lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Delhi  
Zdobienia na gopurach świątyni Sri MeenakshiMadurai, Indiefoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

World’s biggest election kicks off as India votes

Why a deluge of Chinese-made drugs is hard to curb

Can TikTok's owner afford to lose its killer app?

Chinese cities sinking under their own weight

Stabbed Australian bishop forgives alleged attacker

The West says China makes too much. Its workers disagree

Biden calls for tripling tariffs on Chinese metals

Inside Thailand's Casablanca: A town of exiles, revolutionaries and fear

Watch: Volcano in Indonesia spews lava and smoke

Sydney stabbings: Bondi Junction mall to reopen on Friday

Israeli missile hits Iran as explosions are heard

Israeli missile has struck Iran, US officials say

US again warns Israel against Rafah offensive

Flurry of attacks heightens Israel-Hezbollah fears

Iran morality police arrest dead protester's sister, family says

US and UK extend sanctions against Iran

EU to tighten Iran sanctions after Israel attack

Dubai airport delays persist after UAE storm

'I’m in pieces' - Israeli hostage's agony over husband held by Hamas

Qatar reassesses mediator role in Gaza truce talks

Miasta Azji

 Hua Shan

warto zobaczyć: 8
transport z Hua Shan: 3
dobre rady: 18

wybierz
[opinieCount] => 0

 Szanghaj

warto zobaczyć: 18
transport z Szanghaj: 1
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Stambuł

warto zobaczyć: 38
transport z Stambuł: 2
dobre rady: 40

wybierz
[opinieCount] => 0

 Katmandu

warto zobaczyć: 14
transport z Katmandu: 3
dobre rady: 21

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pekin

warto zobaczyć: 27
transport z Pekin: 5
dobre rady: 60

wybierz
[opinieCount] => 0

 Jerozolima

warto zobaczyć: 9
transport z Jerozolima: 3
dobre rady: 12

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pokhara

warto zobaczyć: 9
transport z Pokhara: 1
dobre rady: 9

wybierz
[opinieCount] => 0

 Xi'an

warto zobaczyć: 10
transport z Xi'an: 2
dobre rady: 19

wybierz
[opinieCount] => 0

 Tajpej

warto zobaczyć: 22
transport z Tajpej: 11
dobre rady: 39

wybierz
[opinieCount] => 0

 New Delhi

warto zobaczyć: 23
transport z New Delhi: 2
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Iran
     kursy walut
     IRR
     PLN
     USD
     EUR
  •  Iran
     wiza i ambasada
    Iran
    ambasada w Polscetak
    wymagana wizatak
    wiza turystyczna jednokrotna na 30 dni pobytu kosztuje 50 euro
    Najmniejsza
    prowizja w Polsce!
    117 PLN wiza tranzytowa - około 14 dni roboczych sprawdź szczegóły

Z Colombo do Istambułu lądem - wyprawa transAzja 2005

niedziela, 17 lip 2005
Nuwara Eliya fot. Krzysztof Stępień

Pruszków, Polska
poniedziałek, 3 stycznia 2005 15:00

"Przed wyprawą"

7 stycznia 2005 roku mieliśmy z Warszawy wylecieć do Colombo na Sri Lance, rozpoczynając naszą czteromiesięczną podróż po Azji. Niestety natura pokrzyżowała nam plany. W wyniku tsunami miejsca, które chcieliśmy zobaczyć na Sri Lance i kilka w Indiach, zostały całkowicie zniszczone. Czym są jednak nasze plany w porównaniu z tym, co czują ludzie, którzy w kataklizmie stracili wszystko? Plany zawsze można zmienić, a tego, co przeżyli ludzie, którzy cudem ocaleli, często bardzo okaleczeni, nie da się porównać z niczym.

Znajomi i rodzina znając nasze plany proponowali zmienić trasę. My jednak zdecydowaliśmy, że opóźnimy termin wylotu o 11 dni. W tej sytuacji wylatujemy do Colombo 18 stycznia.

Jeśli do czasu naszego wylotu na Sri Lankę sytuacja na wyspie zmieni się ze względu na epidemię lub bardzo trudny dostęp do wody pitnej, to Colombo potraktujemy tylko jako port tranzytowy i polecimy do Madrasu w Indiach. Mamy jednak nadzieję, że do takiej sytuacji nie dojdzie i że będziemy mogli zostać trzy tygodnie na Sri Lance, na której przecież do zobaczenia są nie tylko plaże, ale przede wszystkim wnętrze kraju.

Wiemy, że turyści są w chwili obecnej na Sri Lance. Ci, którzy przyjeżdżają, od razu są wysyłani w centralne, wysoko położone rejony wyspy. Izba turystyczna na Sri Lance zachęca obcokrajowców do tego, by nie rezygnowali z urlopów na wyspie i żeby przyjeżdżali. To samo mówią przedstawiciele władz na Sri Lance i urzędnicy Ambasady Sri Lanki w Warszawie. Ważne jest by pokazać tym ludziom, że turyści nadal będą przyjeżdżać na wyspę.

Poniżej prezentujemy oficjalne stanowisko Sri Lanki w tej sprawie:


7. What does the Sri Lanka Tourist Board advise foreigners who want to travel to Sri Lanka for the next few months?
The Sri Lanka hotel and tourism trade industry is making efforts to return to normalcy. The affected tourism infrastructure should be fully operational by the end of February 2005. Meanwhile, visitors can still visit the Cultural Triangle, the highlands (such as Nuwara Eliya) and beach resorts in the north-western part of the island.

8. What does the Sri Lanka Tourist Board advise tour operators worldwide with regards to travellers who want to travel to Sri Lanka for the next one month?
Over the next one month, travelers can make arrangements to visit the island’s Cultural Triangle and the highlands (such as Nuwara Eliya). The beach resorts in the north-western part of the island are also fully operational.

9. What is the current status of hotels on the island?
To date, we have confirmed that several hotels in the South Coast areas have resumed operations, and are equipped with sufficient food and fresh water supply. A complete list of hotels is available online at http://www.contactsrilanka.org/Hotelslatest31122004.xls
Initial reports indicated that only five hotels have suffered severe structural damage. The rebuilding process will be evaluated in due course, but most hotels will be back in operation by end February 2005.  

źródło:
Tsunami Information Management Centre - Sri Lanka Tourism
31 December 2004
 

Dzień 2 - Colombo, Sri Lanka
czwartek, 20 stycznia 2005 19:50

"Witaj Azjo!"

Colombo, gospodarcza i polityczna stolica Colombo Colombo fot. Krzysztof Stępień
19 milionowej społeczności wyspy. Miasto niezwykle rozległe, położone wzdłuż brzegu oceanu. Główna arteria komunikacyjna miasta jest ciągnąca się wiele kilometrów z północy na południe Galle Rd. Jest wiecznie zatłoczona i głośna do granic możliwości, podobnie z resztą jak całe miasto. W zależności od tego przez jaką przebiega dzielnicę, przybiera inny wygląd. Mamy tu zarówno ekskluzywne dzielnice z apartamentowcami, ambasadami i nowoczesnymi centrami handlowymi jak i niewielkie, lokalne sklepiki i punkty usługowe. Wszystkiemu towarzyszą barwne i wszechobecne reklamy.

Colombo Colombo fot. Krzysztof Stępień
Do Colombo dotarliśmy zgodnie z planem. Lot z Pragi z przesiadką w Dubaju przebiegł wyjątkowo przyjemnie. To, co pierwsze nas "uderzyło" w dosłownym tego słowa znaczeniu to fala gorącego powietrza przesyconego wilgocią (a była godzina 6:30 rano). Szybka odprawa graniczna i stanęliśmy przed koniecznością dostania się do centrum Colombo. Lotnisko Bandaranaike położone jest około 30 km na północ od stolicy i prowadzi do niego - zdaniem naszego kierowcy - zbyt wąska i wiecznie zatłoczona droga. Już w terminalu dopadli nas taksówkarze proponując przejazd do centrum za "jedyne" 14USD. Wiedzieliśmy że do centrum jeżdżą także i autobusy miejskie. Postanowiliśmy spróbować. Udało się, ale nie do końca. Coś co miało być autobusem publicznym okazało się prywatnym busem choć kierowca zapewniał że jest to transport publiczny. Tak czy inaczej prawie godzinna podróż do centrum kosztowała nas 200 Rs (niecałe 2USD) ale musimy dodać ze dostaliśmy chyba najlepsze miejsca - obok kierowcy.

W Colombo, w odróżnieniu od wielu innych azjatyckich miast nie ma dzielnicy typowej dla "plecakowców". Hoteli jest stosunkowo dużo jednak są rozsiane po całym mieście. Ich standard jest raczej wyższy, przez co są droższe. Dodatkowo - jak się dowiedzieliśmy - po tsunami liczba turystów przybyłych do Colombo uległa zwiększeniu, co przejawia się często brakiem miejsc.

Colombo Colombo fot. Krzysztof Stępień
Po dotarciu do centrum miasta złapał nas ryksiarz i zaproponował pomoc. Nie mieliśmy dużego wyboru, więc po ustaleniu ceny zaczęliśmy objazd miasta w poszukiwaniu hotelu. Jedne były pełne, inne za drogie (powyżej 25USD za pokój). Szukaliśmy dalej. Dotarliśmy w końcu daleko na południe Colombo, na jego peryferia, do dzielnicy zwanej Mount Lavinia. Uważana jest za dzielnice turystyczna - tak przynajmniej wyrażał się nasz ryksiarz. Po kilku próbach mieliśmy nocleg. 1320 RS (około 13USD). Ładny, przestronny pokój, z wyposażoną łazienką, wentylatorem i balkonikiem z widokiem na ocean. Położony jest około 50m od plaży, od której dzielą go tory kolejowe. Przed tsunami widok na teren przed hotelem musiał być oszałamiający. Teraz jednak bardziej przypomina wysypisko. W czasie tsunami hotel w którym zatrzymaliśmy się został poważnie zalany i woda sięgała połowy parteru. Obecnie po zniszczeniach nie ma śladu a na podłodze jest śliczna terakota. Jest to przykład jak szybko ludzie ci starają się wrócić do normalności.

Rejon Colombo został stosunkowo lekko dotknięty przez kataklizm. Poruszając się po Galle Rd. nie można się nawet domyślić że takie zdarzeniem wogóle miało miejsce. Jednak gdy dotrze się na plaże widok zniszczeń jest porażający. Ruiny murowanych domów znajdujących się bezpośrednio na plaży, wraki łodzi, masa śmieci wyrzucanych przez fale, ubrania, rzeczy osobiste... Tylko w niektórych miejscach widać prace remontowe, najczęściej w pobliżu hoteli. W miejscach gdzie mieszkali ludzie najbiedniejsi nie robi się nic. Na pozostałościach ścian ponaklejano liczne nekrologi. Przybyło żebrzących którzy zaczepiają turystów opowiadając o tsunami proszą o pieniądze. Trudno jest im odmówić...

Colombo Colombo fot. Krzysztof Stępień
Poruszanie się po mieście jest stosunkowo łatwe. Działa tu dobrze rozwinięta sieć autobusów wspomaganych przez lokalne busy. Nadbrzeżna sieć kolejowa działa wyjątkowo sprawnie. Calość uzupełniają tuk-tuki - trójkołowe ryksze pędzące po ulicach miasta. Ceny są za to dość zróżnicowane. Tuk-tuki są traktowane jako taksówki a ich kierowcy robią dobry interes na wożeniu turystów, często zawyżając kilkakrotnie cenę jaką zapłaciłby Lankijczyk. Za przejazd z centrum do Mount Lavinia rykszą zapłaciliśmy 500 Rs. Dzisiaj, za przejazd tej samej trasy pociągiem podmiejskim zapłaciliśmy 10Rs (2x 5Rs) a w drodze powrotnej autobusem - 2 x 10Rs. Tak na marginesie 1 USD to niecałe 100 Rupii lankijskich.

Pogoda w Colombo nas nie zaskoczyła. Generalnie jest gorąco i parno przez całą dobę. Poranki są słoneczne i bezchmurne. W nocy, w hotelu, przy włączonym wentylatorze termometr wskazywał 30 st.C. Nad ranem temperatura spadla... do 28 st.C. Przed południem ze wschodu naciągają chmury. Powietrze staje się coraz cięższe i wilgotniejsze. Po 15 pada obfity acz krótkotrwały deszcz oczyszczający powietrze.

Dzisiaj miasto oglądaliśmy głównie spacerując jego ulicami. Jutro zamierzamy wynająć ryksze na kilka godzin i zdać się na pomysłowość kierowcy. W następnej relacji postaramy się napisać coś więcej o tym co warto zobaczyć w Colombo.

Dzień 3 - Colombo, Sri Lanka
piątek, 21 stycznia 2005 20:00

"Naszym zdaniem..."

Colombo Colombo fot. Krzysztof Stępień
Colombo jest dość dziwnym miastem. Z jednej strony nowoczesne, postępowe, a z drugiej brudne, głośne i chaotyczne. Zanim tu przyjechaliśmy, wyobrażaliśmy je sobie jako pewnego rodzaju przedłużenie Indii. Wszystko co widzimy, porównujemy z obrazami, które zapamiętaliśmy z odwiedzonych dwa lata temu Nepalu i północnych Indii. Okazuje się, że Sri Lanka, przynajmniej stolica, wyraźnie się od nich różni. Najbardziej zwróciliśmy uwagę na mieszkańców. Są oni niezwykle elegantcy. Meżczyźni (bez względu na wykonywany zawód) zwykle noszą wyprasowane koszule i garniturowe spodnie, natomiast kobiety są bardzo zadbane, wyjątkowo atrakcyjne, w swoich kolorowych strojach wygladają bardzo ładnie... Jest na co popatrzec. Dominuje tu moda europejska lub jej połączenie z lokalnymi trendami. Tradycyjne sarii noszą dojrzalsze panie.

Niemal każda ulica upstrzona jest masą bilboardów, często z europejskimi modelkami - co w Indiach się raczej nie zdarzało. Jest tu mnóstwo dobrych samochodów, których nie powstydziłyby się europejskie miasta, niektóre na prawde robią wrażenie...

Colombo Colombo fot. Krzysztof Stępień
A jedak Colombo jest męczącym miastem i chyba mało turystycznym. Poza tym nie ma tu dużo do zobaczenia w kwestii zabytków czy architektury. Dzielnice, wydawałoby się turystyczne, nie posiadają infrastruktury przyjaznej turyście. Brak jest oznaczeń, trudno kupić coś do picia, jedzenia o mapach miasta już nie wspominając. Brak jest sklepów z upominkami. Trudno jest wymienić czeki podróżne. Jest to chyba możliwe tylko w bankach, które nie wiedzieć czemu, są zamknięte już o 14, podczas gdy mają pracować do 15:30. Kantory wymieniają tylko gotówkę.

Inną sprawą jest z główna arteria - Galle Rd. Nie ma tam nic do zwiedzania, ale za to mozna kupic wszystko. Od ubrań przez kosmetyki, materiały, sprzet AGD/RTV, biżuterię po samochody. Znaleźć tam też można banki, ambasady, kina, kasyna, restauracje i wszystko inne. Wydaje się, że życie toczy się przy tej jednej ulicy.

Ogólnie Colombo robi wrażenie zakurzonego, hałaśliwego, kulturowego tygla, w którym nowoczesność próbuje wyprzeć tradycję lub wręcz bierze nad nią górę.

Jutro chcemy opuścić stolicę i udać się do leżącego w centrum wyspy Kandy. Najłatwiej dostaś się tam pociągiem. Niestety okazało się, że miejsca są wykupione na dwa dni do przodu. Pozostaje więc autobus...

Dzień 5 - Kandy, Sri Lanka
niedziela, 23 stycznia 2005 16:15

"Nad jeziorem Kandy"

Opuściliśmy Colombo i jesteśmy drugi dzień w Kandy. Kandy Kandy fot. Krzysztof Stępień
Jest to niezwykle przyjemna miejscowość położona w górzystym terenie, w centralnej części wyspy. Bardzo łatwo dostać się tu ze stolicy. Transport na Sri Lance sprawia wrażenie znacznie bardziej zorganizowanego niż w Nepalu czy północnych Indiach. Wprawdzie miejsca w pociągu były zarezerwowane dwa dni na przód, ale bez problemu można było się dostać do Kandy autobusem. Wprawdzie główny dworzec autobusowy w Colombo może skutecznie odstraszyć turystę, ale nie trzeba się zrażać wrażeniem chaosu, który tam panuje, wystarczy wiedzieć, gdzie się chce jechać. Są dwa rodzaje autobusów do Kandy: zwykłe (58Rs) oraz Intercity z klimatyzacją (120Rs). Obydwa dystans 116 km pokonują w 3 godziny. Co więcęj, odjeżdżają z dworca jeden za drugim przez cały dzień. Przejazd był naprawdę przyjemny, choć z plecakami mieliśmy trochę ciasno. 

Kandy Dancers Kandy Dancers fot. Krzysztof Stępień
Do Kandy dotarliśmy przed godziną 15 i szybko znaleźliśmy nocleg w jednej z dzielnic położonych na zboczu powyżej jeziora. Hoteli jest co niemiara. Tylko wybierać. My zatrzymaliśmy się w drugim sprawdzonym przez nas hotelu. Za jedyne 600Rs dostaliśmy piękny salonik na piętrze, urządzony z dużym smakiem i wyczuciem, z łazienką, z gorącą wodą, moskitierą i wentylatorem. Tak na marginesie, okazało się, że cena hotelu w Colombo zawierała w sobie pełne śniadanie, w skład którego wchodziły: dzbanek kawy lub herbaty, 10 tostów, 6 jaj w dowolnej formie, masło, dżem, sałatka owocowa oraz swieżo wyciśnięty sok owocowy. Pychota !!!

Ponieważ prosiliście nas, abyśmy podawali więcej cen i praktycznych informacji, więc podajemy kilka z popularnej sieci supermarketów: 
cola 1,5l — Rs85,
woda Natural Mineral Water 1,5l — Rs220 (coś droga, więc może jakaś specjalna),
batonik Cadbury — Rs40.
Ktoś prosił o  cenę Pampersów (nie znamy się na nich, więc cytujemy napisy):
Comfort XL 34 szt — Rs900,
Comfort L 38szt — Rs900,
Comfort M Baby Dry — 1050Rs,
cukier ciemny 1kg — Rs43,
herbaty od Rs25 do kilku tysiecy.

mieszkancy Kandy mieszkancy Kandy fot. Krzysztof Stępień
Zabudowania Kandy rozsiane są na zboczach otaczających nieduże, sztuczne jezioro. Na jego północnym brzegu zlokalizowana jest chyba największa tutejsza atrakcja — świątynia zęba Buddy. Według wierzeń jest tu przechowywany ząb Buddy, który wypadł ze stosu kremacyjnego i został przemycony na wyspę we włosach księżniczki. Poźniej jego losy były dosyć burzliwe, zmieniał miejsce pobytu, i tak do końca nie wiadomo, czy relikwie na pewno są w tej świątyni nadal przechowywane. Wstęp do świątyni jest bardzo nadzorowany przez armię, po tym jak w 1998r. dokonano tu zamachu bombowego. Przechodzi się przez dwie bramki, gdzie się jest poddawanym kontroli. Trzeba pamiętać o odpowiednim ubraniu i zdjęciu obuwia. Dla turystów wstęp jest płatny: 200Rs od osoby + 100 za aparat. Samo wnętrze nie jest jakoś wyjątkowo ciekawe, ale jest to doskonała okazja do obserwacji praktyk religijnych mieszkańców.

Dzień 7 - Kandy, Sri Lanka
wtorek, 25 stycznia 2005 13:00

"Poya"

Godzinę jazdy na zachód od Kandy, w Pinawella Pinawella fot. Krzysztof Stępień
Pinnawela, znajduje się rządowy sierociniec dla słoni. Obecnie znajduje się w nim około 50 słoni. Dostaliśmy się tam lokalnym autobusem z Kandy za Rs 46. Widok turystów w bardzo lokalnym autobusie jest stosunkową rzadkością, gdyż zdecydowana większość turystów podróżuje do Pinnawela taksówkami lub zorganizowanymi wycieczkami. Niestety ich cena zaczyna się od 600 Rs, ale my wybraliśmy tańszy wariant.

Cały ośrodek położony jest nad brzegiem rzeki, w bardzo malowniczej okolicy. Zajmuje się opieką nad porzuconymi w dżungli oraz okaleczonymi przez miny słoniami. Także w Pinnawela od 1984 roku przychodzą na świat słonie.

Dotarliśmy tam zaraz po południu, akurat w porze karmienia. Można było zobaczyć, jak małe słoniątka karmione są butlami z mlekiem. Jadły z wielkim apetytem... Potem całe stado dumnym krokiem przemaszerowało przed "stadem" gapiących się na nie turystów w stronę rzeki, gdzie z przyjemnością oddały się kąpieli. Cała impreza jest bardzo komercyjna. Nad rzeką wybudowano restauracje z tarasami widokowymi, żeby turyści mogli z góry oglądać kąpiące się słonie. Cena biletu jest dość wysoka —  Rs 500, jednak jest to dobre miejsce do zobaczenia dużej liczby słoni w jednym miejscu.

Każda pełnia księżyca jest na wyspie obchodzona w sposób wyjątkowy. Święto nazywa się Poya. Tak się złożyło, że miało ono miejsce wczoraj. Tego dnia pozamykane są wszelkie urzędy, banki, wiele sklepów, nie sprzedaje się alkoholu i generalnie poruszanie się po wyspie jest utrudnione. Główne obchody tego święta w Kandy mają miejsce w Świątyni Zęba. Przez cały dzień mnóstwo ludzi modli się w świątyni. Wieczorem plac przed świątynią i okoliczne bunynki są pięknie oświetlone, a stojące przed wejściem białe posążki buddy są ozdobione girlandami pachących kwiatów. Ludzie gromadzą się na głównym placu i modlą razem z mnichami, siedzącymi najbliżej świątyni. Wszystko to bardzo pięknie wygląda i wprawia obserwatora w niezwykły nastrój.

Dzień 9 - Nuwara Eliya, Sri Lanka
czwartek, 27 stycznia 2005 17:10

"kuchnia lankijska"

Do tej pory dwie rzeczy dają się nam we znaki: kuchnia i temperatura. Kuchnia lankijska to przede wszytskim chili z dodatkami. Przynajmniej takie sprawia wrażenie. Trudno powiedzieć o niej, czy jest smaczna czy nie, ponieważ już po pięciu kęsach posiłku przestaje się czuć jakikolwiek smak. Ostre tu jest wszytsko od gorących posiłków, przez przekąski, po prażone orzeszki. Dominują tu potrawy z ryżu podawanego z warzywnymi lub mięsnymi dodatkami. Generalnie trzeba stwierdzić, że na Sri Lance mało jest przydrożnych restauracji, jakie znaliśmy z Indii czy Nepalu. Trudno nieraz turyście znaleźć miejsce, w którym można zjeść obiad. Może po prostu źle szukamy. W sumie nie możemy się bardzo na ten temat wypowiadać, gdyż do tej pory udawało się nam jedynie skosztować wszechobecnego fried rice oraz rice curry. Czasem mamy wrażenie, że nic innego w karcie nie ma. Do wielu potraw z ryżem, pomimo że i tak są same w sobie już ostre, dostaje się oddzielnie pastę z chili, którą można sobie wmieszać do potrawy, i uczynić ją prawie niezjadalną dla Europejczyka. 

Gdy byliśmy w Nepalu bardzo często zamawialiśmy Dhal (sos lub zupa z soczewicy). Tu również jest on dostępny, oczywiście w wersji lankijskiej — baaardzo ostry. Zapach powszechnie używanych przypraw roznosi się dookoła. Pachną nimi autobusy, sklepy a nawet ludzie. Łatwo są dostępne różnego rodzaju przekąski. Są to podobne do naszych naleśnikow czy pączków, potrawy z ciasta pieczone w głębokim oleju. Wszystko oczywiście ostre. Dowiedzieliśmy się, jak łagodzić skutki pikantnego posiłku. Otóż po jedzeniu należy zjeść mały kartonik jogurtu. Z jednej strony jest to deser, a z drugiej przyjemnie łagodzi podrażnione podniebienie. Tego dowiedzieliśmy się od lankijczyków. Natomiast metodą prób i błędów odkryliśmy, że równie dobry efekt przynosi zjedzenie kilku bananów. Generalnie owoce są bardzo łatwo dostępne i tanie. Kilkogram bananów kosztuje około Rs40, mały ananas Rs10. Z napojów króluje oczywiście Coca-Cola, woda i lokalne napoje gazowane, plus oczywście kawa i wszechobecna herbata. Poprzednio pisaliśmy, że kupiliśmy wodę za Rs220. Cóż... tak to jest, jak się nie sprawdza opakowań przed zakupem. Po dotarciu do hotelu okazało się, że na butelce figuruje wielki napis: IMPORTED FROM FRANCE, a poniźej wielka cena Rs220. Tragedia... Kupować wodę na Sri Lance importowaną z Francji... Cena lankijskiej wody to średnio Rs40 za 1l i uwierzcie nam — smakiem się nie różni...

Nuwara Eliya Nuwara Eliya fot. Krzysztof Stępień
Pogoda na Sri Lance jest uzależniona od tego, w jakiej części kraju akurat się przebywa. Wyspa jest mała, ale klimat ma dość fikuśny. Zawsze na jednym wybrzeżu jest pogodnie, podczas gdy na przeciwległym panuje monsun. Temperatury są bardzo wysokie i bardzo utrudniające poruszanie się. Czasem odechciewa się wychodzić spod pokojowego wentylatora. Już w ciągu pierwszych 3 dni, pomimo stosowania kremów ochronnych, spiekły się nam twarze i inne odkryte części ciała, a ani razu celowo się nie opalaliśmy. Teraz przechodzimy etap obłażenia ze skóry. Nawet w nocy temperatury są trudne do wytrzymania. Poczucie gorąca potęguje jeszcze wilgotność powietrza. Niestety zbił się nam termometr i nie jeśtemy w stanie ocenić, czy jest to 35° czy 30°C, a zakup nowego termometru na Sri Lance jest chyba niewykonalny. Nieco lepiej jest w górach. W Kandy popołudnia były przyjemniejsze, a nad ranem czasem było nawet chłodno.

Dzisiaj przybyliśmy do najwyżej położonego regionu na wyspie. Zatrzymaliśmy się w Nuwara Eliya — herbacianym raju. Krajobrazy widziane z okien autobusy były cudowne. Ciągnące się kilometrami sady herbaciane na tle majestatycznych gór.

Na ten temat, jak i o odbytym wczoraj nocnym wejściu na Adam's Peak (jednej z najwyższych gór na wyspie, miejscu pielgrzymek od ponad 1000 lat) napiszemy w następnym "odcinku".

Dzień 10 - Nuwara Eliya, Sri Lanka
piątek, 28 stycznia 2005 17:10

"Sri Pada"

Adam's Peak - miejsce, w którym zstąpił na ziemię Adam po stworzeniu go przez Boga, znane także jako Sri Pada - święty odcisk stopy - pozostawiony przez wstępującego do raju Buddę. Miejsce to znane jest także jako "Samanalakande" - góra motyli, na którą przylatują one, by umrzeć. Chrześcijanie wierzą, że duży odcisk stopy na szczycie góry pozostawił święty Tomasz apostoł, hinduiści natomiast, że Bóg Shiva. Bez względu na to, co jest prawdą, Adam's Peak jest miejscem pielgrzymek ludzi wielu wyznań od ponad 1000 lat.

Szczyt ma wysokość 2243m n.p.m. i jest jednym z najwyższych wzniesień na wyspie. Sezon pielgrzymkowy zaczyna się z pełnią księżyca (Poya), w grudniu i trwa do święta Vesak, w maju, ze szczytem przypadającym na styczeń i luty. W pozostałe miesiące w roku góra wraz z usytuowaną na szczycie świątynią stoi opuszczona.

Naszą podróż rozpoczęliśmy Adams Peak Adams Peak fot. Krzysztof Stępień
zdecydowanie za późno. Autobus z Kandy wyjechał po 17. Trzy godziny później byliśmy dopiero w Hatton, skąd po zmianie autobusu, już po zmroku, dotaraliśmy do Maskiliya. Niestety ostatni autobus do Delhousie - naszego docelowego miejsca - odjechał 10 minut wcześniej. Pozostała tylko autoryksza. Krótka negocjacja ceny i w drogę. Wydawało się, że będzie to niedługa przejażdżka, a okazało się, że była to 30 minutowa jazda krętą drogą przez lasy. Do Delhousie dotarliśmy po 22. Z miejsca, w którym zatrzymaliśmy się, widać już było oświetloną w sezonie pielgrzymkowym drogę na sam szczyt. Przewodnik zaleca rozpoczęcie wspinaczki około 2 w nocy. Nie bardzo wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić (mogliśmy zostać w jednym z resthouse’ów we wsi), postanowiliśmy powoli podchodzić w górę.

Początek wspinaczki był prosty. Lekko nachylony szlak wiódł zakosami, przy których były gęsto rozstawione kramy z jedzeniem, pamiątkami i herbatą. Dużo z nich otwartych przez całą noc. W dolnym odcinku, co kilkaset metrów, znajdują się figury Buddy, przy których siedzą mnisi. Nastrój, jarzeniowe oświetlenie, zupełna cisza i ogólny klimat tego miejsca przywodził nam na myśl obrazy z filmu "Lowca Androidow" (Blade Runner). Postanowiliśmy wspinać się dalej. Co kilka minut mijaliśmy kolejne stragany, a szlak stawał się coraz bardziej stromy. Co jakiś czas napotykaliśmy pielgrzymów schodzących lub wchodzących na szczyt. Robiło się coraz chłoniej. Wszędzie roznosił się zapach przygotowywanych potraw i herbaty. W połowie drogi dołączył do nas pies, który towarzyszył już nam do samego szczytu. Na samą górę dotarliśmy po 2 w nocy. Byliśmy wykończeni. Plecak z ciepłymi ubraniami i torba z aparatem dały się nam mocno we znaki.

Na szczycie wybudowana jest swiątynia, Adams Peak Adams Peak fot. Krzysztof Stępień
której dolna część służy jako niewielkie schronisko. W praktyce sprowadza się to do jednej betonowej izby, w której to na kamiennej podłodze pielgrzymi mogą przeczekać do świtu. Celem każdej pielgrzymki jest bowiem stanąć na szczycie góry o wschodzie słońca. Założyliśmy na siebie wszytskie ciepłe ubrania: długie spodnie, cienkie polary, grube polary, kurtki goretexowe i pełne buty. Nawet pomimo tego, w izbie pozbawionej drzwi przeciągi tak obniżały temperaturę, że trzęśliśmy się jak osiki. Lankijczycy też się trzęśli. Mieli na sobie tylko spodnie i podkoszulki, niektórzy byli owinięci w cienkie prześcieradła (jakie tu się używa zamiast kołder) lub mieli ręczniki nasunięte na głowę. Wszyscy obowiązkowo w "narodowym" obuwiu - klapkach "motylkach". W ten sposób doczekaliśmy pierwszych promieni słońca, kilka minut po 6 rano.

Było warto. Widok wstającego słońca nad okrytymi mgłą górami Sri Lanki robi wrażenie. Gdy pojawiła się pierwsza zorza, mnisi w świątyni zaczęli odprawiać nabożeństwo. Jednak wszyscy zgromadzeni skupiali swoją uwagę na wschodzącym słońcu. Pielgrzymka zakończona. Zaczęliśmy schodzić. Z każdą minutą robiło się coraz cieplej, tak że zdejmowaliśmy kolejne ciepłe ubrania. Schodzenie było jeszcze trudniejsze niż wchodzenie na górę. Na kolejnych setkach kamiennych stopni zmęczone nogi odmawiały posłuszeństwa. Do wsi Delhousie, po ponad 2 godzinnym schodzeniu, dotarliśmy półżywi. Słońce było już wysoko, a przed nami ponad 4 godzinna podróż do Kandy.

Informacje praktyczne
Do Delhousie można się dostać: 
- autorykszą - za około Rs2000 (w obydwie strony, ale tylko dzienna opcja)
- my jechaliśmy lokalnymi autobusami
- Kandy - Hatton - 3 godziny - Rs39
- Hatton - Maskiliya - 40 minut - Rs13
- Maskiliya - Delhousie - 30 minut - Rs17
- ryksza z Maskiliya do Delhousie - Rs250

Jeśli planuje się nocne wejście, należy zabrać ze sobą ciepłą odzież.

Dzień 13 - Polonnaruwa, Sri Lanka
poniedziałek, 31 stycznia 2005 18:30

"Starożytne miasta"

Tym razem dotarliśmy do Polannaruwy - miasta leżącego na północy centralnej części wyspy. Jest to starożytna stolica i jedno z miast wchodzących w skład obszaru zwanego "trójkątem starożytnych miast". Znajdują się tu pozostałości pałaców, kanałów, świątyń i monumentów. Na ich temat postaramy się napisać coś więcej, gdy znajdziemy tańszy dostęp do internetu.

Polonnaruwa Polonnaruwa fot. Krzysztof Stępień
Do Polonnaruwy dotarliśmy z regionu gór. Z Nuwara Eliya udaliśmy się jeszcze na 2 dni do niewielkiej wsi Ella - piękny krajobraz, wodosopad i plantacje herbaty... Fajne miejsce, ale tylko na jakieś 3 godziny. My niestety utknęliśmy tam na dwa dni. Do tego była jeszcze niedziela i plantacje herbaty były pozamykane. A tak na marginesie, to głównym powodem przyjazdu do Ella było zrobienie zdjęć kobietom zbierającym liście herbaty. Niestety w niedzielę było to niemożliwe. Natomiast dzisiaj z autobusu widzieliśmy ich co niemiara.

Tyle na dzisiaj. Internet jest tu wolny i drogi, więc z większym opisem musimy poczekać.

Dzień 19 - Negombo, Sri Lanka
niedziela, 6 lutego 2005 15:40

"Starożytne miasta Sri Lanki"

Pierwsze wzmianki o Sri Lance są datowane na VI - V wiek p.n.e. Natomiast już w IV w. p.n.e. istniało potężne królestwo Singaleskie ze stolicą w Anuradhapurze. Miasto to było głównym ośrodkiem państwa przez ponad 1500 lat. W X wieku król Parakramabahu I przeniósł stolicę do łatwiejszego do obrony przed najeźdźcami z północy, nowopowstałego miasta Polonnaruwa. Polonnaruwa była stolicą przez 200 lat, jednak umacniające się na północy państwo Tamilów (przybyłych z południowych Indii) zmusiło królestwo Singalezów do migracji, bardziej na południe wyspy. Starożytne miasta zostały opuszczone i w krótkim czasie pochłonęła je dżungla. Dopiero w ostatnim stuleciu prace archeologiczne pozwoliły odkryć na nowo starożytne zabudowania. Granice obszaru starożytnych miast wyznaczają trzy ośrodki miejskie: Anuradhapura na północnym zachodzie, Polonnaruwa na wschodzie i Kandy na południu. Tworzą one trójkąt, wewnatrz którego znajduje się szereg mniejszych stanowisk archeologicznych związanych ze starożytną cywilizacją Sri Lanki.

Tereny starożytnego trójkata leżą w północno-centralnej części wyspy na suchym niegdyś płaskowyżu. Niezwykle nowatorskie i pomysłowe rozwiązania w dziedzinie inżynierii wodnej w głównej mierze przyczyniły się do rozwoju państwa singaleskiego. Do dzisiaj działa zrekonstruowana na początku XX wieku sieć irygacyjna, którą tworzą dziesiątki kanałów, zapór i zbiorników wodnych.

Polonnaruwa Polonnaruwa fot. Krzysztof Stępień
Zwiedzanie starożytnych miast rozpoczeliśmy od Polonnaruwy, do której dostaliśmy się po przyjemnej, dwu i półgdzinnej jeździe autobusem z położonej w górach Baduli. Współczesna Polonnaruwa zaskoczyła nas. Przyjechaliśmy na dworzec autobusowy, który jest kilka kilometrów oddalony od reszty miasta. Riksiarze proponowali nam przejazd kilku kilometrów za jednyne 100 Rupii, co wydało się nam podjerzane. Jadąc do centrum nie mijaliśmy zabudowania, lecz pola ryżowe. Riksiarz dowiózł nas do - jak powiedział - centrum starego miasta, które okazało się przypadkową zbieraniną kilku budynków, hotelików i niewielkiej liczby sklepów. Co gorsza, pierwszy raz na Sri Lance dosłownie oblegli nas naganiacze, na co nie byliśmy przygotowani. Sytuacja przypominała te, które znamy z północnych Indii. 

Zwiedzanie Polonnaruwy rozpoczęliśmy następnego dnia. Pozostałości starożytnych budowli położone są w zamkniętym obszarze, w przyjemnym, wiecznie zielonym parku. Niestety dla obcokrajowców bliety wstępu są drogie. Co gorsza, od listopada 2004 roku ceny wzrosły i pojedynczy bilet kosztuje 20USD, a tzw. "round ticket" umożliwiający odwiedzenie kilku najważniejszych zabytków w starożytnych miastach kosztuje 40 USD (platne w rupiach - 3920Rs). Dla osób, które zamierzają odwiedzić co najmniej 2 miasta, jest zdecydowanie korzystniejsza opcja.

Najwygodniej Polonnaruwę zwiedza się na rowerze. Wypożyczenie 2 rowerów na cały dzień to koszt około 300Rs. Nam natomiast udało się wynegocjować wynajęcie tuk-tuka z kierowcą na cały dzień za jedyne 400Rs. Tuk-tuk ma tę zaletę, że kierowca zna okolice i zawiezie do miejsc, które należy zobaczyć. Zabytki starożytnej stolicy zachowały się w różnej formie, często w bardzo skromnej, dlatego dobrym rozwiązaniem jest odwiedzenie najpierw muzeum, w którym znajdują się makiety zabudowań z okresu ich świetności. Zwiedzanie Polonnaruwy zajęło nam 4 godziny i jeszcze tego samego dnia postanowiliśmy pojechać do Dambulla. Miasto to słynie z jaskiń, w których znajdują się posągi Buddy. Dambulla przywitała nas ścianą wody lejącą się z nieba. Prawdziwa tropikalna ulewa. Na szczęście autobus zatrzymał się przed hotelem. Może nie było w nim najczyściej, ale zjedliśmy jeden z najlepszych obiadów na wyspie.

Sigiriya Sigiriya fot. Krzysztof Stępień
Kolejny dzień rozpoczęlismy od zwiedzenia skalnej fortecy - Sigiriya. Miejsce zdecydowanie godne polecenia, tym bardziej że obowiązuje tam "round ticket". Sigiriya to potężna skała wznosząca się 200 metrów powyżej zalesionego płaskowyżu. Wspinaczkę rozpoczyna się pośród ogrodów i niewielkich zbiorników wodnych, by później przez tarasy i strome metalowe schody dostać się na sam szczyt. Z góry rozpościera się cudowny widok na okolicę. W połowie drogi na szczyt odwiedza się jeszcze komnatę skalną z jednynymi w swoim rodzaju malowidłami ściennymi.

Dambulla Dambulla fot. Krzysztof Stępień
Po południu zwiedziliśmy jaskinie w Dambulla. Niestety znówy w strugach deszczu. Jakkolwiek Sigiriya wywarła na nas olbrzymie (pozytywne) wrażenie, tak duszne jaskinie w Dambulla wydają się trochę przereklamowane, tym bardzeiej że trzeba za nie zapłacić 500Rs od osoby. Dzień zakończyliśmy podróżą do Anuradhapury.

Anuradhapura, jak już wspominaliśmy, była pierwszą i najdłużej funkconującą stolicą państwa singaleskiego. Współczesna zabudowa miasta została w pewien sposób połączona ze starożytnymi zabudowaniami, przez co zabytki są rozsiane na dużym obszarze. Ponownie dobrym pomysłem było wynajęcie tuk-tuka, za pomocą którego w szybkim tempie mogliśmy zobaczyć pozostałości starożytnej świetności pierwszej stolicy wyspy. Szczególnie duże wrażenie zrobiły na nas kilkudziesięciometrowej wysokości Dagoby - buddyjskie świątynie. Anuradhapura, jako miasto, jest przyjemniejsza od Polonnaruwy. Jest bardziej nowoczesna, jednak pozbawiona dostępu do internetu. Dodatkowo, przez swoją rozległość, jest trudna do poruszania sie po niej pieszo.

Zarówno na Anuradhapura Anuradhapura fot. Krzysztof Stępień
Polonnaruwie jak i na Anuradhapurze wystarczy jeden dzień. Dużym ułatwieniem jest wynajęcie tuk-tuka, a także zaplanowanie wieczornego przejazdu do kolejnej miejscowości. Tańsze hotele są podobnej klasy i ceny, tak więc jedynie zdolności negocjacyjne mogą obniżyć koszt noclegu. Ceny te kształtują się od Rs350 do Rs1000. W obrębie wszystkich starożytnych miast doskonale działa transport publiczny, zarówno państwowy jak i prywatny. Autobusy mniej więcej co 15-30 min (do godziny 18) odjeżdżają z dworców we wszystkich kierunkach. Przykładowe ceny biletow:
- autobus A/C Polonnarowa - Dambulla - 2 godz. - Rs130
- autobus A/C Dambulla - Anuradhapura - 1,5 godz. - Rs130
- autobus A/C Badulla - Polonnarowa - 3,5 godz. - Rs160
- tuk-tuk - Shigiriya - Dambulla - 0,5 godz. - Rs300
- autobus Dambulla - Sigiriya - 40 min. - Rs4o

Dla mających więcej czasu i chceci, poza wymienionymi przez nas miastami, znajduje się szereg mniejszych, z pojedynczymi zabytkami.

Dzień 20 - Negombo, Sri Lanka
poniedziałek, 7 lutego 2005 12:35

"W kraju herbaty"

Sri Lanka, o czym nie wszyscy wiedzą poza wspaniałymi plażami (przed tsunami) ma do zaoferowania także wspaniałe góry w południowo-centralnej części wyspy. Jadąc już z Colombo do Kandy wjeżdza się już na ich teren, jednak dopiero po kolejnych 2-3 godzinach drogi w gląb lądu dociera się do ich serca. Jedną z częściej odwiedzanych miejscowości na tym obszarze jest Nuwara Eliya do której pojechaliśmy po wejściu na Adam’s Peak.

Nuwara Eliya Nuwara Eliya fot. Krzysztof Stępień
Nuwara Eliya (czytaj Nur Elia) położona jest na wysokości 1889 m n.p.m u stóp najwyższego szczytu wyspy Piduratalagala 2524m n.p.m. Różnica wysokości przede wszystkim odczuwalna jest w różnicy temperatur. Dni są przyjemne ale noce potrafią być bardzo chłodne. Po raz pierwszy mieliśmy okazję wykorzystać nasze śpiwory. Miejscowość jest typową stacją górską założoną przez Brytyjczyków z polem golfowym i torem wyścigów konnych. Wszystko to otaczają zbocza pokryte plantacjami herbaty. Jest to idealne miejsce by przyjrzeć się dokładnie procesowi przetwórstwa i uprawy tej rośliny. Liczne tu faktorie umożliwiają ich zwiedzanie w towarzystwie przewodnika, który po kolei omawia poszczególne procesy przetwórcze. Zwiedzanie kończy się degustacją herbaty. W jej smaku rzeczywiście można wyczuć różnice z tym co pijemy na co dzień. Później swobodnie można się przechadzać po plantacji "polując" z aparatem na panie zbierające młode listki herbaty. Nam nie udało się "polowanie", ponieważ w chwili naszego przybycia wracały ze zbiorem do faktorii i miały przerwę. Według naszego przewodnika miała ona trwać około godziny jednak my czekaliśmy na nie na plantacji 2 godziny i nie doczekaliśmy się. Może było za gorąco.

nasz pokoj w Nuwara Eliya nasz pokoj w Nuwara Eliya fot. Krzysztof Stępień
Nuwara Eliya nie jest najtańszym miejscem na nocleg. Hoteli jest tu stosunkowo niewiele, a te co są, są dobrze wyposażone, a przez to drogie. Jednakże po tsunami liczba turystów gwałtownie spadała (co innego słyszeliśmy w Colombo) przez co hotelarze skłonni są opuścić nawet o połowę cenę za pokój, byle tylko przyciągnąć turystę. Tym sposobem zamieszkaliśmy w hotelu "Governor" w wielkim pokoju z weranda, łazienką, kompletem stylowych mebelków i wliczonym śniadaniem za 1200Rs. Normalna cena pokoju byłaby 2700Rs.

Jako że nie udało się nam zrobić zdjęć zbieraczek herbaty i mając kilka dni w zapasie postanowiliśmy odwiedzić jeszcze jedną miejscowość w górach - Ella. Chcieliśmy koniecznie spróbować jazdy pociągiem wiec z Nuwara Eliya riksza za 250Rs pojechaliśmy do stacji kolejowej w Nanu Oya by stamtąd za 52Rs dostać się do Ella. Wagony kolejowe są zdezelowane, pociąg toczy się wolno, ale widoki za oknem są bardzo ładne.

Ella Ella fot. Krzysztof Stępień
Ella jest malowniczo położona wsią we wschodniej części gór. Można podziwiać wspaniałe widoki na piękne góry, wodospady i pola uprawne. Można też zwiedzić dwie plantacje herbaty. My dotarliśmy do Ella w sobotę wieczorem a w niedziele faktorie nie pracowały i niestety znowu "polowanie" na "panie od herbaty" się nie udało. Miejscowość jest bardzo sympatyczna, ale poza malowniczymi widokami nie ma tam nic więcej wiec wystarczy na Ella kilka godzin.

Kolejnego dnia udaliśmy się do Badulla gdzie złapaliśmy transport do Polonnaruwy.

Dzień 21 - Chennai, Indie
wtorek, 8 lutego 2005 19:10

"znowu w Indiach"

Bezpiecznie i bez problemów dotarliśmy do Chennai (Madrasu). Lot przebiegł gładko i, co jest niespodziewane, dostaliśmy pełny, smaczny, ciepły posiłek. Lot trwał godzinę i 20 minut. Bez problemu wpuszczono nas do Indii. Na lotnisku załatwiliśmy sobie busa do centrum. Trochę świadomie przepłaciliśmy, ale było już po 17 i koniecznie chcielimśy sprawnie dostać się do centrum przed zachodem słońca.

Znaleźliśmy miły hotel przy jednej z głównych stacji kolejowych w mieście (Egmore). Cena - Rs230 - nam odpowiada, więc zatrzymamy się tu prznajmniej na 3 noce.

Po zapachu przypraw i kadzidełek unoszącym się w powietrzu oraz większym zagęszczeniu ludzi na ulicach mamy pewność, że wróciliśmy do Indii.

W najbliższych dniach postaramy się jeszcze napisać podsumowanie naszego pobytu na Sri Lance.

Dzień 25 - Tiruchirapalli, Indie
sobota, 12 lutego 2005 19:00

"Podsumowanie pobytu na Sri Lance"

Opuściliśmy już gościnny Chennai i obecnie przebywamy w oddalonym o 320 km na południe Trichy (Tiruchirapalli). Dzisiaj jednak pomyśleliśmy że podsumujemy nasz pobyt na Sri Lance.

Wyspę herbaty i chilli pożegnaliśmy 8 lutego. Malowidla scienne w Sigiriya Malowidla scienne w Sigiriya fot. Krzysztof Stępień
Po trzech tygodniach spędzonych na niej będziemy ją mile wspominać. Przed przylotem Sri Lankę postrzegaliśmy jako mniejsze Indie. Na podstawie tego co zobaczyliśmy i miejsc które odwiedziliśmy taki pogląd okazał się nie trafny. Sri Lanka okazała się krajem łatwiejszym do podróżowania, spokojniejszym, gdzie ludzie są bardziej uśmiechnięci, uczciwsi i bardziej bezinteresowni. Nie ma tam świętych krów, riksz rowerowych, rzadziej używa się klaksonów. Wszystko sprawia wrażenie bardziej nowoczesnego a kierowcy w swych pojazdach obok krzyżyka z Chrystusem wożą ołtarzyk z panteonem bogów hinduskich i Buddą pośrodku - tak na wszelki wypadek.

Rzeczą bezkonkurencyjną okazało się przemieszczanie po wyspie. Nie ma najmniejszego problemu z podróżowaniem, nie tylko pomiędzy dużymi aglomeracjami miejskimi ale także z jednej małej miejscowości do drugiej, równie małej. Można wybierać pomiędzy komunikacją publiczną a prywatną. Państwowe autobusy, choć zdezelowane łączą za kilkanaście rupii, kilkadziesiąt razy dziennie nawet najmniejsze miejscowości. Pomiędzy większymi miastami wygodniejsze są prywatne autobusy A/C których zaletą jest klimatyzacja i mała liczba przystanków.

Najtańszym środkiem transportu są koleje w których to można wybierać jedną z trzech klas. Wszystko to uzupełniają autoriksze (tuk-tuki) które sprawnie dowiozą turystę w dowolne miejsce, często po bardzo atrakcyjnej cenie. Pełnią one role europejskich taksówek.

plaza w Negombo plaza w Negombo fot. Krzysztof Stępień
Korzystając z lokalnej sieci autobusowej bardzo pomocne jest przyswojenie sobie nazw docelowych miejscowości w języku Singala. Na pierwszy rzut oka wydaje się to nie możliwe ale dawaliśmy sobie radę. Najpierw liczyliśmy ilość znaków a potem porównywaliśmy kilka pierwszych z zapamiętanymi wcześniej z przewodnika. Działa bez pudla. Autobus do Polonnaruwy opanowaliśmy następująco: "ślimaczek w prawa stronę", "kotek z uszkami", "uszko filiżanki", "ślimaczek w prawąa stronę"... Prawda ze proste? Nawet miejscowi się dziwili że wiedzieliśmy dokąd jadą nadjeżdżające autobusy.

Zdecydowanie rozczarowała nas kuchnia. Wszystko miało jeden, ostry smak a wybierać mogliśmy głównie pomiędzy podsmażonym ryżem z warzywami, jajkiem lub mięsem lub ryżem "na mokro" zwanym rice & curry. Wszystko zbyt ostre i w sumie "na jedno kopyto". Podobnie śniadania, żaden wybór: jajka i tosty + kawa i herbata. Kolejnym problemem było znalezienie miejsca w którym można coś zjeść, pomijając hotelowe restauracje. Dodatkowo ceny posiłków zabierały znaczną część naszego dziennego budżetu. Przykładowe ceny:
- śniadanie: tosty, 1-3 jajka, kawa lub herbata, masło, dżem - 200-250 Rs
- ryz zapiekany: 150-250 Rs
- rice & curry: 250-350 Rs
- kokos 1 szt: 10Rs
- banany 1kg: 20-40 Rs
- dzbanek herbaty: 100-130 Rs

plaza w Negombo plaza w Negombo fot. Krzysztof Stępień
Nie było za to większych problemów ze znajdowaniem noclegów. Hoteli jest znaczna liczba i są o wyższym standardzie niż w Indiach. Są eleganckie, czyste, urządzone ze smakiem. Wszędzie nad łóżkiem są moskitiery, a w większości była gorąca woda. Do wszystkiego jest doliczany 10% podatek. Wpis do księgi hotelowej nie jest obowiązkowy ale tylko na tej podstawie jest rozliczany podatek. Tak wiec jeżeli nie wpiszecie się do książki i nie będziecie wymagać rachunku podatek pójdzie do kieszeni gospodarzy.

We wszystkich hotelach w których mieszkaliśmy nie było problemu z dostępem do prądu. Zarówno w łazienkach jak i w pokojach znajdują się liczne gniazdka dzięki którym można podłączyć sprzęt taki jak ładowarki, grzałki itp. Napięcie wynosi 230V a gniazdka maja trzy dziurki (górna jest blokadą dwóch pozostałych). W miastach łatwo kupić przejściówkę (około 100Rs) lub dezaktywować blokadę wkładając w górną dziurkę na przykład ołówek.

Prawie w każdym mieście jest łatwy dostęp do leków. Bogato zaopatrzone apteki sprzedają leki znane także w Polsce.

Zróżnicowany jest dostęp do internetu. Podstawową ceną są 4Rs za minutę połączenia. Jednakże w Colombo, Kandy, Nuwara Eliya i Negombo mieliśmy szybki dostęp w cenie od 60 do 130 Rs za godzinę.

Coraz bardziej dostępne są netphony (telefonia internetowa) Minuta rozmowy z Polska to około 18Rs (około 57 polskich groszy). Jednak w Anuradhapura nie udało się nam wcale znaleźć dostępu do Internetu.

Pieniądze najkorzystniej wymieniać jest w bankach. Zarówno gotówkę jak i czeki podróżne. Zawsze najpierw należy zapytać się o prowizję. Od 100USD wynosi ona około 35Rs. Jest jednak kilka banków które pobierają prowizji ponad 300Rs. Czeki podróżne liczone są po wyższym kursie. W czasie naszego pobytu za 100 USD dostawaliśmy niecałe 9800Rs, w kantorach maksymalnie 9500Rs.

W ciągu 21 dni odwiedziliśmy: Colombo, Kandy, Pinnawella, Adam’s Peak, Nuwara Eliya, Ella, Polonnaruwa, Dambulla, Sigiriya, Anuradhapura, Negombo. Świadomie nie pojechaliśmy na tereny dotknięte tsunami pomimo informacji o pełnym działaniu większości hoteli.

Najmilej będziemy wspominać pobyt w Kandy oraz ogólnie w regionie gór. Region starożytnych miast poprzez wysokie ceny biletów wstępów oraz dziwną atmosferę panującą tam można odwiedzić robiąc krótkie wycieczki fakultatywne.

Zaskoczyło nas Negombo. Po tsunami jest to właściwie jedyny kurort plażowy na wyspie. Niestety panująca w nim senna atmosfera nie ma nic wspólnego z kurortem. Wszystko sprawia wrażenie jakby turysta był tylko "na dokładkę". Pozamykane sklepy i wyjątkowy brud na ulicach. Co gorsza jedyny raz na wyspie doświadczyliśmy prób wyłudzenia od nas pieniędzy. Już pierwszego dnia riksiarz wiozący nas do hotelu zrobił nam objazd całego miasta próbując pokazać że dystans jest znacznie większy i wynegocjonowana cena jest za niska. Jeszcze gorzej było z próbą wymiany pieniędzy. Zaproponowano nam za 100USD 9000Rs, a w następnym kantorze 9200Rs tłumacząc ze 300Rs jest obowiązkowym podatkiem na ofiary tsunami co nie ma nic wspólnego z prawdą. Na szczęście Negombo leży zaledwie 10km od lotniska gdzie całą dobę można wymieniać pieniądze po najkorzystniejszym kursie. Dobrze przynajmniej że zatrzymaliśmy się w fajnym hotelu a plaża była czysta.

Podsumowując, trzy tygodnie na wyspie okazało się zbyt krótkim czasem by zobaczyć wszystkie ciekawe miejsca. Rozważamy powrót na Sri Lankę ponownie za parę lat zwłaszcza w celu zobaczenia większego fragmentu wybrzeża oraz północy wyspy.

Poniżej lista hoteli w których się zatrzymaliśmy: (ceny zawierają podatek)

Colombo, Mt Lavinia:
Hotel Mount Bay, nad samą plażą, czysty duży pokój, bardzo mila obsługa, doskonale śniadania wliczone w cenę.
1320Rs - zdecydowanie polecamy

Kadny
Hotel Kandy Inn, południowa strona jeziora obok hotelu Expeditor
śliczny pokój z łazienką i termą
600Rs - zdecydowanie polecamy

Nuwara Eliya
Hotel Governer
stary, stylowy budynek, obszerne pokoje z łazienką i gorącą wodą, trochę nieprzyjemny zapach, ciekawy wystój, śniadania przeciętne, zwłaszcza kawa i herbata - wliczone w cenę
normalnie cena 2700Rs,my zapłaciliśmy 1320Rs

Ella
Lizzie Villa Guest House
miły ogród, spartańskie pokoje ale w łazience gorąca woda, bardzo wysokie ceny posiłków (przeciętnych - zwłaszcza śniadania)
660 Rs - normalna cena około 1000Rs

Polonnaruwa
Hotel Manel
Pokoje różnej wielkości, w łazience tylko zimna woda. Miejsce jakich wiele.
450 Rs

Dambulla
Saman’s Guest House
Wszystko brudne i zakurzone. Wygląda jak stary zagracony garaż, ale świetne jedzenie. Zjedliśmy tam jeden z lepszych obiadów.
450 Rs - polecamy

Anuradhapura
Milano Tourist Rest
Hotel z prawdziwego zdarzenia. Przeciętne pokoje z łazienkami ale czyste. Za to wykwalifikowana obsługa i świetne jedzenie.
500 Rs normalnie 650Rs - gorąco polecamy

Negombo
Star Beach Hotel
Duży wybór czystych i schludnych pokoi. Bardzo bogate menu (doskonale omlety), miła obsługa, profesjonalny kucharz. Hotel położony nad samą plażą, można bezpłatnie skorzystać z leżaków przed hotelem oraz basenu w sąsiednim hotelu.
ceny od 800 Rs - gorąco polecamy

plaża w Negombo plaża w Negombo fot. Krzysztof Stępień
Bardzo cieszymy się że byliśmy na Sri Lance, choć po tsunami szereg osób odradzało nam wyjazd. Trzeba pamiętać ze Sri Lanka to nie tylko plaże lecz także wnętrze wyspy, które w żaden sposób nie zostało dotknięte przez kataklizm. To właśnie teraz terenom tym zagraża katastrowa którą może być zatrzymanie napływu turystów. Zjawisko to już jest obserwowane. Na Sri Lankę można, a nawet trzeba jeździć. To może być jedna z najbardziej bezpośrednich form pomocy tym ludziom.

Dzień 27 - Madurai, Indie
poniedziałek, 14 lutego 2005 20:00

"Na poczatku byl chaos..."

Trichy Trichy fot. Krzysztof Stępień
Na początku był chaos... Tak najczęściej rozpoczyna się opis początku świata. Równie dobrze można powiedzieć, że na początku byli mieszkańcy Indii. Tak jak pisaliśmy dwa lata temu, tak i teraz trzeba powiedzieć, że tego co tu się dzieje, nie jest w stanie zrozumieć osoba, która nigdy wcześniej nie odwiedziła Indii. Kraj ten zaskakuje, rozbawia, denerwuje, a często przeraża i doprowadza do rozpaczy lub całkowitej rezygnacji. Turyści, którzy tu przybywają, dzielą się na dwie grupy. Jedni to ci, którzy mają zorganizowane wycieczki z rodzimego kraju, którzy przemieszczają się klimatyzowanymi autobusami, są pod stałą opieką indyjskiego przewodnika - tłumacza, na śniadanie jedzą tosty z dżemem i mają święty spokój. Drugą grupę stanowią turyści – plecakowcy, i to tylko tacy, którzy z pełną świadomością decydują się na przyjazd i pobyt w tym kraju, którzy są cierpliwi, wyluzowani do granic możliwości i otwarci na wszelkie dziwactwa orientu. Wydaje się, że pośredniej formy nie ma.

Indie potrafią być miłe i przyjazne, by w krótkiej chwili stać się koszmarem. Jednak zawsze potrafią zaskoczyć. Kilka dni temu przebywając w recepcji jednego z hoteli, ukradkiem podpatrzyliśmy w telewizorze zwiastun walentynkowego bloku programowego kanału HBO. Zapowiadano maraton romantycznych komedii. Agnieszka zobaczywszy to, powiedziała mi (oczywiście żartem): "Chcę mieć w walentynki pokój z telewizorem, kablówka i HBO" i co... dzisiaj są walentynki, jesteśmy w Madurai na południu Indii i mamy nędzny pokoik w starym mieście z wielkim telewizorem i oczywiście HBO. Oczywiście specjalnie go nie szukaliśmy. To był pierwszy odwiedzony i jeden z najtańszych hoteli w mieście. Mało tego. Wczoraj w nocy zamiast odsypiać podróż, oglądaliśmy film "Helikopter w ogniu"...

Indie to kraj nieprzeciętnej biurokracji. Madurai Madurai fot. Krzysztof Stępień
Jako że zamieszkaliśmy w hotelu pare kroków oddalonego od stacji kolejowej, postanowiliśmy spróbować swoich sił w kupowaniu biletów kolejowych. Robiliśmy to już dwa lata temu, wiemy trochę na ten temat, przez co myśleliśmy, że łatwo pójdzie... Zamiar był prosty. Kupić bilet na poranny pociąg z Madurai do oddalonego o 6 godzin jazdy na południe Kannykumari. Po krótkim krążeniu po budynku dworca dowiedzieliśmy się, że rezerwacja biletów odbywa się w budynku obok. Po dotarciu tam ujrzeliśmy tabuny Indusów walczących o miejsce w kolejce do jednego z kilku okienek. W Indiach nie można od tak kupić sobie biletu (zwłaszcza na miejsce leżące). Najpierw należy odnaleźć booking office, poźniej papierowy formularz, który to poprawnie wypełniony jest podstawą dopiero do stanięcia w długim zwykle "ogonku" do okienka. Wypełnienie formularza też nie jest proste. Najważniejszą rubryką nie jest miasto docelowe, lecz numer i nazwa pociągu. Na mniejszych stacjach jest z tym problem, bo rozkłady jazdy są pisane tylko w Hindi lub Tamil i na podstawie ich znaków trudno zorientować się, który pociąg gdzie jedzie. Dodatkowe - obowiązkowe - rubryki to między innymi: nazwiska i imiona podróżnych, płeć, wiek, narodowość, adres, telefon, podpis, data, godzina, miasto wyjazdu, miasto przyjazdu.

Z tak wypełnionym formularzem stanęliśmy w kolejce. Oczywiście białas stojący osobiście w booking office to rzecz nieprzeciętna, tak więc setki par czarnych oczek wpatrywały się w nas przez długie minuty. Gdzieś po godzinie stania i po kolejnym upewnieniu się, że dobrze mamy wypełniony formularz, stwierdziliśmy, że pociąg, który wpisaliśmy, jeździ tylko w środy, a jutro jest wtorek... Po szybkiej weryfikacji rozkładu jazdy, wypełniliśmy kolejny formularz, tym razem na nocny pociąg. Wszystko wyglądało nieźle do momentu, gdy od kasy dzieliły nas już tylko 2 osoby. Wybiła godzina 14. Czas przerwy. Nic, czekaliśmy dalej. W końcu po ponad 2 godzinach mieliśmy w dłoni upragniony kartonik. Coś mnie jednak tknęło, bo nie mogłem się doszukać numerów prycz. Udaliśmy się jeszcze do jednego okienka i tu rozczarowanie. Po tej calej walce, oczekiwaniu i nadziejach mieliśmy w garści coś, co się nazywa "lista oczekujących". Nawet nie wiemy, co to w praktyce oznacza. Mamy znówy się stawić przy okienku po godzinie 18. Chyba po "werdykt": jedziemy na siedząco, leżąco czy stojąco... lub nie jedziemy wcale. Dziwny kraj...

W Indiach jesteśmy już tydzień. Chennai Chennai fot. Krzysztof Stępień
Jak pisaliśmy już wcześniej, przylecieliśmy najpierw do Chennai zwanego kiedyś Madrasem. Spędziliśmy tam 3 dni. Jest to potężna, niespełna 7 milionowa metropolia, stosunkowo przyjazna turyście. Plątanina szerokich dróg i arterii miejskich z trudnym do opisania ruchem. Miasto nie ma wiele do zaoferowania turyście, a miejsca warte odwiedzenia rozsiane są po całym jego obszarze. Aby nie wydawać zbyt dużo pieniędzy na przemieszczanie się po miejscu, nie użerać się z miejscowymi i mieć ogolnie święty spokój, zdecydowaliśmy się na zwiedzanie miasta zorganizowane przez Stanową Izbę Turystyki. Takie wycieczki organizowane są dwa razy dziennie i trwaja 6 godzin. Autokarem przejeżdza się od jednego do drugiego miejsca bardziej lub mniej wartego zobaczenia. Impreza jest miła, wężowa, lekka i przyjemna. Miejsc wartych zobaczenia nie ma zbyt dużo, ale jest to doskonała możliwość do podpatrywania życia miasta i jego mieszkańców z okna autobusu. Koszt takiej imprezy to zaledwie 110 Rs, co jest naszym zdaniem dobrą ceną. Impreza przypadła nam na tyle do gustu, że następnego dnia zdecydowaliśmy się pojechać w ten sam sposób na całodzienną imprezę do Mammalapuram i Kanchipuram. Są to miejscowości oddalone od Chennai o kilkadziesiąt kilkometrów.

Mammalapuram Mammalapuram fot. Krzysztof Stępień
Wcześniej planowaliśmy odwiedzenie tylko nadbrzeżnej świątyni w Mammalapuram, ale po przekalkulowaniu stwierdziliśmy, że jadąc na własną rękę dużo nie zaoszczędzimy, a tak to przy okazji odwiedzimy jeszcze jedną miejscowość. Nie bez znaczenia był fakt, że w cenę imprezy wliczone było śniadanie, lunch i wieczorna kawa. Kanchipuram to miasto słynące ze świątyń i produkcji jedwabiu. Świątynie są albo w rozsypce, albo w remoncie, tak więc naszym zdaniem nie ma najmniejszego sensu jechać tam na własną ręke, chyba że z zamiarem kupna jedwabiu. Co innego Mammalapuram. Bardzo ładne, dobrze zachowane świątynie, płaskorzeźby i budowle na piasku robią duże wrażenie.

Z Chennai pojechaliśmy do oddalonego o 320 km na południe miasta Tiruchirapalli (Trichi), a stamtąd jeszcze do Tanjavur i dalej do Madurai. Jutro może uda nam sie dotrzeć do Kannykumari lub nawet do Kerali.


Dzień 29 - Kovalam Beach, Indie
środa, 16 lutego 2005 20:10

"Znowu na plaży"

Wyrok Kannyukumari Kannyukumari fot. Krzysztof Stępień
w sprawie biletu kolejowego brzmiał: "jedziecie". I tak, rano, wraz ze wschodem słońca znaleźliśmy się w najniżej na południe wysuniętym punkcie subkontynentu Indyjskiego - Kannyukumurai. Dalej już jest tylko ocean. Cztero i półgodzinna podróż pociągiem upłynęła bardzo miło i spokojnie. Pociąg przyjechał punktualnie. Łatwo znaleźliśmy nasze leżanki i po starannym przypięciu bagażu łańcuchem do pryczy przespaliśmy całą podróż. Obudziliśmy się o świcie. Widok za oknem był piękny: różowa poświata słońca na tle gór i gajów palmowych.

Kannyakumari jest miejscem, gdzie stykają się wody Ocenau Indyjskiego, Morza Arabskiego i Zatoki Bengalskiej. Hindusi uważają takie miejsca za święte. Z tego powodu wybudowano tam kilka świątyń i monumentów. Najbardziej okazały jest zespół świątyń pobudowanych na wyspie oddalonej od brzegu o jakieś 200 metrów. Dopływa się tam statkami. Miejsce jest bardzo przyjemne i godne polecenia. 

Obecnie przebywamy już w stanie Kerala w Kovalam Beach Kovalam Beach fot. Krzysztof Stępień
plażowej miejscowści Kovalam Beach. Tym samym opuściliśmy na kilkanaście dni stan Tamil Nadu. Różnice pomiędzy obydwoma stanami są wielkie i zauważalne przy pierwszym spojrzeniu. Porównanie jednak napiszemy później. Stan Tamil Nadu jest suchy, przez co krajobrazy oglądane zza okna są mało ciekawe: piaszczysta ziemia i gdzie niegdzie suche, zielone zarośla. Jest to stan biedny, głównie rolniczy i bardzo brudny. Wszędzie widać tony śmieci i odpadków. Póki co nie ma tego w Kerali. Z odwiedzonych przez nas miejsc najbardziej podobał nam się kompleks świątynny w Tanjavur. Jest to miejsce, gdzie znajduje się potężna, wpisana na listę światowego dziedzictwa świątynia. Robi ona ogromne wrażenie. Polecamy także odwiedzenie Kannyakumari jako miejsca bardzo oryginalnego i przyjemnego.

Kovalam Beach Kovalam Beach fot. Krzysztof Stępień
Zdecydownie przereklamowane okazały się świątynie w Trichy. Gwarne bazary, pośród których niszczeją 3 kompleksy świątynne. Takie odnieśliśmy wrażenie. Sprawę Rock Fort Temple pogorszył jeszcze przykry dla Krzyśka atak os, szerszeni czy pszczołopodobnego, indyjskiego gatunku owadów. Na Sri Lance spotykaliśmy napisy: "zachowuj się cicho, bo możesz rozzłościć szerszenie" i tam probelmu nie było. W Indiach trudno mówić hindusom: "zachowuj się spokojnie", więc gdy byliśmy w połowie drogi na szczyt, zobaczyliśmy tylko, jak tłum Indusów zbiega po schodach machając rekoma i krzycząc coś po swojemu. Chwilę później było jasne, że nie zachowywali się cicho. Jeden z owadów dziabnął Krzyśka za uchem... W mniejszym stopniu zawiodła nas świątynia w Madurai. Pięknie zdobione piramidy, urocza sala kolumnowa, ale wszystko na tle kabli elektrycznych, natrętnych riksiarzy, masy sklepów z byle czym i ludzi, których ojciec jest krawcem i może nam uszyć, co tylko chcemy. 

Z Kannyukumari, tego samego dnia, dostaliśmy się do stolicy stanu Kerala - Trivandrum, skąd rikszą za 100Rs pojechaliśmy do kurortu plażowego Kovalam Beach. Miejsce jakby nie w Indiach. Mnóstwo białasów, wszędzie słyszalny język niemiecki, menu z potrawami zarówno tutejszymi, jak i pizzą i hamburgerami, za to mnóstwo palm, ocean, latarnia morska, niezwykle drobny piasek na plaży i bardzo przyjemna atmosfera.

Dzień 33 - Varkala Beach, Indie
niedziela, 20 lutego 2005 17:00

"Dzień z życia turysty - plecakowca"

Varkala Beach Varkala Beach fot. Krzysztof Stępień
9 rano - przebudzenie. Dłużej spać się nie da, pomimo włączonego wentylatora przez całą noc.Upał staje się nieznośny. Zimny prysznic, poranna toaleta i czas pomyśleć o śniadaniu.

9:30 - wychodzimy z hotelu, przed nami trudna operacja wyboru lokalu na śniadanie. Restauracji jest mnóstwo. Wszystkie położone w palmowym gaju, na szczycie około 50 metrowego klifu. Wszytskie z widokiem na ocean i rozbijające się o skały fale. Już drugiego dnia pobytu, wszyscy restauratorzy i sklepikarze znają Cię i vice versa. Oferta restauracji jest bardzo podobna, pozostaje więc tylko kwestia wyboru miejsca.

10:00 - dostajemy wielostronicowe menu. Zestawy śniadaniowe: kontynentalne, amerykańskie, francuskie, angielskie, rosyjskie, izraelskie. Później znajdują się wyszczególnione składniki śniadań, jednak mało kto dociera do tej części menu i wybiera gotowy zestaw.

10:30 - śniadanie podano. Dzbanek kawy, po 2 sadzone jajka, 8 tostów, masło, dżem, soki owocowe i miseczka sałatki owocowej.

11:00 - "bialasy" po śniadaniu zaczynają wytaczać się na plażę. My również.

Varkala Beach Varkala Beach fot. Krzysztof Stępień
Plaża jest przyjemna. 300 metrów czystego piasku osłoniętego 50 metrowym klifem. Cała komercja skupia się wysoko na klifie, natomiast smażący się turyści mają spokój przerywany jedynie przez panie sprzedające owoce i gwizdek ratowników pilnujących kąpieliska. Jakaśtam odmiana raju....
Morze Arabskie ma temperaturę chłodnej zupy, woda jest czysta, a uroku dodają półtorametrowe fale załamujące się kilka metrów od brzegu.

13:00 - zaczynamy lekko dymić, więc czas wdrapać się z powrotem na klif. Zimny prysznic, krem po opalaniu i schładzamy się napojem w knajpce na klifie. Wybór napojów jest ogromny: zimne, gorące, alkoholowe, bezalkoholowe, z owocami, przyprawami, mlekiem. Naszym zdaniem najlepsze w takiej chwili jest lassi - osłodzony indyjski jogurt zmieszany z lodowatą wodą.

14:00 - codzienny spacer wzdłuż klifu, od straganu do straganu. Co chwila: "Hallo", "no, thank you", "tommorow", "how much", "from Poland", "India OK"...

15:00 - upał staje się nie do zniesienia, a opalone części ciała, nie wiedzieć czemu, coraz bardziej pieką. Najlepszy czas, aby schronić się w zacienionej kafejce internetowej. W końcu trzeba sprawdzić, co się w świecie dzieje.

16:00 - coś trzeba by zjeść, więc znowu leniwie szukamy lokalu. Wielostronicowe menu ponownie zniechęca do szukania, więc zamawiamy standardowo colę i jakąś lekką indyjską przekąskę.

fot. Krzysztof Stępień
17:00 - słońce coraz niżej nad horyzontem, więc dobry czas, by znowu wyjść na plażę. Nie jesteśmy oryginalni w tym pomyśle i w krótkim czasie plaża zapełnia się "białasami". Woda jest jeszcze cieplejsza, niż była, a fale bez zmian - 1,5 metra.

18:45 - słońce schowało się za horyzontem, czas wracać na klif. Rozpoczyna się najoryginalniejsza pora dnia. Restauracje rozbłyskają światełkami, lampionami, świecami, a przed każdą z nich ułożona jest rybna propozycja kolacji. Najróżniejsze rodzaje morskich przysmaków. Od zwykłych krewetek, przez krewertki tygrysie, tuńczyki, barakudy, kingfisze, po błękitnego marlina z imponującą płetwą grzbietową w kształcie grzebienia. Pisząc bardziej obrazowo, ryby o długości 30 cm, 50 cm, 1 metr, 1,5 metra i wiecej. Wystarczy tylko wybrać, usiąść przy stole i odczekać około godzinę, aż wybrana ryba upiecze się w glinianym piecu tanduri.

Tego wieczora nasz wybór padł na 10 sztuk całkiem sporych, smażonych w maśle i czosnku krewetek oraz tuńczyka tanduri (ilościowo odpowiadającego 4 puszkom). Wszytsko podane z ryżem, frytkami i warzywami. Do tego lemon soda i dzbanek herbaty masala (herbata z mieszanką indyskich przypraw).

Varkala Beach Varkala Beach fot. Krzysztof Stępień
22:00 - zadowoleni z kolacji i ogólnie z życia wracamy do hotelu – ot po prostu kolejny dzień w raju.

23:00 - jak co dzień, podsumowujemy finanse. Wydaliśmy na wszystko, łącznie z noclegiem, 24 USD, co daje zaledwie 12 USD na osobę. Jutro na kolację może homar...

Varkala Beach
Kerala, południowe Indie

Dzień 37 - Kochi, Indie
czwartek, 24 lutego 2005 23:00

"w Kerali..."

Ludzkie odchody, butelki, papiery, buty, resztki owoców, ryb - krótko - tony śmieci, a pomiędzy tym wszystkim chińskie tradycyjne sieci rybackie - takim obrazem przywitał nas Fort Kochi.

Sieci rybackie będące wizytówka miasta, fotografowane i filmowane przy niemal każdej okazji, widniejące na każdej pocztówce i folderze reklamowym niemalże toną w śmieciach. Najbardziej szokujące jest to, że pomiędzy to wszystko wciśnięte są liczne restauracje z uradowanymi turystami zajadającymi z uśmiechem rybki.

Każdego dnia Indie wprawiają nas w zdumienie. Jednego dnia wszytsko jest piękne i urocze, by drugiego krajobrazy i napotkane sytuacje stały się odrażające i trudne do zaakceptowania. Ale od początku...

Jedną z największych atrakcji Kerali są tzw. Backwaters, czyli plątanina jezior, kanałów i lagun. Cały ten obszar porasta tropikalna roślinność, a w szczególności palmy kokosowe. Backwaters rozciągają się na długości około 180 km, od Kollam na południu, poprzez Allephuze (Allepy), po Kochi na północy.

Najbardziej popularny wśród turystów jest ośmiogodzinny rejs z Kollam do Allephuzy. Rejsy w sezonie organizowane są codziennie i rozpoczynają się o 10:30.

houseboat houseboat fot. Krzysztof Stępień
Kollam - miejsce startu oddalone jest od plaży Varkala o zaledwie 30 km. W przewodniku czytamy: "z Varkala bardzo łatwo jest dojechać do Kollam na poranny rejs do Allephuzy". Niestety, tym razem Indie nie dały nam szansy.

Wstaliśmy o 6 rano, śniadanie o 7, o 8:30 byliśmy już na dworcu w Varkala. Brak kompetentnej pomocy, sprzeczność zdań, totalna dezinformacja, spowodowały, że o 10:00 nadal staliśmy na tym samym dworcu. Plany wypłynięcia o 10:30 w rejs po Backwateres legły w gruzach. Gdy w końcy przyjechał autobus, to na przejechanie około 30 km potrzebował aż 2,5 godziny!!! Istny koszmar.

Kollam jest absolutnie nieinteresującym miastem. Mieliśmy cały dzień na jego oglądanie. Do tego hotel był wyjątkowo obleśny. Jednym słowem straciliśmy cały dzień. Co więcej, jak się później okazało tego dnia, w jednej ze świątyń miało miejsce barwne święto z procesją kilkudziesięciu, odświętnie ubranych słoni. Dowiedzieliśmy się o tym w jednej z agencji turystycznych, jednak zignorowaliśmy te informacje, gdyż podobną słyszeliśmy na Sri Lance i skończyło się próbą wymuszenia pieniędzy. Z ulgą opuściliśmy miasto następnego dnia o10:30.

rejs Kollam rejs Kollam fot. Krzysztof Stępień
Rejs po Backwater to przyjemna impreza. Brakuje jej może trochę dynamiki, ale można bardzo się zrelaksować, odpocząć i napatrzeć na codzienne życie mieszkańców tego obszaru. Stateczek płynie trochę za wolno, a krajobrazy są mało urozmaicone, jednak ogólnie będziemy mieli pozytywne wspomnienia.

Allepuzha to pewnego rodzaju centrum Backwater. Krajobrazy są tam ponoć najpiękniejsze. Są tam również organizowane krótsze i dłuższe imprezy na wodzie oraz można wyczarterować tzw. houseboat - duży, drogi, ekskluzywny statek, służący niegdyś do przewozu ryżu. Nam dosyć było spieszno w dalszą podróż, więc następnego dnia pojechaliśmy do Kochi.

Kochi jest bardzo dużym, nowoczenym miastem portowym. Jego historia związana jest z pierwszymi europejskimi kolonizatorami. To w te okolice dotarł w XIV w. Vasco da Gama odkrywając drogę do Indii. Tu również został pochowany w 1524 roku. Miasto położone jest na kilku wyspach i półwyspie, pomiędzy którymi kursują liczne promy. Najstarszą częścią miasta jest Fort Kochin, w którym zatrzymaliśmy się. Jest tu pare rzeczy do zobaczenia, między innymi "słynne" sieci rybackie, o których pisaliśmy na początku. Na szczęście centrum miasta nie wygląda już tak źle i jest nawet przyjemne. Zabudowania pamiętają jeszcze czasy portugalskie i różnią się od tych, które spotkać można w innej części Kerali. Generalnie miło, cicho i spokojnie. Dużo turystów, co gorsza większość stanowią bogaci emeryci z Europy, co powoduje wzrost cen prostych produktów i usług.

Jak już pisaliśmy, w Kollam przegapiliśmy festiwal słoni. Na szczęście w tym kraju festiwal goni festiwal i tak się akurat złożyło, że dzisiaj, na przedmieściach Kochi podobna impreza też miała miejsce. Niestety miała rozpocząć się o 15. Dotarliśmy na miejsce, a tu niespodzianka, imprezę przeniesiono na 17, co było nam nie w smak, gdyż na 17:30 mieliśmy bilety na pokaz tradycyjnego tańca Khatakhali. Udało się nam tylko zobaczyć odswiętnie poubierane słonie z trzema jeźdźcaymi na grzbiecie i przygotowania do przemarszu. Wszytsko w rytm bardzo głośnej, rytmicznej muzyki folk.

Jutro rano opuszczamy stan Kerala i miasto Kochi. Udajemy się w głąb lądu, znówy do stanu Tamil Nadu. Najpierw autobusem do Coimbatore i tego samego dnia będziemy chcieli jeszcze dotrzeć do małej stacji w górach - Metapulayam. Jest do doskonały punkt do złapania porannego miniaturowego ekspresu do stacji górskiej - Ooty. Nastepnie z Ooty udamy się na północ do Mysore. Z braku czasu postanowiliśmy zrezygnować z odwiedzenia Bangalore i udać się w stronę Goa, zatrzymując się jeszcze na plaży w Gokarna.

Dzień 42 - Mysore, Indie
wtorek, 1 marca 2005 17:05

"Wyrwać się z upału..."

Jednym z problemów, z którymi musi się borykać turysta w południowych Indiach, jest zabójcza temperatura, która w ciągu dnia przekracza 40° C. W tak nagrzanym powietrzu odechciewa się wszystkiego. Tłumaczy to zachowanie się części mieszkańców Indii. Nie chce się chodzić, zwiedzać, myśleć, planować, jeść i rozmawiać. W nocy temperatura nie spadaj poniżej 20° C i tylko włączony całą noc sufitowy wentylator umożliwia zasnięcie.

Trzy dni temu postanowiliśmy wyrwać się z tego upału choćby na 24 godziny. W tym celu pojechaliśmy do miejscowości Ooty (czyt. Uti), położonej w górach Nilgiri na wysokości 2240 m n.p.m. Można tam się dostać jednym z licznych autobusów, a także miniaturową, wąskotorową kolejeczką pokonującą dystans 46 km w 5 godzin. Kolejka rozpoczyna swą podróż w miejscowości Mettupalayam o 7:10 rano. Według zaleceń przewodnika powinniśmy zanocować w Coimbatore, skąd następnego dnia porannym ekspresem o 4:50 można dotrzeć do Mettupalayam i przesiąść się do wąskotorówki. My wpadliśmy na lepszy pomysł i, korzystając z zapasu czasu, minęliśmy Coimbatore i zanocowaliśmy w Mettupalayam.

Tego samego dnia próbowaliśmy kupić bilety na I klasę, co niestety nie było już możliwe. W piątek o godzinie 16 mogliśmy jedynie kupić miejsce numer 5 na liscie oczekujacych. Kilka minut zastanawiania się i numer 5 zmienił się na 27, przez co zrezygnowaliśmy z zakupu. Dowiedzieliśmy się jednocześnie, że pociąg podstawiany jest o 5:30 i tylko wtedy będziemy mieli szansę na miejsce siedzące w II klasie. Tak też zrobiliśmy i w sobotę, punktualnie o 5:30, siedzieliśmy już w wagonie, przy oknie.

Siedzienie przy oknie (szczególnie z lewej strony) jest o tyle ważne, że trasa, którą pokonuje kolejka, jest niezwykle malownicza. Podczas wpinaczki pociąg mija liczne wiadukty, tunele, nasypy i wodospady.

Wszystko wyglądało bardzo obiecująco do chwili przyjazdu na stację ekspresu z Chennaiu, z którego wyległy setki Indusów starających się za wszelką cenę zdobyć miejsce w wagonikach kolejki. Niestety znowu trafiliśmy na weekend. Co gorsza, do naszego wagonu wpakowało się pół sierocińca dzieciaków z dobytkiem. W wagonie było ze trzy razy więcej osób niż przewidują przepisy. Mogliśmy również zapomnieć o wychodzeniu z wagonu na stacjach w czasie, gdy pchający skład parowóz uzupełniał wodę. To było naprawdę długie 5 godzin.

Ooty jest typową górską stacją często wybieraną przez Indusów na miejsce podróży poślubnej. Ładne jeziorka, domy położone na zboczach, lunapark, kilka plantacji herbaty... Wszystko oczywiście w indyjskim stylu.

Zdecydowanie odczuliśmy zmianę temperatury: w dzień było przyjemnie, natomiast w nocy temperatura spadła poniżej 10° C. Wykorzystaliśmy w końcu nasze śpiwory i hotelowe koce. Wyspaliśmy się jak nigdy.

Następnego dnia, po kolejnych 5 godzinach w autobusie, dostaliśmy się do Mysore (czyt. Majsur). Jest to jedno z ważniejszych miast stanu Karnataka, położone w samym centrum południowych Indii, na obszarze półpustynnym. Przypadło nam do gustu do tego stopnia, że postanowiliśmy zostać tu 3 dni. Miła atmosfera, nienatarczywi mieszkańcy, dużo miejsc do zobaczenia, umiejscawia Mysore na wysokim miejscu na liście odwiedzonych przez nas do tej pory miast.

Mysore Mysore fot. Krzysztof Stępień
Zależało nam na tym, by być tu w niedzielę, gdyż tylko wtedy pomiędzy godziną 19 a 20 pałac maharadży rozświetlają tysiące żarowek. Efekt przypomina wielki tort urodzinowy lub bożonarodzeniową reklamę Coca-Coli. Warto to zobaczyć. W dzień obiekt ten wygląda zupełnie inaczej, ale równie ładnie. Mysore, poza pałacem maharadży, słynie z wyrobu jedwabiu oraz olejku z drzewa sandałowego. Duże wrażenie zrobił na nas stary bazar w centrum miasta - mieszanina kolorów, smaków i zapachów... Zdecydowanie polecamy odwiedzenie Mysore.

Do tej pory podróżowaliśmy na krótkich dystansach - do 6 godzin. Od jutra zaczynamy poruszac się na dłuższych trasach. Zaczynamy od 12 godzinnej podróży do położonej na zachodnim wybrzeżu Gokarny. Nie planowaliśmy odwiedzenia tego miejsca, ale na Sri Lance słyszeliśmy dużo dobrego o plażach Gokarny i postaramy się to sprawdzić.

Dzień 49 - Palolem Beach, Goa, Indie
wtorek, 8 marca 2005 15:15

"Odludne plaże Gokarny"

No i w końcu dotarliśmy do raju. Plaża ciągnąca się 1000 metrów, z palmami pochylonymi w kierunku morza. Mieszkamy w bambusowej chatce na palach, jednej z dziesiątek tworzących bambusową wioskę w palmowym gaju nad sama plażą. Ten raj to Palolem Beach - Goa.

Dotarliśmy tu wczoraj o wschodzie słońca i regenerujemy siły po męczącym ostatnim tygodniu w czasie którego pokonaliśmy ponad 1100 km odwiedzając Gokarnę i Hampi. Zmagaliśmy się ze skrajnie wysokimi temperaturami, głupotą Indusów i niebywale uciążliwymi warunkami podróżowania. Mamy spore zaległości w pisaniu relacji więc dzisiaj parę słów o Gokarnie.

Dotarliśmy tam po 13,5 godzinnej podróży autobusem z Mysore. Podróż przebiegła w miarę spokojnie jak na tutejsze warunki, choć w autobusie bez klimatyzacji było ekstremalnie gorąco. Pierwsza polowa drogi wiodła malowniczymi zboczami gór (Ghaty Zachodnie), od miejscowości Mangalore trasa ciągnęła się wzdłuż wybrzeża do samej Gokarny.

Gokarna to niewielka wieś położona na północnym krańcu wybrzeża stanu Karnataka, zaledwie 70km na północ od miejsca w którym teraz jesteśmy. Dla Hindusów jest to święte miejsce przez co pielgrzymują tam w ciągu całego roku. Duża liczba świątyń, dziesiątki braminow (kapłanów), pielgrzymi, święte krowy, unoszący się w powietrzu zapach kadzideł, wszechobecne sklepiki z dewocjonaliami sprawiają ze miejsce to ma swoista atmosferę, interesującą dla turystów.

Jednak to, co głownie ciągnie turystów do Gokarny to cztery, malownicze, odludne plaże. Ich unikalność polega na tym, ze trudno się do nich dostać przez co nie wkroczyła do nich jeszcze komercja i miejsca są niemal dziewicze. Plaże są oddzielone od siebie stromymi zboczami co dodatkowo potęguje ich izolacje. Tylko do jednej można częściowo dojechać tuk-tukiem ale aż za 200Rs a i tak ostatni fragment trzeba przejść pieszo. Szczególnie urocza jest plaża "Om" mająca kształt świętego dla hinduizmu znaku "om".

Nawet w sezonie jest tam niewielu turystów przez co plaże są dobrym miejscem dla osób chcących się całkowicie wyciszyć. Na każdej z plaż znajdują się ukryte w zaroślach prowizoryczne hoteliki i restauracje umożliwiające zakwaterowanie za mniej niż 100Rs za noc. Izolacja plaż od wiosek powoduje ze okoliczni mieszkańcy rzadko tam docierają, co sprawia ze turystki czują się bardzo swobodnie nie używając strojów kąpielowych.

Tuż za plażami wznoszą się strome zbocza gór które mogą być dobre do pieszych wędrówek, nawet do trekingu. Ze szczytów rozpościerają się piękne widoki na ocean i zatoczki z plażami. Cały obszar, poza plażami, pokrywają mocno brudzące czerwonoziemy, a na wypłaszczeniach, w wielu miejscach jest powłoka bazaltowa. Należy pamiętać o zabraniu ze sobą dużej ilości wody, ponieważ temperatury przekraczają 40 st. C. a wilgotność pomimo obecności morza jest bardzo niewielka.

Przeszliśmy pieszo przez trzy plaże docierając prawie do czwartej, poczym nie chcąc powtarzać tej samej drogi z powrotem zawędrowaliśmy na jeden z wielu szczytów okalających morze. Powietrze przypominało nagrzany piekarnik a butelka z woda szybko się opróżniała. Staraliśmy się iść mniej więcej w stronę wioski Gokarna ale na naszej drodze pojawiał się kolejny szczyt. Jednak tego dnia, któryś z hinduskich bogów był nam łaskawy. Gdy byliśmy maksymalnie zmęczeni a butelka wody była pusta zobaczyliśmy jak wypełniony turystami tuk-tuk zmierza w stronę plaży Om. Skoro jedzie pod gore to znaczy ze zaraz będzie wracał i to prawdopodobnie pusty. Oznacza to ze zamiast 200 Rs możemy negocjować dowolną sumę. Tak też się stało. Za 60Rs wróciliśmy do wsi.

Gokarna to naprawdę mile miejsce jednak dla nas trochę zbyt spokojne. Kiedy dowiedzieliśmy się jeszcze ze codziennie o 7 rano odjeżdża bezpośredni autobus do Hospet (13 km od Hami) postanowiliśmy tam pojechać.

Dzień 51 - Palolem Beach, Goa, Indie
czwartek, 10 marca 2005 22:40

"Stolica państwa Vijayanagar"

Jak się dowiedzieliśmy, codziennie o 7 rano (z naciskiem na codziennie) odjeżdża z Gokarny autobus do Hospet z którego jest już tylko 13 km do Hampi - celu naszej podróży. Poranek był nerwowy bo nie słyszeliśmy budzików, ale stawiliśmy się na dworcu punktualnie o 6:30. I tak zaczęła się - jak wtedy nam się wydawało - najtrudniejsza podroż w Indiach. Już przed 7 dowiedzieliśmy się ze tego dnia autobus do Hospet nie przyjechał, a dlaczego? "bo nie przyjechał". Dyżurny ruchu oddal:
- czasem przyjeżdża a czasem nie przyjeżdża...
choć jeszcze dzień wcześniej jeździł codziennie. Ale od czego są pomocni "bus-kontrolerzy". Wsadzili nas do autobusu do Hubli skąd mieliśmy złapać jeden z licznych autobusów do Hospet lub nawet pociąg. Pierwsze 4 i pół godziny polegało na kurczowym trzymaniu się poręczy podczas gdy gubiący śrubki autobus przetaczał się przez kolejne pasma górskie. Dotarliśmy do Hubli, szybka zmiana autobusów, kolejny problem z umiejscowieniem bagaży i jechaliśmy już do Hospet. Tu jednak problem był większy. Trasa z Hubli do Hospet leży na półpustynnym płaskowyżu Dekan gdzie temperatury o tej porze roku przekraczają 40 st. C. Do tego tysiące ciężarówek przemierzających dziennie te drogę dawno zniszczyły jej calą nawierzchnię. Sytuacji nie ułatwiał fakt przeogromnego ścisku w autobusie.

Indusi maja zakodowane w mózgu ze każdy musi siedzieć w autobusie i zrobią wszystko żeby dostać się do miejsca siedzącego, nawet jak go nie ma. Tak więc nasze bagaże zajmujące całe jedno miejsce były im nie w smak, zwłaszcza jednemu który chciał usiąść na miejscu plecaków i natrętnie sugerował ich przeniesienie nie mając pomysłu gdzie można je wsadzić. 
Cztery godziny ciągnęły się wieczność a autobus co chwila zjeżdżał z drogi omijając bardziej zniszczone jej fragmenty. Krzyśka stalowy żołądek prawie się poddał, do tego potworny upal i kilogramy kurzu sprawiły że w Hospet wysiedliśmy pół żywi.
Jeszcze przy autobusie dopadł nas riksiarz przekonując nas ze autobusy do Hampi o tej porze już nie jeżdżą (była 17) a on, za jedyne 100Rs zawiezie nas do Hampi. Krzysztof był już w takim stanie ze mało go nie pobił widząc autobus do Hampi tuz obok. Ostatnie pół godziny i znaleźliśmy się u celu naszej podroży - Hampi.

Hampi to przeurocze miejsce. Hampi Hampi fot. Krzysztof Stępień
Jedyny problem to panujące tam temperatury. W południe potrafią przekroczyć 50 st. C. i jedne co można zrobić to schować się w zacienionym pokoju lub restauracji. Dodatkowo częste przerwy w dostawie prądu powodują zatrzymanie pracy sufitowych wentylatorów co wcale nie polepsza sprawy.
Hampi to dawna stolica państwa Vijayanagar. Niegdyś było to niezwykle zurbanizowane miasto z licznymi kamiennymi świątyniami, pałacami i bazarami. Dzięki suchemu, pustynnemu klimatowi do dzisiejszych czasów zachowało się wbrew pozorom bardzo dużo. Wiele budowli jest niemal kompletnych. Rozsiane sa na dużej powierzchni tak wiec aby je wszystkie obejrzeć należy przeznaczyć co najmniej 2 dni. Co więcej, wszystkie sklepy i komercja znajdują się w Hampi Bazar - turystycznym miasteczku, przez co zabytki wolne są od kramów, sprzedawców i reklam i wyglądają nie raz tak jakby dopiero zostały opuszczone. Uroku dodaje jeszcze oryginalny krajobraz: piach, odkryte skały, kamienne wzgórza, rzeka, nieliczne palmy i zielone poletka ryżowe po północnej stronie rzeki. Szczególnie w popołudniowym słońcu zielone plamy na tle wszelkich odcieni żółci i pomarańczy tworzą niezapomniane widowisko. 

W Hampi wszystkie Hampi Hampi fot. Krzysztof Stępień
hotele są w miarę tanie co powoduje ze plecakowcy zatrzymują się tam na więcej niż jeden dzień. Najbardziej widoczni są mieszkańcy Izraela, często przez ich głośne zachowanie i nie raz wulgarny wygląd. Generalnie w południowych Indiach jest ich tak wielu ze w restauracyjnych menu znaleźć można żydowskie potrawy a w kafejkach internetowych na klawiaturach przyklejone są hebrajskie znaczki.
Ostatniego dnia pobytu w Hampi postanowiliśmy odwiedzić tereny na północnym brzegu rzeki. Odległości są tam dosyć duże więc wypożyczyliśmy rowery co kosztowało nas 41 polskich groszy za godzinę. Jest to doskonały sposób zwiedzania Hampi. 

Pamiętając koszmarną podróż postanowiliśmy nie popełniać tego samego błędu i na Goa pojechać bezpośrednim, nocnym autobusem. Coś nas jednak podkusiło żeby zaoszczędzić na prywatnym, nocnym autobusie z miejscami do leżenia za 400Rs od osoby i postanowiliśmy złapać lokalny ekspres z Hospet do Margao. Do Hospet dotarliśmy przed 18, a o 18:30 siedzieliśmy już we właściwym autobusie. Nawet na bagaże znalazło się dobre miejsce. Pomimo tego ze był to nocny autobus mogliśmy tylko marzyć o spaniu. Siedzenia były absolutnie nie do siedzenia a odległości pomiędzy nimi były tak małe ze nawet my, którzy nie jesteśmy bardzo wysocy ledwie mieściliśmy się. Z doświadczenia wiemy ze nie można siadać obok małych hinduskich dzieci bo to zawsze zwiastuje kłopoty. To też nie usiedliśmy. Niestety, nie wiedzieć czemu rodzice wraz z dziećmi kilkukrotnie zmieniali miejsca w autobusie kończąc migracje na siedzeniach przed i za nami. Wcześniej byliśmy świadkami następującej sceny: 

Jeden z pasażerów żuł betel (bo Indusi tak lubią...). Nadmiar śliny, raz na jakiś czas trzeba wypluć. Gdzie? Oczywiście przez okno jadącego autobusu. Pół biedy gdy robi się to z głową. Niestety, ten pasażer nie używał głowy dość często i splunął przez okno w taki sposób że wszystko wylądowało na twarzy pasażera siedzącego dwa rzędy za nim. Naturalna reakcja poszkodowanego było obicie sprawcy. To także był zwiastun tego co miało dopiero nastąpić. 

Wspominaliśmy że przed i za nami siedziały hinduskie dzieci. Podroż hinduskim autokarem w dużej mierze składa się z częstych postojów na jedzenie. Po jednym z postojów, kiedy właśnie zaczęliśmy zasypiać, otworzyło się okno obok nas. Zimny podmuch powietrza, główka dziecka w oknie i....
...cala zawartość żołądka dziecka wylądowała na Krzyśku... 

Do Margao pozostało sześć godzin jazdy.

Dzień 54 - Panaji, Goa, Indie
niedziela, 13 marca 2005 17:35

"Indyjski raj"

Goa Goa fot. Krzysztof Stępień
To nie będzie ambitny tekst gdyż po spędzonym tygodniu na plażach Goa jesteśmy rozleniwieni do granic możliwości. Siedzimy na ławce w cieniu przed jednym z kościołów w centrum Panaji w oczekiwaniu na nocny autobus do Mumbai. Jest niedziela, godzina 16, temperatura przekracza 35 st. C.

Goa to jeden z najmniejszych indyjskich stanów i jednocześnie najmniej przypominający resztę Indii. Doskonałe miejsce do wypoczynku i każdy, bez względu na zainteresowania jest w stanie znaleźć coś dla siebie: amatorzy imprez, spokoju, osoby potrzebujące luksusu, aktywnego wypoczynku, leniuchy... wszystko tu jest, wystarczy tylko udać się na właściwą plażę.

Nasze plany zakładały spędzenie standardowych trzech (jak w Kerali) nocy na południu Goa poczym kolejnych trzech na jednej z plaż na północy. Jednak wystarczyło że dotarliśmy na najbardziej południową plażę - Palolem i dobrowolnie utknęliśmy, mieszkając, jak już pisaliśmy, w bambusowej chatce.

Goa Goa fot. Krzysztof Stępień
Palolem Beach to indyjski raj na ziemi. Wzdłuż plaży, pomiędzy palmami rozsiadły się liczne restauracje i bambusowe hoteliki tworząc małe plażowe miasteczko. Palolem Beach jest najbardziej malowniczą i najbardziej "zapalmioną" plażą ze wszystkich na Goa. Każdy dzień mija na dzielenie czasu pomiędzy jedzenie i plażowanie. Generalnie nie jesteśmy zwolennikami takiej formy wypoczynku, jednak Palolem ma w sobie jakąś niewyobrażalną siłę. Dwa dni zbieraliśmy się do opuszczenia naszej bambusowej chatki, po to tylko by spędzić jedna noc w stolicy stanu - Panaji i zwiedzić zabytki Old Goa.

Wspominaliśmy ze Palolem ma jakąś specyficzna siłe którą opóźnia lub nawet uniemożliwia powrót do codzienności. Wielu Europejczyków po przyjeździe tu postanawia zostać kilka miesięcy, lat lub nawet na stałe. Jedną z takich osób jest Kasia, gdańszczanka która po przyjeździe do Palolem postanowiła tam zostać. Obecnie jest współwłaścicielem restauracji i snuje plany na przyszłość związane z tym miejscem. Odwiedziliśmy ją dwa razy. Jeśli chcecie poczytać jej internetowy dziennik odwiedźcie stronę  zależne jest od plaży. Na niektórych stoją pięciogwiazdkowe hotele, na innych niewielkie rodzinne domki wynajmujące pokoje.

Na Palolem jest bambusowa wioska. Ceny noclegów zawsze uzależnione są od pory roku. Sezon generalnie zaczyna się w połowie września i trwa do pierwszych dni maja, z cenowym apogeum miedzy 20 grudnia a 2 stycznia. Bambusowe chatki to może nie najwyższy standard noclegu, jednak świadomość mieszkania na samej plaży, kilkanaście metrów od morza wynagradza niewygody. Standard chatek jest bardzo podobny. Za nasza płaciliśmy 150 Rs (cena lekko posezonowa). Poza bambusowymi ścianami mięliśmy w pokoju niewielki stoliczek, zwisającą z sufitu żarówkę i wentylator a także wyjątkowo twarde, podwójne lóżko z moskitierą. Nic więcej nie jest potrzebne. Dwa razy droższe chatki różniły się zazwyczaj miękkością łóżka.

Szczyt sezonu trwa zazwyczaj do końca lutego. Od marca do polowy kwietnia turystów jest znacznie mniej, ceny zaczynają spadać a pogoda nadal wyśmienita. Jest to jeden z najlepszych okresów na przyjazd.

Przed nami Mumbai (Bombaj). Nauczeni doświadczeniem z podróży do Hampi wykupiliśmy tym razem bilety na prywatny, nocny autobus z miejscami do leżenia. Zobaczymy czym to się skończy.

Dzień 57 - Mumbai, Indie
środa, 16 marca 2005 12:40

"Najdroższe miasto Indii"

Największe slamsy Azji, Mumbai Mumbai fot. Krzysztof Stępień
stolica indyjskiego filmu, najdroższe, najszybsze, największe miasto subkontynentu - Mumbaj, zwany do niedawna Bombajem. Pośród turystów panuje opinia, że nie da się lubić dużych indyjskich miast, wszechobecny na ulicach chaos przekracza wszelkie granice. Z tego względu Mumbai jest często pomijany przez plecakowców lub też stanowi pierwszy lub ostatni punkt na trasie (międzynarodowe lotnisko). My potraktowaliśmy Mumbai jako kolejny etap naszej podróży i doskonały punkt, z którego łatwo się dostać na
przeciwległe wybrzeże.

Jak już wspomnieliśmy do Mumbai postanowiliśmy jechać autokarem z miejscami do leżenia. Generalnie idea świetna i już prawie wszystko było tak, jak trzeba. Kupiliśmy bilety na istniejący autobus, który rzeczywiście miał miejsca tylko do leżenia, a dwa z nich były nasze. Mało tego, dostaliśmy kolację i po litrze wody na osobę, co, jak się dowiedzieliśmy, nie jest standardem. Niestety, jako że to są Indie coś musiało być nietak. Przez uszkodzone drzwi wejściowe wpadały masy zimnego powietrza, co sprawiło, że zmarzliśmy wszyscy okrutnie. Tak czy inaczej, 14 godzinna podróż z Goa do Mumbai upłynęła sympatycznie.

Mumbai jest najdroższym miastem Indii, co znajduje swoje odzwierciedlenie w cenach hoteli. Generalnie w Indiach na miano taniego hotelu zasługuje każdy z ceną poniżej 300Rs za dwuosobowy pokój. W Mumbai granicą jest 1000Rs. Po stosunkowo długich poszukiwaniach znaleźliśmy czystą "norę" za 400Rs. Jak się później okazało, w cenę były wliczone pchły. Pokój był tak mały, że dosłownie mieściły się dwa łóżka, pół metra przestrzeni między nimi i przestrzeń na otwarcie drzwi. Normalnie nie byłoby to warte więcej niż 50Rs.

Przyjęliśmy zasadę, Mumbai Mumbai fot. Krzysztof Stępień
że wielkie miasta Indii będziemy zwiedzać w trakcie organizwowanych przez departamet turystyki danego stanu tzw. city tours. To sprawdziło się w Chennai i mieliśmy nadzieję, że w ten sposób łatwo i przyjemnie zobaczymy Mumbai z jego najważniejszymi miejscami i obiektami. Jednak rządowe biuro turystyczne w poniedziałek było zamknięte na trzy spusty i skorzystaliśmy z oferty jednego z naganiaczy przy agencji, tuż obok. Jak się okazało zbyt pospiesznie. Wsadzono nas na sam koniec zdezelowanego autobusu z mocno przyciemnianymi szybami i popsutymi siedzeniami. Pasażerami oprócz nas byli tylko Indusi. Zamiast obiecywanego anglojęzycznego przewodnika był tylko przewodnik mówiący w języku Marathi. Jak się okazało, nie tylko my nie wiedzieliśmy, o czym mówi. Organizacja całej imprezy była skandaliczna, przez co zdecydowaliśmy się wysiąść po 2 godzinach (z planowanych 6).

Naszym zdaniem Mumbai Mumbai fot. Krzysztof Stępień
Mumbai jako miasto nie ma dużo do zaoferowania. Mocno podniszczone wiktoriańskie budynki, będące pozostałością po brytyjczykach, stanowią jedynie tło dla paskudnych, betonowych biurowców i blokowisk budowanych bez jakiejś szerszej wizji. Mumbai to wyspa, której południowy kraniec stanowi dzielnica Colaba, gdzie oprócz przeogromnych doków znajdują się najbardziej rozpoznawalne budowle, jak Brama Indii (Gateway of India) i Hotel Taj Mahal. Jest to rownież dzielnica turystyczna. Bardziej na północ znajduje się typowo handlowa dzielnica Fort, a dalej na północ niekończące się obszary przemysłowo-handlowe oraz wytwórnie filmowe Bollywood.

Na uwagę zasługuje komunikacja miejska. Czerwone, wzorowane na londyńskich, często dwupiętrowe autobusy kursują po całym mieście. Wystarczyło, że nauczyliśmy się tras kilku numerów autobusów i byliśmy w stanie podróżować po całym Mumbai. Podmiejska kolejka, która urasta w tym mieście do rangi atrakcji turystycznej, pozwala sprawnie przemieszczać się z północy na południe. Niestety w godzinach szczytu przeciętny turysta nie ma najmniejszych szans dostać się do wagonu. 

Poza ogromnym Mumbai Mumbai fot. Krzysztof Stępień
przeludnieniem, drożyzną, zatrutym powietrzem, Mumbai ma jedną pozytywną rzecz – okienko numer 52 na pierwszym piętrze budynku rezerwacji Victoria Terminus – największego dworca kolejowego miasta. Okienko to różni się od dziesiątek jemu podobnych tym, że stać przy nim mogą wyłącznie zagraniczni turyści. Co więcej, okienko to posiada pewną pulę miejsc dla turystów na pociągi odjeżdżające w ciągu najbliższych 24 godzin. A piszemy o tym, dlatego że głównym powodem naszej wizyty w Mumbai była potrzeba wykupienia biletu do stolicy stanu Orissa – Bhubeneshwaru. I udało się! Po zaledwie kilkudziesięciu minutach na stacji i uiszczeniu 982Rs mamy bilety. Bardzo się z tego faktu cieszymy, choć chyba nie do końca jesteśmy świadomi tego, co nas czeka. Bhubeneshwar leży niecałe 2000km na wschód od Mumbai i podróż tam zajmie 38 godzin.

38 godzin w ciasnym wagonie, na dwóch ciasnych pryczach pod sufitem i do tego... na własną prośbę.

Dzień 60 - Bhubaneswar, Indie
sobota, 19 marca 2005 11:10

"Wsiąść do pociągu..."

Koleje Indyjskie to ponad 63000 km torów, 6867 stacji i ponad 1,6 miliona pracowników co czyni je jednym z największych na świecie przewoźników i największym na świecie pracodawcą. Każdej doby setki pociągów przewożą miliony pasażerów po całym obszarze Indii. Pociągi pokonują nieraz ogromne dystanse. Największy ma do pokonania jeżdżący raz w tygodniu Himsagar Express łączący Kannyukumurai na samym południu Indii z miastem Jammu w północnym stanie Jammu i Kashmir. Odległość 3734 km pokonuje w 74 godziny. My mięliśmy do pokonania 1933 km dzielące Mumbai z Bhubaneswarem - stolicą lezącego nad Zatoką Bengalska stanu Orissa.

Planowane 38 godzin w indyjskim pociągu mogłyby się wydawać koszmarem jednak koleje indyjskie to potężna organizacja. Bilety mięliśmy kupione w tzw "second class slepper". Jest to relatywnie najlepsze rozwiązanie jeśli porówna się komfort do ceny. Razem z biletem otrzymuje się imiennie rezerwowana prycze. Niestety, klasa ta - stosunkowo tania - nie ma nic wspólnego ze znanymi z Europy miejscami do leżenia. W Indiach kładzie się nacisk na ilość a nie na jakość, tak że wagon wypełnia maksymalnie możliwa ilość pryczy. Nie ma tu przedziałów a lóżka oddzielone są wąska ścianką i kratą w górnej części. Na każdy segment przypada 6 prycz z prawej strony, korytarz po środku i dwie prycze po lewej. Do tego komplet 3 wentylatorów na suficie. Wagony z klimatyzacja są kilkakrotnie droższe. Największy problem stanowi brak miejsca na bagaż który zwykle podróżuje tam gdzie zostanie upchnięty.

Nie mięliśmy problemu ze znalezieniem swoich miejsc gdyż wagony są dobrze oznaczone, a przy wejściu do każdego wisi imienna lista pasażerów. Turyści najbardziej upodobali sobie górne prycze. Ich zaleta jest taka ze zawsze są rozłożone w przeciwieństwie do środkowych i dolnych które za dania służą do siedzenia. Druga sprawa ze bagaże na samej górze trudniej ukraść.

Nauczeni polskim doświadczeniem postanowiliśmy przygotować sobie na podróż kanapki. Kosztowało to nas dużo pracy bo nie jest łatwo kupić w Indiach składniki do kanapek. Jednak to co zobaczyliśmy w pociągu przekonało nas ze kanapki były zbędne i nie potrzebnie traciliśmy czas na ich przygotowanie. W indyjskim pociągu nikt nie musi być głodny. Ogromne „morze” jedzenia przetacza się przez wagony. Jest sprzedawane przez pracowników indyjskiego "warsu" jak i przez lokalnych sprzedawców wsiadających na kolejnych stacjach. Przykładowo w ciągu godziny naliczyliśmy ponad 50 osób sprzedających: kawę, herbatę, przekąski, zabawki, łańcuchy do bagażu, lody, zimne napoje, butelkowaną wodę, gazety, zupy, orzeszki... I tak przez 38 godzin z mniejsza częstotliwością w nocny. Można było zlecić i czyszczenie butów... Trzy razy dziennie pracownicy "warsu" przyjmowali zamówienia na posiłki które później roznosili miedzy pasażerami. Wyglądało to tak jak na pokładzie samolotu.

Przez cały czas coś się działo. Ani przez chwile nie byliśmy głodni, kanapki częściowo dowieźliśmy do Orissy, zawarliśmy kilka znajomości o czym postaramy się jeszcze kiedyś napisać i zaledwie z półtora godzinnym opóźnieniem dotarliśmy do Bhubaneswaru. W takich warunkach moglibyśmy podróżować kolejne parę godzin.

Dzień 61 - Bhubaneswar, Indie
niedziela, 20 marca 2005 14:00

"Orissa ach Orissa"

O ile niemal 40 godzin Bhubaneswar Bhubaneswar fot. Krzysztof Stępień
spędzonych w pociągu będziemy miło wspominać o tyle cel naszej podroży - Orissa - okazał się całkowitym nieporozumieniem.

Orissa jest jednym z najbiedniejszych stanów Indii i niestety daje się to zauważyć. Przemysł turystyczny właściwie nie istnieje. Trudno porozumieć się tu po angielsku, nawet w hotelach. Wszędzie trafialiśmy na problemy albo próby wymuszenia. Sadząc z reakcji mieszkańców na nasz widok można wnioskować że przyjeżdża tu znikoma ilość turystów. Czasem jest to przyjemne, ale na dłuższą metę jest meczące a bywa i niebezpieczne.

Przyjechaliśmy tu z zamiarem odwiedzenia 3 miejsc: charakterystycznych dla Orissy kompleksów świątynnych w Bhubeneswarze, unikalnej pod wzglądem architektonicznym świątyni słońca w Konark i świętej dla Hindusów plaży w Puri.

Wszystkie te miejsca są oddalone od siebie o około 60 km co nie znaczy ze podroż z Bhubeneswar do Konark nie może trwać 3 godzin (64 km.) W autobusie czuliśmy się jak kosmici, obserwowani przez całą drogę przez pasażerów, nawet obmacywani od czasu do czasu. Do Konark dostaliśmy się pół żywi i z bólem głowy. Tam kolejne rozczarowanie - skądinąd piękna i warta odwiedzenia świątynia słońca - jest całkowicie remontowana. Pokrywające ja rusztowania i kolorowe worki z piaskiem wcale nie przeszkadzały w sprzedaży biletów wstępu w wysokości 5 USD dla turystów zagranicznych. Było to dla nas zaskoczenie gdyż przewodnik - jak się później okazało w kwestii Orissy całkowicie nieaktualny - podawał że wstęp jest bezpłatny. Na szczęście wokół świątyni jest kamienny, spacerowy murek który pozwala oglądać świątynię nie wchodząc na jej teren a tym samym i nie płacąc.

Nasze wstępne plany zakładały ze Konark opuścimy po 11. Była już 16 a my tkwiliśmy na dworcu autobusowym. W konsekwencji do Puri dotarliśmy po 17.

Puri Puri fot. Krzysztof Stępień
Puri - miasto słynące ze świętej dla Hindusow plaży wyglądało tak jak się spodziewaliśmy: bez rewelacji, ale przyjemnie. Długa na kilka kilometrów plaża z usianymi na niej świątyniami, sklepikami i hotelami jest często odwiedzana w weekendy przez mieszkańców Kalkuty. Jest to jedno z 4 tzw. "dhams" - najświętszych dla Hindusów miejsc pielgrzymek oraz organizowane są tu na przełomie czerwca i lipca słynne "Raj Yatra". Do Bhubeneswaru dotarliśmy po zmroku.

Następnego dnia poszliśmy zwiedzać świątynie w Bhubaneswarze. To właśnie ich charakterystyczna architektura była główną przyczyną faktu że się tu znaleźliśmy. A tu niespodzianka. Rok 2005 jest chyba w Orissie rokiem remontów i większość świątyń, z najważniejszą na czele "ubrana" jest w gustowne rusztowania zasłaniające całe budowle...

Bhubaneswar Bhubaneswar fot. Krzysztof Stępień
Największy kompleks świątyń dostępny jest tylko dla Hindusów. Wyznawcy innych religii mogą go jedynie oglądać z przygotowanej w tym celu platformy. Gdy tylko się tam znaleźliśmy pojawił się kapłan z wielką księgą wpisów w której to można było wyczytać jak to dziesiątki zagranicznych turystów wpłacają tysiące rupii jako dobrowolne datki na świątynię...

Nawet muzeum stanowe do którego wstęp miął kosztować jedną rupię wprowadziło rozrodzenia i od turystów zagranicznych pobiera 50 Rs.

Zdecydowanie nie mamy szczęścia do Orissy. To co zapamiętamy najdłużej to batalia jaka stoczyliśmy aby z tego stanu się wydostać. Bhubaneswar położony jest około 400 km na południe od Kalkuty, na jednej z głównych magistrali kolejowych. Codziennie w stronę Kolkaty (Kalkuty) odjeżdża kilka pociągów a podróż nie zajmuje więcej niż 10 godzin. Niestety, limit na jazdę indyjskim pociągiem w tym tygodniu już wyczerpaliśmy.

Bilet na pociąg do Kolkaty załatwialiśmy dwa dni. W kolejce do kasy odstaliśmy w sumie 4 godziny. Wypełniliśmy 5 druczków rezerwacyjnych, kilkakrotnie biegaliśmy do informacji turystycznej tylko po to by zrozumieć o co chodzi w wywieszonym na ścianie rozkładzie jazdy, udaliśmy się nawet do 3 agencji turystycznych z prośbą o załatwienie biletu z prowizją...

Jest niedziela, godzina 12:20 - Bhubaneswar Bhubaneswar fot. Krzysztof Stępień
biletów nie mamy. Wszystkie miejsc są wykupione na kilka dni do przodu. Miejsca lezące w nocnym pociągu (stan na sobotę) dostępne były na wtorek wieczór. Byliśmy przygotowani na zakup biletów w droższych klasach ale nawet te absolutnie najdroższe (ponad 1600Rs za jedno miejsce) były dostępne na poniedziałek rano. Przez chwile, z rozpaczą w oczach rozważaliśmy nawet odwiedzenie Indian Airlines ale 95USD za jedno miejsce i godzinny lot to jednak duży szok dla naszego budżetu. W piątek pojechaliśmy jeszcze na nowy dworzec autobusowy (6 km za miastem) by spróbować zakupić bilet na jakiś autobus. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to ze w soboty do Kolkaty autobusu nie ma.

Nie chcemy zdecydowanie siedzieć tu ani dnia dłużej. Kupiliśmy bilety na niedzielny autobus do Kolkaty. Podróż ma trwać 12 godzin. Będąc na dworcu autobusowym widzieliśmy dalekobieżne autobusy, czy raczej ich wraki na kołach przez co - o ile mamy bilet na istniejący autobus - spodziewamy się wszystkiego co najgorsze...

A mogło być tak pięknie...
Bhubaneswar, Konark i Puri zasługują na odwiedzenia ale trzeba do tego mądrze podejść. Wystarczyło zarezerwować w Mumbai bilet kolejowy na dalsza drogę. Wtedy scenariusz wyglądałby następująco: 38 godzin w pociągu do Bhubaneswaru, wykupiony rano na stacji w tourist office "city tour" pozwalający sprawnie odwiedzić te trzy miasta i w zależności od rezerwacji albo nocleg albo nocny pociąg do Kolkaty. Ech...
 

Dzień 64 - Kolkata, Indie
środa, 23 marca 2005 17:50

"Owady Kolkaty"

Niemal w każdym hotelu, w którym mieszkaliśmy były mrówki. W Varkala zjadły nam cukier, pare razy zabierały się za ciastka. Pare dni temu, czekając na autobus do Bhubaneswaru, z nudów rozsypaliśmy na łóżku okruszki ciastek i obserwowaliśmy mrówczy spektakl. Setki tych małych owadów dwiema scieżkami maszerowały pomiędzy pościelą a listwą podłogową. Jedne dźwigały okruchy, a drugie szyły po kolejną partię.

Kolkata Kolkata fot. Krzysztof Stępień
Identyczne przedstawienie obserwowaliśmy dzień później w Kolkacie, spacerując po jednym z najbardziej charakterystycznych obiektów w mieście - stalowym moście Howrah na rzece Hoogly. Obserwowaliśmy jak tysiące kilogramów przeróżnych towarów jest transportowanych pomiędzy dwoma brzegami. Jedyna różnica polegała na tym, że w roli mrówek występowali najbiedniejsi mieszkańcy Kolkaty. W przepoconych, brudnych, podartych ubraniach, boso, z kraciastymi chustami zawiązanymi na głowach przemierzali prawdopodobnie setki razy w ciągu dnia ten most.

Jak pisaliśmy wcześniej, Kolkata Kolkata fot. Krzysztof Stępień
mieliśmy problemy z wyrwaniem się z Bhubaneswaru. Jednyną szansa był prywatny, nocny autobus do Kolkaty, odjeżdżający z nowego dworca autobusowego. Cała podróż była dość specyficzna. Zaczęło się od riksiarza, który nadkładając kilka kilometrów, zrobił nam objazd całego miasta i na dworzec wiózł nas 40, a nie 20 minut. Dziwne to, tym bardziej, że cena była uzgodniona z góry, a dla nas było denerwujące, bo się spieszyliśmy. Druga sprawa to autobus, który nas przywiózł do Kolkaty. Prywatny środek transportu okazał się pojazdem półcargo i poza kilkunastoma pasażerami wiózł na dachu i w tylnej części worki z towarami, wyładowując je po drodze, co swoje trwało. Współpasażerowie obserwowali nas bacznie i znowu czuliśmy się jak kosmici, a z 12 planowanych godzin zrobiło się 14.

Kolkata wydaje się Kolkata Kolkata fot. Krzysztof Stępień
przyjemnym i przyjaznym turyście miastem. To co najbardziej rzuciło się nam w oczy, to brak naciągaczy i zaczepek. Doceniliśmy to już w Mumbai, gdzie poza okolicami Gateway of India nikt sie nami nie interesował i nie zaczepiał proponując byle g... Wydaje się, że Kolkacie taksówkarze traktują turystów bardziej jako zło konieczne, niż jako źródło zarobków.

Kolkata położona jest na dwóch brzegach rzeki Hoogly. Nie ma w niej jakichś imponujących zabytków związanych z dawnymi dziejami, gdyż jej historia związana jest z brytyjską Kompanią Wschodnioindyjską i nie przekracza 300 lat. Miejsca warte odwiedzenia rozsiane są po całym obszarze miasta, są to bardzo ciekawe świątynie (na przykład świątynia Kali) lub kolonialna architektura, bedąca pozostałością po brytyjczykach.

Po raz kolejny Kolkata Kolkata fot. Krzysztof Stępień
zdecydowaliśmy się skorzystać z organizowanego przez Stanowe Biuro Turystyki "City Tour", głównie po to, by zaoszczędzić na kosztownych przejazdach taksówkami. Tym razem nie zawiedliśmy się. Wygodny, czysty autokar i sympatyczny, anglojęzyczny przewodnik.

Kolkata w godzinach szczytu jest niesamowicie zakorkowanym miastem, ale stanie w ulicznych korkach ma tę zaletę, że można obserwować jej mieszkańców.

Wspominaliśmy o mrówkach. Nie są one jedynymi owadami w tym kraju. Od przyjazdu do Kolkaty mamy swoje... pchły. Już na samym początku zostaliśmy dotkliwie pogryzieni, ale nie mogliśmy ustalić sprawcy. Dopiero wczoraj złapaliśmy taką jedną na gorącym uczynku i sprawa się wyjaśniła. Pocieszamy się jednynie tą myślą, że większość turystów, którzy zatrzymali się w tej dzielnicy co my, jest tak samo pogryziona. Problem jest dość duży, ponieważ czas w Kolkacie dzielimy pomiędzy zwiedzanie a drapanie. A co będzie jeśli pchły pojadą z nami dalej?

W kwestii dalszej podróży. Kolkata Kolkata fot. Krzysztof Stępień
Kolkata, jak i Mumbai, jest dużym węzłem kolejowym z tysiącami pasażerów, opuszczającymi codziennie dwa główne dworce. Na szczęście i tu znajduje się kasa biletowa tylko dla turystów zagranicznych i tym sposobem już od dwóch dni mamy bilety na dzisiejszy nocny pociąg do New Jalpaiguri. Dotrzemy tam jutro rano i jeszcze tego samego dnia postaramy się dojechać do Darjeelingu. Z braku czasu i z ciężkim sercem zdecydowaliśmy się zrezygnować z wyjazdu do Bangladeszu. Uznaliśmy, że stracimy zbyt dużo dni i pieniędzy tylko po to, by spędzieć dwa dni w Dhakkce.

Kiedy byliśmy w West Bengal Tourism Development Corporation LTD, znaleźliśmy bardzo ciekawe oferty zorganizowanych wyjazdów. Najciekawszy i, wydaje się, warty rozważenia jest ośmiodniowy wyjazd do Bhutanu za jedyne 168 USD. Rownież atrakcyjny jest dziesięciodniowy wyjazd do Sikkim za 200 USD. Organizowane są także tygodniowe wyjazdy do Bangladeszu.

Dzień 67 - Darjeeling, Indie
sobota, 26 marca 2005 18:30

"Znowu w Himalajach"

Pare dni temu, indyjska telewizja, jako jeden z ważniejszych newsów z Delhi podała, że w każdej chwili oczekują niespotykanych o tej porze roku obfitych opadów deszczu, przesuwających się na wschód. Nawet nie przypuszczaliśmy wtedy, jak bardzo to nas dotyczy.

Kolkate opuściliśmy w Darjeeling Darjeeling fot. Krzysztof Stępień
strugach deszczu. Fakt ten był oczywiście podstawowym argumentem dla taksówkarzy przy negocjacji ceny. Dwunastogodzinna podróż, nocnym pociągiem do New Jalpaiguri upłynęła przyjemnie i bezpiecznie. A bezpiecznie dlatego, że wszytskich zagranicznych turystów upakowano w jeden wagon i dołączono uzbrojoną straż - to na wypadek, żeby białasom nie poginęły bagaże i żeby póżniej nie mówili: "India nie jest OK".

New Jalpaiguri przywitało nas ulewą. Ulewa w indyjskich miastach oznacza jedno: ulice zamieniają się w rwące potoki, wszystko jest mokre. Stacja kolejowa oddalona jest o 4 km od Siliguri - głównego węzła komunikacyjnego w tym regionie. Nie jest łatwo negocjować cenę rikszy, stojąc po kostki w wodzie i z ciężkim plecakiem... Pół godziny później byliśmy na Tanzing Norgay Bus Station - bramie do Himalajów. Już nie autobusem, a samochodem terenowym zaczęliśmy trzygodzinną wspinaczkę do Darjeelingu. Siliguri położone jest na wysokości 119m n.p.m. - Darjeeling 2134m n.p.m., więc sami sobie wyobraźcie, jak wyglądała trasa. 

Darjeeling to praktycznie już nie są Indie. Dominuje tu społeczność nepalska i tybetańska. Hinduskie świątynie zostały zastąpione przez buddyjskie klasztory. Wszytsko znowu jest łatwe, miłe i załatwiane z uśmiechem na twarzy.

Darjeeling to 110 tys. Ghoom Ghoom fot. Krzysztof Stępień
typowo górskie miasteczko, gdzie wszędzie jest daleko i pod górkę. Plątanina uliczek, schodów, przejść, pionowych połączen między kolejnymi poziomami miasta - istny labirynt. Całość jest niezwykle malownicza i urocza. A wszystko to na tle wiecznie ośnieżonej wielkiej fortecy – trzeciego najwyższego szczytu świata - Khangchendzonga (8585m n.p.m.). Szczyt sezonu turystycznego przypada na przełom marca i kwietnia - czyli teraz. Niebo powinno być bezchmurne, a temperatura w ciągu dnia powinna dochodzić do 18 - 20°C. Co jednak znaczy indyjskie załamanie pogody...

Jadąc samochodem do Darjeelingu, przebiliśmy się przez kilka warstw chmur, ulewę i gradobicie. Plecaki nam częściowo przemokły, gdyż - co jest standardem w tym regionie - bagaże podróżujż na dachu. Następnego ranka w lokalnej gazecie, na pierwszej stronie zobaczyliśmy wielką, zalaną ulicę z podpisem: "Siliguri pod wodą" - byliśmy tam w tym czasie.

W Darjeelingu przebywamy już 2 i pół dnia w oczekiwaniu na poprawę pogody. Niestety, przez cały czas przez miasto przetaczają się tabuny chmur, często zasłaniając widok na sąsiednią ulicę. Co chwila pada mżawka z przerwą na deszcz, a temperatura jest wyjątkowo niskia. Sprzedawcy ubrań zacierają ręce... W dzień temperatura nie przekracza 8°C, w nocy spada poniżej zera. Osiem stopni to może niemało, ale po 2 miesiącach wygrzewania się w słońcu, trochę nam nieprzyjemnie. Na szczęście czujemy satysfakcję, że stanowiące dużą część naszego bagażu, dzwigane od ponad 2 miesięcy (z przeznaczeniem na Pakistan) ciepłe ubrania w końcu się przydały. Wczoraj Krzysiek miał na sobie: podkoszulek, polar 100, polar 300, goretex i rękawiczki - wcale nie czuł się komfortowo.

Darjeeling Darjeeling fot. Krzysztof Stępień
O Darjeelingu marzyliśmy od dawna: panorama Himalajów, plantacje herbaty, buddyjskie klasztory i kolebka himalaizmu. Kilka kilometrów na północ od centrum miasta znajduje się jeden z ciekawszych w Indiach ogrodów zoologicznych i Himalayan Mountaineering Institute. Jest to istytucja związana z pochodzącym z Darjeelingu Sherpa Tenzingiem Norgayem - pierwszym obok Hillarego zdobywcą Mt. Everest. Duże na nas wrażenie zrobiła możliwość obejrzenia autentycznych przedmiotów (maska tlenowa, buty, czekany, raki, flagi itp.) używanych podczas pierwszej zakończonej sukcesem wyprawy na najwyższą górę świata. Także i zoo było okazałe i przyjemne. Znajdują się tam typowe dla Himalajów gatunki zwierząt, w tym czerwona panda i snieżny leopard. 

Centrum Darjeelingu przypomina nam Thamel w Kathmandu: te same zapachy, twarze, sklepy i atmosfera. Czujemy się tu fantastycznie i z tęsknotą wspominamy spędzone 2 lata temu chwile w Nepalu. Niestety załamanie pogody i spiętrzenie się w jednym czasie kilku problemów spowodowało, że znowu utknęliśmy. Mocno skomplikowały się nam plany, ale o tym wszystkim napiszemy jutro. Na szczęście Darjeeling to nie Bhubaneswar... 

Tymczasem życzymy wszystkim wesołych, szczęśliwych, rodzinnych Świat Wielkanocnych i... pomyślcie o nas ciepło przy niedzielnym śniadaniu.

Dzień 69 - Darjeeling, Indie
poniedziałek, 28 marca 2005 12:15

"Indyjskie problemy..."

Załamanie pogody osiągnęło chyba apogeum. Chmury są już absolutnie wszędzie, a deszcz uniemożliwia jakiekolwiek posunięcia. Dalej jest zimno, a wewnątrz chmury jeszcze zimniej. Powtarza się sytuacja sprzed 2 lat, kiedy to tkwiliśmy 5 dni w nepalskiej Pokharze, czekając na odsłonięcie się masywu Annapurny. Widzieliśmy go w sumie godzinę, natomiast fragment masywu Khangchendzonga tutaj 2 - 3 minuty.

Zaledwie kilkanaście Darjeeling Darjeeling fot. Krzysztof Stępień
kilometrów na północ od Darjeelingu przebiega granica terytorium Sikkimu. Było to niegdyś jedno z 3 himalajskich królestw (obok Bhutanu i Nepalu), a w 1975 roku stało się kolejnym stanem Indii. Przez wielu uznawany jest za najpiękniejszy ze stanów. Sikkim jest w całości położony w wysokich Himalajach z masywem Khangchendzongi widocznym niemal z każdego miejsca. Jednak z powodu bliskości Chin każdy obcokrajowiec zmuszony jest do posiadania pozwolenia na wjazd. W Indiach jest kilka miejsc, gdzie takie pozwolenie można uzyskać, między innymi w Darjeelingu. W ostatnim czasie procedura została mocno uproszczona i, przynajmniej w Darjeelingu, nie wymaga się zdjęć paszportowych i ksera wizy.

Aż trudno uwierzyć, jak wiele przeciwności może się skumulować w jednym czasie...

Do Darjeelingu dotarliśmy w czwartek późnym popołudniem i już w piątek rano, nauczeni doświadczeniem z Orrisy, zabraliśmy się za załatwianie formalności i biletów na dalszą podróż.

Załatwienie permitu na Sikkim jest bezsensowne, ale stosunkowo proste. Wystarczy jedynie wyjść poza centrum miasta do odpowiedniego urzędu, wypełnić stosowny formularz, podbić pieczątkę. Następnie zabrać papiery i pomaszerować kilkaset metrów w górę do centrum miasta, do Biura Rejestracji Obcokrajowców, w celu otrzymania kolejnych kilku pieczątek. Z tak przygotowanym kompletem dokumentów udać się ponownie do pierwszego biura, gdzie w ciągu pół godziny otrzymuje się ważny 15 dni permit. Prawda, że łatwo?

Tak więc, pełni nadziei, w piątek, Darjeeling Darjeeling fot. Krzysztof Stępień
w samo południe, we wspomnianym wcześniej biurze... pocałowaliśmy klamkę! Dlaczego? Nie, tego się naprawdę nie spodziewaliśmy, nie tutaj!!! Biuro zamknięte, bo ten piątek to akurat WIELKI PIĄTEK!!! W kraju hinduistycznym, w regionie z dominującym buddyzmem, chrześcijańskie święto jest równie dobre, by zrobić sobie wolne. Ręce nam opadły. W sobotę i niedzielę biuro oczywiście jest zamknięte, więc sposobność wyrobienia permitu nadarzy się dopiero w poniedziałek, a wyjazd do Sikkimu najwcześniej we wtorek. Dla nas za późno - tak myśleliśmy wtedy.

W przewodniku wyczytaliśmy, że istnieje możliwość zdobycia dwudniowego pozwolenia na wjazd na granicy z Sikkimem. Jednak musieliśmy to zweryfikować. Udaliśmy się do informacji turystycznej, ale tam wisiała tylko kartka "dzisiaj jest święto". Więc utknęliśmy. Najgorsze w tym było to, że bez permitu nie mogliśmy planować wyjazdu do Sikkimu, a tym samym nie wiedzieliśmy, na kiedy chcemy mieć bilet kolejowy do Patny lub Varansasi. Tak więc dzień straciliśmy.

Darjeeling to wspaniałe miejsce na zakupy. Zazwyczaj nigdy ich nie robimy pierwszego dnia. Chcieliśmy wstrzymać się z tym do wyjazdu. A tu kolejny cios. Dowiedzieliśmy się, że w sobotę wszytsko będzie pozamykane, gdyż tego dnia wypada tym razem hinduskie święto Holy, polegające na posypywaniu wszytskich i wszystkiego kolorowymi proszkami... Co za kraj... A mówią, że to w Polsce jest dużo świąt.

W sobotę na szczęście działała informacja turystyczna i potwierdziliśmy możliwość zdobycia permitu na granicy. Postanowiliśmy więc, do Gangtoku, stolicy Sikkimu, wyjechać w niedzielę rano. Następny etap - stacja kolejowa.

Z Siliguri do Darjeelingu jeździ miniaturowa kolejka, Darjeeling Darjeeling fot. Krzysztof Stępień
jednak na stacji można zarezerwować bilety na pociągi odchodzące z New Jalpaiguri. I tu kolejna niemiła niespodzianka: najwcześniejsze terminy na miejca do Varanasi były na 25 kwietnia!!! To jakiś koszmar, przecież to za 30 dni. Próbowaliśmy bezpośrednio do Delhi – najecześniejszy termin był na 6 kwietnia, ale w I klasie za 1600Rs za miejsce, Kolkata - 4 kwietnia... Jako że musimy się stąd jakoś wydostać, kupiliśmy bilety na 1 kwietnia do Patny. W prawdzie to zaledwie połowa drogi do Varanasi, ale przynajmniej kierunek się zgadza. Co gorsza, dotrzemy tam o 3 w nocy i będziemy musieli pomyśleć, jak dostać się do Varansasi, a myślenie w środku nocy, w stolicy biednego Biharu może nie być takie proste. Tak więc chcemy, czy nie chcemy, do 1 kwietnia tkwimy w tym regionie Indii.

Z kalendarzem w ręku rozwązaliśmy różne sposoby wyrwania się z Darjeeligu. Przez pare godzin mieliśmy nawet bilety na autobus do Jaigon, na granicy z Bhutanem, gdyż wyczytaliśmy, że istnieje możliwość wjechania na terytorium Bhutanu na jeden dzień bez opłat i formalności wizowych. Doszliśmy jednak do wniosku, że w ten sposób przeczekamy 3 dni spędzając czas głównie w autobusach. Na szczęście udało się nam bez problemów oddać bilety.

Cały czas zwlekamy z podjęciem decyzji, co dalej. Prawdopodonie we wtorek rano pojedziemy do Gangtoku.

Dzień 76 - Varanasi, Indie
poniedziałek, 4 kwietnia 2005 17:40

"Z Darjeelingu do Varanasi przez Sikkim"

Dotarliśmy w końcu do Varanasi, świętego miasta hinduizmu, miejsca, gdzie śmierć jest niemal namacalna... Ostatni raz odzywaliśmy się z Darjeelingu i było to tydzień temu. Przez ten okres dosyć dużo się wydarzyło i chcemy krótko o tym opowiedzieć.

Darjeeling

20 rupii Ghoom Ghoom fot. Krzysztof Stępień
datku w buddyjskiej świątyni chyba pomogło. Ostatni dzień w Darjeelingu był już cieplejszy, a przez chmury wyglądało słońce i błękitne niebo. Udało się nam nawet bez problemów załatwić permit do Sikkimu i zrobić drobne zakupy. W paszportach pojawiło się nam kilka nowych stempli i podjęliśmy decyzję, że we wtorek rano ruszamy do Gangtoku.

Wtorek przywitał nas niespodzianka: z naszego okna w pokoju ponownie zobaczyliśmy masyw Khanchendzongi w całej okazałości. To była nasza nagroda za wszystkie dni czekania.

Czteroipółgodzinna podróż do Gangtoku była jedną z najprzyjemniejszych, jakie odbyliśmy w Indiach. Generalnie przemieszczanie się w tej części Indii jest niezwykle proste i przyjemne. Transport publiczny oparty jest głównie o wytrzymałe samochody terenowe, pokonujące dziennie setki kilometrów po górskich drogach. Co pół godziny odjeżdżają do ważniejszych miast regionu. Świetnie jest siedzieć obok kierowcy i mieć możliwość podziwiania górskich plenerów.

Sikkim

W Rangpo, po sprawdzeniu permitów Gangtok Gangtok fot. Krzysztof Stępień
i wbiciu kolejnej pieczątki do paszportu, wjechaliśmy do Sikkimu. Mieliśmy tylko dwa dni, więc nie bardzo wiedzieliśmy, co nam się uda tam zwiedzić. Wbrew pozorom, dzięki świetnej organizacji i życzliwości mieszkańców zobaczyliśmy więcej, niż początkowo planowaliśmy.

Gangtok - stolica Sikkimu, to stosunkowo duże i nowoczesne miasto położone na górskim zboczu przez co - tak jak w Darjeeling - wszędzie jest daleko i pod górę. Pierwszy dzień spędziliśmy na pieszym poznawaniu miasta, dlaczego? To niewiarygodne, ale tym razem trafiliśmy na strajk prywatnych przewoźników, co skutecznie utrudniało poruszanie się po mieście. Tak czy owak, poruszając się pieszo, zobaczyliśmy większość z tego, co chcieliśmy.

Gangtok jest doskonałym miejscem wypadowym do kilkudniowych trekingów w północnej i zachodniej części stanu. Niestety, z powodu rygorystycznej polityki wjazdowej na wszystkie tego typu imprezy wymagane są kolejne permity i muszą być one organizowane przez licencjonowane biura podróży. Jedyna jednodniowa impreza tego typu pozwala zobaczyć jezioro Tsongo we wschodnim Sikkimie, pare kilometrów od chińskiej granicy. Udało się nam dołączyć do grupy turystów i następnego dnia jechaliśmy już jeepem w stronę jeziora. Sama podróż była już dużą atrakcją. Samochód wspinając się na wysokość 3812 m n.p.m, pokonywał malownicze serpentyny i przełęcze.

Tsongo Lake Tsongo Lake fot. Krzysztof Stępień
Jezioro Tsongo to mocno skomercjalizowane, ale przyjemne miejsce. W ośnieżonej kotlinie, częściowo zamarznięty zbiornik zrobił na nas duże wrażenie. Dodatkowo znowu widzieliśmy jaki, można się było na nich przejechać, ale cena była mocno wygórowana. Był to także pierwszy śnieg, który widzieliśmy w tym roku. Wszędzie znajdują się kramy z pamiątkami tybetańskimi i buddyjskimi, które oblegają liczni, hinduscy turyści.

Stosunkowo wcześnie wróciliśmy do Gangtoku, więc zdecydowaliśmy się jeszcze pojechać do największego w Sikkimie klasztoru buddyjskiego w Rumtek. Wprawdzie oddalony jest on zaledwie o 24 km od Gangtoku, ale położony jest na przeciwległym zboczu doliny i wyjazd tam to prawdziwa wyprawa. Dotarliśmy tam tuż przez zamknięciem (przed 17), w ostatniej chwili udało się nam zobaczyć to, co chcieliśmy i próbowaliśmy wrócić jakoś spowrotem. Na postoju jeepów (słońce było już nisko) dowiedzieliśmy się, że żaden do Gangtoku już dzisiaj nie jedzie. Do tego zaczynało jeszcze padać. Sprawa była poważna, bo następnego dnia mieliśmy wyjechać rano z Gangtoku do Siliguri. Kiedy wydawało się, że będziemy musieli zanocować w Rumtek, miejscowi wepchnęli nas do odjeżdżającego gdzieś jeepa.

Rumtek Rumtek fot. Krzysztof Stępień
Jak się póżniej okazało, była to absolunie ostatnia możliwość wyrwania się tego dnia z Rumtek. Jednak samochód nie jechał bezpośrednio do Gangtoku tylko jakąś okrężną drogą do wioski w jego pobliżu. To była nasza jedna z najtrudniejszych i zarazem najciekawszych podróży. Dwie godziny w pozbawionym drzwi i szyb samochodzie terenowym, upchani jak sardynki, częściowo zwisając na zewnątrz, w ulewnym deszczu, gnaliśmy po leśnych drogach, rozbryzgując wielkie kałuże i marznąć na kość. Nie było łatwo, ale sympatyczny  kierowca, nadkładając drogi, podrzucił nas w miejsce, z którego mieliśmy 5 minut do hotelu.

Następnego ranka siedzieliśmy w jeepie do Siliguri, a przed wyjazdem udało się nam jeszcze zobaczyż nieodległą Khanchendzongę. Podczas przerwy śniadaniowej zjedliśmy najlepsze pieróżki momo, jakie jedliśmy do tej pory.

Jedyny bilet kolejowy, jaki udało się nam kupić w Gangtok Gangtok fot. Krzysztof Stępień
Darjeelingu, to bilet do Patny. W stolicy Biharu znaleźliśmy się przed świtem. Ponieważ obawialiśmy się podróży pociągiem w najtańszej klasie (bez rezerwacji), postanowiliśmy do Varansai (oddalonego o 240 km) udać się autobusem. Niestety, trudności w porozumiewaniu się (słabo znamy Hindi...) i sprzeczność zdań spowodowały, że 2 godziny później jechaliśmy autobusem do Bodhgayi. Wcześniej już zrezygnowaliśmy już z odwiedzenia tego miejca, ale uznaliśmy, że Bodhgaya jako miasto turystyczne, powinna mieć lepsze połączenia z Varansai. Jak się później okazało, była to nieprawda. Do Varanasi odjeżdża dziennie (i to nie bezposrednio) tylko jeden autobus - wyjątkowo lokalny. Wszyscy sugerowali nam jazdę pociągiem z oddalonej o 14 km na północ Gaya. 

Bodhgaya

Czterogodzinna podróż autobusowa Bodhgaya Bodhgaya fot. Krzysztof Stępień
była męcząca za sprawą kiepskiej jakości dróg Biharu. Jednak sama Bodhgaya okazała się wyjątkowo miłym miejscem. Jest to jedno z najświętszych dla buddystów miejsc za sprawą faktu, iż medytujący tu pod jednym z drzew Budda doznał tu oświecenia i sformuował swoją filozofię. Obecnie znajduje się tam świątynia i - jak się uważa - oryginał drzewa Buddy, a także liczne klaszory buddyjskie wybudowane przez liczne kraje, w których wyznaje się tę religię. Jest tam klasztor tajski, birmański, nepalski, japoński, chiński, bhutański, wietnamski, koreański, tybetański, lankijski, tajwański i bangladeski. Wszytskie są w charakterystycznym dla danego kraju stylu. Generalnie miejsce warte odwiedzenia.

Następnego ranka wstaliśmy o 3:30, a już o 5:15 jechaliśmy pociągiem z Gaya do Varanasi. Zaryzykowaliśmy jazdę na najtańszym bilecie w klasie slepper w taki sposób, by nie zająć nikomu pryczy. Konduktor najpierw chciał nam wlepić karę, potem kazał przenieść się do właściwego wagonu, by na koniec machnąć na nas z uśmiechem ręką z przyzwoleniem zostania w slepperze. Po sześciu godzinach (z planowanych 4) dotarliśmy do Varanasi.

O śmierci Papieża dowiedzieliśmy się rano rejestrując się w hotelu. Recepcjonista - Hindus - gdy usłyszał, że jesteśmy Polakami, smutno nam zakomunikował o śmierci Jana Pawła II, dodając: "Wielki człowiek", i że bardzo mu smutno z tego powodu... Bez komentarza. 

Dzień 80 - Delhi, Indie
piątek, 8 kwietnia 2005 21:40

"Jak zdobyć wizę do Pakistanu"

Po 17 godzinach podroży pociągiem z Varanasi, Delhi Delhi fot. Krzysztof Stępień
najdłużej jadącym z pociągów, dotarliśmy do Delhi. Cieszymy się że znowu możemy przemierzać ulice Main Bazaar, która jakkolwiek straszliwie zatłoczona i głośna ma swój urok. W Delhi czujemy się wyjątkowo pewnie tak jakbyśmy tu mieszkali od dawna. Orientujemy się mniej więcej jak, za ile i gdzie dojechać i ile czasu może to zając. Bardzo różni się to od tego co czuliśmy po raz pierwszy przybywając do stolicy Indii dwa lata temu, kiedy to przez 5 godzin, od świtu krążyliśmy po Old Delhi, z przerażeniem szukając dworca autobusowego Kashmiri Gate. 

Dotarliśmy tu we wtorek, wczesnym rankiem i od razu zabraliśmy się do załatwiania spraw wizowych. Naszym największym problemem była kończąca się ważność wizy pakistańskiej. Zdobyliśmy ją jeszcze w Warszawie a jej ważność kończyła się 12 kwietnia - za sześć dni. Z perspektywy czasu widzimy ze wyrobienie wizy w Warszawie było jedynie stratą pieniędzy. Nie pomogło nawet napisanie specjalnego podania do ambasady Pakistanu w Warszawie i otrzymaliśmy standardowa, 3 miesięczna wizę turystyczna, a od czasu gdy Pakistan zmienił prawo i przebywanie na jego terytorium bez ważnej wizy jest przestępstwem nie chcieliśmy ryzykować. 

Postanowiliśmy zatem udać się do ambasady Pakistanu w Delhi z prośba o przedłużenie wizy. 

Zdecydowana większość Delhi Delhi fot. Krzysztof Stępień
ambasad mieści się w dzielnicy Chanaykapuri w New Delhi. Nie chcieliśmy korzystać z kosztownych tuktuków i dowiedzieliśmy się że można tam się dostać bezpośrednim autobusem z Coughnath Place za 5 rupii. Przed ambasadą pakistańską koczowało mnóstwo ludzi co oznaczało wiele godzin stania w kolejce. Jednak nieco z boku znajdowała się druga, krótsza kolejka w której stało kilku białasów, Sikhów i Indusów. Do samego końca nie wiemy dla kogo była przeznaczona, ważne że była krótsza. Bardzo miły pan w okienku odpowiedział na wszystkie nasze pytania: 

- w Delhi nie można przedłużyć wizy do Pakistanu - można wyrobić nową
- czas oczekiwania 2 dni
- cena zależna od deklarowanego czasu pobytu w Pakistanie:
3 dni - 18 USD
7-10 dni - 48 USD
30 dni - 90 USD 

i właśnie cena była problemem. W Warszawie mówiono nam - co potwierdza również przewodnik - ze przedłużenie wizy będzie kosztowało mniej więcej tyle samo ile jej wyrobienie w Polsce (około 58USD). Perspektywa wydania na wizę prawie 2 razy więcej niż planowaliśmy trochę nas zmroziła i mocno uszczupliłaby nasz budżet. Mięliśmy do wyboru albo zapłacić 180USD w Delhi albo zaraz następnego dnia wyjechać z Delhi do Amritsaru a następnego ranka przekroczyć granicę i 11 kwietnia, z pominięciem Lahore znaleźć się w Islamabadzie i łudzić się że tam przedłużenie wizy biedzie tańsze. 

Bez względu na to co byśmy chcieli zrobić do wyrobienia wizy potrzebny jest list uwierzytelniający z polskiej ambasady. Zdecydowaliśmy ze "prześpimy się" z problemem Pakistanu a tak czy inaczej spróbujemy załatwić sobie list z polskiej ambasady który ewentualnie wykorzystamy w Pakistanie. 

W Polskiej ambasadzie bardzo miło nas potraktowano, Delhi Delhi fot. Krzysztof Stępień
nawet wpuszczono na jej teren. Jedyny problem był w tym ze listy miały być gotowe dopiero za 3 godziny wiec oznaczało to kolejną wyprawę tego dnia do dzielnicy ambasad. Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze ze miała to być 3 z 8 wypraw autobusem na Chanaykapuri. Mając już piękne listy uwierzytelniające (do ambasady Pakistanu i Iranu) postanowiliśmy jeszcze udać się do ambasady Iranu i zorientować się w sytuacji. Problem w tym ze Iran ma swoja ambasadę w zupełnie innej części miasta i zanim tam dotarliśmy było już po 17. Na pocieszenie dowiedzieliśmy się że pracuje ona tylko do 13 więc i tak byśmy nic nie załatwili. 

Następny dzień rozpoczęliśmy od wizyty w ambasadzie Iranu. Tam dowiedzieliśmy się że otrzymanie wizy jest możliwe ale należy poczekać 7 dni, kosztuje 50 USD i możliwe jest otrzymanie wyłącznie 7 dniowej - tranzytowej wizy. 

Po przemyśleniu wszystkiego uznaliśmy ze najlepsze dla nas będzie przedłużenie wizy do Pakistanu w Delhi i załatwienie w Islamabadzie wizy irańskiej, bez względu na to jaka ona będzie. Pogodziliśmy się nawet z utrata 180USD. 

W czasie kolejnej wizyty w ambasadzie Pakistanu złożyliśmy wszystkie potrzebne dokumenty ale oznajmiono nam ze mamy tam wrócić za 3 godziny by poznać decyzje w sprawie przyznania wizy. Zatem kolejna wyprawa do dzielnicy ambasad. 

O 15 decyzja brzmiała: wiza zostanie przyznana. Ale tu niespodzianka. Zamiast 180USD kazano nam wpłacić jedynie 100USD. Do końca nie dowiedzieliśmy się dlaczego cena uległa zmianie. Może fakt posiadania ważnej wizy wpłynął na to lub po prostu ceny są "płynne". Paszporty były do odebrania następnego dnia. 

Dzisiaj, od godziny 17 mamy w paszportach nowe, ważne do 6 czerwca wizy do Pakistanu! 

W tej sytuacji nie musimy się śpieszyć z wyjazdem z Indii. Rozważamy zostanie tu jeszcze tygodnia i odwiedzenie albo Radżastanu lub terenów na północ od Delhi - z reszta tak jak planowaliśmy. Decyzje podejmiemy w sobotę.

Dzień 82 - Delhi, Indie
niedziela, 10 kwietnia 2005 14:50

"Uroki Delhi"

Delhijski Paharganj to turystyczny tygiel, gdzie krzyżują się drogi większości podróżujących po Indiach. Jedni tutaj przylatują, rozpoczynając swoją przygodę z Indiami, inni robiąć potężne zakupy przed odlotem, próbują nie przekroczyć dozwolonego limitu bagażu. Jeszcze inni załatwiają formalności, a są też tacy, którzy tkwią tu miesiącami, studiując lub ucząc się czegoś. Tak więc, turystów jest tu zatrzęsienie, a jest już przecież po sezonie.

Delhi Delhi fot. Krzysztof Stępień
Przez lata rozwinęła się tu potężna infrastruktura turystyczna: setki sklepów, dziesiątki tanich hoteli, restauracji, punkty wymiany pieniędzy, bankomaty, agnecje turystyczne i każda inna forma działalności związanej z turystyką. Ciekawostką jest fakt, że większość reklam i ulotek jest dwujęzyczna: po angielsku i hebrajsku. Trudno się dziwić, gdyż Izraelczycy są zdecydowanie dominującą grupą pośród turystów. Warte podkreślenia jest także to, że w sklepach można kupić wyroby ze wszytskich regionów Indii i - jak nam się wydaje - lepszej jakości i po niższej cenie. Przykładowo mosiężny tańczący Shiva, którego nieomal kupiliśmy, w Darjeelingu kosztował 450Rs, tutaj znacznie większy i dokłaniej zrobiony - 300Rs. Poza tym Paharganj to doskonałe miejsce do obserwacji i poznawania ludzi. Jeśli ktoś lubi takie klimaty, odnajdzie się tu bez problemu.

Delhi Delhi fot. Krzysztof Stępień
Nadal mamy problemy z mechanizmem rozsyłającym nasze biuletyny. Dwa dni temu, kiedy próbowaliśmy coś w nim naprawić, wybuchł pożar w kawiarni należącej do naszego hotelu. W sumie skończyło się tylko na stachu, ale sytuacja wyglądała groźnie. Kłęby czarnego dymu wypełniły całą klatkę schodową i korytarze. Nikt z obsługi nie zarządził ewakuacji, a goście hotelowi radzili sobie na własną rękę. Na szczęście było to tuż po 22 i nikt jeszcze nie spał. Mamy satysfakcję, że umieliśmy się prawidłowo zachować w tej sytuacji. Złapaliśmy jedynie dokumenty, pieniądze, aparat fotograficzny i ręcznik do zasłonięcia twarzy, zamknęliśmy pokój na kłódkę i w kłębach dymu zbiegliśmy na dół. To były nasze najszybciej pokonane 3 piętra.

Przyczyną pożaru było spięcie instalacji elektrycznej, jednak jak to ma działać, jeśli wszelka instalacja w Indiach przypomina spalone spagetti rozrzucone na słupach. Do takiej instalacji można się swobodnie podłączyć, odłączyć, pociąć ją, a czasem wystarczy podnieść rękę, by dotknąć przewodów. W pożarze spaliły się jedynie dwa klimatyzatory i dwa stołki barowe, ale straż pożarna, która przyjechała pół godziny po ugaszeniu pożaru, jeszcze przez godzinę sprawdzała hotel. Swoją drogą, to wszystkim turystom zagranicznym, koczującym przed hotelem, smiać się chciało na widok tego, co przyjechało w wozie strażackim. Nie ma to nic wspólnego z filmami o amerykańskich strażakach. Indyjscy strażacy w gumiaczkach, w bawełnianych "śpioszkach", często bez pasów wyglądali, jakby ktoś ich właśnie wyrwał z drzemki.

Bardzo dobrze czujemy się w New Delhi. Delhi Delhi fot. Krzysztof Stępień
Jako że głównie tam spędzaliśmy ostatnie 5 dni, nauczyliśmy się dobrze po nim poruszać. Odwiedziliśmy wszystkie te miejsca, na które zabrakło nam czasu i pieniędzy poprzednim razem. Naszym zdaniem spokojnie można sobie odpuścić wejście do Czerwonego Fortu, zwłaszcza jeśli ktoś wybiera się do Czerwonego Fortu w Agrze. Warty za to odwiedzenia jest Quab Minar i Humayun's Tomb. Niestety 250 Rs do każdego z nich trochę obciąża kieszeń. Bardzo przyjemnie patrzy się na podświetlony po zachodzie słońca Rajpath i Brame Indii.

Old Delhi to skrajne przeciwieństwo New Delhi. Znacznie bardziej przypomina pozostałe indyjskie miasta, ale sprawia rownież wrażenie, jakby było od nich starsze i bardziej pogmatwane. Wspaniale jest poznawać je jeżdżąc rikszą rowerową.

Nie wiemy, co się stało z mieszkańcami Delhi Delhi fot. Krzysztof Stępień
Delhi przez ostatnie dwa lata, ale wydaje nam się, że są dużo milsi i bardziej bezinteresowni. Kłóci się to z opiniami wielu turystów i naszymi doświadczeniami z poprzedniego pobytu. Przez 5 dni nikt nie zdołał wyprowadzić Krzyśka z równowagi, wszytsko jest załatwiane z uśmiechem i nawet pogawędki z riksiarzami kończą się ustaleniem ceny zadowalającej obydwie strony. Z drugiej strony, może to my zmieniliśmy się. Jesteśmy bardziej zdecydowani, dokładniej wiemy, czego chcemy, no i mamy ponad dwa miesiące doświadczenia w obchodzeniu się z mieszkańcami Indii. Tak czy inaczej, Delhi plasujemy bardzo wysoko na liscie przyjaznych indyjskich miast.

O ile wszystkie agencje turystyczne namawiają nas na wyjazd do Kashmiru lub Himachal Pradesh – mówiąc, że teraz jest najlepszy na to czas, my zdecydowaliśmy jednak udać się na kilka dni do Radzastanu. Zostawiliśmy większość naszych bagaży w hotelu i z małym plecakiem dzisiaj o 17 wyjeżdżamy do Udajpuru.

Dzień 89 - Delhi, Indie
niedziela, 17 kwietnia 2005 19:50

"Rzdżastan - pustynia i pałace"

Pustynny Radżastan. Kraina radżpudzkich macharadżów, pałaców i fortów. Potężny obszar i prawie 60 milionów mieszkańców. Co roku turyści przyjeżdżają tu tłumnie (od października do marca), by na własnym ciele doznać uroku safari na wielbłądach w Jaisalmerze, zobaczyć słynny pałac na jeziorze w Udajpurze, czy przespacerować się gwarnymi ulicami starego, różowego miasta w Jaipurze.

W Radżastanie byliśmy dwa lata temu, niestety z braku czasu odwiedziliśmy tylko Jaipur i Jaisalmer (z safari). Jodhpuru, który dwa razy był miejscem przesiadki z jednego autobusu do drugiego, i to w środku nocy, nie widzieliśmy. Do Udajpuru, położonego najdalej na południe, wtedy w ogóle nie dotarliśmy. Tym razem postanowiliśmy to nadrobić.

Udajpur

Nocny sleepper z Delhi do Udajpuru byłby Udajpur Udajpur fot. Krzysztof Stępień
wygodnym środkiem lokomocji, gdybyśmy znowu nie zmarzli, pomimo ciepłych nakryć i polarów. Poza tym, w autokarze oprócz nas i pary Niemców jechali sami Indusi i niestety w nocy zachowywali się tak głośno, że o spaniu prawie nie mogło być mowy. Cóż... taka karma. Tak czy owak była to nasza najdłuższa autokarowa podróż - 660km w 14 godzin.

Udajpur okazał się być czystym, wesołym i jasnym miastem. Czystym - oczywiście jak na indyjskie możliwości. Chłopak w hotelu z dumą pokazując nam pokój, zaznaczył, że będziemy mieli przez okno piękny widok na pałac i jezioro. Taaak, cóż oczom naszym ukazało się duże pastwisko z dziesiątkami sztuk bydła i ludźmi spacerującymi w różnych kierunkach wydeptanymi ścieżkami. Pałac, a owszem, na samym środku tej łąki z małą sadzawką obok. Gdybyśmy do Udajpuru dotarli miesiąc wcześniej, woda by jeszcze była. Teraz miasto czeka na monsun. Sztuczne jezioro, które kilka miesięcy w roku jest całkiem suche, jest bardzo ważnym miejscem na terenie starego miasta. Na jego brzegach znajdują się liczne świątynie, hotele, restauracje, a także ghaty służące zarówno do kąpieli, jak i do prania odzieży.

Na jednym z brzegów znajduje się City Palace - największy w Radżastanie kompleks pałacowy. Częściowo udostępniony jest jako muzeum. Ceny wstępu niestety nie zgadzały się z podanymi w przewodniku (zdecydowaliśmy się nie brać aparatu do środka - 200Rs), tym bardziej że wewnątrz nie wszędzie można robić fotografie i za 50 Rs od osoby zwiedziliśmy muzeum i pomieszczenia, w których maharadżowie Udajpuru kiedyś pracowali, spali, jedli, a nawet te, do których chodzili piechotą...

Do Udajpuru przyjeżdża się głównie Udajpur Udajpur fot. Krzysztof Stępień
po to, by zobaczyć odbijający się w jeziorze, migocący tysiącem świateł Lake Palace. Zbudowany w II. połowie XVIII wieku służył jako letni pałac maharadży. Dzisiaj jest luksusowym hotelem. Niestety gościom nie można go zwiedzać, no chyba że ktoś ma ochotę zakosztować luksusu i wybrać się na lunch lub obiad, płacąc od 1000Rs wzwyż. My skorzystaliśmy z tańszej propozycji, restauracji obok naszego hotelu i to nie był dobry pomysł. Posiłki były niezjadliwe, a skutki odczuwamy do dziś. Lake Palace, mimo braku wody w jeziorze, robi wrażenie, zwłaszcza wieczorem, gdy jest pięknie oświetlony.

Co roku w Udajpurze odbywa się Marwar Festival i tym razem hinduscy bogowie spojrzeli na nas łaskawie - festiwal zaczął się w dniu naszego przyjazdu. Wieczorem, kolorowe i bardzo fotogeniczne procesje kobiet i małych dziewczynek, w towarzystwie głośnej muzyki i śpiewów przemaszerowały ulicami miasta na główny ghat, gdzie odbyła się cała impreza. Festiwal jest połączeniem święta wiosny i okresem, gdy kobiety proszą boginie Durge o szczęście w małżeństwie i szczęście dla swoich mężow. Śpiewy, taniec i opowieści trwały do późnych godzin wieczornych, imprezę transmitowała indyjska telewizja, a całość zakończył pokaz fajerwerków. Trochę to przypominało duży, wiejski odpust w Polsce, tylko oczywiście znacznie bardziej egzotyczny. Aha, i nikt nie był pijany...

Ranakpur
Pięć godzin jazdy pustynnymi górami z Ranakpur Ranakpur fot. Krzysztof Stępień
Udajpuru w stronę Jodhpuru znajduje się cicha miejscowość – Ranakpur, w której mieści się przepiękny kompleks świątyni dżinijskich. Z zewnątrz przypomina świątynie hinduskie, jednak wewnątrz wszystko w białym marmurze, z pięknie rzeźbionymi kolumnami, ścianami i sufitem, sprawia wrażenie sterylnie czystego i bardzo kruchego. Serdecznie polecamy odwiedzenie tego miejsca.

Z Ranakpuru postanowiliśmy od razu jechać do Jodhpuru. Nie jest to takie łatwe, gdyż jedyny, popołudniowy autobus jeździ tam około 17:30. My byliśmy na przystanku już o 14, a stanie w pełnym słońcu i w dodatku w towarzystwie licznych, ciekawskich małp nie było zbyt miłe. Do tego Agnieszka bardzo źle się czuła - efekt zimnej nocy w slepperze. Ale w ramach polsko-niemieckiego pojednania przegadaliśmy te kilka godzin z młodym Niemcem – Normanem, z którym udaliśmy się w dalszą droge.

Jodhpur

Niebieskie miasto. Jodhpur Jodhpur fot. Krzysztof Stępień
Po raz pierwszy zobaczyliśmy je za dnia i na własne oczy, mogliśmy sprawdzić, czy rzeczywiście jest niebieskie. Jest. Przynajmniej budynki na Starym Mieście. Kiedyś tym kolorem oznaczali swoje domy bramini, dzisiaj na terenie Starego Miasta każdy może pomalować mury swojego domu. Nad Jodhpurem góruje fort Meherangarth - niegdyś siedziba maharadży Jodhpuru. Dzisiaj znajduje się tu muzeum. Ceny wstępu znowu nie zgadzały się z podanymi w przewodniku (trochę to nas już wkurza) i za wejście musieliśmy zapłacić 250Rs od osoby. Na legitymację studencką można wejść 50Rs taniej. W cenę biletu wliczony jest "wirtualny przewodnik" - słuchawkowy system audio, który pozwala zwiedzać komnaty słuchając lektora, opowiadającego o każdym mijanym miejscu i o eksponatach. Niestety jeszcze nie po polsku, więc angielski musiał nam wystarczyć. Jest to bardzo wygodne i po raz pierwszy spotkaliśmy się z tym w Indiach - a szkoda. Tak więc 250Rs to nie jest wygórowana cena. Z murów fotru można oglądać panoramę Jodhpuru i karmić wielkie drapieżne ptaszyska, latające nad głowami.

Co nas zaskoczyło w Jodhpur Jodhpur fot. Krzysztof Stępień
błękitnym mieście, to mówiąc zwięźle - upierdliwość ludzi, a zwłaszcza dzieciaków. Gdy osmarkany, bezdomny maluch prosi o rupie na chapati, to jesteśmy to w stanie zrozumieć. Takich ludzi w Indiach są miliony. Ale jeśli dobrze ubrany nastolatek, w okularkach, z ładnie ułożonymi włosami i do tego z rowerkiem podchodzi do Ciebie i pokazuje, co masz mu kupić w sklepie (to, to i to i jeszcze to), to zaczyna Cię trafiać, a jeśli takich dzieciaków jest kilkanaście w ciągu godziny, to ciekawe co biedny turysta ma zrobić z nagromadzoną adrenaliną. Najgorsze jest to, że jeśli nie dasz takiemu nic, to jest gotowy czymś w Ciebie rzucić, nie mówiąc już o przedrzeźnianiu. W Jodhpurze nastała era "school pena", ciekawe na jak długo.

Jaisalmer
Zanim wyjechaliśmy z Jaisalmer Jaisalmer fot. Krzysztof Stępień
Jodhpuru do Jaisalmeru, odwiedziliśmy jeszcze w szpitalu Normana, który znalazł się tam z powodu poważnego zatrucia pokarmowego. Na szczęcie było już z nim lepiej. Przy okazji zobaczyliśmy, jak wygląda szpital w Indiach. Ten był czysty i robił całkiem dobre wrażenie, zwłaszcza śliczna dziewczyna w recepcji. A wszystko to za "jedyne" 5000Rs na dobę dla zagraniczego turysty.

Droga z Jodhpury do Jaislameru ciągnie się przez pustynię. Asfaltowa wstążka szybko pokonuje się ponad 300km (5 godzin) mijając wydmy, oazy i mieszkańców pustyni - zarówno ludzi, jak i zwierzęta. Kobiety w bardzo kolorowych sari, a mężczyźni z równie barwnymi turbanami pieczołowicie zawiniętymi na głowach. Można zobaczyć dzikie wielbłądy błąkające się po piasku, a także wszędobylskie i wszystko jedzące, sympatyczne kozy. Dziwiło nas, gdy pasażerowie autobusu wysiadali od czasu do czasu po środku pustkowia, kiedy z jednej i z drugiej strony nie widzieliśmy żadnych zabudowań. Po wyjściu z autobusu zaatakowali nas riksiarze. Naciągacze pojawili się w autobusie jeszcze w połowie drogi, ale nie daliśmy im szansy i szybko wysiedli. Jednak hotel wybraliśmy sobie sami i z pokoju byliśmy zadowoleni.

Jaisalmer Jaisalmer fot. Krzysztof Stępień
Jaisalmer - miasto słońca lub słoneczne miasto to kolejne miasto fort w Radżastanie. Położone jest pośrodku Wielkiej Pustyni Indyjskiej (Thar). Dwa lata temu właśnie stąd pojechaliśmy na safari. Tym razem chcieliśmy dokładnie zwiedzić fort, a także zobaczyć kilka typowych radżpudzkich budowli rozsianych po okolicy. Spacerując krętymi, wąskimi uliczkami fortu, mijając co jakiś czas sklepy z odzieżą, krowy i kolorowych mieszkańców można wczuć się w atmosferę sprzed kilkuset lat. Aby tylko nie było tak gorąco.

Krzysiek uwielbia to miasto. Nawet pomimo bardzo dużych problemów żołądokowych (nie jadł nic przez 3 dni), nic go nie było w stanie powstrzymać od podziwiania jego uroków.

Niestety czas naglił, więc ponownie – Jaisalmer Jaisalmer fot. Krzysztof Stępień
tak jak dwa lata temu - stanęliśmy przez wyzwaniem powrotu do Delhi. Z Jaisalmru do Delhi jeździ codzienny pociąg, jednak bardzo trudno dostać na niego miejsca. Poprzednim razem próba kupienia bezpośredniego biletu na autobus do Delhi zakończyła się porażką, pyskówką, nerwami i stresem. Chcieliśmy tego tym razem sobie oszczędzić. W hotelu zaproponowano nam, że pomogą nam kupić bilet kolejowy. Wiemy, że w Indiach są sposoby na pozyskanie takiego biletu, więc uzgodniliśmy prowizję i postawiliśmy swoje warunki. Przede wszytskim stwierdziliśmy, że zapłacimy wyłącznie za potwierdzone miejsce w wagonie. Lista oczekujących w ogóle nie wchodziła w grę. Co dostaliśmy następnego dnia? Znacznie droższy (bo łączony) bilet z przesiadką w Jodhpurze i do tego z listą oczekujących na odcinek z Jodhpuru do Delhi. Oczywiście znowu skończyło się pyskówką, ale po zagrożeniu policją hotelarze nieco zmiękli i oddali nam zaliczkę.

Autobusem sprawnie dotarliśmy przed 17 do Jodhpuru, gdzie kupiliśmy bilet na autobus sleepper do Delhi. Wyszło w sumie taniej, szybciej i w bardzo dużym komforcie (tym razem nie zmarzliśmy w autobusie).

Obecnie znowu jesteśmy w Delhi... 

Dzień 92 - Amritsar, Indie
środa, 20 kwietnia 2005 22:00

"Opuszczenie flagi czyli granica"

Atari Atari fot. Krzysztof Stępień
Kilka minut po 17 otworzono pierwszą bramę. Tłum Indusów ruszył gwałtownie w stronę wejścia. Kolejne 100 m, oddzielające główne wejście od bramki bezpieczeństwa, pokonujemy prawie truchtem, starając się dopasować do innych. Nie jest to łatwe, bo co kilka sekund ktoś nas próbuje wyprzedzić, przepychając się brutalnie. Przy bramce bezpieczeństwa robi się korek. Kobiety mogą przechodzić bokiem, meżczyźni muszą być sprawdzani. Krzysztof w całym zamieszaniu przechodzi z kobietami, i dobrze, bo w kieszeni ma nóż. Kolejne 100 - 200 metrów pokonane rownież truchtem i stajemy.

Spędzają wszystkich na jedną stronę ulicy. Sterczymy kolejne 15 minut. Tłum Indusów gęstnieje. Zaczynają się wzajemnie nawoływać, śmiać i kręcić. Trudno złapać oddech. Pstrykają aparaty fotograficzne. Cóż, fotogrfie typu: Vivek na tle tłumu, Dipak na tle tłumu, Kumar na tle Viveka, Dipaka i tłumu... Ktoś pyta nas, czy India się nam podoba. Nie, dzisiaj się nam nie podoba. Otworzyli ostatnią bramkę. Tłum znowu ruszył do przodu z większą siłą i bardziej brutalnie. Nikt na nikogo nie patrzy, wszyscy jak najszybciej poruszają się do przodu. Ludzie gubią klapki, byle nie dać się wyprzedzić. Wchodzimy na ścieżkę wyznaczoną przez metalowe barierki. Jest dość wąska i kręta. Ludzie zwalniają, tłum trochę się rozluźnił, ale zaczynają się teraz wyścigi. Kto tylko ma siłę, puszcza się biegiem popychając wszystkich. Niektórzy trzymają się za ręce i to oni zostawiają na swojej drodze najwięcej poszkodowanych. Wszyscy głośno krzyczą, śmieją się i nawołują. Tutaj koniec krętej ścieżki, rozchodzimy się po trybunach, ludzie zwalniają, co nie znaczy, że przestają się przepychać. Pół godziny minie, zanim wszyscy zajmą swoje miejsca i zacznie się...

Co się zacznie? Niektórzy próbując zgadnąć pewnie mają skojarzenia z meczem krykieta - ukochanego sportu Indusów. Otóż nie. Jest to "wstęp" do ceremonii zamknięcia granicy na przejściu indyjsko – pakistańskim, Attari – Wagah.

Atari Atari fot. Krzysztof Stępień
Przedstawienie odbywa się codziennie od 1948 roku zarówno po stronie indyjskiej, jak i pakistańskiej. Zaczyna się na godzinę przed zachodem słońca i trwa od 20 do 30 minut. Żołnierze obydwu stron ubrani w galowe mundury, stawiając komiczne kroki i równie komicznie się zachowując, przygotowują się do symbolicznego zamknięcia granicy i zciągnięcia flagi. Chodzi o to, aby jak najwyżej podnieść nogę, aby jak najgłośniej wydać komendę i jak największy dostać aplauz po to, by skutecznie zagłuszyć tych, którzy po drugiej stronie granicznej bramy biorą udział w takim samym spektaklu. Widzowie bardzo spontanicznie reagują na - jakkolwiekby nie było - wygłupy mundurowych krzycząc przeraźliwie, klaszcząc i podnosząc się od czasu do czasu z trybun - jak na meczu piłki nożnej czy krykieta.

Wszystkiemu przewodzi rządowy wodzirej, drząc się w niebogłosy w mikrofon. Ważnym punktem spektaklu są wyścigi widzów z flagami narodowymi - ot kolejna możliwość zrobienia sobie fotki.
Ceremonia polecana przez przewodniki rozczarowała nas. Wyszliśmy z bólem głowy i przytkanymi uszami, a także z pewnym niesmakiem. Jeśli żołnierze na granicy państwowej potrafią z siebie robić takich błaznow, w sytuacji gdy granica między Indiami a Pakistanem do dzisiaj jest kwestią sporną oraz gdy w zwiazku z tym rocznie jest kilkanaście zamachów bombowych po jednej i po drugiej stronie to nie wygląda to najlepiej. A może my po prostu nie mamy poczucia humoru...

Dzień 96 - Lahore, Pakistan
niedziela, 24 kwietnia 2005 14:00

"Problemy zdrowotne...."

Amritsar Amritsar fot. Krzysztof Stępień
Ostatnie dni mijają pod znakiem poważnych problemów zdrowotnych Krzysztofa. Wszystko zaczęło się w Amritsarze, do którego dotarliśmy 20 kwietnia. Amritsar był naszym ostatnim przystankiem w Indiach. Życie tam toczy się wokół złotej świątyni - najświętrzego przybytku Sikhów - grupy religijnej będącej pewnego rodzaju połączeniem Islamu i Hinduizmu. Wielki kompleks świątynny wybudowany przede wszystkim ze składek bogatej międzynarodowej społeczności Sikhow robi wrażenie. Kompleks świątynny to wielka instytucja. W jej skład wchodzi kilka dużych hoteli, jadłodajnia wydająca dziennie 30000 posiłków, bank, poczta, parlament Sikhow, punkty informacyjne, pomocy lekarskiej, agencje turystyczne i pewnie dużo innych. W samym środku tego wszystkiego znajduje się świątynia pokryta kilkudziesięcioma kilogramami złota, w której przechowuje się świętą księgę Sikhów. Noclegi, posiłki i wszelkie usługi są za przysłowiowe "Bóg zapłać" lub dobrowolne dotacje wedle uznania.

Amritsar Amritsar fot. Krzysztof Stępień
Zatrzymaliśmy się w wieloosobowej sali w części przeznaczonej dla zagranicznych turystów. Ochrona złożona z wielkich, brodatych "świętych Mikołajów", w niebieskich turbanach, z nożami lub szablami przy pasach dawała poczucie ogromnego bezpieczeństwa.

Plan nasz zakładał jeden nocleg w świątyni i następnego ranka mieliśmy przekroczyć granicę Pakistanu. Niestety, problemy zaczęły się zaraz po powrocie z opisanej wcześniej ceremonii zamknięcia granicy. Krzysiek dostał gwałtownego kataru i poczuł się dziwnie. Początkowo myśleliśmy, że to alergia na kwitnące na granicy drzewa, jednak rano okazało się, że to coś poważniejszego. Wysoka gorączka (powyżej 39°C), dreszcze, ból zatok i głowy, katar - w taki sposób minął Krzyśkowi dzień planowanego wjazdu do Pakistanu. "Święci Mikołajowie", choć nie znali angielskiego ni w ząb, starali się pomóc, jak mogli. Aż dziw bierze, że oni mówiąc po swojemu i Krzysiek z gorączką po angielsku, dogadywali się wyśmienicie. Co raz przychodzili inni "Święci Mikołajowie", oglądali Krzysztofa, stawiali swoje diagnozy, robili zalecenia, kiwali głowami i głaskali się po brodach. Wieczorem podjęliśmy decyzje, z którą do tej pory zwlekaliśmy - bez antybiotyku się nie obejdzie. Po jego podaniu temperatura szybko zaczęła spadać, noc była już spokojna, a rano termometr pokazał 36,6.

Amritsar Amritsar fot. Krzysztof Stępień
Z termometrem wiąże się ciekawa historia. Wieczorem rozbił się nam ten przywieziony z Polski. Próba kupienia nowego w nocy okazała się nieudana. Ni stąd, ni zowąd swoją pomoc zaoferował brytyjski Sikh - pielgrzym - który przysłuchiwał się rozmowie Agnieszki ze sklepikarzami. Pożyczył nam swój własny termometr, dodając, że jeśli chcemy, to możemy go ze sobą zabrać w dalszą podróż. Jeśli zdecydujemy się go oddać, mamy zostawić go w recepcji hotelu na drugi dzień. Tak też zrobiliśmy i do dzisiaj nie mamy nowego termometra. Bardzo miły człowiek, naprawdę przejął się stanem zdrowia Krzysztofa.

Gdy rankiem gorączka ustąpiła, uznaliśmy, że to jest dobry czas, by przekroczyć granicę. Złapaliśmy taksówke do granicy, sprawna odprawa po obydwu stronach, niemal magiczne słowa "welcome to Pakistan", wymiana pieniędzy i dwa miejskie autobusy, póżniej byliśmy w Lahore.

Niestety stan Krzyśka nadal jest niepokojący. Wysoka temperatura ciągle wraca i jest ciągle osłabiony. W Lahore jesteśmy już 3 dzień i czekamy, aż Krzysiek dojdzie do siebie. Jeśli sytuacja nie zmieni się w ciągu następnych 3 dni, będziemy musieli odwiedzić lekarza.

Dzień 109 - Gilgit, Pakistan
sobota, 7 maja 2005 19:45

"Dziki Pakistan"

Ciągle borykamy się z mniejszymi Lahore Lahore fot. Krzysztof Stępień
lub większymi problemami zdrowotnymi. Po 5 dniach spędzonych w Lahore udaliśmy się do Islamabadu, gdzie problemy zdrowotne - tym razem obojga – sprawiły, że utknęliśmy tam na 7 dni. Obecnie przebywamy w Gilgit - stolicy północnej prowincji, położonej na Drodze Karakorum (Karakoram Highway - KKH), oddalonej o 573 km na północ od Islamabadu. Dotarliśmy tu wczoraj i widoki, jakie nas otaczają, zapierają dech w piersiach. Mamy sporo zaległości w pisaniu relacji, tak więc dzisiaj kilka słów o Lahore.

Lahore jest jednym z największych pakistańskich miast i jednocześnie kulturalną i intelektualną stolicą kraju. W zwiazku z tym, że za cesarza Akbara miasto było stolicą Wielkich Mogołów, architektonicznie przypomina w wielu miejscach indyjską Agre i Old Delhi.

Czwartego dnia pobytu w Lahore w końcu wyszliśmy na miasto. Krzysiek czuł się już prawie dobrze. W Pakistanie termometr udało nam się kupić w pierwszej aptece, do której weszliśmy, a której wyposażenia pozazdrościłaby niejedna apteka w Polsce.

Zakotwiczyliśmy w Regal Internet Inn - Lahore Lahore fot. Krzysztof Stępień
hotelu dla plecakowców, miejscu dosyć specyficznym - enklawie dla białasów. Trudno jest wyobrazić sobie lepsze, niskobudżetowe miejsce noclegu w Lahore. Za jednyne 125 Rs (6,5 PLN) otrzymuje się wygodne łóżko w wieloosobowej sali, dostęp do kuchni, pralki, biblioteczki, lodówki i - co najważniejsze - do nieograniczonej ilości filtrowanej wody pitnej. Jest też TV z kablówką (HBO w Pakistanie...) i salą z tanim dostępem do internetu. Właścicielem całego interesu jest były dziennikarz - Malik, który swoim zachowaniem i postępowaniem sprawia, że mieszkańcy hotelu czują się jak jego dobrzy znajomi, a nie jak zwykli hotelowi goście. Poprzez swoje liczne kontakty i setki znajomych Malik całkowicie nieodpłatnie wprowadza swoich gości na wszelkie imprezy, które odbywają się w mieście - zwłaszcza muzyczne, lub zaprasza muzyków na taras swojego hotelu, by wieczorami dawali popis swoich umiejętności.

Lahore jest ośrodkiem muzułmańskiego Lahore Lahore fot. Krzysztof Stępień
odłamu - Sufizmu. Jego wyznawcy - mistycy - modlą się do Boga, wpadając w trans dzięki rytmicznej muzyce, klaskaniu, biciu w bębny i bardzo donośnym śpiewom. Już w dniu naszego przyjazdu Malik zabrał nas do centrum sztuki na koncert o tematyce religijnej. Niektórzy wykonawcy mieli tak silne głosy, że nie powstydziłyby się ich opery narodowe w Europie. Dwa dni później na tarasie hotelu wystąpił niewielki zespół folklorystyczny, a dzień po nim prawdziwa perełka - koncert międzynarodowej sławy dwóch braci Saeen grających na bębnach (dhol). Ich występ był niesamowity tym bardziej, gdy się wie, że starszy z braci (kawał chłopa...) od urodzenia jest... głuchy. Ilość dzwięków, jakie byli w stanie wydobyć z bębnów była nieprawdopodobna. Dzięki takim występom nasze pierwsze pakistańskie miasto wydało się bardzo przyjazne.

Lahore zaskoczyło nas także w innej kwestii - Lahore Lahore fot. Krzysztof Stępień
wyposażenia sklepów. Wspominaliśmy o doskonale zaopatrzonej aptece, która od polskiej różniła się tym, że sprzedawali w niej wielcy, brodaci meżczyźni. 20 metrów od hotelu znajdował się supermarket, jakiego nie widzieliśmy od wyjazdu z Polski. Wybór artykułów spożywczych, kolorowych napojów, artykułów gospodarstwa domowego i innych był taki, jakiego nie widzieliśmy przez 11 tygodni w Indiach. Także inne sklepy robią naprawdę dobre wrażenie: wspaniałe księgarnie, sklepy z wyposażeniem wnętrz, z orzechmi i suszonymi owocami i wszystko to w tym "dzikim" Pakistanie. "Dzikość" kraju potęgują jego mieszkańcy. Uprzejmość posunięta do granic możliwości, bezinteresowna życzliwość sprawiają, że "Wielkie Indie" wypadają bardzo słabo na tle "dzikiego Pakistanu".

Lahore ma jednak dużą wadę - zanieczyszczenie powietrza. Do miasta przyjechaliśmy w czasie załamania pogody, kiedy to niskoutrzymujące się nad miastem chmury trzymały cały miejski smog nad ziemią. Trudno było wyjść z hotelu bez ataku duszności. Nawet w naszym pokoju tumany spalin unosiły się w powietrzu.

Nasz pierwszy kontakt z Pakistanem będziemy bardzo miło wspominać. Następne 7 dni spędziliśmy w stolicy - Islamabadzie, o czym postaramy się napisać następnym razem.

Dzień 115 - Gilgit, Pakistan
piątek, 13 maja 2005 18:30

"Islamabd - stolica Pakistanu"

Karimabad Karimabad fot. Krzysztof Stępień
8 maja - Karimabad - stolica dawnego królestwa Hunzy, oddalona o 3 godziny jazdy drogą Karakorum na północ od Gilgit. Siedzimy przy zachodzącym słońcu, a dookoła otaczają nas potężne, ośnieżone górskie szczyty. Pięć z nich przekracza wysokość 7000m n.p.m., a wszystkie są niemal w zasięgu ręki. Trudno w kilku słowach opisać urodę tego miejsca. Szkoda tylko, że coraz bardziej nagli nas czas.

Nadrabiając zaległości dzisiaj chcielibyśmy napisać kilka zdań o stolicy Pakistanu - Islamabadzie.

W gruncie rzeczy składa się ona z dwóch, bardzo od siebie różniących się miast: chaotycznego i kojarzącego się bezpośrednio z Pakistanem Rawalpindi oraz wykreślonego na desce kreślarskiej Islamabadu. Obydwa miasta oddalone są od siebie o około 15 km. Rawalpindi zwane potocznie Pindi to plątanina zakurzonych ulic, bazarów, sklepów i osiedli mieszkaniowych. Jest tłoczne, głośne, z tysiącem różnorakich, barwnych pojazdów przemierzających jego ulice. Po powstaniu państwa Pakistan uznano, że ośrodki władzy położone w Karachi są zbyt oddalone od pozostałych części kraju i na tej podstawie narodził się pomysł założenia nowego miasta - stolicy. Pomysł zaczęto wcielać w życie w 1961 roku.

Islamabad to bardzo Islamabad Islamabad fot. Krzysztof Stępień
charakterystyczne miasto składające się z kwadratowych, przylegających do siebie sektorów o boku 2 km. Każdy sektor zawiera w sobie część mieszkalną, park i centrum usługowo-handlowe zlokalizowane w samym środku. Każdy z nich otoczony jest dwupasmową ulicą i pasem zieleni. Sektory numerowane są jak szachownica: na przykład F8, F7, F6, G8, G7, G6 itd., a oprócz tego mają swoje lokalne nazwy. To co jest najbardziej uderzające, to ogromna ilość zieleni, nie tylko równo przystrzyżonej trawki lecz także parki i zagajniki, a gdzie nie spojrzeć rośnie chwast, odpowiednik naszej pokrzywy - marihuana. My akurat trafiliśmy na okres, kiedy wiele drzew kwitło na liliowo i czerwono - widok nie z tej ziemi. Jako że to miasto islamu, to co kilka kroków znajduje się meczet, a na północnym krańcu miasta usytuowano największy z nich - Faisal - biały, w kształcie pustynnego namiotu, który stał się wizytówką miasta.

Rawalpindi Rawalpindi fot. Krzysztof Stępień
To co nas najbardziej zaskoczyło, to wyposażenie sklepów, o czym już pisaliśmy w Lahore. Jak na "dziki" kraj i siedlisko terroryzmu to sklepy są wyjątkowo dobrze zaopatrzone. Można kupić absolutnie wszystko: od sprzętu komputerowego i części samochodowych po wszelakie kosmetyki, upominki, lekarstwa, ubrania, dywany, biżuterię i żywność. Pomijając Pizza Hut, KFC, Dunkin Donut’s jedliśmy wspaniałe kebaby i kupiliśmy doskonałe ciasta w piekarni. Do tego samoobsługowe supermarkety, gdzie dosłownie traciliśmy głowę, wybierając pomiędzy lokalnymi specjałami, a znanymi z Polski produktami.

Musimy także wspomnieć, w jaki sposób dostaliśmy się do Islamabadu. Z Lahore można dostać się do miasta pociągiem lub jednym z licznych autobusów. My wybraliśmy chyba najbardziej komfortową opcję. Mianowicie skorzystaliśmy z ekspresowego połączenia autobusowego Daewoo. Za jedyne 350Rs (6 USD) jechaliśmy najbardziej komfortowym autobusem, jaki widzieliśmy w życiu: kilimatyzacja, miękkie zawieszenie, doskonałe fotele, poduszki, stewardesa, umundurowany kierowca, posiłek podawany jak w samolotach, zimne napoje, słuchawki do plazmowego telewizora plus wybór kilku kanałów muzycznych. Wszytsko wyglądało jak prosto z fabryki. Nawet odprawa przed wejściem do autokaru przypominała te na lotnisku: terminal, poczekalnia, potwierdzenie zdania bagażu, kontrola przed wejściem do środka...

Nie można nie wspomnieć o wspaniałej, gładkiej jak stół autostradzie. Autobus po niej niemal sunął, utrzymując stałą prędkość 110 km/h. O budowie takich autostrad w Polsce dopiero się mówi.

Islamabad jako Islamabad Islamabad fot. Krzysztof Stępień
miasto nie ma atmosfery, jaka panuje w ośrodkach turystycznych, ale na pewno można w nim odpocząć. Początkowo zatrzymaliśmy się u naszego znajomego z Polski w jednej z najbardziej eleganckich dzielnic. Niestety, 3 dni po naszym przyjeździe znajomy wracał do Polski, więc musieliśmy przenieść się do hotelu. Co gorsza, dopadły nas poważne problemy zdrowotne i przez 3 dni leżeliśmy plackiem na łóżkach, zastanawiając się, czy to właśnie nie czas, by odwiedzić szpital. Na szczęście sympatyczna obsługa hotelu, apteka i sklep spożywczy pomogły nam jakoś dojść do siebie, a mając w pokoju telewizor z kablówką znowu mogliśmy nadrobić zaległości w repertuarze filmowym.

W przeddzień wyjazdu na północ odwiedziliśmy ambasadę Iranu, gdzie złożyliśmy wnioski wizowe. Ich rozpatrzenie zajmie 10 dni, więc ponownie wrócimy do gościnnej stolicy Pakistanu.

Dzień 124 - Quetta, Pakistan
niedziela, 22 maja 2005 19:50

"Mieszkańcy Dzikiego Kraju"

Peshawar - stolica Zachodniej Prowincji Granicznej, zaledwie 40km od granicy z Afganistanem i 170 od jego stolicy - Kabulu. Dotarliśmy tam po zachodzie słońca z myślą że musimy jeszcze zjeść kolację. Jako że było już dosyć późno przystanęliśmy obok lokalnej jadłodajni znajdującej się na przeciw hotelu w którym zamieszkaliśmy. Bardzo zachęcająco wyglądało grillowane mięso. Gdy tylko zobaczyła nas obsługa od razu zgarnęła nas do środka.

W Pakistanie Peshawar Peshawar fot. Krzysztof Stępień
panuje ścisła segregacja płci. Główne sale lokalnych restauracji przeznaczone są wyłącznie dla mężczyzn, kobiety nie mają prawa tam siedzieć. Dla nich, oraz dla mężczyzn w ich towarzystwie wydzielone są oddzielne sale, często na uboczu, a czasem nawet nieco droższe. Z tego powodu nas również zaprowadzono na pięterko, gdzie po uprzednim zdjęciu butów trafiliśmy do niewielkiej klitki - family room. W klitce oprócz wentylatora znajdowały się dwa materace na których usiedliśmy a także miska kubek i dzbanek z wodą. Po minucie przyszedł kelner który jedyne co zrobił to zapytał czy mówimy w Urdu. Oczywiście jeszcze nie mówimy, dopiero dzień wcześniej kupiliśmy książkę "Jak nauczyć się Urdu w 30 dni". Ale jak się okazuje przyswoiliśmy sobie wystarczającą liczbę słów by sobie poradzić. Po chwili przyszedł drugi kelner który również nie mówił po angielsku ale za to trzymał świstek papieru z anglojęzycznym menu. Mięliśmy ochotę na mięso z grilla wiec postanowiliśmy je zamówić. Brzmiało to mniej więcej tak:

- do naan (do - 2, naan - rodzaj pieczywa)
- chaar "mieso na ogniu przed restauracja" (chaar - 4)
- do tea, green tea (dwie herbaty zielone)

kelner chyba zrozumiał, powtórzył zamówienie, ale nie był tylko pewien o co chodzi z tym "mięsem przed restauracja" wiec zapytał:
- chaar kebab?
- tak, kiwnęliśmy głowami ze chaar kebab

Peshawar Peshawar fot. Krzysztof Stępień
Po paru minutach podano jedzenie:
- 4 wspaniale kebaby
- 2 naany
- 2 talerzyki z warzywami
- 2 talerzyki z jogurtem
plus cos czego nie zamawialiśmy - 2 pakistańskie kotlety mielone smażone na głębokim tłuszczu. Chyba cos namieszaliśmy z tym "green tea". Wiec próbowaliśmy dalej:
- Czy możemy dostać "do chai"?
na to kelner:
- dudh (z mlekiem?)
kiwnęliśmy głowami ze tak i po chwili dostaliśmy jeszcze dzbanuszek aromatycznej herbaty i chińskie miseczki. Wszystko było już na stole a właściwie na podłodze. To była na prawdę smaczna kolacja... Mocno pikantna ale zdążyliśmy się trochę do tego przyzwyczaić. Rachunek do zapłaty - 85Rs (4,6 PLN)

PS
Niestety smaczna kolacja wyszła nam na drugi dzień bokiem (a raczej tyłem). Sprawa była na tyle poważna ze cały następny dzień leżeliśmy na łóżkach z gorączką, wpatrując się w wentylator i wsłuchując w odgłosy wydawane przez nasze jelita... Znowu nieplanowane opóźnienie...

Pakistańczycy których poznajemy są niesamowici. Zupełnie inaczej wyobrażaliśmy ich sobie przed przyjazdem. Oto kilka przykładów.

Peshawar Peshawar fot. Krzysztof Stępień
Będąc w Islamabadzie postanowiliśmy odwiedzić największy meczet - Faisal. Przewodnik opisuje to miejsce jako bardzo konserwatywne i zwraca uwagę na właściwy ubiór. Gdy byliśmy na terenie meczetu, z minaretów rozległ się głos muezinów nawołujących do modlitwy. Po chwili zewsząd zaczęli się schodzić mężczyźni na wieczorne modły. Krzysiek był akurat wewnątrz głównej sali (kobiety maja oddzielna galerie na górze) i chciał przyjrzeć się modlącym. Podszedł do niego starszy, brodaty mężczyzna:

- będziesz się modlił?
- Nie
- Czy jesteś muzułmaninem? (Krzysiek miał na sobie salwaar kamiz - pakistański strój)
- Nie, jestem chrześcijaninem.
- Ale to nie przeszkadza abyś się modlił. Bóg jest jedem a każdy modli się do swojego wyobrażenia Boga.

Takie zdanie w ustach muzułmanina, zmierzającego na modły, w największym meczecie Islamabadu, stolicy muzułmańskiego Pakistanu robi duże wrażenie i ma się nijak do wizerunku Islamu jaki kreują media.

Inny przykład.

Podroż autobusem ze Skradu Skradu fot. Krzysztof Stępień
Skardu do Islamabadu zajęła 26 godzin. 26 godzin w autobusie z samymi mężczyznami, ciasnymi siedzeniami i zepsuta klimatyzacja. Przed nami siedziało 2 mężczyzn. Panowie wracali ze Skardu z jakimś towarem odkupionym od wojska do swojego miasteczka położonego pomiędzy Islamabadem a Lahore. Jakieś 100km przed Islamabadem odważyli się do nas przemówić. Jeden znał trochę angielski i tłumaczył wszystko drugiemu który angielskiego "w ząb" ale to właśnie on zadawał pytania. Początkowo bardzo standardowe: jaki kraj, zawód, imię itp. ale kiedy dowiedzieli się że jesteśmy z Polski uświadomili sobie ze nic o tym kraju nie wiedzą, nawet gdzie się znajduje. W kilu zdaniach próbowaliśmy opowiedzieć tyle ile byli w stanie zrozumieć. Pomimo problemów językowych rozmowa przebiegała bardzo przyjemnie.

Na jednym z postojów, ten co angielskiego "w ząb" wysiadł. Po chwili wrócił dzierżąc w dłoniach dwie butelki pepsi. Wtedy ten pierwszy powiedział:
- Mój przyjaciel pupil Wam cos do picia. - zaniemówiliśmy...
To było na prawdę ogromne zaskoczenie i bardzo miły gest z ich strony. Na następnym postoju przyszedł z przysmakiem w tej części świata - świeżo obranym ogórkiem... W międzyczasie zaprosili nas tez do swojego miasteczka. Niestety z braku czasu musieliśmy odmówić.

Bardzo lubimy arbuzy. KKH w Passu KKH w Passu fot. Krzysztof Stępień
Stosunkowo często kupujemy połowe by wieczorem zjeść go w pokoju. Parę dni temu w Islamabadzie chcieliśmy kupić arbuza na jednym ze straganów. Wybraliśmy odpowiedni owoc, sprzedawca przekroił go na pół, zważył i wycenił. Niestety mieliśmy cale 500Rs wiec jedno z nas poszło rozmienić pieniądze. Wybrany owoc wyglądał trochę dziwnie. Miał bardzo jasny miąższ. Ale co my tam wiemy o arbuzach... Rozmienianie pieniędzy trochę trwało wiec sprzedawca usiadł na murku i zajął się własnymi sprawami, raz po raz zerkając jednak w stronę bladawego arbuza. Po chwili wstał, wyrzucił go do śmietnika, wybrał nowego i przekroił go po czym powiedział:
- To był niesmaczny owoc - a następnie wskazując palcem niebo dodał "Allach patrzy..."

wieś Passu wieś Passu fot. Krzysztof Stępień
Będąc w górach Karakorum jeden nocleg spędziliśmy we wsi Minapin w dolinie Nagar. Jest to miejsce gdzie można zobaczyć wielki lodowiec Minapin spływający ze stoków Rakaposhi. Oczywiście można go zobaczyć jeśli ma się siłę wspinać 3-4 godziny pod górę. My nie mięliśmy... Zatrzymaliśmy się w najbardziej polecanym przez LP hotelu. Był jakiś problem z salą wieloosobową w której chcieliśmy się zatrzymać więc panowie ulokowali nas w pięknym, dwuosobowym pokoju z łazienką, częstując uprzednio dzbankiem powitalnej, darmowej, zielonej herbaty.

Wieczorem poznaliśmy menadżera. Miło sobie z nim porozmawialiśmy poczym zapytał nas co chcemy zjeść na kolację. Jako że nie było konkretnego menu poprosiliśmy coś lokalnego. Menadżer wymienił nam szereg miejscowych potraw a my zdecydowaliśmy się na zupę morelowa oraz chap sharo (wołowe mięso z cebulą i przyprawami zamknięte w chapati i upieczone w piecu). Do tego 4 dzbanuszki herbaty. Jedzenie było absolutnie doskonale a jego ilość prawie przekraczała nasze możliwości. Jako że następnego dnia chcieliśmy o 6 rano wyjechać do Gilgit poprosiliśmy o rachunek. Menadżer najpierw zapytał czy jesteśmy zadowoleni z pokoju i czy nie mamy nic przeciwko aby wycenił go na 200Rs (normalnie chodzi za 600). Jedzenie wycenił na 170 Rs (duuuzo za mało) dodając ze herbaty są wliczone w cenę.

Następnego ranka kiedy zmierzaliśmy w stronę parkingu znowu przechwycił nas menadżer i kazał usiąść przy recepcji dodając że nie wypuści nas bez filiżanki pożegnalnej herbaty. Doskonała, różana herbata o 6 rano - tego właśnie potrzebowaliśmy... Na koniec dostaliśmy jeszcze po dwie pocztówki z lodowcem jakiego nie udało się nam zobaczyć.

Gilgit Gilgit fot. Krzysztof Stępień
W południe, po 24 godzinach jazdy autobusem z Peshawaru dotarliśmy do Quetty. Stad już jest tylko "rzut kamieniem" do Afganistanu. Ma się wrażenie że na ulicach więcej jest Afgańczyków niż Pakistańczyków. Miasto wydaje się mało ciekawe choć ładnie położone w górskiej kotlinie.

Jutro wieczorem ruszamy do Taftan - miasta graniczącego z Iranem. Podroż tam zajmie kolejne 12-14 godzin. Czas opuścić gościnny Pakistan...

Dzień 131 - Teheran, Iran
niedziela, 29 maja 2005 12:40

"Wyższy poziom orientu..."

Dobiega końca nasza podroż po Azji. Obecnie przebywamy w Tehranie z którego to za kilka godzin wyruszymy w 48 godzinną podróż, bezpośrednim autobusem do Istambułu.

Esfahan Esfahan fot. Krzysztof Stępień
Gościnny Pakistan opuściliśmy 6 dni temu. Jeszcze w Polsce planowaliśmy zostać tam maksymalnie 20 dni a skończyło się na konieczności przedłużania 30 dniowej wizy o kolejne 5 dni. Procedura przedłużania wizy jest bezpłatna i można ją przeprowadzić w każdym większym mieście. My zrobiliśmy to w Peshawarze a dzięki uprzejmości urzędników udało się nam to zrobić od ręki już po godzinach ich pracy. Swoją drogą na nic się to zdało gdyż na granicy urzędnicy mieli w "dużym poważaniu" nasze wizy. Ot stempel w paszporcie i jazda do Iranu.


Yazd Yazd fot. Krzysztof Stępień
Granica Pakistanu i Iranu to wyjątkowo zakurzone miejsce. Środek pustyni, maleńka wioska i długi płot graniczny. Jeszcze przed wyjazdem do Iranu poznaliśmy irańską gościnność. Poznane w autobusie z Quetty irańskie małżeństwo pomogło nam załatwić formalności, wymienić waluty po korzystnym kursie a także, pomimo naszego sprzeciwu zapłacili nam za śniadanie i transport pickupem do posterunku granicznego w Taftan. Godzinę później byliśmy w Islamskiej Republice Iranu.

Wyjeżdżając z Pakistanu byliśmy zachwyceni tym krajem, jego mieszkańcami, krajobrazami i bezstresowym podróżowaniem jakiego brakowało nam w Indiach. Byłoby jeszcze przyjemniej gdyby nie choroby jakie nas kilka razy nękały. Zastanawialiśmy się więc czego spodziewać się po Iranie. Jurek - Polak jadący droga lodowa do Indii, którego spotkaliśmy w Amritsarze, powiedział że prawdziwa granica pomiędzy Azją a Europą nie przebiega na Bosforze ale na granicy Iranu z Pakistanem.

Nie czujemy Yazd Yazd fot. Krzysztof Stępień
się kompetentni aby pisać jaki ten Iran jest czy nie jest gdyż mając siedmiodniową wizę tranzytową odwiedziliśmy zaledwie 3 miasta. Jednak to co zobaczyliśmy całkowicie nas zachwyciło i zafascynowało. Zastaliśmy tu - jak to określamy - europejski poziom życia w orientalnym wydaniu.

Pierwsza, najbardziej zauważalna sprawa to transport i drogi. Płaskie jak stół autostrady łączą wszelkie zakątki kraju. Pędzą po nich eleganckie pojazdy. 100 km podróż taksówką z granicy do pierwszego, większego miasta - Zahedanu zajęła 45 minut i kosztowała nas 5,7 USD. Następnie 890km w 14 godzin i 440km w 5,5 godziny. Pomiędzy miastami podróżujemy autobusami których komfort jest porównywalny z samolotami. Wielkie Volvo lub Scania z półleżącymi siedzeniami, plazmowymi telewizorami, barkiem, stewardem, drobnym posiłkiem i działającą klimatyzacja i to wszystko za kilka dolarów (Esfahen - Tehran - 440km - 3,9 USD).

Odwiedziliśmy zaledwie Esfahan Esfahan fot. Krzysztof Stępień
3 miasta: Yazd, Esfahan - podobno dwa najpiękniejsze miasta w Iranie oraz Tehran - stolica i wielki węzeł komunikacyjny. To co zobaczyliśmy w Yazd i Esfahan znacznie przerosło nasze oczekiwania i nie tylko w kwestii bajecznie niebieskich meczetów i pałaców ale zwykłego wyglądu ulic. Obydwa miasta są niemal sterylnie czyste z dużą ilością zieleni, fontann, pięknie iluminowane w nocy, z witrynami sklepowymi jakich pozazdrościłaby Warszawa. Jest to już zupełnie inny poziom życia niż ten co oglądaliśmy przez ostatnie 4 miesiące. Nawet w najtańszych hotelach znają pojęcie kaloryfera a w łazience przez calą dobę można wsiąść gorący prysznic. Różnice w wyglądzie miast lepiej umiemy wychwycić po spędzonych 4 miesiącach w lankijskich, indyjskich i pakistańskich miastach.

Wiele osób narzekało na kuchnie irańską. Yazd Yazd fot. Krzysztof Stępień
Dużo na ten temat nie wiemy ale podobają się nam... lokalne fastfoody. Niemalże co kilka kroków można znaleźć lokal serwujący to, zaczym Krzysiek tęsknił przez 4 miesiące: białą, długą bułkę (nie podgrzewana - a szkoda...) nadziewaną smażonym mięsem z dodatkiem pomidora, sałaty i... kiszonego ogórka!!! Cena - 1,4PLN Do popicia zam-zam (odpowiednik Fanty lub Coli) w cenie 11 polskich groszy - fastfoodowy raj. Do tego liczne tradycje herbaciarnie, serwujące codziennie hektolitry aromatycznej herbaty popijanej w oparach palonych fajek wodnych.

Siedmio dniowa wiza pozwala jedynie na zasmakowanie irańskiego orientu jednak aby zobaczyć cos więcej potrzebny jest co najmniej miesiąc i będziemy chcieli tu wrócić tak szybko jak to tylko będzie możliwe...

słowa kluczowe: termin: 17.01.2005 - 04.06.2005
trasa: Sri Lanka (Colombo, Kandy, Nuwara Eliya, Ella, Pollonaruwa, Dambulla, Shigirya, Anuradhapura, Negombo). Indie, Pakistan, Iran, Turcja

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 0 / 5 (0)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 0 / 5 (0)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 27475 od 17.07.2005

Komentarze

Liczba komentarzy: 5
ordering hydroxychloroquine online

Potenzmittel Viagra Levitra

zithromax side effects

Levitra Cialis Viagra Compared

acuctilla

Dnrono There are many misconceptions about contraindications to vaccination. does plaquenil cause weight gain Tvawlb

Yhmhdw

cialis 40mg cost tadalafil for sale online ed solutions

Rgvzow

allergy pills for rash best allergy pill costco canada cold and sinus

Dodaj swój komentarz - bo każdy ma przecież coś do powiedzenia...

Nie jesteś zalogowany. Aby uprościć dodawanie komentarzy oraz aby zdobywać punkty - zaloguj się

Imię i nazwisko *
E-mail *
Treść komentarza *



Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone