanowiliśmy zobaczyć wzgórza Golan. Niestety trzeba mieć tam specjalne pozwolenie. Za wskazówkami Lonely-eja udajemy się do Ministry of interior które znajduje się w centrum miasta. Kolejka jest tam większa niż w mięsnym w czasach kryzysu. Jak już swoje wystaliśmy jakiś żołnierz po francusku grzecznie nas poinformował, że to absolutnie nie tutaj się te pozwolenia załatwia. Wysłał nas na peryferie miasta. Z Gabrysiem twardo doszliśmy tam piechotą, bez dokładnego adresu pytaliśmy się bezradnie przechodniów, gdzie znajduje się nasz urząd. Na nasze nieszczęście, natura Syryjczyków jest taka, że oni zapytani o drogę nie znają słowa 'nie wiem'. Każdy chętnie wskaże drogę, problem w tym, że nie zawsze właściwą. No, ale cudem trafiliśmy na jakiegoś kompetentnego (czwarty zapytany z kolei), który wydawał się wiedzieć o jaki urząd nam chodzi. Wsadził nas do taksówki, pomógł wytargować się o cenę i kazał zawieźć do dzielnicy willowej niedaleko ambasady Chin. O dziwo pod wskazanym adresem załatwiliśmy upragnione pozwolenie.

Ale na tym nie kończyło się nasze latanie po urzędach tego dnia. Musieliśmy jeszcze złożyć wnioski o wizy jordańskie. Z tym nie było już większego problemu. Wizy odbieramy o 14. W międzyczasie zwiedzamy muzeum narodowe. Po południu decydujemy się pojechać do Maaluli, chrześcijańskiej wioski 60 km na północ od Damaszku. Spotkani w hotelu Polacy informują nas, że bardzo łatwo dostać się do na miejsce stopem. Prawda jest taka, że autostop owszem, ale jak podróżuje się z płcią piękną. My dwa samce mieliśmy z tym niewielkie problemy. Kolejną przeszkodą okazał się najwolniejszy pas autostrady wyjeżdżającej ze stolicy, który był przeznaczony tylko dla taksówek i busów. Trzeba było czekać na moment, w którym nie nadjeżdżał żaden yellow cab (wszystkie taksówki w Syrii są żółte) i wtedy łapać stopa. Jakoś się udało. Do Maaluli dojechaliśmy w miarę sprawnie, najpierw ziłem, potem Tirem, a na końcu dostawczym mercedesem. 

Maalula piękna. Według mnie absolutne must see w Syrii. W jednym z kilku kościołów chrześcijańskim nawiązujemy rozmowę z sympatycznym księdzem (mówił chyba wszystkimi językami świata). Do Damaszku wracamy busem.

10 sierpnia 2000. Dzień czternasty. Czwartek.

 
Rano jedziemy do Quinaitry (ruiny miasteczka u stów Wzgórz Golan). Na trzecim posterunku (w sumie było ich 6) wojskowym zabierają nam pozwolenie i dostajemy osobistą ochronę, policjanta w cywilu, który nie spuszczał z nas oka w Qiunaitrze. Miasteczko zniszczone doszczętnie. Na horyzoncie izraelskie posterunki wojskowe. Nasz ochroniarz - przewodnik tendencyjnie opowiada nam jak to Izraelczycy zniszczyli miasto. Z daleka widzimy polskich żołnierzy służących w misji ONZ.

Po południu w czwórkę (z Gabrysiem, Cyprianem i Karoliną) już z worami idziemy na dworzec z zamiarem udanie się do Bosry. Niestety najbliższy autobus jest dopiero o 20. 4 godziny czekania. Na zmianę snujemy się po okolicach dworca, robię jeszcze kilka zdjęć starym samochodom; nuuuda. 

Syria Syria fot. Paweł Manczyk
O 22 w Bosrze. Podobno w ruinach rzymskiego teatru jest tu hotel. Idziemy, zamknięte. Po chwili dobijania się do drzwi. otwiera nam stróż nocny. Zaczynamy pertraktować. Najpierw nie chce się zgodzić, żeby nas przenocować, po pół godzinie łamie się, ale wymienia tak chorendalne sumy, że ho ho (i ten jego zabawny angielski). Zaprasza nas na herbatę. Dowiadujemy się niestworzonych rzeczy na temat historii najnowszej. Według niego, to Hitler był dobry, a całą wojnę, to rozpętali Żydzi. No cóż, lepiej z nim na takie tematy nie dyskutować, bo do porozumienia nie dojdziemy, a gdzieś spać trzeba.

W końcu pozwala spać nam na scenie amfiteatru, pod warunkiem, że zwiniemy się przed 6 rano. Amfiteatr jest super - duper (podobno najlepiej zachowany amfiteatr rzymski na świecie). Na dodatek księżyc w pełni świeci centralnie na scenę. Bierzemy latarki i szukamy się po widowni i pomieszczeniach obok. Karolina się boi. co nas jeszcze bardziej zachęca do zabawy. Ale jesteśmy okrutni. No, ale czas spać.

11 sierpnia 2000. Dzień piętnasty. Piątek.

 
Wstajemy o 6, oglądamy amfiteatr i o 7 się zwijamy. Zwiedzamy miasteczko. Moja próba zdobycia butelki wody skończyła się zaproszeniem na herbatę do gospodarzy. W końcu ruszamy. Koło budki z arbuzami jemy śniadanie i jednocześnie próbujemy złapać stopa do Dary (jest piątek, dzień święty w Islamie). Karolinie i Cyprianowi się udaje. My jedziemy busem.

W Darze bierzemy taksówkę do Ramthy (to już w Jordanii). Stary chevrolet jest tak potężny, że wszyscy się mieścimy razem z plecakami (5 dolarów za wszystkich). Przejście przez granice przebiega w miarę sprawnie (2 godziny, to niedużo jak na tamte warunki). W końcu w Jordanii. W Ramcie bierzemy servis taxi (taksówka 6 osobowa) do Ammanu.

Przyjeżdżamy na dworzec oddalony od centrum o pół godziny drogi piechotą (oczywiście idziemy pieszo).
Po uciążliwych poszukiwaniach instalujemy się w Basman hotel za 5 JD za wszystkich (1 dolar 0.7 JD) Ja z Gabrysiem śpimy na ziemi. Wieczorem spacer po mieście. Ogólnie czyściej i bardziej europejsko niż w Syrii. Wolny rynek, kantory na każdym kroku.

12 sierpnia 2000. Dzień szesnasty. Sobota.


Po śniadaniu jedziemy nad Morze Martwe (autobusem do Suweinah; tam jest kąpielisko, po 2.5 JD od osoby).
Tam się naprawdę nie tonie. Utrzymując się w pozycji ’na baczność’ unosimy się na wodzie jak korek i woda sięga nam do ramion. Woda ciepła jak zupa... no i słona (prawie 30 procent zasolenia; Bałtyk ma 5 promili). Dopiero tutaj docenia się dobrodziejstwo prysznica ze słodką wodą; można zmyć z siebie pół kilograma soli. Słońce praży strasznie. Plecy mam spalone tak, że robią się pęcherzyki z wodą. 

Podczas drogi powrotnej gdzieś w połowie trasy w skalnym wąwozie mijamy tablicę informującą nas, że właśnie przekraczamy poziom morza (tak, tak; M. Martwe jest położone -392 metry pod poziomem morza, a Amman 770 metrów nad). Wieczorem wyruszam na miasto w celu poszukiwania kafejki internetowej. Znajduje całkiem niedrogą (1JD za godzinę), wysyłam mejle.

W przewodniku wyczytaliśmy, że Jordańczycy, to straszni telemaniacy. Doświadczamy tego na każdym kroku. W hollu naszego hotelu cały czas przesiadują i oglądają telewizję. Należy zwrócić uwagę na fakt, że drugi program telewizji Jordańskiej jest w całości nadawany w języku angielskim tylko z arabskimi napisami... wieczorem udaje nam się zobaczyć kawałek Star Treka. 

13 sierpnia 2000. Dzień siedemnasty. Niedziela.

Rano żegnamy się z Cyprianem i Karoliną. Oni jadą już do Petry, i dalej do Aqaby. A my? Gabryś otworzył mapę i na wschodzie Jordanii wyczaił Shawmari reserve. W Lonely-ju wyczytaliśmy, że to rezerwat oryxów, cokolwiek to oryxy. Jedziemy autobusem do Zarqui i dalej do Azraqu. Tam oglądamy cytadelę, podobno unikatową, bo zbudowaną z czarnego bazaltu, na mnie jednak nie zrobiła większego wrażenia. No, ale przed nami próba dostania się do rezerwatu tych oryxów. Z trudem łapiemy stopa i podjeżdżamy do drogi skręcającej na pustynię. Do rezerwatu jeszcze jakieś 5 kilometrów. Mamy tylko po 2 litry wody na głowę, nad nami co chwilę latają wojskowe odrzutowce, a powietrze jest tak gorące, że parzy nas w gardle przy każdym wdechu. Nie wiem ile było dokładnie stopni, ale ja obstawiam przy prawie 50 w cieniu... tylko gdzie tu jakiś cień. 

Na horyzoncie namioty Beduinów. Idziemy. Już wiemy, że do rezerwatu pieszo nie dojdziemy, ale do namiotów mamy szansę. Dochodzimy. Beduini leżą w namiocie na dywanie, nawet owce chowają się przed słońcem w cieniu ciężarówki. Konsternacja. Wita nas głowa rodziny. Siadamy na dywanie razem z nimi. Przy nas siadają mężczyźni, kobiety krzątają się wokół. Ktoś przynosi czajnik herbaty. Gabryś pije z owczym mlekiem, ja nie mam odwagi. Próbujemy się targować z Głową rodziny, żeby zawiózł nas swoją ciężarówką (mercedesem z roku 1956) do rezerwatu, tam poczekał na nas i odwiózł nas z powrotem do drogi asfaltowej. Przydaje się kilka liczebników arabskich, których nauczyliśmy się na poczekaniu. Zostaje na 5JD za dwóch. Jedziemy.

W rezerwacie podczas kupowania biletów dostajemy zniżkowe bilety na ISIC. Widzimy strusie i inne zwierzaki, oryxy jedynie z daleka (okazuje się, że ich wybieg ma kilkaset hektarów). Beduin odwozi nas do drogi. Z łapaniem stopa nie ma większego problemu. Zatrzymuje się Cysterna na irakijskich numerach. Dojeżdżamy do Azraqu i stąd również stopem następną ciężarówką na przedmieścia Ammanu (tutaj kierowca częstował nas zimną wodą z termosu). Dalej już busikiem do centrum. Tej nocy już w dwójkę śpimy w pokoju wychodzącym na ulicę. Głośno i jasno od neonów.

14 Sierpnia 2000. Dzień osiemnasty. Poniedziałek.

Nadszedł czas ruszyć się z Ammanu dalej na południe. Decydujemy się przejechać najwęższą drogą na mapie: King’s Highway, drogą wybudowaną w trudnych warunkach górskich. Rano idziemy na dworzec i jedziemy busem do Madaby. tam staramy się złapać stopa do Karaka. Niestety. Łapiemy tylko do Dhubanu, ostatniej wioski przed Kings Highway. Okazuje się, że teoretycznie ta droga w ogóle jest nieprzejezdna, bo akurat wymieniają asfalt. Cud, że tu dojechaliśmy. Stąd łapiemy dalej. Co chwilę zatrzymują się taksówkarze i mówią, że i tak nas nikt za darmo nie weźmie, ale oni za sporą kasę są skłonni. 

Nie poddajemy się. Łapiemy furgonetkę rozwożącą lekarstwa do aptek. Resztę trasy do Karaka przejeżdżamy w przestrzeni bagażowej na kawałku tektury. Kierowcy okazują się mili i zatrzymują się w punkcie widokowym, żebyśmy mogli sobie popatrzeć na serpentyny wijące się w wąwozie. Dojeżdżamy do Karaka. Najgorszy odcinek przejechany. Rezygnujemy ze stopa, idziemy na autobus. Naganiacz informuje nas, ze właśnie odjeżdża autobus do Petry. Wsiadamy. Okazało się jednak, że autobus jechał tylko do Maana. No cóż, daliśmy się nabrać. Gabryś krzyczy po kierowcy... 

W Maanie na dworcu oblecieli nas taksówkarze z zapewnieniem, że ostatni autobus do Wadi Mussa właśnie odjechał i jesteśmy skazani na ich usługi. Cała dyskusja odbywa się przy autobusie do... Petry właśnie. Bezczelność. Jedziemy busem. Na miejscu instalujemy się w Orient Gate Hotel (2JD za nocleg). Śpimy na podłodze w bufecie razem z Japończykami i dwoma palestyńskimi Amerykanami. Z tymi ostatnimi Gabryś gra w szachy. Jutro ważny dzień. 

15 sierpnia 2000, wtorek. Dzień dziewiętnasty. Wtorek.

Petra. Wstajemy o 6 rano. Idziemy do kasy. Mimo relacji różnych turystów, że bez problemu można wejść do środka "przez płot", nie płacąc za wstęp, my jednak decydujemy się kupić bilety. Zresztą o tym, że do Petry można wejść za darmo, każdy się przekonuje się dopiero wtedy, gdy już stamtąd wychodzi. Trudno. W każdym razie 20 JD nie nasze.

Petra to kotlina otoczona strzelistymi skałami. W czasach starożytnych miasto mlekiem i miodem płynące, ze względu na to, że leżało na szlaku handlowym z Persji do Egiptu, później podbite przez Rzymian, w końcu zapomniane i odkryte ponownie dopiero w dziewiętnastym wieku. 

Do środka wiedzie siq - dwukilometrowa szczelina w skale. Gdy z niej wychodzimy, naszym oczom ukazuje się znana między innymi z filmu o "Indiana Jonesie", bladoróżowa świątynia z monumentalnym wejściem (6 metrów wysokości samo wejście). Dalej jest jeszcze kilka świątyń wykutych w skałach, poza tym pozostałości cywilizacji rzymskiej: amfiteatr, kamienne łuki... i wszędzie słychać "fantastiki" amerykańskich i japońskich turystów. No i komercja. Budki z pamiątkami i horrendalne ceny za butelkę wody. Szczerze mówiąc, płacąc 30 dolarów za wstęp oczekiwaliśmy czegoś więcej. Honor ratuje jedynie wąwóz, na który natrafiliśmy prawie przypadkiem. Idąc godzinę kamiennymi schodami, w końcu dochodzi się do kolejnej skalnej świątyni, a po kolejnych 5 minutach można zobaczyć wspaniałe przepaści i skaliste góry po sam horyzont. 

Do Wadi Mussa wracamy późnym popołudniem. Postanawiamy zaszaleć. Idziemy na obiad do restauracji. Za 2,5 JD kupujemy "otwarty bufet", czyli możemy tyle zjeść, ile tylko jesteśmy w stanie. Mniam ryż, makaron i mnóstwo sosów. No i zimny sprite (tańszy niż w Polsce; butelka 0,35 l (!) za 150 filisów, czyli około złotówki).
Wieczorem oglądamy "Indianę Jonesa" w hotelowej recepcji. Przespałem prawie cały film. Na szczęście Gabryś obudził mnie 10 minut przed końcem, akurat na sceny kręcone w Petrze.

16 sierpnia 2000. Dzień dwudziesty. Środa.

 
Nadszedł czas, żeby się stąd ewakuować. Niestety, cena za autobus do Aqaby jest nie do przyjęcia (3 JD). Jedziemy do Manna za 1 JD. Stamtąd autobusem do Aqaby z zamiarem wysiadki na rozjeździe do Wadi Rum.

W autobusie zagadnął nas bardzo miły Hiszpan, Jose. Jak się później okazało, misjonarz przez kilka lat mieszkający w Peru. Przyłącza się do nas. Ze skrzyżowania zgarnia nas Beduin toyotą jeepem. Za 15 JD decydujemy się na kilkugodzinną przejażdżkę po piaskach pustyni, nocleg z kolacją i śniadaniem (wszystko "all inclusive"). 

Jedziemy w trójkę na pace toyoty. Mister pokazuje nam między innymi jedyne drzewko, rosnące na pustyni, wąwóz wyrzeźbiony w skałach i "Marlboro arc" - skalny łuk z reklamy papierosów. Koło osiemnastej dojeżdżamy do obozu. Beduin zostawia nas i jedzie po Amerykanów, którzy również mają spędzić noc w tym obozie. Przyjeżdżają. Rodzinka z Beverly Hills. On - typowy przedstawiciel gatunku "griswold" (szorty, koszula w palmy, aparat na szyi, kamera wideo w jednym ręku, olbrzymia waliza na kółkach w drugim). Ona - Latynoamerykanka, pochodzi chyba z Ekwadoru. Syn smarkacz, córka - 12 lat, wygląda co najmniej na 16. 

Wieczorem Beduini przyrządzają tradycyjne żarcie: kurczak, pieczone ziemniaki i cebula, plus jogurt naturalny z kartonika... W nocy cholernie zimno. Chyba jedyny raz nie żałowaliśmy, że wzięliśmy śpiwory.

17 sierpnia 2000. Dzień dwudziesty pierwszy. Czwartek.

 
Mister ładuje nas na toyotę i jedziemy oglądać wschód słońca. Później do jego domu w Rumie na śniadanie. O 7.30 mamy autobus do Aqaby. Po przyjeździe odprowadzamy Hiszpana do biura sprzedającego bilety na prom do Egiptu. Żegnamy się.

Instalujemy się na dachu najtańszego hotelu (jest winda na sam dach). Poznajemy Darka Więczkowskiego. Jest tutaj w charakterze pilota grup trampingowych zwiedzających Syrię i Jordanię. Wieczorem z Darkiem, kilkoma jego podopiecznymi i parą Czechów organizujemy małą imprezkę. Ciekawe są reakcje Jordańczyków, gdy mówimy do nich "welcome to Jordan". Zwykle oni mówią tak do turystów. 

Okazuje się, że w nocy też gorąco. Idę zadzwonić. Z budki telefonicznej miałem widok na duży elektroniczny termometr. O godzinie dwudziestej było 39 stopni... Z dachu wspaniały widok na wybrzeże Egiptu i oświetlony izraelski Ejlat.

18 sierpnia 2000. Dzień dwudziesty drugi. Piątek.


Za namową Darka decydujemy się zobaczyć rafy koralowe ze statku (statek to może za dużo powiedziane; łódka z przeszklonym dnem). Okazuje się, że kosztuje to prawie tyle samo co wstęp na plaże (autobus w dwie strony 2 JD, plus wstęp na plażę 2 JD, plus wypożyczenie maski i rurki 2 JD). Za statek płacimy 8 JD. W cenie jest osiem godzin na morzu, maski i rurki i pieczona ryba na obiad. Płyniemy może godzinę na pierwsze miejsce snoorkowania. W sumie zatrzymujemy się w pięciu miejscach. Ostatnie - japońskie ogrody - to po prostu bomba. Różnokolorowe rybki, korale o finezyjnych kształtach, a szczęściarze zobaczyli nawet stone fish. Ja za to doświadczyłem na własnej skórze, w jaki sposób ukwiały i inne korale bronią się przed intruzami. Jeden taki musnął mnie po brzuchu i bliznę miałem jeszcze przez trzy miesiące. 

Wieczorem miłe zaskoczenie. Przychodzimy do hotelu i kogo spotykamy?? Starych znajomych: Bartka, Wojtka i Darka, oraz Martę z Damianem. Trzej amigos dojechali do Aqaby polskim autobusem, który złapali na stopa. To był jedyny polski autobus spotkany przez całe 3 tygodnie w Syrii i Jordanii. Wieczorem znowu impreza.

19 sierpnia 2000. Dzień dwudziesty trzeci. Sobota.


Dzień typowo "transportowy". Rano JETT-em (taki jordański pekaes) do Ammanu, o 15 przesiadka na Karnaka (to z kolei syryjski pekaes) do Damaszku. O 19 na miejscu w Al Rabie hotel. Ponownie spotykamy Darka Więczkowskiego z ekipą. Uwaga w autobusach JETT-u!! Turyści są przyzwyczajeni, że napoje w autobusach są bezpłatne... ale nie w JETT-cie. Przy wysiadaniu stewardesa skasowała nas za 2 butelki sprita po 1,5 dinara każdy.

20 sierpnia 2000. Dzień dwudziesty czwarty. Niedziela.

 
Rano zakupy na starym mieście. Udaje nam się trafić do warsztatu, w którym wytwarzane są drewniane szkatułki z niezwykłymi geometrycznymi wzorkami na wieczkach. Ręczna robota, a przy okazji przystępne ceny. Kupujemy każdy po pięć o różnych kształtach. Przydają się na prezenty po powrocie.

O 13 mamy autobus do Dayr Az Zawr. I tutaj wielkie zaskoczenie. Autobus 430 kilometrów pokonuje w cztery godziny i 15 minut (z piętnastominutowym postojem w Palmirze - tam właśnie jem falafla z crushem). Wysiadamy na głównej drodze, jakieś 1,5 km od centrum. Idziemy piechotą. Trafiliśmy chyba do najmniej turystycznego miasta w Syrii, tzn. nie spotkaliśmy ani jednego turysty. 

Hotel najdziwniejszy ze wszystkich. Ściany pomalowane farbą olejną, kłódki w drzwiach zamiast zamków, czuliśmy się jak w szpitalu, albo w sanatorium (pod klepsydrą), a właściciel... okrągły brzuszek, siwa broda i ani słowa po angielsku. Pokój z widokiem na wyschniętą rzekę, dopływ Eufratu. 

Wieczorem idziemy do miasta. Jemy coś, potem Gabryś idzie do hotelu, a ja zadzwonić. Okazało się, że znalezienie telefonu nie jest wcale takie łatwe. Zacząłem krążyć po miasteczku, w końcu gdy już nie wiedziałem, gdzie jestem, podszedłem do pierwszego napotkanego mężczyzny i machając kartą telefoniczną dałem mu do zrozumienia, że szukam telefonu. Ten nie wiedząc, jak mi wskazać drogę, pociągnął mnie za rękaw. Szliśmy około 15 minut, aż w końcu zobaczyłem upragnione telefony, praktycznie nie do znalezienia; schowane za murem tak, że nie można ich dostrzec z drogi.

21 sierpnia 2000. Dzień dwudziesty piąty. Poniedziałek. 


Rano jedziemy w do Mari i Dura Europos. W Mari, położonym 10 km od granicy z Irakiem są wykopaliska archeologiczne gdzie podobno odkopano mumię. W sumie nic nadzwyczajnego, same korytarze wykopane w ziemi, ale trzeba było sprawdzić. No bo kto by to sprawdził gdyby nie my. Potem poszliśmy na drogę łapać stopa. Ciężko było, ale w końcu złapaliśmy busa, który obwoził dwóch trustów: Niemca i Japończyka. Oni też jechali do Dura Europos, więc było to nam na rękę. Ruiny nawet, nawet; niezły widok na Eufrat. Najlepszy był "kustosz", który jeździł na motorze i miał na ramieniu strzelbę. Tym samym busem wracamy do Dayr Az Zawr. 

Po południu dochodzimy do wniosku, że nic tu po nas, zwijamy manatki i jedziemy busem do Raqqi i dalej do Tal Al Abiad, wioski położonej na granicy z Turcją.Przejście to wybraliśmy dlatego, że z niego było najbliżej do Nemrut Dagi. Jak wysiedliśmy z busa od razu miejscowi poinformowali nas, że przejście otwarte jest tylko przez trzy godziny dziennie między 11 a 14. Jakoś nie uwierzyliśmy. Wtedy zjawił się starszy mężczyzna mówiący po rosyjsku i ten rozwiał nasze wątpliwości. Okazało się, że był on Rosjaninem z Kaukazu, że studiował weterynarię w Kijowie, a teraz mieszka właśnie tutaj. Wpraszamy się grzecznie do niego na nocleg. W jego domu zostajemy ugoszczeni kolacją, potem razem z gospodarzem idziemy do sąsiada - lekarza na szklaneczkę araku (mocna wódka anyżowa). Sąsiad przynosi pokrojone pomidory, świeże ogórki i winogrona, schodzą się jeszcze inni sąsiedzi. Po godzince chwiejnym krokiem razem z gospodarzem oddalamy się na spoczynek. Śpimy na dachu.

22 sierpnia 2000. Dzień dwudziesty szósty. Wtorek.


Rano zbieramy się i idziemy na przejście. Do jedenastej jeszcze trochę czasu, więc zatrzymuj emu się na głównej ulicy przy straganach. W kiosku kupuję ćwierć kilograma Yerby mate, herbaty paragwajskiej (płacę ok 0.4 dolara, w Polsce jakieś 10 złotych). Siedzimy sobie z Gabrysiem na chodniku przy głównym rondzie. Zlatuje się mnóstwo miejscowych dzieci. Są nie do zniesienia, cały czas nas zaczepiają. Decydujemy się powoli ruszyć. Po drodze w budce z arbuzami dostajemy jednego za darmo i teraz obładowani na maksa (każdy ma dwa plecaki plus jeszcze arbuz) idziemy na przejście. A tam sielanka. Żołnierze leżą na lóżkach polowych rozłożonych na drodze, przejście i tak jeszcze zamknięte. Podchodzimy do jednego, ważniejszego. Bierze mój paszport, kartkuje, w końcu wstaje, siada na motocykl, mnie każe usiąść z tyłu i jedziemy. 

Dojechaliśmy do bramy tureckiej. Syryjski celnik zawołał tureckiego, pokazał mu mój paszport. Tamten też sobie przekartkował i powiedział, że nie mają nalepek wizowych i nas nie wpuszczą. Najbliższe przejście Kilis, albo Bab Al Hawa jest 200 kilometrów na wschód. Pojechaliśmy z powrotem, z Gabrysiem wzięliśmy każdy swoje dwa plecaki plus jeszcze arbuz i idziemy zrezygnowani. W miasteczku zatrzymuje się koło nas Syryjczyk furgonetką i pyta się po angielsku, w czym nam może pomóc. My mu tłumaczymy, nagle on do nas po POLSKU : "Wsiadajcie chłopaki, ja wam pomogę".

Zdecydowaliśmy, że do Aleppo pojedziemy stopem. Nasz wybawca dogonił swoją furgonetka busa, wsadził nas, nasze 4 plecaki i arbuza do środka zapłacił za bilet i powiedział kierowcy gdzie ma mas wysadzić. Wyrzucił nas na skrzyżowaniu w szczerym polu. O dziwo łapanie stopa poszło całkiem gładko. Zatrzymał się stary dziadek malutka furgonetką. Przewiózł nas jakieś 20 km. Całą drogę mówił nam po francusku jaki to Islam jest dobry i że wszyscy ludzie są braćmi (o dziwo nawet Żydzi byli jego braćmi) itd. Wyrzucił nas na przydrożnym parkingu, z którego właśnie odjeżdżała ciężarówka. Szybko do niej dobiegliśmy, zagadaliśmy do kierowcy, wrzuciliśmy nasze 4 plecaki i arbuza na pakę i w drogę. Kierowca ni w ząb po niearabsku, co jakiś czas zatrzymywał auto i chłodził silnik w Eufracie. Zawiózł nas na przedmieścia Aleppo. Tam już ciężko było ze stopem. 

Do granicy dojechaliśmy taksówką (60 km za 60 funtów każdy). Na granicy nie było większego problemu. Zjedliśmy arbuza - był niedojrzały :( Pas ziemi niczyjej przejechaliśmy TIR-em. Z granicy do Antakii dojechaliśmy taksówką. Na dworcu nas natchnęło i zdecydowaliśmy, że mimo tego, że los nam nie sprzyja, pojedziemy na Górę Nemrut Dagi. W kasie poinformowano nas, że nie ma bezpośredniego autobusu do Kahty (miasteczko pod Nemrutem), ani nawet do Adyamanu i że trzeba jechać najpierw do Golbasi, a potem dalej. Kupiliśmy bilety. Około 19 był odjazd. Autobus nie był pełny, ale zatrzymywał się jeszcze w innych miastach i zbierał pasażerów. Akurat trafiliśmy na pobór do wojska, i w autobusie jechali sami przyszli żołnierze, na każdym dworcu żegnano ich hucznie przy odgłosach bębnów, trąbek; kobiety płakały, mężczyźni się bawili, byliśmy świadkami wielu dramatów rodzinnych.

23 sierpnia 2000. Dzień dwudziesty siódmy. Środa.

 
Do Golbasi przyjechaliśmy o 2.30 w nocy. Nie wiedząc co z sobą zrobić przeszliśmy ze 100 metrów wzdłuż głównej drogi. Zagadał do nas młody Turek. Przedstawił się, zadał standardowe pytania: skąd jesteśmy itd. i poszedł. Za 15 minut ten sam młody Turek przyszedł z kolegami innymi młodymi Turkami. My już cali w strachu (w Polsce od razu byśmy dostali wpier...). A oni się przedstawili zadali standardowe pytania, mówimy im, że chcemy jechać do Adyamany, ale nie mamy czym itd. nagle jeden wyskoczył na drogę, zatrzymał przejeżdżająca ciężarówkę, pogadali z kierowcą i za godzinkę byliśmy już w Adyamanie. Była 4 nad ranem. na dworcu autobusowym nie zostało nam nic innego jak tylko położyć się spać. 

Turcja Turcja fot. Paweł Manczyk
Położyłem się na ławce, paski plecaka owinąłem o nogę... Obudziłem się około ósmej. Na dworcu był gwar, 15 metrów ode mnie policjant kierował ruchem. Gabryś siedział na ławce i rozmawiał z jakimś gościem. Okazało się, że ów gość był bratem właściciela pensjonatu w Kahcie, na który mięliśmy namiary (od Darka Więczkowskiego). Po godzince jazdy dolmusem spałem już w pokoju w Anatolia Pension. O 14 wyruszyliśmy dolmusem w kierunku szczytu. Długo szukaliśmy najtańszej oferty, byliśmy na postoju taksówek, ale propozycja naszego hotelu okazała się najkorzystniejsza (6 milionów lirów). Razem z nami busem jechali jeszcze Richard i Miriam, nasi sąsiedzi ze Słowacji, Virag, Węgierka i dwie Japonki (jedna na imię miała Sony).

Droga okazała się dosyć długa (ponad 70 kilometrów). Busik zatrzymywał się w różnych fajnych miejscach. Przed 18 dotarliśmy na parking przed szczytem Nemrutu (2150 m wysokości), resztę drogi pokonaliśmy piechotą. Chcieliśmy zdążyć na zachód słońca. Szczyt okazały, owszem, ale niestety zaludniony turystami w szortach z kamerami w ręku. Wszędzie jest ich pełno, tak, że trudno zrobić dobre zdjęcie posągom nie uwieczniając przy okazji jakiegoś Amerykanina krzyczącego ’fantastic’. Mimo tego udało się... Virag i Japonki zostały w hotelu niedaleko szczytu, a my ze Słowakami wracaliśmy na dół.

24 sierpnia 2000. Dzień dwudziesty ósmy. Czwartek.

 
Dzień transportowy. Przed południem Siedzieliśmy już w autobusie jadącym do Kayseri. Oczywiście na każdym dworcu na którym się zatrzymał Huczne bębny, trąbki i płaczące matki żegnały swoich synów. Na miejscu byliśmy ok 20. Niemalże w biegu wskoczyliśmy do autobusu jadącego do Goreme. Miasteczka w samym centrum Kapadocji. Przed 22 byliśmy już w pokoiku wydrążonym w skale w Panoramic Pension, hoteliku poleconym przez Virag(3$od osoby za miejsce w pokoju z łazienką). Pokój był co prawda na 6 osób, ale akurat nikogo innego tam nie było. 

25 sierpnia 2000. Dzień dwudziesty dziewiąty. Piątek.

Zwiedzanie Kapadocji.
Przed południem z przesiadka w Nevsheirze jedziemy do podziemnych miast. Trochę inaczej je sobie wyobrażałem. Okazało się, że one naprawdę w całości leżą pod ziemią. Wąskimi korytarzami schodzi się ponad 70 metrów w dół, zahaczając o pomieszczenia różnego przeznaczenia. 

Po południu zapuściliśmy się w jedna z dolinek z rozsławionymi skałami w kształcie... nie powiem czego. Skały, szczególnie te w białym kolorze są tak kruche, że jak na nią nadepniemy pod stopami robi się z niej piasek. Przez to o mało co nie straciliśmy życia wchodząc do jednej ze świątyń wyrzeźbionej na wysokości około 15 metrów; mieliśmy znaczne problemy z zejściem. Wracając spotkaliśmy przewodników, którzy za niewielką opłatą przeprowadzali grupki turystów grzbietami na druga stonkę dolinki. Niestety mieliśmy dosyć wrażeń jak na jeden dzień i nie skorzystaliśmy. Tego samego dnia postanowiliśmy opuścić już Kapadocję. O 20 siedzieliśmy już w wygodnym mercedesie jadącym do Stambułu.

26 sierpnia 2000. Dzień trzydziesty. Sobota.


Wczesnym rankiem Byliśmy w Stambule. Z dworca autobusowego dolmusem firmy autobusowej podjechaliśmy na Sultanhamet. Od razu Poszliśmy w kierunku uniwersytetu. Tam jest najwięcej biur jeżdżących na trasach do Rumunii. Zastanawialiśmy się, czy jechać ’Ortadogu’ do Bukaresztu, Czy ’Torosem’ Do Suczawy. Zostało na Suczawie. Bilet 23 dolary. Odjazd około 14. Za 3 godziny na granicy tureckiej. Z nami poszło bez problemu, choć kilku Turków wrócono z Granicy. Bułgarię przejechaliśmy śpiąc.

27 sierpnia 2000. Dzień trzydziesty pierwszy. Niedziela.

W środku nocy byliśmy na przystani nad Dunajem na posterunku granicznym bułgarskim. Tutaj się zaczęło. Celnicy weszli do autobusu ze śrubokrętami, sprawdzali co tylko można. Potem weszła kobieta szperacz i grzebała co niektórym pasażerom w torbach. 

W końcu na promie. Oczekiwanie, aż ktoś zapłaci łapówkę. Na granicy rumuńskiej nie było lepiej. Celnicy nie chcieli nas wpuścić bez łapówki. Kiedy pilotka naszego autobusu poszła zagadać do takiego grubego urzędasa, ten się tak wkurzył, że kazał wyciągnąć wszystkie bagaże z autobusu na chodnik. Nie było to zbyt przyjemne. No, ale trudno. To przejście przez granicę zajęło nam chyba najwięcej czasu ze wszystkich jakie do tej pory przechodziliśmy. 

W Rumunii pasażerowie zaczęli stopniowo się wyludniać, aż w Autobusie zostaliśmy z Gabrysiem sami, a do Suczawy jeszcze jakieś 80 kilometrów. W końcu autobus stanął i kierowca oznajmił nam, że dalej nie pojedzie. Po niewielkiej kłótni doszliśmy do porozumienia. Jakiś gość zgodził się nas zawieźć do Suczawy swoją dacią. Podwiózł nas pod sam dworzec autobusowy. Od razu kupiliśmy bilety do Przemyśla Odjazd o 4 nad ranem, więc mięliśmy straaaasznie dużo czasu. Poszliśmy do centrum coś zjeść. Lało jak z cebra, a my w zwykłych trampkach. W końcu wylądowaliśmy w dworcowej poczekalni. Nuuuda. Dopiero około 22 zaczęli schodzić się Polacy wracający czy to z Turcji, Mołdawii, czy to z Bukowiny Rumuńskiej. Zrobiło się fajnie. Każdy zaczął opowiadać, gdzie to był, co widział. No i piwo z nocnego się znalazło...

28 sierpnia 2000. Dzień trzydziesty drugi, ostatni. Poniedziałek.

O 4 nad ranem odjazd przemytniczym autobusem. Oczywiście chętnych było wiele więcej, niż miejsc w autobusie, ale nam się jakoś udało. Ukrainę przejechaliśmy bez większych przygód, zatrzymując się co jakiś czas, aby wylądować, lub załadować przemycany towar. W Przemyślu byliśmy przed piętnastą. Mięliśmy szczęście, akurat był jakiś pociąg przejeżdżający przez Gliwice. W pociągu czułem się najmniej pewnie od początku naszego wyjazdy. Co chwilę jakieś podejrzane typy patrzyły na mnie spode łba. Ale udało się. Z Gliwic odebrał nas ojciec Gabrysia.

Dobre rady

ISIC w Turcji - bardzo przydatna karta jeżeli chodzi o zwiedzanie różnego rodzaju muzeów. Sytuacja bardzo się zmieniła od ubiegłego roku jeżeli chodzi o ceny wstepów dla studentów. Tak jak w ubiegłum roku nie był żadnych zniżek, tak w tym było ich bardzo dużo. Zniąki sięgają nawet do 70%

ISIC w Syrii natomiast jest rzeczą bardziej niezbędną niż szczoteczka do zębów. Wstęp do wszystkich muzeów dla obcokrajowców kosztuje 300 funtów , a na ISIC tylko 15. (spotkaliśmy się z tym, że bileterzy nie chcieli nam sprzedać ulgowych biletów ponieważ karta była wypisana odręcznie, a nie na maszynie (muzeum w Palmyrze).

Autostop w Turcji, Syrii i Jordanii nie jest zbyt trudny i chyba bezpieczny (my nie spotkaliśmy się z przypadkami jakichkolwiek kłopotów ani podczas własnych prób podróżowania, ani w opowieściach napotkanych turystów) Niestety obecność płci pięknej jest bardzo przydatna podczas łapania stopa. Jeżeli podróżuje dwóch facetów (tak było w naszym przypadku) to trzeba się uzbroić w odrobinę cierpliwości. Kolejna przeszkodą z jaką się spotkaliśmy jest to, ze kierowcy nie chcą podwozić bezinteresownie, ale od razu wymieniają kwotę (wcale niemałą) za jaka są w stanie nas podwieźć (szczególnie w Jordanii).

Przejście graniczne Tal Al Abiad - w drodze powrotnej chcieliśmy jeszcze odwiedzić górę Nemrut Dagi w południowej Turcji. Dlatego postanowiliśmy wyjechać z Syrii przez przejście Tal Al Abiad, znajdujące się tuż pod Saniurfą w Turcji. Na mapie droga do tego przejścia wydawała się jedna z główniejszych. Niestety w rzeczywistości jest inaczej. Przejście jest czynne tylko trzy godziny dziennie między 11 a 14. Ale to jeszcze nie koniec kłopotów. Niestety nam nie udało się przedostać tym przejściem do Turcji, ponieważ po tureckiej stronie nie mieli nalepek wizowych. Odesłano nas na przejście Kilis, lub Bab Al Hawa (200 kilometrów w linii prostej). Ostatecznie pod Nemrutem byliśmy prawie dwa dni później niż planowaliśmy.

Pozwolenie na wzgórza Golan - niestety w tej kwestii Lonely Planet nie popisał się wcale. Wyczytaliśmy tam (wydanie z lutego 2000), ze pozwolenia można otrzymać w "Ministry of Interior" w centrum Damaszku (niedaleko hotelu w którym mieszkaliśmy). W owym ministerstwie poinformowano nas, ze to absolutnie nie tutaj i odesłano na drugi koniec miasta. I tak goniąc od urzędu do urzędu, po przejechaniu taksówką pół miasta w końcu znaleźliśmy interesujący nas urząd. Był to dom w dzielnicy willowej z aluminiową budką przed bramą. Obok stało dwóch cywili z kałasznikowami. Jednemu z nich oddawało się paszport i po 15 min dostawało się go z powrotem razem z pozwoleniem wjazdu do Quinaitry. Jak trafić do tego urzędu? Wsiadamy do taksówki i każemy zawieźć się pod ambasadę chińską. Tam wysiadamy i idziemy 100 m w gore ulicy. Dochodzimy ronda z pomnikiem Asada w środku. Zobaczymy budowlę z kolumnami i schodami po bokach. Wchodzimy lewymi schodami na górę i stamtąd widać już wspomnianą aluminiową budkę.

Z Aleppo do Palmyry po bezdrożach pustyni - wystarczy poprosić Krokodyla Poliglotę, właściciela hotelu w Aleppo o pomoc w zorganizowaniu takiej wycieczki. Wynajęliśmy mikrobusa z kierowcą na cały dzień. Wyszło nas to ok. 300 funtów na głowę, czyli 6,5 USD. Przyszliśmy o siódmej rano na umówione miejsce, mikrobus już stal. Ustaliliśmy trasę z kierowcą. Zawiózł nas do Qual At Jabar, zamku nad zapora na Eufracie, potem cierpliwie czekał, aż się w rzece wykąpiemy. Około południa zwiedzaliśmy ruiny Rasafeh, a potem zjechaliśmy z asfaltu i już do samej Palmyry z piaskiem w zębach podziwialiśmy burze piaskowe i odległe wioski beduińskie. Na hasło "mister, foto" kierowca zatrzymywał mikrobus, a my urządzaliśmy sesje zdjęciowe. Do Palmyry przyjechaliśmy ok. godziny 17 prosto do telefonicznie zamówionego hotelu (oczywiscie przez Krokodyla)

Problem z wodą choć niespodziewany jest dosyć poważny. Należy pamiętać o tym, ż w Syrii woda sprzedawana jest w butelkach nie zakręcanych lecz kapslowanych, które bardzo lubią same otwierać się na przykład w plecakach. Zresztą i tak najczęściej pijemy wodę z kranu. Dlatego warto wwieźć ze sobą butelkę np. turecką. 

Moje subiektywne zdanie na temat tego co w Syrii i Jordanii jest ciekawe, a nie doceniane.

Aleppo

- drugie co do wielkości miasto Syrii, 3 miliony mieszkańców. Dla większości podróżników wjeżdżających z Turcji do Syrii jest to pierwsze zetkniecie z Azją. To tutaj właśnie uczyliśmy się przechodzić przez ulicę (tak, tak, w Syrii to wcale nie takie proste), zjedliśmy pierwszego dwunastokilogramowego arbuza, a hotel (u Krokodyla Poligloty - nie wiadomo dlaczego większość turystów odwiedzających Aleppo zatrzymuje się właśnie w tym hotelu) znajduje się na uliczce pełnej warsztatów z oponami samochodowymi. Aleppo to chyba najbardziej azjatyckie miasto kraju. Souki (kryte bazary) są najmniej komercyjne (w przeciwieństwie na przykład do Damaszku) i nastawione na miejscowych klientów, a nie turystów

Hama

- o ile przewodniki zachęcają do odwiedzenia Hamy głównie z powodu norii - wielkich kół młyńskich dawniej wykorzystywanych do nalewania wody do akweduktów, o tyle dla mnie to przede wszystkim wielki skansen starych samochodów. Po odwiedzeniu wszystkich większych miast Syrii mogę stwierdzić, ze właśnie w Hamie można spotkać najwięcej archaicznych mercedesów, buickow, opli i innych potężnych aut z błyszczącymi chromowanymi chłodnicami.

Maalula

- chrześcijańska wioska położona 60 km. na północ od Damaszku. wedlug mnie absolutne "must see" w Syrii. jedno z nielicznych miejsc na świecie (albo nawet jedyne), gdzie do dzisiaj można usłyszeć język staro aramejski (język Chrystusa). Położona na zboczach malowniczej doliny o skalistych brzegach. Dodatkowym elementem przyciągającym turystów jest największe zagęszczenie sklepów z alkoholem w całej Syrii. Dojazd stopem lub autobusem z Damaszku za 12 SP (około 0.25 USD)

Quinaitra

- kiedyś miasteczko u stop wzgórz Golan, a dzisiaj to co po nim zostało. Istny skansen, kawałek historii najnowszej. Całkowicie zniszczone podczas wojen syryjsko izraelskich w latach 60-tych i 70-tych. Dojazd z Damaszku mikrobusem (1 godz., 0.5 USD), na ostatnim posterunku ONZ (w sumie chyba 5 razy policja i wojsko sprawdza paszporty i pozwolenie) do busa wsiada policjant w cywilu, coś w rodzaju ochrony. Na początku informuje nas co wolno, a czego nie wolno (fotografowanie, itp.), a potem oprowadza po rożnych ciekawych miejscach. Wielkie wrażenie robi szpital podziurawiony jak sito kulami z karabinów maszynowych.

Amman

- wiele osób nie docenia tego miasta. Traktują Amman jako miasto tranzytowe z którego uciekają do flagowych atrakcji Jordanii: Perty i Wadi Rum. Mi jednak podobał się ten uliczny gwar, trochę bardziej europejski od syryjskiego, ale niemniej ciekawy. Jest tu trochę czyściej, niż w Syrii, ale i ceny trzy razy wyższe. Można tu zobaczyć namiastkę bliskowschodniego świata petrodolara. Wystarczy znaleźć jakiś czyściutki placyk, gdzie mercedesy eski stoją przed bankami o nazwach typu "Quwait Bank", czy "Saudi Gulf Bank"; nazwy mówią same za siebie. Poza tym, ponieważ Amman jest położony prawie 800m nad poziomem morza, jest tam nieco chłodniej niż w innych miastach, które odwiedziliśmy (średnia temperatura lata to 33 stopnie, przy 40 stopniach w Damaszku).

słowa kluczowe: termin: 28.07.2000 - 28.08.2000
trasa: Bukareszt - Istambuł - Aleppo - Damaszek - Maalula - Bosra - Suweinah - Amman - Petra - Aqaba - Damaszek - Dayr Az Zawr - Aleppo - Goreme - Istambuł - Suczawa - Przemyśl

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 0 / 5 (0)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 0 / 5 (0)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 13786 od 23.07.2005

Komentarze

Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone