lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Ankara  
Wnętrze Błękitnego MeczetuIstambuł, Turcjafoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

World’s biggest election kicks off as India votes

Top three stripped of medals in Beijing half marathon

Why a deluge of Chinese-made drugs is hard to curb

Can TikTok's owner afford to lose its killer app?

Chinese cities sinking under their own weight

Stabbed Australian bishop forgives alleged attacker

The West says China makes too much. Its workers disagree

Biden calls for tripling tariffs on Chinese metals

Watch: Volcano in Indonesia spews lava and smoke

Sydney stabbings: Bondi Junction mall to reopen on Friday

Israeli missile has struck Iran, US officials say

What we know about Israel's overnight attack on Iran

Bowen: Crisis shows how badly Iran and Israel understand each other

Blasts heard in central Iranian province Isfahan

US again warns Israel against Rafah offensive

Flurry of attacks heightens Israel-Hezbollah fears

Iran morality police arrest dead protester's sister, family says

US and UK extend sanctions against Iran

Dubai airport delays persist after UAE storm

'I’m in pieces' - Israeli hostage's agony over husband held by Hamas

Miasta Azji

 Jerozolima

warto zobaczyć: 9
transport z Jerozolima: 3
dobre rady: 12

wybierz
[opinieCount] => 0

 Tajpej

warto zobaczyć: 22
transport z Tajpej: 11
dobre rady: 39

wybierz
[opinieCount] => 0

 Szanghaj

warto zobaczyć: 18
transport z Szanghaj: 1
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Stambuł

warto zobaczyć: 38
transport z Stambuł: 2
dobre rady: 40

wybierz
[opinieCount] => 0

 Hua Shan

warto zobaczyć: 8
transport z Hua Shan: 3
dobre rady: 18

wybierz
[opinieCount] => 0

 Katmandu

warto zobaczyć: 14
transport z Katmandu: 3
dobre rady: 21

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pokhara

warto zobaczyć: 9
transport z Pokhara: 1
dobre rady: 9

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pekin

warto zobaczyć: 27
transport z Pekin: 5
dobre rady: 60

wybierz
[opinieCount] => 0

 New Delhi

warto zobaczyć: 23
transport z New Delhi: 2
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Xi'an

warto zobaczyć: 10
transport z Xi'an: 2
dobre rady: 19

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Iran
     kursy walut
     IRR
     PLN
     USD
     EUR
  •  Iran
     wiza i ambasada
    Iran
    ambasada w Polscetak
    wymagana wizatak
    wiza turystyczna jednokrotna na 30 dni pobytu kosztuje 50 euro
    Najmniejsza
    prowizja w Polsce!
    117 PLN wiza tranzytowa - około 14 dni roboczych sprawdź szczegóły

Podróż lądem do Indii

piątek, 1 lip 2005

Wyprawa lądem do Indii

sierpień - październik 2001

Taka podróż chodziła mi po głowie już kilka lat, ale nigdy jakoś nie było okazji... W końcu zmobilizowałem się i oto mogę przedstawić ten zapis podróży. Na początku miał to być regularny dziennik, prowadzony wzorowo z dokładnymi datami lub nawet godzinami, tak się wtedy łudziłem. Wydawało mi się to szalenie proste, w podróży będzie mnóstwo czasu na robienie notatek, z samych nudów spędzając kilkanaście lub kilkadziesiąt godzin w autobusach i pociągach, ręce same sięgną po pióro i zeszyt... Niestety nie ma tak łatwo, nie przewidziałem tego, że wcale nie będę się aż tak bardzo nudził, i że czas poświęcany poznawanym współtowarzyszom podróży zmusi mnie do późniejszego chaotycznego uzupełniania notatek po upływie nawet kilku dni, i czytelnik bardzo szybko zorientuje się, że tekst nie jest do końca spójny, występuje rozbieżność w czasie narracji, niekiedy jest to czas teraźniejszy, a niekiedy przeszły - wtedy, kiedy notatki uzupełniane są po czasie. 

Niekiedy opis jest bardzo dokładny, z dużą ilością szczegółów, niekiedy tylko krótka informacja, gdzie i co. Ważne jest tylko, że tekst nie był cenzurowany post factum, tzn. nie poprawiałem brudnopisu, nawet wtedy, gdy coś zostało napisane pod wpływem jakiegoś silnego wrażenia i później po upływie pewnego czasu miałem ochotę nieco to „utemperować”, zmieniając zdanie co do pierwszego, być może mylnego odczucia. Oczywiście jest kilka dopisków, które wstawiłem, będąc już mądrzejszym o wiedzę o zakończeniu wyprawy, co nie zmienia faktu, że przepisałem wszystko, co zostało napisane w brudnopisie. Jeżeli więc niekiedy moje reakcje na coś mogą się wydać przesadzone lub nawet zbyt nerwowe, czy jak mi to ktoś powiedział histeryczne, to są one przecież odzwierciedleniem tego, co wtedy na bieżąco czułem i myślałem, więc późniejsze zmienianie tego pod wpływem naturalnej obawy przed zrobieniem z siebie idioty, byłoby nieuczciwe w stosunku do potencjalnego czytelnika. Pomoże to także wyczuć klimat tego, czego nie potrafiłem opisać, poza tym w końcu, jak to mówią, moje błędy świadczą o mnie. Nie chcę przez to powiedzieć, że teraz zmieniłem zdanie, co do większości jakichś zawartych tu subiektywnych ocen, po prostu proszę o trochę wyrozumiałości tam, gdzie się ze mną nie zgodzicie...

Mam w związku z tym nadzieję, że żadna z wymienionych tu osób zaczynając od Magdy, nie poczuje się urażona tym, co napisałem i co przedstawiam bez ugłaskiwania. Pozdrawiam wszystkich, którzy niniejsze notatki przeczytają i mam nadzieję, że razem ze zdjęciami uda mi się przekazać, chociaż tysięczną część tego, co sam zobaczyłem...

Magdę poznałem dwa dni przed wyjazdem. Moje ogłoszenie na internetowej liście dyskusyjnej od kilku tygodni pozostawało bez odpowiedzi i kiedy już byłem psychicznie przygotowany na samotność, odebrałem list od dziewczyny, która też chciała pojechać do Azji.

9 SIERPNIA

(CZWARTEK)

Rano spotkaliśmy się na Dworcu Centralnym w Warszawie (Magda przyjechała z Gdańska) i 10 godzin później o 18.25 wsiedliśmy do pociągu jadącego do Łodzi Fabrycznej, skąd o 19.51 odprawiliśmy się do Katowic. W Katowicach byliśmy o 22.25 i osiem minut potem siedzieliśmy już w pociągu do Jarosławia. Podróż była spokojna, jeżeli nie liczyć zamieszania, jakie wywoływały nasze 15 kilogramowe plecaki i zmagań Magdy z hamburgerem, który jakimiś tylko sobie znanymi sposobami omijał jej usta, rozsypując się na tysiące kawałków pomidora, ogórka i tego, z czego składają się hamburgery, przyozdabiając bluzkę Magdy w kolorowe, postmodernistyczne wzorki. Byliśmy trochę podnieceni perspektywą tej długiej podróży i co chwila powtarzaliśmy szczegóły planu. Musiało to wyglądać strasznie głupio lub śmiesznie, para nawiedzonych zapaleńców w pociągu Katowice - Jarosław, rozwijających mapy, przerzucających kartki przewodników i mówiących do siebie jakiś dziwnym językiem o egzotycznych państwach i miastach leżących „gdzieś tam”. 

Ludzie patrzyli na nas ukradkiem zdziwieni i chyba tylko przez delikatność nie pukali się w czoło. W Jarosławiu byliśmy o pół do czwartej nad ranem i przed sobą mieliśmy dwie godziny oczekiwania na pociąg do Przemyśla. Dworzec w Jarosławiu to wzorcowy przykład architektury realnego socjalizmu (po stylu zgaduję, że powstał na przełomie epoki Gomułka - Gierek). Pseudo monumentalny rozmach połączony z prawie zerową funkcjonalnością. Aby odnaleźć toaletę (szczególnie w środku nocy, kiedy nie ma tam żywego ducha) trzeba obejść cały gmach dookoła, zaś poczekalnia na parterze posiada tylko jeden rząd ławek. Ktokolwiek chce przysiąść na kilka minut, musi targać cały bagaż po schodach na górną poczekalnię, gdzie na szczęście ławek jest już pod dostatkiem. Bezsensowne rozplanowanie skromnej galeryjki handlowej wokół górnej poczekalni (brak sklepu spożywczego, jest za to punkt naprawy sprzętu elektronicznego! XXI wiek) dopełnia reszty. Jak na gmach z betonu i szkła przystało, popękane i nigdy nie umyte szyby w oknach poklejono plastrem, a ich konstruktorom nawet się nie przyśniło, aby można było je otworzyć i wpuścić odrobinę świeżego powietrza.

Jest tu z nami grupka około 15 „jeżogłowych” młodzieńców, dosyć hałaśliwych, chociaż jak wynika z używanego przez nich języka raczej inteligentnych i chyba niegroźnych. Wygląda na to, że też jadą do Rumunii przez Suczawę, ciekawe czy wystarczy biletów dla wszystkich? Magda rozłożyła się na ławce z plecakiem pod głową i śpi. W końcu wiedziony nosem znalazłem toaletę (nie było to proste, gdyż na dworcu panował mikroklimat wybitnie sprzyjający lewitacji przedmiotów wykonanych z drewna i stali) i po umyciu się, zrelaksowany przystąpiłem do pilnowania plecaka, który w tym momencie leżał już za plecami Magdy (kiedy szedłem do łazienki spała przodem do plecaka). Krótko ostrzyżeni młodzieńcy na szczęście się nami nie interesują.

Kilkanaście minut po szóstej, pociąg z piętrowymi wagonami dowiózł nas do Przemyśla. Niestety, już kiedy jechaliśmy pociągiem zaczęło padać i kilkadziesiąt metrów od stacji kolejowej do dworca autobusowego pokonaliśmy sprintem przeciskając się przez tłum szukający schronienia przed ulewnym deszczem.

Z Przemyśla wyjechaliśmy po pół do ósmej. Bilety kupiliśmy cudem. Okazało się, że miejsca na autobus Przemyśl - Suczawa trzeba rezerwować z kilkudniowym wyprzedzeniem. Facet w okienku powiedział, że naszą jedyną szansą jest absencja tych, którzy zarezerwowali bilety. Nie byliśmy też jedynymi, którzy chcieli załapać się na ten autobus. Rumuński kierowca - o dziwo nie był skłonny do wzięcia łapówki, jak się potem okazało bynajmniej nie dlatego, że zamierzał ubiegać się o stanowisko honorowego prezesa Transparency International, po prostu cały autokar był do ostatniej szpilki wypchany paczkami i tobołkami, także pod i między siedzeniami i nawet pasażerowie z biletami musieli siedzieć skuleni z podkurczonymi nogami. Szczęście nam dopisywało, nie wiadomo czy to z powodu ulewy, ale kiedy godzina odjazdu wybiła a kilka foteli pozostało pustych, rzuciliśmy się na kierowcę, który niczym makler na giełdzie rzucał biletami w gąszcz wyciągniętych rąk. Kolejna lekcja socjalizmu, zamiast uruchomić dodatkowy autobus - chętnych wystarczyłoby, aby zapełnić cały, tym bardziej, że podobno sytuacja ta nie należy do rzadkości - "zdecydowało" się na system kartkowy.

Deszcz przestał padać i wyszło słońce. Autobus nie posiadał klimatyzacji, albo kierowca o niej nie wiedział i nasze przemoczone ubrania, wilgotne fotele oraz zaczynający się upał, dawały przedsmak najbliższych kilku - tak się wtedy łudziłem, godzin w autobusie. A przecież to zaledwie niecałe 500 km, podczas gdy przed nami jeszcze 20 razy tyle!

W Medyce (granica z Ukrainą) byliśmy około 9.00 i zaczęły się zgrzyty. Kierowca zażądał po 5$ od łebka - 3$ na przymusowe ukraińskie ubezpieczenie, tzw. "strachowka" i 2$ na łapówkę dla celników, aby szybko odprawili nasz autobus, bez okazywania specjalnej ciekawości. Wkurzyłem się. Mam własne zdanie na temat celników, podatków i innych tego typu postępowych wynalazków, i kiedy ktoś próbuje okradać mnie jeszcze z taką bezczelnością, wpadam w szał. Zwymyślałem kierowcę (trochę kumał po Polsku) i powiedziałem, że nie zapłacę. Magda, która do tej pory uważała mnie pewnie za wcielenie aniołka w ludzkiej skórze słuchała zdegustowana mojej prelekcji, ale też powiedziała, że nie zapłaci. Mój bunt znalazł zrozumienie u kilku innych pasażerów i kierowca nieco łagodniejszym tonem zaczął tłumaczyć, że to nie jego wymysł, i że to naprawdę konieczne, bo inaczej (kolejka do odprawy była spora) będziemy stali tu bardzo długo. Powiedziałem, że mogę zapłacić 2$ łapówki dla "pasożytów", ale ubezpieczenie mam prywatne (Gerling), na wszystkie kraje świata i nie zamierzam wchodzić w jakikolwiek kontakt z ukraińskimi zdobyczami socjalizmu w postaci "bezpłatnej służby zdrowia" i jej pochodnymi. Krótko ostrzyżeni młodzieńcy również nie wykazywali specjalnego entuzjazmu, żeby płacić 5$ "frycowego", ale mieli to już chyba dobrze "obcykane" i poprosili, aby jednak zapłacić, gdyż na to naprawdę nie ma sposobu, a kierowca obiecał coś wytargować. Stanęło na tym, że w końcu dostaliśmy po 2$ z powrotem i przejechaliśmy granicę dwie godziny później, a więc dosyć szybko jak na ilość oczekujących samochodów.

Prawdziwą lekcję pokory odbyliśmy dopiero na granicy ukraińsko - rumuńskiej, gdzie zawinęliśmy po długich mękach około godziny 18-tej (w autobusie było naprawdę gorąco i ciasno, cały tył zajmowały poukładane aż pod sufit plecaki, na których siedzieli dwaj kolesie kierowcy, a ponieważ plecaki co chwila zsuwały im się na plecy, wyżywali się na nich butami - niewiele brakowało do następnej awantury, ponieważ chcąc ochronić swojego Canona przed deszczem schowałem go w plecaku). Wyjazd z Ukrainy był prawie pusty, cztery samochody osobowe i autokar. Teoretycznie można je było odprawić w pół godziny (tyle to w rzeczywistości trwa), ale celnicy nie wykazywali nadzwyczajnego zapału do pracy. Dłubiąc w zębach i w nosie na przemian, snując się "donikąd", obojętnie mijali znudzonych kierowców siedzących w samochodach pootwieranych na przestrzał, i z trudem ukrywających irytację i zdenerwowanie. 

Kiedy już do wszystkich dotarło, kto tu jest najważniejszy, i kto przed kim powinien bić pokłony, celnicy najwidoczniej znudzeni nudzeniem się przystąpili do pracy, o ile to można nazwać pracą... Zaczęła się komedia porównywania twarzy ze zdjęciami w paszportach. Piszę komedia, gdyż nie odbyło się to jak zazwyczaj szybko i sprawnie w autokarze, ale w budynku przejścia granicznego, gdzie zostaliśmy zaprowadzeni, aby tam, w tej świątyni urzędniczej władzy, groźne miny celników uzyskały godną tej ceremonii oprawę. Ponieważ jednak część pasażerów stanowili owi wygoleni młodzieńcy, ubrani dodatkowo w paramilitarne wdzianka, celnicy mieli dodatkową zabawę przenosząc wzrok z prawie jednakowych twarzy, na zdjęcia pochodzące prawdopodobnie jeszcze z komunii lub poprzedniego długowłosego wcielenia. Swoją drogą ciekawy jestem, co to za jedni? Wyglądają na jakąś grupę skinów, tudzież innych socjalistów narodowych, noszą się po wojskowemu, mundury khaki, o swoim „herszcie” mówią per „dowódca” lub „komendant”. Coś mi tu jednak nie pasuje, ich zachowanie, język, którego używają, dowcipny i inteligentny, odbiega od wizerunku zadymiarzy, szukających tylko jakiegoś murzyna lub żyda do zglanowania.

Po godzinie tej zabawy znaleźliśmy się po stronie rumuńskiej. Rozpoczął się następny akt komediodramatu. Raz kazano nam wysiąść z autokaru, to za chwilę wsiąść z powrotem. Ponieważ wyjście zatarasowane było stertą plecaków, każdy taki manewr wywoływał niesamowite zamieszanie, nikt też nie miał ochoty torturować kręgosłupa niepotrzebnym siedzeniem w rozgrzanym autobusie, tym bardziej, że nie wiedzieliśmy, jak długo będziemy tam czekać. Zaczęło się całkiem niewinnie, zebranie paszportów, krótkie oględziny autobusu i kiedy już mieliśmy nadzieję na rychłe opuszczenie tego przybytku urzędniczej potęgi, w celników wstąpił Belzebub i nastąpił popis biurokratycznych możliwości. Ponownie, po raz nie wiem który, kazali nam opuścić autokar, powyjmować bagaże z luków i wnętrza pojazdu. Było tego sporo, gdyż większość pasażerów stanowili młodzi ludzie z 80 litrowymi plecakami, do których podpięte były karimaty i inne tobołki drobniejszego płazu. Drugie tyle stanowiły jednak pakunki przewożone przez kierowcę i to pewnie one były przyczyną irytacji celników.

Kazano nam ustawić się rzędem razem z bagażami i zaczęło się patroszenie każdego plecaka osobno. Autokar stał dosyć daleko od latarni i było na tyle ciemno (po 23.00), że sam kilka razy potknąłem się o jakiś plecak pod nogami. Świadczyło to o tym, że nie spodziewają się niczego znaleźć, ale pokazanie swojej wszechwładzy najwidoczniej musiało im sprawiać prawie orgazmiczną satysfakcję. Po kolejnej godzinie tego przedstawienia zostaliśmy odpędzeni od autokaru, który teraz już w świetle lamp poddany został dokładnym oględzinom, o ile zauważyłem, ze zdejmowaniem kół włącznie. Nie wiem, co było w paczkach przewożonych przez kierowcę, ale w końcu wróciły do autobusu i wypakowano je dopiero po przekroczeniu granicy. My tymczasem zostaliśmy zapędzeni pod siedlisko rumuńskich pasożyt... pardon, tzn. celników i zaczęły się przymiarki do kontroli osobistej połączonej z przesłuchaniami. Gdzie jedziemy, po co, na jak długo, ile mamy pieniędzy? Poznaliśmy kilku chłopaków spod Zakopanego i okolic, którzy jechali w rumuńskie góry i zaczęliśmy się naradzać, jak odpowiadać na pytania celników o ilość posiadanych pieniędzy. Ja miałem około 1000$ gotówką, zaszyte w wewnętrznej kieszeni spodni, ale nie zamierzałem się tą wiedzą dzielić ze złodziej... pardon, celnikami. 

Nie znam dokładnie tutejszych przepisów i chociaż jestem raczej pewien, że dozwolonego limitu nie przekraczam, to mogę się założyć, że jakieś tam paragrafy na pewno pozwalają na "bratnią pomoc" w dokonaniu wymiany określonej kwoty na walutę rumuńską, nie wspominając o "dobrowolnych ubezpieczeniach" większej sumy nawet, jeżeli mieści się w dozwolonej wysokości. Magda miała część pieniędzy w gotówce i część w czekach i też nie była pewna, czym się okazać. Tymczasem powód do zmartwień był zupełnie odwrotny, celnicy uznali, że część pasażerów nie posiada dostatecznej ilości pieniędzy na pobyt w Rumuńskiej Republice Dobrobytu! Byliśmy więc potencjalnymi kandydatami na żebraków, którzy na pierwszym lepszym dworcu zaczną podtykać przechodniom pod nos tekturowe pudełka. Ponieważ celnicy sprawiali wrażenie nieprzejednanych, musieliśmy się dyskretnie złożyć na dwóch chłopaków (tych spod Zakopca), aby mieli wymaganą kwotę (ok. 300$). Kiedy i ten cyrk dobiegł końca, rozłożyliśmy się na plecakach i karimatach wokół niewielkiego trawnika przy szlabanie, oczekując na przyjazd naszego autokaru, który w tym czasie został rozłożony chyba na śrubki.

Magda gdzieś się zapodziała, więc z nudów nawiązałem rozmowę ze "skinami". Okazało się, że to po prostu członkowie obozu survivalowego z Wrocławia i ochotnicy pogotowia GOPR. Rumunię znają bardzo dobrze, jechali tą trasą nie raz (stąd ten ich brak irytacji na "strachowki", łapówki i inne przejawy urzędniczej inicjatywy). Granicę opuściliśmy w końcu około pół do czwartej i przed piątą, już w Suczawie, taxówką po 0.5$ od łebka podjechaliśmy na dworzec kolejowy. Jeden pociąg do Bukaresztu, odszedł o 22-ej z minutami i spóźniliśmy się nań z powodu guseł odprawianych na granicy. Następny był o 7.25, niestety droższy, bo express (RAPID). Poczekalnia o piątej nad ranem była jeszcze pusta a kasy zamknięte. Ratownicy - "skini" sprawnie rozbili prowizoryczny obóz, rozłożyli karimaty w kącie poczekalni, otoczyli plecakami, wylosowali wartownika i poszli spać. Nasi znajomi z gór zrobili to samo nieopodal, zapraszając Magdę na kawałek wolnego legowiska. Korzystając z sytuacji, zostawiłem plecak pod opieką pilnującego kolegów GOPR -owca, i poszedłem się przejść wokół dworca. Wdychając poranne wilgotne powietrze obserwowałem jak Suczawa budzi się ze snu.

Wokół dworca nie ma wiele do oglądania, a nie chciałem się zapuszczać zbyt daleko. W knajpie przy dworcu wypiłem podłe, chociaż przynajmniej zimne i tanie (ok. 1 PLN) piwo i wymieniłem u barmana 10$ po kursie 1$ = 28 000 lejów. Kiedy wróciłem na dworzec, sklepy w poczekalni były już otwarte i dworzec powoli wypełniał się pierwszymi pasażerami. Asortyment towarów zróżnicowany, ceny trochę niższe niż w Polsce (wędliny, towary przemysłowe) i dużo niższe (alkohole, słodycze). Magda już wstała i kupiliśmy bilety - 245 000 lejów.

Rumuńskie pociągi to temat sam w sobie nieprzebrany. Już obserwując ich standard i stan widać jak niewiele się tu zmieniło. Nasz express za prawie 10$ był brudny jak nieszczęście, a wagony sprawiały wrażenie jakby zaraz miały się rozlecieć. Każde zamknięcie lub otworzenie drzwi do przedziału wprawiało w dziki taniec wszystkie ściany, podobnie jak oparcie się o wyłożone półmetrową chyba warstwą gąbki siedzenia. Skaj, którymi je obito był tak zaświniony, że kiedy tylko dotknąłem go nogawką swoich jasnych spodni, pojawiła się idealnie czarna plama. Zasłonki w oknach bardziej przypominały zmywaki do garnków skrzyżowane z wycieraczką pod buty, ustalenie ich pierwotnego koloru byłoby niewykonalne nawet dla najzdolniejszego technika kryminalnego. 

Chyba z 10 minut czyściłem siedzenie przezornie zabraną małą gąbką i zużywając pół butelki wody mineralnej. Osiągnąłem tyle, że plama powstała po kontakcie z obiciem miała kolor szary. Dałem za wygraną i za przykładem Magdy, która nie przejmowała się takimi drobiazgami (inna sprawa, że była ubrana na ciemno), "z pewną taką nieśmiałością" wyciągnąłem się wzdłuż siedzenia. Mieliśmy cały przedział dla siebie, pociąg odjeżdżał prawie pusty. Nagle świat zawirował mi przed oczami i znalazłem się na podłodze. Wystarczył jeden mały ruch łokciem podłożonym pod głowę i półmetrowa gąbka niczym trampolina wyrzuciła mnie do góry. Na szczęście Magda już spała i moje akrobacje nie zostały ocenione niską notą za styl. Przynajmniej ten brud został wynagrodzony komfortem dostarczającym dodatkowych wrażeń.

Punktualnie o 14.30 byliśmy na Gara du Nord w Bukareszcie. Pociąg do Stambułu był dopiero następnego dnia rano, za ok. 23$, co bardzo mi odpowiadało, gdyż chciałem pospacerować po mieście, wyspać się w hotelu i odświeżony wyruszyć dalej. Niestety Magda chciała jechać najszybciej jak to tylko możliwe i pojawiły się pierwsze rozdźwięki między naszym podejściem do wyprawy. Ja zdając sobie sprawę z tego, że droga jest bardzo długa i męcząca (jazda autokarem lub pociągiem, choćby z najpiękniejszymi widokami za oknem, przestaje być przyjemnością po jakichś 20 godzinach), chciałem uniknąć przynajmniej zmęczenia psychicznego wywołanego ciągłym pośpiechem, przeskakiwaniem z jednego pociągu do drugiego. Miałem też zamiar przynajmniej pobieżnie zwiedzać mijane po drodze większe miasta. 

Szyld hotelu „Bucegi” zapraszał naprzeciwko wyjścia z dworca. Nie miałem jednak ochoty na kłótnie i wyruszyliśmy na poszukiwanie autobusu do Stambułu. Było sobotnie popołudnie i mieliśmy kłopoty z wymianą dolarów, wszystkie napotkane kantory były zamknięte. W końcu, niedaleko dworca trafiliśmy na biuro podróży TOROS gdzie wymieniłem 5$ po kursie 1$ = 29 000 lejów. Biuro oferowało bilety do Stambułu za 25$, czyli drożej, niż to można wyczytać w przewodnikach lub internecie, ale w sobotę, z plecakami na ramionach, w 30 stopniowym upale, szukanie innego miejsca nie wróżyło sukcesów. Jeszcze raz zaproponowałem Magdzie nocleg - pozbywając się plecaków, wypoczęci, na pewno znajdziemy tańszą ofertę i nawet po zapłaceniu za hotel wyjdziemy na to samo. 

Niestety przysłowie, że kobiety nie da się przekonać w pełni się potwierdziło i nie chcąc prowokować spięć już na początku podróży, zgodziłem się na dalszą jazdę. Pocieszałem się, że najwyżej zwiedzę sobie Bukareszt w drodze powrotnej - jak się później okazało, przysłowie o nadziei również nie straciło na aktualności. Autokar był już podstawiony i szef biura zaoferował nam gratisową taksówkę, która dowiozła nas do stanowiska odjazdów. Nie było więc nawet czasu na kupienie czegoś do jedzenia i picia. Pocieszałem się, że cena zawiera wliczony posiłek i po drodze na pewno zatrzymamy się gdzieś "na popas". Bukareszt oglądany z okien taksówki wyglądał całkiem zachęcająco. Nawet pomimo architektonicznej masakry dokonanej przez komunistów "Paryż wschodu" na pewno wart był przynajmniej kilku godzin spaceru.

Nasz autokar prezentował się całkiem nieźle. Nowoczesny, czysty i co najważniejsze prawie pusty, najwyżej połowa miejsc była zajęta. Można było się wiec rozłożyć na obu siedzeniach wyciągając nogi na fotele w drugim rzędzie.

Jazda była w miarę przyjemna, podano lody i zimne soki (w miarę, jeżeli nie liczyć tego, że byliśmy w drodze od 48 godzin), a przekroczenie granicy rumuńsko - bułgarskiej tym razem odbyło się prawie błyskawicznie (pół godziny) i bez stresu. Bułgaria nie wygląda na tak zdewastowaną komunizmem, jak mi się to na początku wydawało, być może dlatego, że nie przejeżdżaliśmy przez większe miasta z ich ponurymi blokowiskami. Bułgarska prowincja widziana z drogi wiodącej przez góry, to obraz turystycznego dolce vita, którego czasy świetności nawet jeżeli już przeminęły, to liczne wille, kurorty, niewiarygodnie lekko i elegancko (jak na komunistyczne budownictwo) wkomponowane w krajobraz, z pewnością kontrastują z wyobrażeniami o podupadłych ruderach a la PGR. 

W Polsce zestaw słów "droga" i "Bułgaria" najczęściej kojarzy się z kolorowymi paniami rozstawionymi rządkami wzdłuż pobocza, których obecność, rodzice w samochodach tłumaczą swoim dzieciom sprzedażą grzybów, jagód i innych leśnych frykasów, które dzisiaj tatuś kupi jednak w sklepie. Bułgarskie pobocza również tętnią życiem, ale nie zauważyłem tam ostentacyjnych oznak handlu miłością. Wszechobecne, dosyć prymitywne i tandetnie efekciarskie sklepiki oferują dosłownie wszystko i dobrze świadczą o rozwoju handlu i przedsiębiorczości mieszkańców nawet małych miasteczek. Jednak ceny porównywalne do naszych nie pozostawiają wątpliwości, że jeżeli oficjalne statystyki dotyczące poziomu zarobków nie kłamią, to większość Bułgarów na wyeksponowane dobra może sobie jedynie popatrzeć, a klientami są głownie turyści.

Made in Ataturk, czyli Turcja wita

Przekroczenie kolejnej granicy (bułgarsko - tureckiej) tym razem nie poszło gładko. Kierowca tureckiego autokaru nie zamierzał rezygnować z okazji do zrobienia dobrego interesu, jaki oferuje różnica między ceną papierosów i alkoholi po obu stronach granicy. Podczas kiedy celnicy zajmowali się oględzinami autokaru, pasażerowie z kierowcą na czele rozpełzli się po sklepach wolnocłowych. Przejście graniczne jest tam dosyć okazałe, strona bułgarska oddalona jest od tureckiej o dobre 200 metrów na przestrzeni których, rzędy kolorowych sklepów pozwalają przynajmniej zaczepić na czymś wzrok w oczekiwaniu na zakończenie formalności. Po wykupieniu miesięcznych wiz za 10$ wróciliśmy do autobusu. 

Kierowca po powrocie z zakupów wręczył każdemu z pasażerów czarną plastikową reklamówkę wypchaną, aż do ostatniego dozwolonego grama, papierosami i butelkami. Była to chyba propozycja nie do odrzucenia, gdyż kierowca nie przyjmował do wiadomości odmowy pomocy w przewiezieniu towaru, i kiedy mu powiedziałem, że nie zamierzam za friko pracować w jego biznesie, machnął tylko ręką i wcisnął mi i Magdzie regulaminową reklamówkę udając, że nie wie, o co chodzi. Gdybym sam chciał zrobić jakieś zakupy, pewnie nie obyłoby się bez draki, gdyż celnicy nadzwyczaj drobiazgowo kontrolowali nasze bagaże. Nie było to jednak zwykłe popisywanie się swoją władzą, tak jak na przejściu ukraińsko - rumuńskim. Ustawili nas w rzędzie wzdłuż betonowego stołu i kazali rozpakować wszystkie bagaże, po czym przeglądali je z dosyć dużym zainteresowaniem. Obserwując jak celnicy przeszukują nasze plecaki, rozmawialiśmy z innymi pasażerami. Generalnie już w tych okolicach każdy biały turysta staje się obiektem zainteresowania współpasażerów, rekrutujących się zazwyczaj z krajów leżących na trasie przejazdu autobusu.

Zaczepił nas młody facet około czterdziestki i kiedy wyjawiliśmy mu cel naszej podróży, wybuchnął śmiechem i przez pierwszych kilka minut nie chciał nam uwierzyć. Dopiero, kiedy pokazaliśmy mu nasze paszporty z wbitymi pieczątkami ambasad, przestał się śmiać, ale ciągle nie mógł się nadziwić, że komuś chce się jechać tak daleko i to w takich warunkach, lądem. Przedstawił się nam jako biznesmen pracujący w Rumunii i powiedział, że zaimponowaliśmy mu naszą fantazją, wobec tego zaprasza nas do swojego domu w Stambule. Dużo słyszeliśmy o tureckiej gościnności, z drugiej strony przewodniki pełne są ostrzeżeń i opowiadań o naiwnych turystach, którzy dali się namówić na "gościnę", po czym poczęstowani zatrutymi przysmakami budzili się bez pieniędzy i bagażu. Potraktowaliśmy to jako uprzejmość i nie zawracaliśmy sobie tym głowy.

Stambuł powitał nas w niedzielę o szóstej rano. To olbrzymie miasto wynurzające się z porannej mgły naprawdę robi wrażenie. Podczas całej podróży z Bukaresztu mijaliśmy jedynie małe miejscowości i dopiero teraz zobaczyłem kontrast pomiędzy zachodnią mimo wszystko architekturą Bukaresztu, a błyszczącymi kopułami meczetów, otoczonych wieżami minaretów. A wszystko to wciśnięte między chaotyczną zabudowę typową dla metropolii orientu. Nie miałem planu miasta, aby sprawdzić, gdzie zakończył swoją trasę autokar, i jak daleko stamtąd do Sultanahmed (dzielnica z najpiękniejszymi meczetami i tysiącem tanich hoteli), nie miało to jednak znaczenia, gdyż podszedł do nas ów poznany na granicy Turek i ponowił zaproszenie do swojego domu. Spojrzeliśmy z Magdą po sobie zakłopotani, byliśmy wykończeni, brudni i głodni, a Turek obiecywał prysznic i posiłek u siebie w domu oraz pomoc w zwiedzaniu miasta. Ulegliśmy jego namowom i chwilę potem siedzieliśmy w zatrzymanej przez niego taksówce. 

Po piętnastu minutach dotarliśmy na miejsce, boczna uliczka o niskiej zabudowie. Turek wskazał dumnie na dwupiętrowy sześcian o białych ścianach i powiedział, że to jest właśnie jego dom, a wejście znajduje się na tyłach. Tymczasem kierowca poinformował, że należy się 10$. Byliśmy tak zmęczeni, że nie chciało nam się targować, tym bardziej, że i tak należało to zrobić przed wejściem do taksówki, a adres podawał przecież nasz gospodarz. Ponieważ Turek nie kwapił się z uiszczeniem zapłaty, ani nawet pokryciem części rachunku (widocznie jego gościna nie obejmowała dojazdu na miejsce) wyjąłem żądaną kwotę i wręczyłem kierowcy. Ledwo zatrzasnęły się drzwi samochodu usłyszałem rozpaczliwy krzyk Magdy - Mój paszport! Nie mam paszportu! Rzuciliśmy się do taksówki, kierowca chyba zorientował się, że coś jest nie tak i zatrzymał samochód. Obszukaliśmy siedzenia i podręczny plecak Magdy, ale im bardziej szukaliśmy, tym bardziej tam paszportu nie było. Cholera, to ciągłe przekładanie dokumentów podczas przekraczania granic musiało się tak skończyć. Autokar! Magda była pewna, że tam trzymała paszport w ręku po raz ostatni. Wskoczyła z Turkiem do taksówki, zapiszczały koła i zostałem sam z plecakiem na ramionach, i plecakiem Magdy u stóp. Piękny początek.

Turek powiedział, że na tyłach domu jest altana i żebym tam zaczekał. Wziąłem plecak Magdy i ruszyłem przez zapuszczone podwórko w kierunku altany, która okazała się raczej daszkiem z powierzchownie ciosanych bali, przyciśniętym do gęstego żywopłotu. Wokół porozrzucane w nieładzie sprzęty, jakieś taczki, wózki, beczki, pompa z wężem. Westchnąłem i z ulgą zrzuciłem plecak z ramion. Co dalej? "Tak pięknie miało być - wywiady miały być, wizyty w zakładach pracy. No o co w tym wszystkim chodzi?". Podstęp, czy przypadek? Ktoś podwędził jej paszport, żeby wyłudzić trochę kasy, czy też chciano nas rozdzielić? Magda z jakimś obcym facetem w taksówce nie wiadomo gdzie, ja na jakimś obcym podwórku na zadupiu, z dodatkowym plecakiem na głowie. To wszystko stało się tak szybko, że nie było nawet czasu przekonać się, czy to rzeczywiście jego dom.

Rozejrzałem się podejrzliwie wokół, ale ani w budynku, ani w najbliższym sąsiedztwie nie zauważyłem znaków życia. Podwórko znajdowało się już za ogrodzeniem i gdyby nagle pojawił się ktoś przedstawiający się jako właściciel, musiałbym się tylko modlić, żeby nie potraktował mnie jak intruza lub złodzieja. Na szczęście nie zauważyłem śladów psa. W taksówce Turek mówił, że jego matka na pewno jest w domu, powinna więc, albo ktoś z domowników, zobaczyć całe to zamieszanie i wybiec mu na powitanie lub przynajmniej widząc mnie stojącego na podwórku, zapytać co tutaj robię. Czyżby więc jakiś podstęp? Ponieważ nikt się nie pojawiał, ani po to, aby mnie przywitać, ani aby zamordować i obrabować pomyślałem, że to jednak zbieg okoliczności i prawdopodobnie Magda zaraz przyjedzie. Ciekawe tylko, czy z paszportem, czy bez? W końcu minie ponad pół godziny od momentu, kiedy wyładowaliśmy się z autobusu, w dodatku miejsce to nie wyglądało na przeznaczone do długiego postoju i prawdopodobnie autokar odjechał już tam, gdzie odjeżdżają autokary po zakończeniu kursu. To byłby pasztet, my tu śnimy o Indiach, tymczasem już w Stambule, nasza podróż dobiegłaby końca. Magda pewnie załatwiłaby sobie w ambasadzie powrót do Polski, ale o dalszej jeździe nie byłoby mowy. No cóż, i tak planowałem samotną podróż, ale głupio będzie powiedzieć jej teraz "to cześć, napiszę ci, jak było w Indiach". 

Po czterdziestu minutach wszystko się wyjaśniło. Usłyszałem warkot silnika i po chwili na podwórko wbiegła Magda, wymachując triumfalnie paszportem. A więc żaden podstęp, za chwile będziemy w domu - prysznic, śniadanie i zapomnimy o całej sprawie. Ponieważ Magda nie miała drobnych, wyjąłem z kieszeni kolejne 10$ i wręczyłem kierowcy. Nasza euforia nie trwała jednak długo, bowiem taksówkarz oznajmił, że należy mu się 20$ i widząc nasze zdziwione miny powtórzył, pomagając sobie palcami. Teoretycznie miał rację, za pierwszy kurs od miejsca postoju autobusu do domu Turka 10$, następnie z domu do autokaru i z powrotem do domu. Teoretycznie, ale nie ulegało wątpliwości, że 10$ za pierwszy kurs i tak było ceną prawie dwukrotnie zawyżoną, w końcu nie było to tak daleko i zapłaciłem ze dwa razy więcej, niż za podobny kurs w Polsce. Nie targowałem się tylko dlatego, że byłem zmęczony i zdawałem sobie sprawę, że należało to zrobić przed jazdą. Gdybym jednak chciał postawić na swoim, zażądałbym rozliczenia według taksometru i skończyłoby się na góra 5 - 6$.

Kierowca nie zamierzał jednak rezygnować z tak znakomitej okazji do oskubania turystów i twardo powtórzył swoje żądanie. Spojrzałem na naszego Turka, ale ten tylko wzruszył bezradnie ramionami. Magda również straciła dobry humor i zaczęła wymyślać kierowcy od bezczelnych naciągaczy. Miałem już tego serdecznie dosyć i powiedziałem, że chcę zobaczyć taksometr i jeżeli wskazuje on 20$, to bez wahania zapłacę, jeżeli jednak nie, to wezwę policję i oskarżę go o próbę oszustwa, tym bardziej, że taksometr powinien pokazywać należność w tureckich lirach. Szofer odpowiedział, że zresetował już licznik, gdyż nie spodziewał się wozić oszustów. Byłem już u granic wytrzymałości nerwowej, ponad 60 godzin w drodze bez postoju i jak na razie 20$ wyrzucone w błoto. Jedziemy na policję! - krzyknąłem do kierowcy, który zatrząsł się z oburzenia i powiedział, że on również tylko o tym marzy, i policja z pewnością nauczy nas płacenia za kurs. Turek po raz pierwszy włączył się do kłótni próbując wynegocjować z kierowcą opuszczenie ceny. Nie chciałem o tym słyszeć i zażądałem interwencji policji. 

Turek podszedł do mnie i powiedział, że powinniśmy docenić to, że pojechał szybko po paszport i załatwić sprawę bez awantury z policją. Zdziwiło nas trochę, że trzyma stronę kierowcy, w końcu my byliśmy cudzoziemcami, podobno jego gośćmi, zapłaciłem za pierwszy kurs i to więcej niż należało, przecież to on jest u siebie i powinien pilnować, aby miejscowe cwaniaczki nie robiły nas w konia. Spytałem go o wskazanie taksometru, przecież jechał razem z Magdą, odpowiedział, że nie pamięta. Ponownie nabrałem podejrzeń. I tak nie miałem kolejnych 10$, zostały mi już tylko 4 portrety Jurka Waszyngtona, więc powtórzyłem "I will not pay, call the police, now". Kierowca widząc, że nie żartuję, stracił nagle ochotę na rozmowę z przedstawicielami władzy i zaproponował 5$. Turek ponownie wkroczył do akcji, wziął nas z Magdą pod rękę i poprosił żebyśmy się zgodzili gdyż, jeżeli wezwiemy policję, to zanim wszystko wyjaśnimy minie dużo czasu, w dodatku nie ma żadnej pewności, że kierowca zawiezie nas na policję, a nie do swoich koleżków lub wywiezie gdzieś za miasto i tam zostawi. Szczery aż do bólu, szkoda gadać. Rzuciłem kierowcy 3$ i wskazującym palcem pokazałem drogę, którą ma zniknąć nam z oczu. Jeszcze raz krzyknął "five dollars!", ale go zignorowałem i zarzuciwszy plecak na ramiona poszedłem w kierunku domu. Kątem oka dostrzegłem, że dał za wygraną i klnąc trzasnął drzwiami. Po chwili smród spalin upewnił nas, że scena dobiegła końca. 

Okazało się jednak, że czeka nas kolejna niespodzianka. Turek nie podchodząc nawet do drzwi oświadczył, że w domu nikogo nie ma, a on zapomniał kluczy. Zaraz potem dodał, że to bardzo dziwne (nie, no skąd?!) nie rozumie co się stało, jego matka gdzieś wyszła, ale z pewnością zaraz wróci i zaproponował poczekać na nią w altanie. Wymieniliśmy z Magdą dyskretne spojrzenia, tymczasem nasz "gospodarz" w ramach przeprosin za nieprzewidziane utrudnienia, zaproponował nam poczęstunek tureckimi rogalikami, po które wybiegł na kilka minut do sklepu. Wszystko to przestało mi się podobać. Wciskał nam jakiś kit, bez dwóch zdań. Po powrocie wręczył nam po trzy rogale i zaczął wychwalać ich nadzwyczajne walory smakowe. Z reklamówki wyjął też trzy kartoniki z sokiem owocowym. Wzrokiem powiedziałem Magdzie, aby tego nie jadła, odpowiedziała mi w ten sam sposób, że nawet nie zamierzała. Tymczasem Turek rozłożył na stole reklamówkę z sokami i rogalikami i zaczął zabawiać nas rozmową. Sytuacja stawała się coraz bardziej niezręczna. Zdążyliśmy się dyskretnie pozbyć dwóch rogalików, pozostało jeszcze kilka, a Turek bez przerwy przypominał nam, że jesteśmy głodni.

W końcu wzrokiem ustaliliśmy, że Magda będzie jadła, ja zaś powstrzymam się od konsumpcji, aby w razie czego panować nad sytuacją. Upłynęły dwie godziny "gadki - szmatki" podczas której Turek co chwila zapewniał nas, że jego matka gdziekolwiek nie wyszła, to na pewno zaraz wróci. Ponieważ Magda nie zdradzała oznak zatrucia, ostrożnymi kęsami pokonałem dwa rogaliki. Rozmowa nie kleiła się coraz bardziej i w końcu po 11-tej, dałem Magdzie znak, że wystarczy tej komedii i zwijamy się stamtąd. Turek słysząc, że zamierzamy jechać do hotelu, poprosił nas o jeszcze trochę cierpliwości, ale jego głos nie zdradzał już takiego entuzjazmu, jak kilka godzin wcześniej. W końcu, z miną wyrażającą tak wielkie cierpienie z powodu naszego pożegnania, iż byłem prawie pewien, że zaraz umrze z rozpaczy, zaproponował nam przynajmniej odprowadzenie na przystanek autobusowy. Na miejscu szarpnął się na dwa bilety po ok. 0.5$ i już zza szyb autobusu zobaczyliśmy go po raz ostatni, machającego nam na pożegnanie ręką w taki sposób, jakby trzymał w niej chusteczkę nasiąkniętą łzami. 

Odetchnęliśmy z ulgą. Cały ten cyrk kosztował mnie 25$ (Magda oczywiście chciała oddać mi pieniądze, ale odmówiłem - tylko taki dżentelmeński gest mógł poprawić mi samoocenę - dać zrobić z siebie idiotę w taki sposób!), straciliśmy kilka godzin, w dodatku zacząłem odczuwać nieodpartą chęć, do pozostania sam na sam z naturą.

Z Konstantynopola dalej na wschód

Magda była już kiedyś w Stambule, więc w porę zorientowała się gdzie powinniśmy wysiąść, i po kilku minutach jej pamięć doprowadziła nas w okolice Błękitnego Meczetu. Rozpoczęło się poszukiwanie hotelu i drugie od czasu Bukaresztu zgrzyty. Po tym fatalnym początku dnia, miałem zamiar zatrzymać się w miarę dobrych warunkach w dwójce z własnym prysznicem. Tymczasem Magda radziła zadowolić się łóżkami na sali i prysznicami w korytarzu. Nie jestem aż taki delikatny i rozpieszczony, ale po 60 godzinach jazdy, nie byłem w nastroju do dzielenia sali i prysznica z nieznajomymi, i zawracania sobie głowy tym, czy ktoś nie dobiera się do plecaków, kiedy nie ma nas na sali. 

W Orient Youth Hotel recepcjonista poinformował nas, że singli, ani dwójek wolnych nie ma, a łóżko na sali lub na dachu kosztuje 2.5$ od osoby. Magda powiedziała, że jej to odpowiada, zdjęła plecak, wyciągnęła przybory do mycia i ubrania zamienne, i pozostawiwszy mnie z plecakami na korytarzu, znikła w łazience. Po kilkunastu minutach wyszła wyraźnie zadowolona. Nie miałem ochoty wybebeszać plecaka na środku korytarza i przebierać się naprzeciwko recepcji, perspektywa pozostawienia plecaka i torby z aparatem na ławce w korytarzu, też nie bardzo mi odpowiadała. Z trudem utrzymując wskaźnik temperatury na poziomie pomarańczowej kreski powiedziałem Magdzie, że zamierzam znaleźć lepszy nocleg, co też zrobiłem. Zatrzymałem się w hotelu "Belde" w Laleli, 6$ za bardzo czystą dwójkę, z trochę mniej czystą, ale za to własną łazienką. Ciepły prysznic postawił mnie na nogi. Przestałem złościć się na Magdę i w różowych okularach poszliśmy zwiedzać miasto.

Niewiele miejsc na świecie ma tak bogatą przeszłość. Początki miasta sięgają VII w.p.n.e. Założyli je Grecy i nazywało się wtedy Byzantion, w 196r. n.e. stało się łupem Imperium Romanum, co zaowocowało przemianowaniem na Bisantium, a jakieś 130 lat później cesarz Konstantyn Wielki przeniósł tu stolicę imperium i nadał miastu nazwę od swego imienia. Po rozpadzie imperium rzymskiego Konstantynopol był stolicą jego wschodniej części - Bizancjum. W VI w. za panowania cesarza Justyniana wzniesiono tu jeden z największych gmachów ówczesnego świata - świątynię Hagia Sophia. Kilkakrotnie plądrowany przez Krzyżowców i muzułmanów, Konstantynopol upadł wraz z cesarstwem bizantyjskim w połowie XV w, podbity przez tureckiego sułtana Mehmeda II, otrzymując ostatnią (?) nazwę Stambuł.

Turcja Turcja fot. Robert Wasilewski
Błękitny Meczet robi wrażenie zarówno na zewnątrz, jak i w środku. Kubatura i rozmach iście bizantyjskie. Siedząc na dywanie wewnątrz świątyni patrzyliśmy osłupiali na "małego księcia"... Obydwa wielkie meczety (Błękitny i Hagia Sophia) stoją naprzeciwko siebie w centrum dużego parku pełnego zieleni i fontann, dzięki czemu jasnokrwista czerwień Sophi prezentuje się naprawdę okazale. Podobno specjalnie pomalowano świątynię na taki kolor, aby ostrzec potencjalnych najeźdźców - tyle krwi będziecie musieli przelać, żeby zdobyć miasto. Jak widać na osmańskich Turkach nie zrobiło to większego wrażenia. Gdy objęli miasto w posiadanie przerobili Hagię na meczet dobudowując cztery minarety. Z uwagi na cenę biletów (4$) i kolejkę darowaliśmy sobie oglądanie wnętrza. Skusiliśmy się za to, na wizytę w Yerebatan Saray, czyli Podziemnych Cysternach (2$). Jest to olbrzymi podziemny zbiornik na wodę, którego 336 podświetlanych kolumn, odbija się w niezmąconej najmniejszym ruchem wodzie. Błyski fleszy przenoszone po nieruchomej tafli do najciemniejszych zakątków jaskini potęgują efekt. Trasa zwiedzania przebiega w jedną stronę i zajmuje min. 15 min (można oczywiście zostać dłużej). Z uwagi na romantyczną scenerię dosyć miłe miejsce na pamiątkowe zdjęcie dla zakochanych, zwłaszcza jeżeli lubią romantyzm dramatyczny. Podczas "zimnej wojny" był to punkt kontaktowy rosyjskich szpiegów, spiskował tu sam Kim Philby...

Turcja Turcja fot. Robert Wasilewski
Spacerując wzdłuż linii tramwajowej, minęliśmy bazar i dotarliśmy w pobliże mojego hotelu w Laleli, gdzie nasz wzrok odruchowo wędrował w kierunku przeszklonych witryn biur podróży, oferujących autokary do Teheranu. Znów się lekko poprztykaliśmy, gdyż ustaliliśmy nasz pobyt w Stambule na dwa dni, tymczasem Magda zaczęła zdradzać niezdrowe zainteresowanie jutrzejszymi odjazdami. Po raz kolejny wyszedł ze mnie pantoflarz i w końcu opuściliśmy biuro z biletami na następny dzień w garści (25$). Resztę dnia spędziliśmy włócząc się kilka godzin osobno. Gdy Magda siedziała na internecie, udało mi się znaleźć miejsce z widokiem na Bosfor. Prawie godzinę z zachwytem patrzyłem na błękitne morze, po którym płyną, we wszystkich kierunkach najróżniejsze statki - od majestatycznych i wydawałoby się nieruchomych tankowców, przez kutry rybackie, aż po jachty i ciągnące za sobą białe smugi piany motorówki. Bez ładu i składu, chaotycznie, wszystkie wyglądają jak rozrzucone dziecięcą ręką zabawki. W oddali piękny most łączący Europę z Azją. Upojony tym widokiem zapomniałem zrobić zdjęcie. Typowe. Zdjęcia trzeba robić sekundę po pierwszym zachwycie, "na głodniaka", jakby za chwilę obiekt naszego zafascynowania miał zniknąć. Inaczej grozi nam to, że obżarci pięknem nie pomyślimy nawet o czymś tak przyziemnym, jak aparat fotograficzny...

Wieczorem kolacja z Magdą w przypadkowej restauracji na deptaku, do której szef sali przekonał nas niskimi cenami. Każdy klient może przed zamówieniem zobaczyć swoje danie i przygotowujących je kucharzy. Porcja pieczonego mięsa (Magda znała nazwę tej potrawy, dla mnie to nie do zapamiętania) z ryżem i sałatką z nieokreślonej ilości warzyw, plus kieliszek czerwonego wina (2$). Po kolacji krętymi uliczkami zapuściliśmy się nad brzeg morza, mijając po drodze podświetlone meczety. Zaraz za kamiennym falochronem, na przybrzeżnych skałach, leży przewrócony na burtę i do połowy zalany wodą wrak statku. Nieopodal, na rozległym placu tureckie wesele na otwartym powietrzu. Kilka stołów i małych namiotów, skromne podium dla muzykantów i kółeczka mężczyzn i kobiet tańczących oddzielnie. Podchodzimy bliżej i nasze uszy zapoznają się z oryginalnym tureckim repertuarem. Podczas naszej półgodzinnej obserwacji, pan młody, ani pani młoda, nawet podczas tańca nie dotknęli się ani razu... Pożegnałem się z Magdą przed jej hotelem i pół godziny potem zapadłem w długo oczekiwany po ponad 80 godzinach sen.

Następne przedpołudnie spędziliśmy osobno, było zbyt mało czasu na przemierzenie piechotą wspaniałych mostów, z których roztaczają się piękne widoki na miasto, co obiecywałem sobie od dawna. Pocieszałem się, że zrobię to w drodze powrotnej... Kilka godzin spaceru po Sultanahmed i pół do drugiej spotkałem się z Magdą pod biurem podróży. Okazało się że znowu "daliśmy dupy", gdyż nasze biuro było jedynie pośrednikiem i zostaliśmy zaprowadzeni do innego biura 200 metrów dalej, gdzie dopełniliśmy reszty nudnych formalności (kontrola paszportów i wiz). Tymczasem zaczął padać ulewny deszcz i kiedy podjechał furgon, aby zabrać nas do autokaru (dlaczego nie mógł podjechać od razu pod biuro?) wszyscy zaczęli się w popłochu przepychać do wejścia, żeby uchronić siebie i bagaże przed przemoczeniem. Na szczęście, kiedy po kilku minutach znaleźliśmy się przy autokarze, ulewa chwilowo zamieniła się w mżawkę, co pozwoliło nam załadować się do autokaru bez konieczności wyżymania plecaków.

Podróż miała trwać ponad 50 godzin i zostawienie w schowku nasiąkniętych wodą ubrań z pewnością nie wyszłoby im na dobre. Ponieważ prawie 100% pasażerów stanowili Irańczycy, natychmiast znaleźliśmy się w centrum uwagi. Dosłownie co chwila któryś z Irańczyków wynajdywał powód, aby przejść koło naszych foteli i z bliska nam się przyjrzeć, a szczególnie Magdzie. Co prawda Magda była ubrana w długą do kostek spódnicę, a na głowie miała wzorowo zawiązaną chustę okrywającą włosy, niemniej dosyć wyraźnie odznaczała się na tle irańskich kobiet, przypominających zakonnice z klasztoru o nadzwyczaj zaostrzonym rygorze. 

Szczególną aktywność na tym polu wykazywał pewien młodzieniec, który co chwila próbował nawiązać z nami rozmowę rozpaczliwie poszukując w pamięci angielskich słówek. Usiłował też zająć miejsce za nami mimo, że kierowca dosyć stanowczym ruchem wskazywał mu fotel z przodu autokaru. Zaczął nam opowiadać, że jego ojciec jest bardzo ważną figurą w irańskim wywiadzie, i że pomoże nam załatwić wszystko, co tylko chcemy (chodziło o przedłużenie wizy Magdzie - miała tylko 5 - dniową, ja 10.) Naturalnie zapraszał nas do domu, gdzieś daleko na północy kraju, na co my mając już doświadczenia z zaproszeniami, odpowiadaliśmy, że mamy za krótkie wizy. Jednak on dalej plótł swoje i bez przerwy dopytywał się o status cywilny Magdy, która nie mając ochoty na jego zaloty, przedstawiła się jako moja żona. Młodzieniec do tej pory traktujący mnie trochę lekceważąco (delikatnie spychał mnie z fotela, aby się przysunąć do Magdy i przerywał mi w połowie słowa, żeby tylko Magda coś do niego powiedziała) nabrał nagle respektu. W każdym razie na tyle, aby zejść mi z kolan i każdą próbę rozmowy z Magdą poprzedzić pytaniem mnie o zgodę. Od razu wydał mi się niesympatyczny i lekko stuknięty. 

Kiedy tylko kierowca lub któryś ze starszych pasażerów wskazywał mu jego fotel i upominał o powrót na miejsce, robił głupkowate miny i naśmiewał się za plecami. Zastanawiałem się, czy do mnie też robi takie głupie miny, kiedy się odwrócę, podczas gdy patrząc mi prosto w oczy, jego twarz przybierała wyraz wręcz pątniczej pokory. W końcu jednak miarka się przebrała, kierowca jak i inni pasażerowie (bądź co bądź, irański autobus, podobnie jak pokład statku, stanowi jakby terytorium Iranu) widząc jego niezdrowe zainteresowanie Magdą, siłą usunęli go zza naszych pleców i posadzili na miejscu. Nie wiem, czy jego krzyki były groźbami miotanymi w imieniu ojca na bardzo ważnym stanowisku w wywiadzie, jeżeli nawet, to kierowca najwyraźniej się nimi nie przejął i w końcu ruszyliśmy. Ponownie zaczęło lać. Dopiero, gdy wyjeżdżaliśmy ze Stambułu przekonałem się, jak wielkie jest to miasto. Minęliśmy dwa mosty i prawie godzinę kluczyliśmy ulicami zanim wjechaliśmy na autostradę. 

Przed nami najdłuższy odcinek podróży. Autokar jest komfortowy, poznaliśmy miłego Irańczyka (lekarza) z rodziną, jego półtoraroczny maluch raczkujący między fotelami po całym autobusie, to jak na razie jedyna atrakcja, na jaką możemy liczyć. Sama podróż raczej nudna, już po opuszczeniu Stambułu za oknami roztacza się krajobraz prawie księżycowy, bardzo rzadko nadarza się okazja do zaczepienia wzroku. No cóż, to autokar rejsowy, a nie turystyczno - widokowy, trzeba to będzie jakoś wytrzymać.

Persja

Następnego dnia, późnym popołudniem zameldowaliśmy się na granicy z Iranem. Bałem się trochę tej granicy, co prawda "kalendarzowa" Azja zaczyna się już za Bosforem, jednak dopiero teraz poczułem, że wjeżdżam do obcego, kompletnie nieznanego mi świata. Punkt odpraw po stronie tureckiej nie był tak okazały, jak jego odpowiednik przy granicy z Bułgarią, raczej zapadła dziura - odrapane ściany budynku straszą szarymi odpryskami tynku, jakby ostrzegały, że tu kończy się świat zrozumiały dla białego człowieka. Tymczasem powitanie świata islamu, wypadło dosyć obiecująco. Irańskie przejście graniczne jest nowoczesne i czyste, beton i szkło, rozległa poczekalnia, rzędy krzeseł dla podróżnych, luksusowe toalety. Dzięki tłumowi jaki kłębił się w poczekalni, budynek przejścia przypominał raczej dworzec, setki ludzi przewijających się we wszystkich kierunkach, kobiety od stóp do głów zakute w czarne namioty (czadory), tylko odsłonięte do połowy twarze zdradzają dyskretne zainteresowanie parą białych przybyszów. Dookoła wiszące na ścianach i porażające surowością wzroku brodate paszcze dwóch najważniejszych ludzi w Iranie. Oczekiwanie na odprawę przedłuża się. Wypełniliśmy szczegółowe formularze celne, a ponieważ nie mieliśmy kompletnie pojęcia o kolejności odpraw i systemie pracy irańskich celników, nie pozostawało nic innego, jak tylko uzbroić się we wschodnią cierpliwość.

Po około trzech godzinach nadeszła nasza kolej. Pasażerowie naszego autobusu rzucili się do stanowisk odpraw, my zaś jako, że byliśmy w tym chaosie kompletnie "zakręceni", roztrącani przez wszystkich, ustawiliśmy się na końcu kolejki. Celnicy trzepali bagaże Irańczyków dosyć szczegółowo, kiedy nadeszła nasza kolej, urzędnik za biurkiem powitał nas przyjaznym machnięciem ręką i przez moment myślałem, że zaraz wybiegnie zza biurka, aby nas uściskać. Widać było, że nie może się doczekać, kiedy otworzy nasze paszporty, żeby zobaczyć, jakie bogi nas tu przywiodły. Po wzajemnej wymianie uprzejmości zapytał nas o plany pobytu w Iranie, z szuflady biurka wyciągnął jakieś kolorowe prospekty reklamowe irańskich zabytków i kilka minut wyliczał nam miejsca, które warto jego zdaniem odwiedzić. Na koniec, jakby mimochodem zapytał nas, czy przypadkiem nie posiadamy jakichś rzeczy zakazanych w Islamskiej Republice Iranu w postaci narkotyków, alkoholu lub pornografii. Zrobiłem gest jakbym miał zamiar jednym ruchem wysypać na podłogę zawartość plecaka, ale kiedy moja ręka sięgnęła do zapięcia, urzędnik tylko się roześmiał i szerokim ruchem ramion wskazał nam drzwi wyjściowe. 

Ledwo tylko zrzuciliśmy plecaki za drzwiami, otoczyła nas gromadka cinkciarzy, proponując wymianę dolarów. Nie mieliśmy pojęcia o aktualnym kursie, ani nawet nie widzieliśmy wcześniej na oczy irańskiej waluty, poprosiliśmy więc o pomoc zapoznanych w autokarze pasażerów. Po kilku minutach bardzo zaciętych negocjacji wytargowali dla nas kurs 1$ = 8000 riali, co po wymianie 25$ dało 200tys. riali czyli 20tys. tomanów (jednostka pomocnicza, stosowana przez Irańczyków na zasadzie denominacji). Pod budynkiem przejścia granicznego spędziliśmy jeszcze jakieś cztery godziny, oczekując na podstawienie naszego autokaru. Okazało się, że przyczyną tak długiego opóźnienia byli nie tylko celnicy. Otóż nasz znajomy adorator Magdy, który dawał nam o sobie znać co jakiś czas podczas podróży zaginął gdzieś, a wraz z nim kilka przewożonych na tyłach autobusu wiolonczeli czy innych kontrabasów. Po prostu zwędził przewożone przez kierowcę instrumenty i uciekł. Na początku miałem go tylko za idiotę, tymczasem to jakiś lepszy gagatek. 

W końcu ruszyliśmy dalej, złodzieja ujęto i siedział w swoim fotelu o wiele smutniejszy niż wtedy, gdy kierowca pozbawił go towarzystwa Magdy. Zapytałem naszego irańskiego przyjaciela (tego lekarza), dlaczego nie oddali go w ręce policji, ale nie potrafił mi wyjaśnić, powiedział tylko, że to kierowca zdecyduje, co z nim zrobić. Zaraz potem zatrzymaliśmy się pod przydrożnym zajazdem i korzystając z potęgi dolara pozwoliliśmy sobie na odrobinę kulinarnego luksusu. Oczywiście nazwy w menu nic nam nie mówiły, więc znów zdaliśmy się na pomoc starszego Irańczyka z autokaru. Za niecałe 1200 tomanów zamówiłem specjalność irańskiej kuchni o niemożliwej do powtórzenia nazwie.

Druga noc w autokarze dała mi się porządnie we znaki, kręgosłup bolał mnie jak cholera i marzyłem tylko o chwili, kiedy wreszcie rozprostuję nogi. Wreszcie około 14-tej przyjechaliśmy do Teheranu. Autobus nie podjechał na dworzec, ale zatrzymał się podobnie jak w Stambule w zatoce przy ulicy, która raczej nie znajdowała się w centrum miasta, coś jakby rozległy plac pozbawiony jakichś imponujących widoków. Oczywiście nie obyło się bez kolejnego odcinka naszego serialu, czyli kłótni na temat postoju. Po dwóch dniach w autobusie gotów byłem zapłacić nawet 10$ za łóżko i prysznic, chociaż Teheran oferuje całkiem niezłe hotele nawet za połowę tej sumy. Choć z miejsca, w którym się znajdowaliśmy trudno było powiedzieć coś miłego, na temat tego ogromnego przecież miasta, to byłem pewien, że przynajmniej jeden dzień poświęcony na jego zwiedzanie na pewno nie będzie czasem straconym, tym bardziej, że drugiej okazji może już nie być. Niestety Magda znów zaczęła mi stręczyć perspektywę dalszej jazdy. Według niej Teheran nie był najciekawszym miejscem postoju i nie miała ochoty spędzać tu nocy, nie wspominając o jego oglądaniu. Od kłótni i powiedzenia jej w niezbyt dyplomatycznych słowach, co myślę o takim sposobie podróżowania i zwiedzania miejsc, które oglądamy pierwszy i być może ostatni raz, powstrzymała mnie tylko perspektywa powrotu tą samą trasą (prawdopodobnie samotnie, gdyż Magda coraz częściej przebąkuje o powrocie samolotem, z uwagi na brak miejsca w paszporcie i oszczędność czasu), na szczęście nie będę się musiał wtedy nigdzie spieszyć i odbiję sobie z nawiązką Bukareszt, Stambuł, Teheran i kto wie co jeszcze...

Rozpoczęliśmy negocjacje z otaczającymi nas taksówkarzami i po kilku minutach ciężkich zawodów jeden z nich zgodził się zawieźć nas na South Terminal za 1200 tomanów. Rozklekotanym autem o nieznanej mi marce, przebijaliśmy się przez opiekane ostrym, popołudniowym słońcem miasto. Z żalem patrzyłem na mijane meczety i budynki o egzotycznej architekturze i wznoszące się tuż za miastem szczyty pasma górskiego Elburs, skąd roztacza się na pewno wspaniały widok na cały Teheran. Można tam się dostać kolejką linową. Nasz młody kierowca nie pozwolił mi jednak na większą dawkę zamyślenia, rozkręcił magnetofon na cały regulator, mając zapewne nadzieję, że wsłuchując się w najnowszy repertuar amerykańskiego disco poczujemy się jak w domu. "Music OK.?" pytał nas co chwila, na co zgodnie odpowiadaliśmy posłusznymi skinieniami głowy.

Dworzec autobusowy to gigantyczna rotunda wokół której promieniście rozchodzą się stanowiska odjazdów, coś jakby sieć pająka. Wewnątrz budynku, przemierzając korytarz tworzący zamknięty okrąg staraliśmy się wypatrzyć najmniejszy ślad języka angielskiego, jak się okazało bezskutecznie. Strasznie mnie bawią reakcje tubylców na nasz widok, dyskretne "żurawie" kobiet, otwarte ze zdumienia buzie dzieci i co najzabawniejsze, miny tych, którzy mijając nas, dopiero w ostatniej chwili, kiedy już dochodzi do kontaktu wzrokowego stwierdzają, że mają przed sobą białego cudzoziemca. 

W końcu znaleźliśmy coś, co przypominało kasę lub jakiś punkt informacyjno - reklamacyjny, oczywiście na nasz widok krzątający się tam ludzie natychmiast przerwali pracę, poświęcając całą uwagę Magdzie starającej się im wytłumaczyć, gdzie chcemy jechać. Okazało się, że najbliższy autobus do Esfahanu odjeżdża za godzinę, a bilety można nabyć również u kierowcy, bezpośrednio przed odjazdem - czyli tak jak to w Azji. Chcąc wynagrodzić jej trud w zdobyciu informacji, cmoknąłem ją w policzek, co wzbudziło oczywiście małą sensację. Cholera, zupełnie zapomniałem, gdzie jesteśmy i obserwując miny Irańczyków, przez moment poczułem się jak pornogwiazda. Magdzie udało się znaleźć damską toaletę i przez kilka minut czekając na jej powrót, rozmawiałem z jakimś facetem, który zdecydował się na sprawdzenie swojej znajomości angielskiego. Natychmiast otoczył mnie tłumek ludzi, którzy nam się do tej pory, jedynie mniej lub bardziej dyskretnie przyglądali. Teraz ośmieleni przykładem mojego rozmówcy, próbowali choćby jednym wygrzebanym z pamięci angielskim słówkiem, chociaż na chwilę skupić na sobie moją uwagę. 

Magda wróciła z toalety lekko zdenerwowana, jak się okazało przeżyła tam niezbyt miłą przygodę. Irańskie kobiety, te starsze jak i młodsze rzuciły się na nią i siłą zaczęły poprawiać jej garderobę. Magda była ubrana w białą koszulę, jasną spódnicę i takąż chustkę na głowie, spod której dawało się jednak dostrzec kosmyki blond włosów. Najwidoczniej miejscowe matrony patrząc na tak "rozpustne" szaty, uznały za stosowne przypomnieć jej, gdzie jesteśmy. Do tego zawiązały Magdzie chustkę na głowie tak mocno, że oczy prawie wyszły jej na wierzch. Do odjazdu pozostało jeszcze kilkadziesiąt minut, ale z uwagi na to, że Magda chwilowo straciła zainteresowanie kulturą islamu, zdecydowaliśmy się kupić jak najszybciej jakiś prowiant (napój pomarańczowy 1 l. - 450 tomanów, nieco większy odpowiednik naszej kajzerki 25 tomanów) i poczekać na autobus autside. Przeciskając się przez gąszcz ludzi i pojazdów wokół dworca, trafiliśmy na wcześniejszy autobus, który opuszczał już dworzec. Na nasze hasło "Esfahan" wciągnęli nas do środka i rozciągnęliśmy się na dosyć wygodnych siedzeniach. Przed nami kolejne 8 godzin drogi przez pustynię (bilet kosztował 1750 tomanów).

Iran posiada znakomicie rozwiniętą sieć autostrad, wraz z towarzyszącą im infrastrukturą - oświetlone nieprawdopodobną ilością neonów przydrożne sklepy, zajazdy i restauracje. Mimo, iż irańskie władze deklarują dosyć wrogi stosunek do Stanów Zjednoczonych, to po pasażerach naszego autobusu nie było tego specjalnie widać. W każdym razie amerykańskie komedie z Flipem i Flapem, którymi raczył nas podczas drogi kierowca, cieszyły się - sądząc po natężeniu śmiechu i oklasków, największą popularnością.

Do Esfahanu przyjechaliśmy po 23.00, jak się okazało nie jest to najlepsza pora na poszukiwanie hotelu. Magda posiadała jakieś wycinki xerowanego "LP Iran", skąd wybraliśmy hotel "Amir Kabir". Za taksówkę zapłaciliśmy tym razem dużo więcej niż w Teheranie - 2000 tomanów. Sam hotel również nie należał do najtańszych - oczywiście jak na warunki irańskie. Wszystko dlatego, że w hotelu zameldowaliśmy się prawie o północy, co recepcjonista skrzętnie wykorzystał. Poinformował nas, że nie ma już wolnych dwójek, i jedyne co nam pozostało, to czwórka z dzieloną toaletą i prysznicem za 5000 tomanów - od osoby! Nie mieliśmy ochoty na włóczenie się o tej porze po mieście w poszukiwaniu innego noclegu, tym bardziej, że koszt dojazdu do innego hotelu z pewnością przewyższyłby ewentualną oszczędność na cenie pokoju i przystaliśmy na proponowane warunki. Wejście do pokoju znajdowało się na zewnątrz, przeszklona ściana w której mieściły się drzwi zasłonięta kotarami, stanowiła jeden z boków prostokątnego dziedzińca, na środku którego znajdowała się fontanna i klomby z kwiatami. Pojedyncze, ale olbrzymie łóżka, umywalka i stolik z krzesłami, na podłodze wykładzina nieokreślonego koloru, w sumie biednie, ale przynajmniej czysto. Szczyt marzeń jak na kolejny po prawie 70 godzinach nocleg...

Esfahan

Następnego dnia wyszliśmy na podbój Esfahanu. Spacerując ulicami nie sposób nie zauważyć sklepów z odzieżą, salonów, których przeszklone wystawy oferują tak kontrastujące z czarnymi czadorami stroje, że trudno uwierzyć, aby irańskie kobiety mogły je kiedykolwiek założyć. Plastikowe manekiny wystrojone w kolorowe sukienki, spódnice i marynarki, wygląda to naprawdę niesamowicie, jeżeli weźmie się pod uwagę to, że wszystkie dorosłe kobiety, które do tej pory widzieliśmy przypominały zakonnice. Ciekawe, kto to kupuje, kiedy i gdzie nosi? Wreszcie trafiliśmy na rynek. Olbrzymi plac otoczony arkadami, pod którymi kryją się dziesiątki sklepów, straganów, biur i urzędów. Dwa wielkie meczety, pałac Chomeiniego, na środku placu fontanny, w których dziesiątki dzieciaków szukają ratunku przed słońcem. 

Iran Iran fot. Robert Wasilewski
Ulicami wokół przejeżdżają dorożki z czerwonymi kołami, jest ich kilkanaście. Samochodom wstęp wzbroniony, czas zatrzymał się tu 100 lat temu. Podchodzą do nas dwie irańskie dziewczyny, dawno nie widziały tu turystów z Europy i zaczynają rozmowę. Trzymają się jednak lekko na dystans, aby nikt postronny nie uznał, że nawiązują jakąś bliższą znajomość. Dają się namówić na zdjęcia, nie wiadomo kto z nas jest bardziej zdezorientowany całą sytuacją, my czy one. Ciekawy jestem czy robienie sobie przez kobiety zdjęć z obcymi mężczyznami i to do tego białymi jest nadal zakazane? Ale one chyba wiedzą co im wolno, na szczęście nikt się nami nie interesuje i rozmawiamy jeszcze kilka minut. 

Uciekając przed słońcem dajemy się naganiaczowi zaciągnąć do sklepu z dywanami. Uprzedzamy właściciela, że i tak nic nie kupimy (najtańszy kosztuje ok. 100$) ale i tak jest bardzo miły. Częstuje nas herbatą, a jego pomocnicy rozwijają dziesiątki dywanów, abyśmy mogli zrobić zdjęcia i obejrzeć towar. Właściciel jest naprawdę bardzo sympatyczny, pyta nas o trasę naszej podróży, o wrażenia z Iranu. Na koniec pozwala Magdzie skorzystać z internetu w prywatnej części sklepu. 

W tym czasie idę na pocztę wysłać kartki. Zaczepiają mnie jeszcze raz nasze irańskie znajome. Pytają czy możemy wejść na chwilę w korytarz pod arkadami. Idę za nimi dotąd, aż mijamy ostatni rząd sklepów i zatrzymujemy się za załomem muru. Tam upewniwszy się, że nikt na nas nie patrzy, dotykają moich jasnych włosów uśmiechając się do siebie z niedowierzaniem. Trwa to może z pięć sekund i słychać zbliżające się kroki. Natychmiast cofają ręce i uciekają za najbliższy filar. Ja też nie mam ochoty sprawdzać kto to i wracam do głównego korytarza. Ufff . I tak byłem spocony, ale teraz przez chwilę poczułem się prawie jak pod prysznicem. Gdybym spędził miesiąc w haremie szacha wątpię, czy spotkałoby mnie coś takiego, coś co zapamiętam do końca życia. Nie powiem o tym Magdzie bo pękłaby ze śmiechu. 

Wróciłem do sklepu i wspólnymi siłami z właścicielem oderwaliśmy Magdę od komputera. Snując się zacienionym korytarzem cały czas myślałem o przygodzie sprzed kilku minut. Z zamyślenia wyrwały mnie wesołe okrzyki "halo, good morning, sir", jakaś irańska rodzina zaprasza nas na "piknik". Siedzą na rozłożonym na kamiennej posadzce kocu, dwaj mężczyźni, kilka kobiet i dzieci. Częstują nas czymś w rodzaju hamburgerów na zimno. Znów kilka minut rozmowy i opowiadania skąd i dokąd. Opuszczamy rynek i idziemy nad rzekę. Prowadzi nas poznany po drodze młody chłopaczek. Chce rozmawiać, ale jest tak gorąco, że nie mam najmniejszej ochoty otwierać spieczonych warg. Na miejscu okazuje się że "rzeka" to pojęcie umowne, gdyż wody nie widzieli tam już od dawna. Kamienny most wygląda jak starożytny rzymski akwedukt i służy głównie jako pasaż spacerowy, a jego zacienione wnęki pod filarami to chyba jedyna okazja dla par szukających samotności. Jeżeli tu takie są...

Znów zaczepia nas jakiś gość i bez żadnych ceregieli przedstawia nam swoje poglądy na temat panujących tu stosunków damsko - męskich. Nudno, że tylko się powiesić. Jeżeli ktoś jest samotny tak jak on, to o ile nie rozpocznie jakichś oficjalnych zalotów, za zgodą rodziców obojga stron, nie ma szansy nawet na zaproszenie dziewczyny do restauracji lub kawiarni. Jeżeli ma szczęście, to uda mu się z jakąś kilka minut porozmawiać na ulicy lub w parku, ale tylko tak, aby wyglądało to jak pytanie o drogę. Idziemy na obiad. W małej knajpce Magda zamawia pizze (1200 tomanów ), ja nie mam apetytu, ciągle myślę o tych dwóch dziewczynach. Dopiero teraz postrzegam kobiety inaczej, niż tylko czarne stożkowate manekiny. Naprzeciwko naszego stolika siedzi właśnie jedna - niesamowicie ładna, zrobiłaby chyba karierę na każdym wybiegu dla modelek. Ma około 25 lat. Wiem, że na mnie patrzy i boję się podnieść wzrok, żeby jej nie płoszyć. Jednak ciekawość zwycięża i przez moment łapię jej spojrzenie. Natychmiast opuszcza oczy i zaczyna rozwijać leżącą na stole serwetkę. 

Magda wraca z łazienki i siada tyłem do niej. Magda co prawda ma chustkę na głowie, ale jej ubiór nie jest tak bezkształtny jak czadory Iranek. Widzę, że siedząca naprzeciwko dziewczyna dyskretnie obserwuje mnie, Magdę, swobodę naszego zachowania, to że rozmawiamy śmiejąc się do siebie. Jej oczy są tak smutne, że przez moment myślę, że nasze zachowanie to prawie małpie okrucieństwo. Jeżeli nikt nie poprosi jej o rękę, to być może nigdy nawet nie porozmawia z mężczyzną dłużej niż pięć minut - o pogodzie. Jedno jest pewne, jeżeli jakiś facet ma kompleksy, to nigdzie nie uleczy ich szybciej niż tutaj. Tu zawsze stanie się obiektem niedoścignionych westchnień przynajmniej kilku kobiet, marzących tylko o tym, aby ktoś je stąd zabrał... Nie wszystkie jednak reagują tylko smutnymi minami, teraz rozumiem dlaczego zaatakowały Magdę w toalecie na dworcu w Teheranie. Jeżeli one nie mogą nawet chodzić ubrane tak samo, to przynajmniej odreagują w ten sposób. Lepsza złość niż rozpacz.

Odbieramy plecaki z hotelu i łapiemy taksówkę na dworzec autokarowy. Kierowca bierze kilku "łebków" i gnieciemy się jak sardynki. Płacimy 2000 tomanów. Jest wieczór, nasz autokar odchodzi ok. 22.00. Kupujemy wodę i trochę słodyczy na drogę. Woda nie jest właściwie potrzebna, gdyż podają ją w autobusach. Nie zawsze mamy jednak do niej zaufanie, a tutejsze napoje - odpowiednik naszej coli i fanty "zam - zam" jest śmiesznie tani. Na szczęście będziemy jechać nocą, nie będzie palącego słońca odbijanego miliardem lusterek pustynnego piasku. Autobus jest do Sziraz (1375 tomanów), ale my wyskoczymy gdzieś po drodze do Persepolis, jak nazywa się ta mieścina?

Jesteśmy w drodze do Marv Dashd. Jest 5.00 rano, autokar zatrzymał się przy przydrożnym meczecie i połowa pasażerów, z kierowcą na czele poszła złożyć pokłony Allachowi. Magda jak zwykle śpi. Przy akompaniamencie modlitwy z głośnika na meczecie wyszedłem rozprostować kości. Jest bardzo zimno, chyba pierwszy raz od początku podróży odczuwam chłód. Spacerując wokół autokaru z podsuniętym mi kubkiem gorącej herbaty (tam gdzie jest przydrożny meczet, zajazd, stragan, stacja benzynowa zawsze znajdzie się ktoś kto poczęstuje podróżnego kubkiem gorącego napoju) zauważyłem, że na przedniej szybie widnieje swojsko i dźwięcznie brzmiące imię naszego autokaru - TITANIC. Przez moment poczułem się jak Leonardo di Caprio, szkoda tylko, że Kate Winslet taka śpiąca. O ho, kapitan skończył modły i wraca na pokład, trzeba by z nim pogadać, gdzie chcemy wysiąść...

Persepolis

Jest 6.00 rano. Szaro, słońce jeszcze nie wzeszło. Kierowca wysadził nas na skrzyżowaniu do Persepolis. Zadupie. Zeszliśmy z drogi, na tyły jakichś zabudowań. Magda wyciągnęła śpiwór, rozłożyła go na warstwie tekturowych kartonów i śpi. A ja? Nie mam śpiwora, a ziemia jest twarda i zimna, po za tym ktoś musi spać, aby czuwać mógł ktoś... Klnąc w duchu Magdę za jej wygodnictwo, zauważyłem płonące ognisko, jakieś 200 metrów od nas. Siedziało przy nim dwóch mężczyzn. Zdecydowałem się podejść. Starszy był około 60-ki, drugi o połowę młodszy. Ojciec i syn? Odpoczywali. Tuż obok ogniska, z pękniętej rury wzbijał się gejzer wody. Pozdrowili mnie z daleka "salam", odpowiedziałem skinieniem głowy. Uklęknąłem przy ognisku i wysunąłem ręce nad płomienie. 

Myślałem, że będą bardziej zaskoczeni moim widokiem, ale starszy tylko wskazał na mnie i na prowizoryczne obozowisko gdzie spała Magda i pokazał dwa palce, co miało znaczyć, iż wie, że jest was dwoje, następnie otoczył swoją głowę szybkim ruchem ręki, co oznaczało kobietę - zakryta głowa, i złożył ręce w geście snu. Skąd on to wiedział? Siedzieli tyłem do nas, po za tym było jeszcze ciemno. Oczywiście nie mówili po angielsku, ale wiedziałem, że na pewno są ciekawi, skąd się tu wziąłem. "Poland" nic im nie mówiło, więc jedyne co mi pozostało, to narysować niezgrabnie na piasku kontury kontynentu, z kolejnymi krajami jakie oddzielają Polskę od Iranu. Dopiero wtedy starszy pokiwał ze zrozumieniem głową i rzucił do młodszego - Lachestan... Może pamiętał jeszcze armię Andersa? 

Wydłubali z przygasającego ogniska, coś co wyglądało na ziemniaki, ale chyba nimi nie było. Odmowa przyjęcia poczęstunku byłaby obrazą dla gospodarzy, przypomniałem sobie wszystkie przyjęte szczepionki i nabrałem odwagi. Bulwy miały dziwny smak, do złudzenia przypominający pieczone ziemniaki, ale były bardziej tłuste lub wilgotne. Nagle młodszy zerwał się i pobiegł w kierunku stojącej kilkanaście metrów od nas lepianki. Sekundę potem wybiegł z uniesioną wysoko łopatą w rękach. Zamarłem. Był już tylko kilka metrów od ogniska, a ja nie byłem w stanie wykonać żadnego ruchu. Zanim zdążyłem się wyprostować mężczyzna minął mnie i zagłębił szpadel nieopodal pękniętej rury. Mężczyźnie nawadniali pole, pilnowali, aby kanały, którymi woda z pękniętej rury płynie w głąb upraw, nie zostały zamulone i zapchane przez nanoszony piasek. Widząc, że Magda zwija swój śpiwór, pożegnałem się. 

Iran Iran fot. Robert Wasilewski
Godzinę później byliśmy w Persepolis. Zamierzaliśmy iść pieszo, choć nie bardzo wiedzieliśmy, ile to jest kilometrów. Na szczęście zatrzymał się jakiś samochód i kierowca zaproponował nam podwiezienie. Nie mówił tego wprost, ale chyba oczekiwał jakiejś zapłaty, gdyż moje "thank you", widząc po jego minie, musiało go trochę rozczarować, za to Magdę bardzo rozśmieszyło. Wejście do ruin kosztowało 3000 tomanów (ok. 4$). To były pierwsze starożytne ruiny jakie widziałem. Miasto Dariusza I, (Tacht-e Dżamszid) założone ok. 520 r. p.n.e, jako stolica imperium perskiego zniszczone częściowo 200 lat później przez Aleksandra Wielkiego, ostatnią próbę najazdu przetrwało podczas irańskiego odpowiednika Rewolucji Kulturalnej, prowadzonej przez najbardziej gorliwych wyznawców ajatollaha Chomeiniego. Ruiny naraziły się fanatykom tym, że w ich scenerii ostatni szach Iranu Mohamed Reza Pahlavi lubił wydawać wystawne przyjęcia dla zagranicznych gości. Podobno miejscowa ludność stanęła w ich obronie i dopiero w obawie przed wszczęciem zamieszek ortodoksi zrezygnowali z rozprawienia się z tym reliktem czasów zepsucia i rozpasanego konsumpcjonizmu. 

Było to jednak zwycięstwo raczej pyrrusowe, gdyż czas i tak nie obszedł się z nimi łagodnie. Ruiny są bardzo zniszczone, zachowały się właściwie tylko kolumny, kilka portali i naprawdę szczątkowe fragmenty murów. Pierwsze imperium w dziejach ludzkości, a dziś tylko kupa kamieni. Imperia są jak ludzie, którzy je tworzą. Na początku burzliwa młodość, okres wzrostu, potem dorastanie i potęga, i wreszcie upadek. Aleksander Macedoński paląc Persepolis - podobnie jak Dariusz - też myślał pewnie, że na nim historia się skończy. Ale potęga helleńska trwała zaledwie 100 lat dłużej od imperium perskiego, upadając pod mieczami Oktawiana Augusta, twórcy Rzymu. Magda nabijała się z mojego zachwytu i twierdziła, że to nic specjalnego, ale ona widziała już piękniejsze i w lepszym stanie.

Około 10 - tej pożegnaliśmy Persepolis i załapaliśmy się na minibus do Sziraz - 400 tomanów. Stamtąd, Magda znów nie chciała słyszeć o zwiedzaniu tego miasta, pojechaliśmy do leżącego przy granicy pakistańskiej Zahedanu - 3350 tomanów. Niestety, oznaczało to ominięcie pięknej, zbudowanej z gliny cytadeli, a właściwie miasteczka - fortecy w Bam. Właściwie dlaczego ja jej ciągle ustępuję? Cały czas tłumaczy się krótką, bo pięciodniową wizą, ale gdyby tylko naprawdę chciała, to można by ją przedłużyć za grosze w każdym większym mieście, ale tu z kolei tłumaczy się brakiem miejsca w paszporcie. Pozostaje zawsze droga powrotna... Bilety do Zahedanu były jak na irańskie ceny dosyć drogie, a jazda trwała dłużej niż to by wynikało z pomiaru odległości odczytanego z mapy (wyjechaliśmy o 13.30 na miejscu byliśmy po 7.30 rano). Wszystko dlatego, że trasa wiedzie przez góry, poszarpane pomarańczowe skalno - piaskowe masywy, między którymi bardzo wąska droga wije się niezliczoną ilością 180 stopniowych zakrętów, gdzie każdy kilometr widziany na mapie oznacza ponad 5 kilometrów rzeczywistej jazdy.

Pakistan Pakistan fot. Robert Wasilewski
Zahedan to miasto, które "pachnie" już Pakistanem. Zarówno stroje noszone przez ludzi jak i "lepiankowa" architektura i panujący na żwirowych ulicach totalny chaos, bardziej kojarzą mi się Pakistanem, niż z tym co zobaczyłem w Iranie. Poszukując autobusu do Taftanu (granica z Pakistanem), poznaliśmy grupkę siedmiu Czechów. Część z nich jechała w góry Pakistanu, reszta podobnie jak my do Indii. Korzystając z tego, że było nas już dziewięciu, wynegocjowaliśmy lepszą cenę - 1000 tomanów. Tej granicy bałem się bardziej niż poprzedniej, jako jedyny nie posiadałem bowiem wizy pakistańskiej. Przed wyjazdem, nasz konsul w Pakistanie (pan Piotr Opaliński, któremu niniejszym dziękuję) via internet zapewnił mnie, że zgodnie z najnowszym rozporządzeniem pakistańskiego MSZ, obywatele polscy nie potrzebują wizy. Zupełnie inaczej przedstawiał mi to pracownik ambasady pakistańskiej w Warszawie, bez wystawionej przez niech wizy nie mam się po co pokazywać na granicy. Z uwagi na oszczędność (min. 40$) zdecydowałem się zaufać konsulowi i dopiero teraz zbliżając się do jaskini lwa, zastanawiam się czy nie popełniłem błędu.

Pakistan, czyli droga przez mękę

Na granicy byliśmy kwadrans po 9-tej. Po stronie irańskiej było pusto i uzbrojeni w broń automatyczną strażnicy odprawili nas nadzwyczaj szybko i sprawnie. Strona pakistańska oddalona jest o dobry kilometr, który pokonuje się granicznym minibusem, zza szyb którego widać pustynny fragment ziemi niczyjej, patrolowanej przez żołnierzy z psami. Denerwowałem się coraz bardziej, jak na razie za łatwo to idzie, oczyma wyobraźni widziałem siebie wracającego pieszo na posterunek irański. Okazało się, że strach ma wielkie oczy. Oficer prowadzący odprawę otworzył mój paszport, przewertował kartki, po czym spojrzał na mnie piorunującym wzrokiem znad sumiastego wąsa. Wzruszyłem ramionami i potwierdziłem brak wizy. Oficer wymienił spojrzenia z pozostałymi żołnierzami, jakby się głęboko zastanawiał co ze mną zrobić i w końcu wybuchnął rubasznym śmiechem. Złapał za pieczątkę i uderzeniem od którego według wszelkich znanych mi prawideł fizyki, jego biurko powinno się rozlecieć na wióry, wzbogacił mój paszport o kolejny stempel - 30 dni pobytu. Zaraz po opuszczeniu biura odpraw wymieniłem 15$ po kursie 1$ - 65 rupii pakistańskich.

Taftan przypomina Zahedan w pigułce, to już prawdziwa Azja. Osiedla tekturowo - gliniano - murowanych slumsów, szerokie jak wrota do stodoły wejścia do prymitywnych sklepów, wypełnionych nieprawdopodobną wręcz ilością towarów, od artykułów spożywczych przez tekstylia i części samochodowe, po elektronikę. Dwudziestoośmio calowe telewizory smażą się na słońcu, przysypane kurzem wzbijanym przez terenowe toyoty handlarzy i przemytników. Włóczące się między slumsami kozy rozgrzebują wysypiska śmieci w poszukiwaniu jakiegoś kąska. Pierwsza rzecz, która od razu rzuca się w oczy to brak kobiet. Zawsze mi się wydawało, że pod tym względem Pakistan jest krajem trochę bardziej liberalnym od Iranu, tymczasem o ile w Iranie przejeżdżając nawet przez mniejsze miejscowości można zobaczyć samotne lub chodzące grupkami kobiety, to w Pakistanie, poza może większymi miastami takimi jak Lahore, Islamabad lub Karaczi, coś takiego jest po prostu niewyobrażalne. Gdzieniegdzie przemknie jakaś stara babina, ale młoda kobieta, która sama bez męża lub ojca wyszłaby z domu narażona jest na lincz. Jest naprawdę bardzo gorąco, całe szczęście, że Cola we wszystkich swoich odmianach jest wszędzie. Na samym środku pustyni, w ostatniej dziurze, jeżeli tylko dotarł tu kabel elektryczny, to można mieć pewność, że zasila on firmową lodówkę najpopularniejszego z napojów.

Nasz autobus do Quetty za 250 RPk (rupii pakistańskich) miał odjechać o 13.50, ale przyzwyczailiśmy się już do tego, że w Azji życie toczy się poza czasem. Obserwowałem jak kierowcy przygotowywali pojazd do drogi. To naprawdę niewiarygodne jak pojemne są pakistańskie autobusy i jak wytrzymałe. Po zapchaniu wszystkich możliwych zakamarków wewnątrz, kilku ludzi wskoczyło na dach i tam na specjalnie do tego przeznaczonej poziomej drabince, wiążąc wszystko pasami i sznurami ułożyli prawie półtorametrową warstwę walizek, skrzynek, paczek i tobołków, w tym również nasze plecaki. Jeżeli większość tego nie należy do kierowcy, to znaczy, że pasażerowie zabierają ze sobą w podróż majątek całego życia. Wyobrażam sobie jak będzie wyglądał mój plecak po dotarciu na miejsce. 

Pakistan posiada może ze 20% (w naprawdę dużych porywach) dróg asfaltowanych, a pędząc przez pustynię autobus wzbija tumany kurzu, które oczywiście osiadają gdzie się da. W końcu pożegnaliśmy Taftan. Na szczęście w oknach autobusu wiszą ciemne i grube zasłonki, którymi można się odgrodzić od nieznośnego słońca. Jestem cały mokry, to już nie są owe poetyckie "strużki potu", czuję się raczej tak, jakbym w ubraniu wyszedł prosto z wody. Na razie jest to miłe, każdy najmniejszy podmuch wiatru przewodzony jest niczym prąd po całym ciele. Gorzej jest, kiedy pot wysycha, skóra swędzi i pozostaje tylko smród. Ostatni prysznic brałem w Esfahanie, ile to dni temu? Jaki dzień jest dzisiaj? Przestałem to kontrolować. Oby do wieczora.

Zatrzymaliśmy się w jakiejś małej osadzie koczowników , w sercu pustyni Beludżystan. Jest wieczór, kilka gołych żarówek rozświetla okolice namiotów, przed którymi siedzą mężczyźni popijając herbatę. Wokół parkuje kilka jedynych w swoim rodzaju ciężarówek, jakie można obejrzeć tylko w Pakistanie. Całe pokryte niezliczoną ilością elektrycznych lampek i innych podświetlanych gadżetów. Widząc moje zainteresowanie, kilku kierowców wskakuje do szoferek i po chwili samochody jeden po drugim rozbłyskują niczym choinki. Pytam jednego z kierowców, ile dodatkowych akumulatorów potrzeba aby urządzić takie widowisko, ale nie rozumie, o co mi chodzi. 

Wróciłem do namiotów, gdzie pasażerowie raczyli się herbatą i przysmakami oferowanymi przez koczowników. Magda się obudziła (jak ona to robi, że ciągle śpi, potrafi spać w każdej pozycji, teraz budząc zgorszenie i niedowierzanie pozostałych pasażerów, po prostu rozłożyła śpiwór w przejściu między fotelami) i też wyszła przed autobus, oczywiście natychmiast otoczyła nas grupka Pakistańczyków. Chcąc się nacieszyć widokiem białej kobiety zaprosili nas na swój dywan, gdzie wlali w nas prawie cały czajnik herbaty z mlekiem. Pakistańczycy nie używają cukru w znanej nam postaci. Czasem któryś ma słodzik, ale na ogół biorą do ust nadziewany owocowy cukierek i ssąc go poprawiają smak herbaty. Mieliśmy też okazję spróbować pakistańskiego chapati (chleba) prosto z pieca. Miejscowy piekarz kończył już swoje dzieło, ale specjalnie dla nas rozwałkował kilka placków i kilkoma dmuchnięciami podtrzymał żar w umieszczonym w podłodze piecu. Jego zwinne palce kilkanaście sekund żonglowały ciastem, następnie błyskawicznym ruchem wsunął rękę do pieca, przyklejając je do rozgrzanej ścianki (chyba sufitu). Po kilkudziesięciu sekundach jego ręka uzbrojona w małą drewnianą łopatkę wsunęła się do pieca, dokładnie w tym samym momencie, kiedy upieczony placek oderwał się od tafli...

Quetta - przedsmak koszmaru

W Quetcie byliśmy o 5-tej rano. Było jeszcze ciemno i całą grupą (razem z Czechami) szliśmy środkiem ulicy, prowadzącej do dworca kolejowego. Quetta nie jest ładnym miastem. Szarobure, niskie domy przypominające pudełka od zapałek, gdzieniegdzie nadkruszone. Jeżeli ściany budynków nie są ze sobą połączone, a przestrzeń między nimi jest za wąska, aby pełnić rolę poprzecznej uliczki, wówczas piętrzy się tam sterta śmieci, a dochodząca stamtąd woń pozwala się domyślać, że miejsce to spełnia także rolę publicznej ubikacji. Upiorny widok przysłonią dopiero, wystawione przez kupców na zewnątrz sklepów, kolorowe stragany. Chodniki po bokach ulicy są bardzo wąskie, w dodatku składają się z niezbyt stabilnych płyt, stanowiących jednocześnie przykrycie rowów kanalizacyjnych. Niekiedy kilku takich płyt brakuje, i w promieniu kilku metrów unosi się nieznośny smród. Powoli pojawiali się pierwsi przechodnie i otwierały się sklepy. Kiedy dochodziliśmy do dworca, słońce dawało już ostrzeżenia, że nie będzie żadnej taryfy ulgowej dla przybyszów z północy, a pierwsze furmanki, riksze i inne trudne do opisania i sklasyfikowania pojazdy, przepędziły nas na podziurawiony chodnik, gdzie każdy nieostrożny krok groził kąpielą w głębokim przynajmniej do pasa szambie.

Na dworcu ustaliliśmy, że pociąg do Lahore odjeżdża o 14-tej z minutami. Pozostawało jeszcze kupno biletu, co w Pakistanie nie jest sprawą najprostszą. Kilkaset metrów naprzeciwko dworca mieści się specjalne biuro obsługujące cudzoziemców, gdzie można kupić bilet z 25% zniżką "na paszport". Na miejscu okazało się, że jest niedziela i biuro jest zamknięte. Na szczęście była nas tam spora grupka i zdecydowano się zrobić dla nas wyjątek. Chyba ze dwie godziny czekaliśmy, aż urzędnicy przygotują się do pracy. "Fizyczni" wnosili do środka, specjalnie chyba na tę okazję czyszczone na zewnątrz, na naszych oczach, krzesła i stoły. Trzymali je z takim namaszczeniem, jakby nieśli najświętsze relikwie. W końcu weszliśmy do przestronnego pokoju, wypełnionego rzędami biurek. Dziewięciu urzędników bazgrało sobie coś z nudów, co chwila wyrzucając pomięte kartki do kosza. Jeden pisał na maszynie w tempie 1 klawisz na minutę, najwidoczniej układ klawiatury stanowił dla niego nieprzeniknioną tajemnicę. Reszta pokoju zastawiona była regałami, uginającymi się od teczek i papierów. Wszystkie pożółkłe ze starości i jak najniepotrzebniejsze. 

Wypisywanie naszych podań zniżkowych zajęło ponad pół godziny, kilka egzemplarzy tego samego formularza, kupno nawet jednej kserokopiarki wywołałoby tu zapewne "strukturalne bezrobocie". Abyśmy się za bardzo nie nudzili, obsługujący urzędnik zabawiał nas pokazywaniem księgi pamiątkowej urzędu, o wpis do której my również zostaliśmy poproszeni. Po umieszczeniu tam kilku pochwalnych regułek pod adresem urzędu i jego pracowników - co stanowiło dla nich pewnie żelazny argument w udowadnianiu swoim przełożonym nieodzowności istnienia ich biura - otrzymaliśmy nasze zaświadczenia uprawniające do zakupu zniżkowych biletów. Kopie naszych podań zapakowane do kolejnej teczki, powędrowały na półkę, gdzie obok swoich starszych sióstr, matek i prababek podzielą ich pożółkły los... Swoją drogą ciekawe, czy sprzedano by nam bilety, jakiekolwiek, gdybyśmy chcąc zaoszczędzić te dwie godziny, kosztem 25% od kilku dolarów, od razu poszli do kasy? Bardzo wątpię.

Kupon na zniżkę to jednak jeszcze nie bilet, a ten trzeba kupić na stacji, gdzie kłębiły się dzikie tłumy. Gdybyśmy stanęli w ogonku, to nasz pociąg pewnie dojechałby już do stacji końcowej zanim dotarlibyśmy do okienka, tym bardziej, że w Pakistanie każda kolejka rządzi się własnymi prawami i własną logiką. Raz wystarczy, aby ktoś nieuprawniony tylko zbliżył się do okienka, żeby podniósł się straszliwy raban, innym razem do środka kolejki wprasza się cały legion pretendentów nie wywołując u oczekujących nawet słowa komentarza. W końcu Magda na chama przepchnęła się przez tłum Pakistańczyków, prosto do okienka. Ponieważ w Pakistanie widok samotnej kobiety i to w dodatku zachowującej się tak ostentacyjnie to rzadkość, mężczyźni z głupimi minami przepuścili ją do kasy. Kupiła bilety dla nas i dwóch Czechów - 250 RPk.

Do tej pory wydawało mi się, że tereny przydworcowe - perony, torowiska - wszędzie wyglądają tak samo brudno i niechlujnie, ale dopiero tu, na dworcu w Quetcie zobaczyłem różnicę. Tutaj peron nie jest tylko platformą ułatwiającą wejście do pociągu. Wydaje się, że więcej ludzi tu mieszka, niż korzysta z niego zgodnie z planami budowniczych. Najwięcej jest tu tych, którzy nigdzie nie jadą, nie stać ich na to. Ale to miejsce ich przyciąga, fascynuje. Cielska lokomotyw ciągnące sznur wagonów, wypełniają przestrzeń między peronami, zaśmieconą tak, że ledwo widać tory. Papiery, butelki, puszki, ludzkie i zwierzęce odchody. Tych kilkaset ton stali spełnia jakby rolę prasy miażdżącej cały ten śmietnik, potem pociąg odjeżdża i wszystko zaczyna się od nowa. Na peronach są krany z wodą. Tu można ugasić pragnienie lub się odświeżyć. Okupujący wszystkie możliwe wolne miejsca żebracy z zazdrością patrzą na spoconych i niemiłosiernie umorusanych tragarzy, taszczących na swych wątłych plecach niewiarygodnie wielkie - jak na ich postury - skrzynie i paczki. Na nas patrzą jak na kosmitów, stanowimy dla nich coś tak nierealnego i odległego, że nawet nam się nie narzucają. Po umyciu się pod pompą na peronie, poszedłem na zakupy. Kupiłem kilka butelek wody (1.5 l - 20 RPk, cola - 8 -10 RPk) i owoce na drogę. U sprzedawcy owoców wymieniłem 10$ po kursie 63 RPk.

Pożegnaliśmy się z pozostałymi Czechami i zapakowaliśmy do pociągu. Nie ma tu oddzielnych przedziałów, tylko obustronne siedzenia wzdłuż całej szerokości wagonu. Coś jak nasz podmiejski, tyle że korytarz jest przy oknie. Nad siedzeniami, po obu stronach oparcia rozpościera się przedzielona na pół leżanka. Teoretycznie jeden rządek siedzeń przewidziany jest dla czterech osób, ale tylko teoretycznie... Jeżeli pociąg do Bukaresztu wydawał mi się brudny, to mogę się teraz tylko roześmiać ze swojej delikatności. Siedzenia pokryte były centymetrową warstwą czarnego pyłu, nic dziwnego jeżeli pociąg nie posiada szyb tylko kraty, cały kurz unoszony podczas jazdy ląduje w wagonie. Do tego jakieś porozgniatane szczątki jedzenia, powciskane we wszystkie możliwe szczeliny... Naprzeciwko nas siedzi pakistańska rodzina, dwójka mężczyzn z żonami lub siostrami i małe dziecko - dziewczynka. Pakistańczycy bez przerwy coś jedzą (połowa jedzenia ląduje na ziemi, a ręce wycierają w siedzenia), kręcą się po całym pociągu, przychodzą się odwiedzać i wtedy siadają gdzie popadnie, wciskając się "na piątego". Słowem panuje tam nieopisany bałagan, w dodatku nie ma za dużo miejsca, żeby przynajmniej rozprostować nogi. Cholera, zapomniałem, że minęliśmy ruiny Mohenjo Daro, ale Magda i tak pewnie nie zgodziłaby się jechać przez Sukkur z noclegiem i przesiadką.

Pociąg wlecze się okropnie, jest cholernie gorąco, przez godzinę wypiłem całą butelkę wody - kupuje się lodowatą, ale w tym klimacie po kilkunastu minutach ma już temperaturę powietrza i wtedy jest ohydna. W naszym wagonie jest młody Pakistańczyk, chyba jakiś sportowiec, ubrany w stylu zachodnim, zna angielski i jego towarzystwo łagodzi nam uciążliwości związane z okazywaniem ciekawości przez resztę pasażerów. Magda jak zwykle śpi - zajęła leżankę na górze (wykupiła tylko dla siebie, nie było więcej wolnych) i nie musi się użerać z Pakistańczykami siadającymi gdzie popadnie i kładącymi mi (i nie tylko mi) bezceremonialnie na kolana nogi myte chyba podczas ostatniego Ramadanu. To też taki tutejszy zwyczaj, oni nie znają pojęcia "strefy osobistej", której przekroczenie jest przykre dla innych. Rozumują prosto, jeżeli jedynym możliwym sposobem przybrania wygodnej pozycji jest położenie siedzącemu naprzeciwko nóg na kolanach, to należy to zrobić, potem najwyżej on zrobi to samo... Po czterech godzinach takiej jazdy, jestem już zajechany jak koń po Wielkiej Pardubickiej. W Lahore mamy być za około 30 godzin, tymczasem ja już mam ochotę się powiesić. Trzy ostatnie noce spędziliśmy w autobusach, nogi mam tak spuchnięte, że nie widzę kostek, ból w udach i kolanach wywołany siedzeniem w tej samej pozycji z podkurczonymi nogami jest nie do wytrzymania... Patrzę na siedzących obok Czechów, próbują spać, ale jakby czując mój wzrok natychmiast otwierają oczy i uśmiechają się przez zaciśnięte zęby...

Wieczór. Nie ma już palącego słońca, ale powietrze jest gorące i duszące jak wata. Tłok zrobił się teraz większy, bo kilku Pakistańczyków wyciągnęło przenośne malutkie dywaniki, rozłożyli je gdzie tylko się dało na podłodze i nawiązują łączność z Allachem. Na dodatek, w oknach nie ma szyb i do palących się w suficie świateł masowo zlatują się wszelkiej maści insekty. Komary i muszki, wszystkie bzycząc pchają się do oczu, uszu i nosa. Zrywa się wiatr i sypie w nas piaskiem zza okien. Wszystko zaczyna mnie swędzieć i drapię się po całym ciele. Nie wiem, czy jest to wina zaschniętego potu i czterodniowego brudu - tyle chyba upłynęło od ostatniego prysznica - czy muszek, komarów i innych robaczków przywianych razem z piaskiem. Czesi również zaczynają się "wecować" i tylko Pakistańczycy w swych szerokich i długich koszulach nie zdradzają żadnych oznak zaniepokojenia. 

Nogi mam tak zdrętwiałe, że już nawet nie mogę nimi poruszyć. Przypomniałem sobie, jak jeden z Czechów przed odjazdem powiedział, że jeżeli ktoś przeżyje w tym pociągu te 30 godzin, ten przeżyje już wszystko. Wtedy, mając za sobą ponad 7000 km, traktowałem to jako żart... Nie wypada, aby mężczyźni (a zwłaszcza biali) patrzyli na śpiące pakistańskie kobiety (zwłaszcza młode - takie jak siedzące naprzeciwko nas), Pakistańczycy przy pomocy wyciągniętego ze swoich tobołków płótna zaczęli budować coś w rodzaju prowizorycznego namiotu. Mimo tego, że jedyną widoczną częścią ich ciała były tylko oczy (odwrotność czarnych pasków nakładanych czasem w gazetach lub telewizji), łatwo dawało się stwierdzić, że są to kobiety młode i ładne, aczkolwiek z tym namiotem to chyba trochę przesadzili. Powiązane sznurkami do poręczy płótna wypełniały się wiejącym przez okna wiatrem, niczym żagle okrętu i co chwila cały ten bajzel zawiewało nam na głowy. Jakby tego było mało, dziecko zaczęło strasznie ryczeć, a ponieważ jak wyjaśniła mi to Magda, w krajach arabskich, uciszanie dziecka w takich wypadkach polega na biciu go otwartą dłonią po twarzy, to co chwila słyszeliśmy ryki przeplatane głośnym "plask", chwila ciszy, potem płótno na głowie, kolejny atak płaczu i jeszcze jedno "plask". Odruchowo zasłaniam się przed kolejnym atakiem muszek. Na spodniach dostrzegam małe czarne kropeczki. Pchły piaskowe. To będzie bardzo długa noc...

Nie wiem, ile udało mi się przespać. Kiedy otworzyłem oczy, pierwszych 10 minut spędziłem na odzyskiwaniu zdolności poruszania rękami i nogami. Cholera jak to jest, że w domu mogę siedzieć w fotelu kilka godzin, a w pociągu czy autobusie, po tym samym czasie człowiek czuje się jak obity kijami? W pierwszych słonecznych promieniach, przyjrzałem się swojemu ubraniu. Założona przedwczoraj biała podkoszulka była teraz czarnoszara - to efekt kontaktu z siedzeniami i piasku wpadającego przez okna, do tego kupa porozgniatanych muszek i komarów, spodnie - nikt nie postawiłby jednego dolara przeciwko stu, że kiedyś były beżowe. Każdy nie przykryty centymetr skóry, przysypany milimetrową warstwą czarnego pyłu, przebarwianą zaciekami zaschniętego potu. Za 12 godzin, około 18-tej, powinniśmy być na miejscu. Wokół budzi się wszechobecny brud.

Budzi się, gdyż brud też potrafi spać. W nocy, wtedy kiedy ostygnie, kiedy tylko słońce pójdzie męczyć kogoś innego, brud wydaje się mniej widoczny i dokuczliwy, nie razi swoim widokiem i zapachem. Dopiero ogrzany gorącymi promieniami pyszni się swoim rozkładem. Południe. Słońce rozpoczyna kolejną porcję tortur. Dusi, kłuje niewidzialnymi kolcami. Myślę sobie o tych wszystkich przybywających tu samolotami. Z klimatyzowanego, czystego lotniska, stawiających pierwsze kroki na pakistańskiej ziemi, bez żadnego ostrzeżenia i przygotowania zanurzających się w tym morzu brudu i nędzy. Z trudem łapiących rozgrzane prawie do czerwoności powietrze. Ja zagłębiam się w ten świat powoli, krok po kroku, a mimo to upał ciągle mnie męczy, a bodźce odbierane przez wzrok i węch pozbawiają ochoty do życia. Ciekawe, jak oni wyglądaliby po dwóch dniach w tym pociągu? Zadaję sobie takie sadystyczne pytania, aby się trochę podnieść na duchu, gdyż wszystko mnie boli, do tego jestem tak brudny, że na mój widok bezdomni z Dworca Centralnego uciekliby w popłochu. Na szczęście pod tym względem nie odbiegam od reszty naszej grupki. Jeszcze tylko kilka godzin...

Dochodzi 18-ta. Powinniśmy już dojeżdżać do Lahore, ale za oknami, aż po horyzont ciągle pustynia. Kiedy to się wreszcie skończy?

Półtorej godziny później pojawiają się pierwsze zabudowania i lepianki. Slumsy, potem murowane domy, meczet, czyżbyśmy wjeżdżali do Lahore? Młody Pakistńczyk (ten sportowiec) bezlitośnie rozwiewa nasze nadzieje. To tylko małe miasteczko i zaliczymy takich jeszcze kilka... 

Lahore hotelami stoi

Pół do jedenastej jesteśmy w Lahore, ale pociąg bardzo powoli przebija się przez miasto. Co chwila semafor, i każde kolejne 5 minut postoju wydaje się teraz szczególnie denerwujące. Za oknami ruchliwe ulice, mimo późnej godziny, chociaż może właśnie dlatego - dzień to słońce - kłębowisko ludzi, riksz i samochodów. Oślepiające światła, kolorowe neony na wieżowcach i gołe żarówki wokół slumsów. Im jaśniej świecą, tym trudniej jest przyjrzeć się mijanym budynkom. Po ilości świateł widać jedno - to ogromne miasto. Wreszcie pociąg zatrzymuje się na stacji. Nareszcie, jak to miło poczuć pod nogami nieruchomą ziemię. Rzuca się na nas tłum naganiaczy, dla których biali pasażerowie to nie lada gratka. Oferują wszystko, hotel, taksówkę, pomoc w niesieniu bagażu. Dosłownie się o nas biją. "No, thank you" powtarzamy co chwila, przepychając się do wyjścia.

Czesi przyjmują zaproszenie młodego Pakistańczyka i zachęcają nas, do pojechania z nimi czekającą już rikszą. Nie mamy specjalnych powodów, aby mu nie ufać, ale jesteśmy już, jak to się mówi "po przejściach". Wokół nas gromadzi się coraz większy tłum i czujemy się spychani w kierunku motorikszy. Pakistańczycy robią się coraz bardziej natrętni i pokazują nam naszego znajomego z pociągu przywołującego nas ręką. Wymykamy się i po zrzuceniu plecaków zaczynamy się naradzać. Magda wyciąga swoje xero LP i szukamy hotelu blisko stacji. Jest już noc i włóczenie się po tym dosyć niebezpiecznym, jak ostrzegają przewodniki, mieście nie ma większego sensu. Podchodzi facet i wciska nam wizytówkę hotelu. "Very cheap, very good" zapewnia nas co chwila z niewiarygodnie szerokim uśmiechem. Normalnie przepędzamy naganiaczy, ale teraz byliśmy tak zmęczeni, że było nam już wszystko jedno. Pytamy czy blisko. Bardzo blisko. Na lewo od wyjścia z dworca, ulicą wzdłuż długiego muru, przeskakując przez rowy kanalizacyjne (to się kiedyś źle skończy i się skąpiemy) idziemy za naszym przewodnikiem. 

Pakistan Pakistan fot. Robert Wasilewski
Widząc, że słaniamy się na nogach Pakistańczyk zarzucił na ramiona plecak Magdy i uśmiecha się jeszcze szerzej. W końcu zatrzymujemy się przed jakimś budynkiem, i po kilkudziesięciu stopniach wiodących do góry schodów dochodzimy do drzwi z napisem QUEEN’S WAY HOTEL. Oglądamy pokój, na podłodze bordowa wykładzina i bladozielone ściany. Nie otwierające się okno, wychodzące na oddalony o kilka metrów mur innego budynku, przysłonięte brązową zasłoną. Na suficie potężny wiatrak i terkoczący klimatyzator w kącie pokoju, zionący lodowatym powietrzem. Ogromne łóżko, przykryte burym pledem. Łazienka i prysznic na dachu. Pytam, czy jest ciepła woda i nasz gospodarz potwierdza z radością. Ile za noc? 175 RPk. Zostajemy.

Pół godziny później doszło do awantury. Magda zdążyła wziąć prysznic i wróciła do pokoju. Ja w tym czasie skończyłem prać swoje umorusane niemożliwie spodnie i podkoszulek, i kiedy stanąłem wreszcie pod prysznicem, nagle rozległ się złowieszczy bulgot, kran zagwizdał drwiąco i wody przestało być. Klnąc pod nosem pobiegłem do właściciela (spał już) i zażądałem włączenia wody. Odmówił tłumacząc, że minęła już północ, a o tej godzinie wyłączają generator. Zagroziłem mu, że jeżeli zaraz nie będzie wody, to odda nam pieniądze i pójdziemy do innego hotelu. Ponieważ facet z miną aniołka udawał, że nie rozumie o co chodzi, nerwy mi puściły i nie tracąc czasu na przypominanie sobie angielskich przekleństw zbluzgałem go po polsku. Wróciłem do pokoju i tłumacząc Magdzie sytuację spakowałem plecak. Nagle uświadomiłem sobie, że jestem tylko w bokserkach, a moje uprane ciuchy wiszą na sznurze na dachu. Magda leżała już przykryta śpiworem i po jej oczach poznałem, że prędzej umrze, niż wstanie i zarzuci 15 kilogramowy plecak. Ponownie się wkurzyłem, teraz na nią, za nielojalność, ale w końcu dałem za wygraną. Gdybym wcześniej nie uprał spodni, to mimo, że ledwo stałem na nogach, poszedłbym szukać innego hotelu, nawet jeżeli miałbym łazić całą noc. Niestety miałem już tylko spodnie z krótkimi nogawkami i pokazywanie się w tym stroju na ulicach miasta zamieszkanego w 100% przez wyznawców Allacha, prawdopodobnie nie wprawiłoby tubylców w zachwyt. Poszedłem spać śmierdzący jak cap.

Następnego dnia rano wykąpałem się i porozmawiałem ze współwłaścicielem hotelu (innym). Zaczął mnie przepraszać za kłopotliwą sytuację, a ponieważ był bardzo miły, a ja po zmyciu tygodniowego brudu odzyskałem humor, również go przeprosiłem. Swój wczorajszy wybuch gniewu usprawiedliwiłem tym, że zostaliśmy zapewnieni, przez jego kolegę, że z wodą nie ma problemu i nikt nie uprzedził nas, abyśmy wzięli prysznic do północy. Zgodził się wymienić nam pieniądze po niezłym kursie i wróciłem do pokoju po portfel. Magda była już ubrana i zamówiła śniadanie - herbatę z rogalikami. Okazało się, że hotel ma trzech właścicieli, oprócz tych, których już poznałem jest jeszcze jeden, i to on przyjął od Magdy zamówienie. Powiedział też, że nie musimy sami chodzić po nic do sklepu (woda, napoje, których idzie średnio 5 litrów dziennie), oni nam wszystko dostarczą do pokoju bez żadnej prowizji. 

Przeglądając portfel zorientowałem się, że brakuje mi 20$. Jeden banknot wyciągnięty wcześniej z „tajnej” kieszeni w spodniach. Spociłem się w jednej chwili. Wczoraj przed upraniem spodni, wyjąłem plik 100, 50 i 20$ banknotów, odłożyłem 20$ do portfela, resztę schowałem pod materac łóżka na wysokości głowy. Drżącą ręką wymacałem zwitek banknotów. Przeliczyłem. Zgadza się. Co za ulga, ale gdzie się podziała dwudziestka z portfela? Portfel leżał całą noc w bocznej kieszeni plecaka. Magda przecież nie wzięła, więc? Kiedy zginęła ta 20-ka? Pytam Magdę, czy podczas mojej nieobecności wychodziła z pokoju. Nie. Kiedy był właściciel i zamawiała śniadanie, ani na moment nie zostawiła go samego. A więc zginęły w nocy. Ale jak, kiedy pokój zamknęliśmy na własną kłódkę, a okno jest chyba zaspawane? Czyżby jakieś tajne wejście? Ściany składają się z łączonych płyt, ale wszystkie wyglądają solidnie. 

Obejrzałem dokładnie drzwi. Może jakiś numer z zawiasami, my tu się barykadujemy, tymczasem zawiasy na pineskach? Nic z tego, futryna mocno osadzona, zawiasy na solidnych śrubach, lekko pordzewiałych, ale bez jakichkolwiek zadrapań. Czary, czy co? Magda twierdzi, że mam przywidzenia i pewnie się pomyliłem, ale ja wiem na pewno, że odłożyłem do portfela 20 dolców, po za tym reszta pieniędzy stanowiła równą kwotę więc nie mogło być mowy o pomyłce. Ktokolwiek tu wszedł, abstrahując już od tego w jaki sposób, dlaczego zabrał tyko 20$, a nie np. Canona za 300$, który leżał sobie spokojnie w torbie fotograficznej na stoliku przy łóżku? Inna sprawa, ze kradzież sprzętu tej wartości nieuchronnie wiązałaby się z interwencją policji i szczegółowym śledztwem, natomiast zniknięcie 20$, no cóż nikt nie przewróci z tego powodu hotelu do góry nogami. Widocznie wolą kraść łyżeczką, ale bezkarnie, niż chochlą narażając się na kipisz i represje. Nie wiem, co o tym myśleć, Magda mówi, że mam zwidy, ja jestem pewien, że miałem w portfelu pieniądze.

Rikszą spod hotelu pojechaliśmy do jednego ze słynnych Lahorskich ogrodów. Nie było to jednak nic rewelacyjnego. Gdyby nie deficyt wody, byłoby może na co popatrzeć, ale teraz z powodu suszy wszystkie fontanny w basenach i sadzawkach były martwe. Nasza obecność musiała wzbudzić zainteresowanie pracowników ogrodu, gdyż podszedł do nas jakiś facet i powiedział, że postarają się coś zrobić, abyśmy mogli podziwiać park w całej okazałości. Po chwili fontanny ożyły na moment, ale efekt był na tyle mizerny, że można było przypuszczać, iż odejmują sobie od ust wodę przeznaczoną do picia. Potem pół godziny rozmowy z sympatycznym staruszkiem (profesorem), któremu nie wiedzieć czemu, największą radość sprawiało pociąganie go przez Magdę za siwą brodę. 

Magda znów nie miała ochoty na jakieś zaawansowane zwiedzanie (źle się czuła), więc aby poprawić jej humor poszliśmy do Mc Donald’sa, gdzie po kilku hamburgerach wyzdrowiała. Dopiero pod wieczór wybraliśmy się do Wielkiego Meczetu, zanim jednak tam dotarliśmy było już za ciemno na robienie zdjęć. Nie były to też godziny zwiedzania, tylko pora modłów i nasza obecność wywoływała zdumione spojrzenia Pakistańczyków. Mimo to udało nam się wejść na dziedziniec. Magda ubrana teraz w spodnie, w chustce na głowie jakoś przemknęła się przez bramę. Nie odważyliśmy się jednak podejść do wrót meczetu. Wymagałoby to przejścia przez cały rozległy dziedziniec, pozostało nam jedynie przyglądanie się spod otaczających plac arkad. Ale i to nie trwało długo, wszyscy mijający nas mężczyźni patrzyli na nas wytrzeszczonymi oczami, a kiedy się jeszcze zorientowali, że mają przed sobą białą kobietę, niedwuznacznymi ruchami pokazywali nam drogę powrotną.

W końcu stało się też to, co wczoraj przepowiedziałem. Wracając w nocy do hotelu, szliśmy naszą znajomą ulicą wzdłuż muru. Po drodze zapuściliśmy się na zakupy w poprzeczne wypełnione sklepami i straganami uliczki. Nagle usłyszałem za sobą krzyk Magdy. Kątem oka zobaczyłem, jak traci równowagę i jedną nogą wpada w kanał z szambem. Nadepnęła widocznie na ruchomą, niestabilną płytę chodnikową i ta obsunęła się pod jej ciężarem. Na szczęście poza wytytłaniem nogi w śmierdzącej, błotnistej breji nic jej się nie stało, i całe wydarzenie skwitowaliśmy tylko wybuchem śmiechu.

Klimatyzacja w naszym pokoju wpędza mnie do grobu. Na początku, pod palącym słońcem, każdy marzy tylko o lodowatym powiewie ożywiającym całe ciało. Co innego noc. Spanie przy włączonym "na maxa" wiatraku i klimatyzatorze błyskawicznie prowadzi do bardzo uciążliwego w tym klimacie przeziębienia, czego właśnie doświadczam. Kiedy przed wyjazdem lekarz wyposażyła moją apteczkę w zestaw antybiotyków przeciwgrypowych, patrzyłem na nią, jak na zbyt opiekuńczą babcię. Przeziębienie w tropiku? Teraz mam dreszcze i leje mi się z nosa. Magda śpi zawinięta w śpiwór, ja mam tylko prześcieradło do przykrycia. Na szczęście udało mi przekonać Magdę, że po wyłączeniu klimatyzacji i zmniejszeniu obrotów wiatraka będzie mogła spać bez konieczności owijania się śpiworem.

Rano po prysznicu w zimnej wodzie (generalnie w hotelach tej klasy jest tylko zimna, podgrzewa się w ciągu dnia, kiedy słońce pada na biegnące po ścianach rury, ale to dopiero około południa i wystarcza do nocy, rankiem woda jest lodowata), autobusem nr.4 za 8 PRs (pół godz.) do wioski Attari pod granicą. Stamtąd, innym autobusem za 6 PRs (piętnaście minut) dojechaliśmy do granicy. Tu zaskoczenie. Podchodzi do nas starszy Pakistańczyk i pyta skąd jesteśmy - nic nowego, 200 razy dziennie. Po chwili prowadzi nas do swojego kramu z książkami, i z trudną do opisania dumą pokazuje nam kilka polskich książek, od przewodników, przez fantasy i kryminały, po podręcznik filozofii. Pyta gdzie spaliśmy w Lahore. Odpowiadamy. Facet łapie się za głowę i krzyczy, że to bardzo zły i niebezpieczny hotel, i nie spotkał jeszcze turysty, który po spędzonej tam nocy nie zostałby okradziony. Około 1/3 z prawie tysiąca tanich hoteli w Lahore to takie miejsca. Przypominam sobie 20$. No cóż, miałem pecha. 

Bez problemów przechodzimy przez posterunek pakistański, i po kilku krokach zapraszają nas do pomieszczenia, gdzie hinduscy żołnierze patroszą nasze plecaki, i składają mi propozycję "nie do odrzucenia" wymiany dolarów po niezbyt dobrym kursie. Typowe. Do tego służą urzędy celne (i nie tylko), stworzone do zapewnienia "pasożytom" łatwego chleba, wystarczy tylko przeszukać czyjś plecak, walizkę, tu poszperać, tam coś zabrać pod pretekstem, że mamy czegoś za dużo i już można fajnie żyć. Normalnie nie odmówiłbym sobie przyjemności zwymyślania ich i tego całego bandyckiego procederu, ale teraz u celu podróży, z uwagi na to, że byłem z Magdą, nie chcąc ryzykować cofnięcia nas z granicy lub rewizji, w wyniku której moglibyśmy ponieść jeszcze większe straty, z ciężkim sercem zgodziłem się na wymianę 50$ (nie napiszę po jakim kursie, bo chyba dostałbym apopleksji). Najgorsze jest to, że ta banda złodziei dobrze wie, że cię okrada, ale uśmiechają się przy tym tak uprzejmie i cytują odpowiednie przepisy głosem tak miłym i pełnym życzliwości, że sam oskubany powinien poczuć do nich dozgonną wdzięczność.

Okazuje się że to jeszcze nie koniec. To byli dopiero wojskowi, przed nami jeszcze jeden punkt odpraw i dopiero tam wypełnimy wszystkie papiery i formularze. Idąc w kierunku nowoczesnego budynku, spotykamy trójkę białych chłopaków. Zaczynamy z nimi gadkę po angielsku i dopiero po jakichś pięciu minutach rozmowy dostrzegamy, że jeden z nich ma na koszulce mały emblemat - "Uniwersytet im. Adama Mickiewicza". Wybuchamy śmiechem i przechodzimy na polski. Oni wyjeżdżają już z Indii i jadą do Lahore. Pytają nas gdzie spaliśmy. Patrzymy po sobie zakłopotani i odpowiadamy - QUEEN’S WAY HOTEL. Znowu salwa śmiechu, a jeden z nich zaczyna gwałtownie bluzgać. Zginęło mu tam kilkaset dolarów w czekach i dopiero po interwencji policji, "znalazły się" gdzieś w kącie pod łóżkiem. No proszę jaki ten świat mały, w mieście jest tysiąc hoteli, a my od razu trafiliśmy tam, gdzie trzeba. Wymieniamy porady i ostrzeżenia. Oni mają już serdecznie dosyć Indii i o Hindusach są jak najgorszego zdania. Sami cwaniacy i naciągacze, nawet kiedy śpią, to śnią tylko o tym, jak tu oskubać kogoś na parę groszy. Po transakcji z wojakami na granicy gotów jestem w to uwierzyć. Wchodzimy do przestronnego i klimatyzowanego budynku, i po wypełnieniu kolejnych świstków w kilku egzemplarzach (tutaj też "walczą z bezrobociem" opuszczamy granicę. Wreszcie, 22 sierpnia (środa) po 2 tygodniach JESTEŚMY W INDIACH.

Nareszczie

Zaraz za bramą rzucają się na nas taksówkarze i rikszarze, żaden nie dopuszcza do siebie możliwości, że wybierzemy kogoś innego. Taksówkarze oferują oczywiście kurs do samego Amritsaru, zaklinając się na wszystkich możliwych bogów (co w Indiach jest szczególnie efektowne, z uwagi na ich ilość), że autobusy do tego miasta wyginęły razem z dinozaurami. Oferta motorikszarzy jest skromniejsza, jeżeli chodzi o dystans (do najbliższej wioski), ale już mniej skromna, jeżeli chodzi o cenę, tym bardziej, że to zaledwie ok. 2-3 km. W końcu wybieramy ostatniego w rzędzie, zepchniętego na sam koniec kierowcę rikszy rowerowej. Oni stoją najniżej w tej hierarchii, no z wyjątkiem rikszarzy pieszych, ciągnących swe pojazdy na bosych stopach, ale oni uchowali się już tylko w Kalkucie. Magda z żelazną bezwzględnością negocjuje stawkę 5 Rs. (rupii) od osoby. Rikszarz jest wściekły, ale zdesperowany brakiem klientów i się zgadza. Całą ławeczkę na rikszy wypełniają nasze plecaki i siedzimy jak na wielbłądzie. Patrząc na wychudzone ciało naszego rikszarza, naprężone do ostatnich granic pod mokrą od potu, brudną i podartą koszulą, odczuwam lekkie wyrzuty sumienia. Na pożegnanie dałem mu dodatkowe 10 Rs. (ok. 1PLN).

Jesteśmy a Amritsarze, autobus z przygranicznej wioski Attari kosztował 12 Rs. Zatrzymaliśmy się w hotelu Tourist Guest House - 250 Rs za dwójkę z własną łazienką i ciepłą wodą. Ciepła woda to już prawie luksus, gdyż w Indiach, podobnie jak w Pakistanie, w hotelach tej klasy jest tylko woda zimna, ogrzewana jedynie słońcem. Do tego jeszcze kolorowy telewizor z 60 kanałową kablówką. Jedynym mankamentem są wszechobecne mrówki. Czy to w recepcji, w restauracji, czy w pokojach przemieszczają się kolumnami po stałych trasach wzdłuż futryn, krawędzi ścian i parapetów. Jak niekończące się czarne pociągi. W zasadzie są niegroźne i mało kłopotliwe, zbaczają ze swych tras jedynie zwabione zapachem jedzenia pozostawionego niefrasobliwie gdzieś w plecakach, na stole, lub łóżku.

Indie Indie fot. Robert Wasilewski
Po południu wybraliśmy się do Golden Temple (Złotej Świątyni). Amritsar to miasto sikhów, najbogatszej grupy etnicznej w Indiach, tacy tutejsi żydzi. Mistrzowie handlu z gęstymi brodami, w kolorowych turbanach. Chociaż to porównanie pasuje jedynie do ich zdolności kupieckich, sikhowie są bowiem spadkobiercami tradycji religijnych i kulturalnych, jakie narodziły się w Królestwie Wielkich Mogołów, potężnym państwie na północy subkontynentu, powstałym po podboju Indii przez muzułmanów w XV w. Za rządów króla Akbara (niezwykle tolerancyjnego i otwartego na obce wpływy - jak na muzułmanina) sporo Hindusów przeszło na islam, ale i do kultury najeźdźców przeniknęło sporo obyczajów hinduskich. Najłatwiej zauważyć to w architekturze (Taj Mahal i nie tylko). 

Wielu Hindusów wybrało islam ze względu na korzystniejszy system podatkowy, lub uciekło w ten sposób przed podziałem kastowym hinduizmu. Akbar osobiście próbował wykoncypować religię wspólną dla obu nacji, posiłkując się również chrześcijaństwem, ale opór muzułmańskiej elity zniweczył cały plan. Powstało wówczas wiele sekt, próbujących pogodzić surowy, monoteistyczny islam, z chaotyczną religią tubylców, czyli ogień z wodą. Ostatecznie jedna z nich, stworzona na początku XV w. przez niejakiego Nanaka (filozofa) uzyskała na tyle dużo wyznawców, aby w wieku XVII przekształcić się w zakon rycerski i po zakończeniu brytyjskiej okupacji zaznaczyć swą odrębność w sposób bardziej zdecydowany. Lata 80’ ubiegłego wieku upłynęły pod znakiem zamachów terrorystycznych i walk z wojskami rządowymi, o oderwanie od Indii. Powstania były bezlitośnie tłumione i posadzki wokół Golden Temple nie raz spływały krwią. W 1984r. Indira Gandhi została zastrzelona przez jednego ze swoich ochroniarzy - sikha.

Decydując się na wysłanie ekspedycji karnych do Pendżabu, nie wpadła na to, by staranniej dobierać sobie pretorianów. Teraz nie widać już śladów po kulach, ale zacięte i poważne twarze pod turbanami wyglądają jakby nadal knuły i spiskowały, bo że nie zapomnieli, to pewne. Nic dziwnego, że tylko oni mogli sobie pozwolić na wybudowanie świątyni pokrytej ponad 100 kilogramami złota. Zabrzmi to na pewno banalnie, ale widok jest rzeczywiście "zapierający dech w piersiach". Nawet teraz, kiedy niebo jest bardziej szare, niż błękitne, ściany świątyni z prędkością światła wysyłają informację o potędze i bogactwie sikhów. Patrzeć na nią można tylko od strony nie odbijającej słonecznych promieni, inaczej grozi to przynajmniej chwilowym osłabieniem wzroku i bólem oczu. W powietrzu unosi się monotonna, jednostajna pieśń intonowana pewnie gdzieś wewnątrz.

Magda ciągnie mnie do darmowej kuchni, gdzie obsługa świątyni wydaje posiłki pielgrzymom i biedakom. Wchodzimy do przyjemnie chłodnej sali. Na podłodze rzędami siedzą setki ludzi. Jaskrawość kolorów noszonych przez kobiety sari przyprawia o zawrót głowy. Siadamy na lepkiej od brudu macie, z nieufnością patrzę na swoją tacę błyskającą jeszcze kropelkami wody. Myta, czy tylko płukana? Lepiej nie wiedzieć. Dostajemy kilka placków chapati i po chochli jakiejś burozielonej mazi. Do tego blaszany kubek z wodą. Na szczęście na podłodze obok mojej nogi leży jeszcze pokryta szronem butelka mineralnej. Jestem wściekły na Magdę, bo wcale nie jestem głodny, po za tym ceny żywności w Indiach są dla nas na tyle przystępne, abyśmy nie musieli stołować się w jadłodajniach dla żebraków zabierając im porcje, i w dodatku ryzykując naszymi nie nawykłymi jeszcze do takich warunków żołądkami. 

Czuję się głupio, bo wiem, że powinienem chociaż spróbować, w końcu darowanemu koniowi i tak dalej... Chapati raczej nie stanowi zagrożenia, odrywam kawałek i maczam w sosie. Nie wiem, bo nigdy nie jadłem, ale tak chyba smakuje szpinak, nawet barwa się zgadza, tyle że to bardzo ostry szpinak. Krzywię się i dopiero pod wpływem wzroku siedzącego naprzeciwko nas staruszka zakładam maskę przepełnionego błogością uśmiechu. No tak, ja tu grymaszę a przecież dla większości tych ludzi jest to jedyny dziennie posiłek na jaki mogą liczyć, jadany od dziecka. Picie wody z kubka nie wchodzi w rachubę. "Szpinak" jest tak ostry, że zanim zmęczyłem połowę, w mojej butelce pokazało się dno. To już koniec, bez popychacza nie da rady. Wychodzę z ulgą. Mam nadzieję, że nie będę musiał robić użytku ze swoich tabletek przeciwbiegunkowych. Wracamy do świątyni. Ocienionym pomostem wchodzimy do środka. Nie wiem, czy nam wolno, ale nikt nie zwraca na nas uwagi. Dominują dwa kolory, złoty i czerwony. Wierni tłocząc się siedzą w kółeczku wokół kapłanów intonujących modlitwę. Schodami wchodzimy na galerię na piętrze. Stąd jest wspaniały widok na całe wnętrze, ale nie mam odwagi wyjąć aparatu. Wychodzimy. Za wcześnie na powrót do hotelu, proponuję poczekać do wieczora. Podświetlone złote ściany na tle czarnego nieba, to musi być dopiero widok...

Kupujemy dziesiątą chyba tego dnia colę. Oryginalna 11 - 15 Rs, podrabiana - "Thumb’s up" 5 Rs. Magda proponuje kupić bilety na pociąg do Delhi. Z tymi biletami było trochę cyrku, gdyż najpierw kupiliśmy "second class sleeper" na jutrzejszą noc i dopiero pod wpływem perswazji właściciela kafejki internetowej, zamieniliśmy je na pociąg około południa. Nastraszył nas, że nocą w tych pociągach odbywają się horrory i na pewno zostaniemy w najlepszym wypadku okradzeni. Druga klasa (no sleeper) 120 Rs. Wieczorem wracamy do świątyni. Widok jak z bajki Sindbada. Dostojne postacie w turbanach, strażnicy z toporkami i złoty pałac na wodzie. Patrząc na ten niesklasyfikowany "cud świata" ubolewam nad swoim kalectwem językowym. 

Pożerając wzrokiem ten widok z opowiadań 1001 nocy, nie potrafię go opisać, kompletna pustka w głowie. Większość turystów odwiedzających Indie, przybywa tu samolotami. Lotnisko w Delhi, Agra i Taj Mahal, Waranasi, Bombaj, plaże gdzieś nad oceanem. Ale Amritsar leży zaraz przy granicy pakistańskiej, "end point", to nie jest miejsce, które można odwiedzić "po drodze", tu można trafić tylko docelowo, co przy sporych dystansach jakie trzeba pokonywać w tym olbrzymim kraju, nie przysparza miastu popularności. Nieszczęśnicy, nawet pewnie nie wiedzą, co tracą. Co innego my, ubodzy turyści z Europy wschodniej, podróżujący lądem (może nawet nie tyle z oszczędności, gdyż cena biletu lotniczego niewiele odbiega od naszych kosztów, ale nam się jeszcze chce zdobyć na taki wysiłek, co dla Francuza, Anglika lub Niemca jest już nie do pomyślenia), dla nas Amritsar jest bramą do Indii i minięcie go jest niemożliwe. To jak nagroda za wszystkie trudy dwutygodniowej jazdy i pokrzepienie przed tym, co jeszcze przed nami.

Do hotelu wróciliśmy późno. Jak zwykle nie obyło się bez kłótni o ciepłą wodę. Dopiero po trzeciej interwencji i groźbie opuszczenia hotelu właściciel potraktował nas poważnie i włączył ogrzewanie. Na kolację ananas za 20 Rs. Patrząc na kursujące po ścianach czarne pociągi nie odważyłem się zostawić w pokoju resztek niedojedzonego owocu. Zasypiałem licząc mrówki.

Rano śniadanie w hotelowej restauracji, pakowanie plecaków, poczta i pół do drugiej pociąg do Delhi, gdzie powinniśmy być około 21-ej. W ciągu dnia, dystans gdzieś do 18 godzin można jeszcze pokonywać drugą klasą (no sleeper). Godzin, gdyż przemierzając ten olbrzymi kraj praktyczniej jest odmierzać odległość czasem. Za oknami niekończące się równiny, co jakiś czas urozmaicane majaczącymi gdzieś w oddali konturami lasów i ubogich chatek. Pierwszy raz jadę indyjskim pociągiem, i ciągle jeszcze jestem "pod wrażeniem". Nie jest to doświadczenie tak bolesne jak w Pakistanie, jestem wypoczęty a i dystans jest krótszy. Na szczęście nie ma tego uciążliwego podziału miejsc, i nie trzeba się martwić, aby niechcący nie usiąść koło obcej kobiety. Na każdym postoju, niezależnie od tego, czy na stacji, czy pod semaforem do pociągu wpadają handlarze taszczący w torbach, koszach, dzbanach i na wózkach sterty jedzenia. Gorąca herbata i kawa z termosów, zupy, chapati, owoce. 

Osobna kategoria to sprzedawcy zabawek, zegarków, grzebieni i kosmetyków, cały pociąg zamienia się na kilka minut w jeden wielki bazar. Ceny oferowanych przez nich przysmaków są niższe, niż u obsługi pociągu. Kubek herbaty (4-6 Rs) lub kawy roznoszonej przez "stewardów" jest o 1-2 Rs droższy i mniejszy. Z uwagi na kurs 1$ = 45 Rs, różnica wydawała mi się śmieszna, ale po wypiciu 5 kubków w ciągu niecałych dwóch godzin, zmieniłem zdanie. Przede mną jeszcze ok. 10 000 km po Indiach, ile to dni i nocy, ile kubków herbaty? Szokuje różnorodność pasażerów. W odróżnieniu od jednakowych i najdelikatniej mówiąc, mieszczących się w przedziale niższego statusu majątkowego Pakistańczyków, tu obok siebie siedzą półnagi, bosy i nie wiadomo kiedy ostatnio kąpany sadhu (święty mąż), ulizany kilogramem żelu, ze złotymi oprawkami okularów, w nienagannym garniturze i z czarnym neseserem urzędnik lub biznesmen i wreszcie kobiety, zarówno te we "fluorescencyjnych" sari, jak i te "wyzwolone" w niebieskich jeansowych mundurkach. 

Czasami po podłodze przemknie na czworakach mały, prawie nagi chłopiec, niemiłosiernie brudny, własnymi rękami zamiatający zaśmieconą wszelkimi odpadkami podłogę. Kiedy skończy, brązowymi oczami błaga o kilka rupii, wyciągając w naszym kierunku wychudzone, czarne i klejące od brudu ręce. Już nas widzi i nie odpuści, bo jesteśmy biali, a biali są przecież milionerami. Dziecko ciągnie mnie za nogawki spodni powtarzając co chwila "please, please". Nie potrafię się zdobyć na odpędzenie go i wciskam mu 2 rupie, i kilka bananów, na które nie mam już ochoty. Siedzący wokół nas Hindusi odwracają wzrok, i malec widząc to nawet do nich nie podchodzi. Jeden z nich strząsa na "posprzątaną" przed chwilą podłogę resztki jedzenia ze swojego termosu. To tutaj typowe zachowanie. Oni nie znają instytucji kosza na śmieci. Wszystkie odpadki, kubki po herbacie, tacki lądują na podłodze lub za oknem. Spacerując ulicami Amritsaru z niedowierzaniem patrzyłem na zalegające wszędzie sterty śmieci. Takiego syfu nie widziałem nawet w Quetcie. Nie mam pewności, ale wydaje mi się, że Amritsar nie stanowi pod tym względem żadnego wyjątku, i tak wyglądają ulice wszystkich miast w Indiach. No, może gdzieś w ścisłych centrach, w okolicach wieżowców zagranicznych koncernów i banków panuje jaki taki porządek, ale większość ulic tonie w śmieciach. 

Hindus skończywszy czyścić termos pogardliwie spogląda na malca klęczącego pod siedzeniami kilka rzędów za nami. To właśnie po takich jak on, sprzątają te małe dzieci nie mające najczęściej rodziców ani domu. Ta praca, czyszczenie pociągów w zamian za wyżebrane kilka rupii lub jedzenie pozwala im przeżyć. Niektóre z nich mają przynajmniej skręcone z kilku rachitycznych gałązek miotełki, ten musi to robić własnymi rękami. Za oknem pojawia się betonowy szkielet jakiegoś ogromnego, niedokończonego w połowie budynku. Już na pierwszy rzut oka widać, że prace nad nim porzucono bardzo dawno temu. Dookoła walające się w promieniu kilkuset metrów resztki sprzętów i materiałów budowlanych. Rozbabrane hałdy ziemi i piasku, do połowy porośnięte już chwastami. Martwy przed urodzinami. Ruina jeszcze przed ukończeniem. Gigantyczna i niepotrzebna inwestycja, która musiała kosztować majątek. Klasyczny przykład bezmyślnej głupoty w kraju, gdzie ponad połowa ludności jada raz dziennie. Jak się okazuje nie tylko jeden. Chwilę po tym mijamy jeszcze kilka takich. Pomniki czyjegoś niewyobrażalnego kretynizmu. Patrzymy z Magdą z niedowierzaniem. Do wagonu wkracza, kuśtykając na powykręcanych nogach żebrak, śpiewając coś obłąkanym głosem. Kończą mi się drobniaki, a on nie zostawi nas w spokoju. Indyjski pociąg jest jak cyrk, tu ciągle się coś dzieje. 

New Delhi

New Delhi. Późny wieczór. Nie lubię tego chaotycznego poszukiwania hotelu. Zawsze podbijają cenę licząc na nasze zmęczenie. Teraz też, zapuszczając się w leżącą naprzeciwko dworca główną ulicę dzielnicy Pahar Ganji, mijamy jeden hotel po drugim. Tu za drogo, tu nie ma miejsc, tam trypel lub pokoje bez wody. Na szczęście na tej ulicy jest chyba z pół tysiąca hoteli. Lądujemy w Down Town Hotel. Mikroskopijne dwójki, ale czyste i z własnymi prysznicami - 200 Rs. Magda oczywiście proponowała powrót do tańszego o 70 Rs, i przypominającego schronisko dla bezdomnych narkomanów, ale tym razem nie ustąpiłem, robiąc użytek z gromadzącego mi się w takich chwilach testosteronu. Na szczęście chyba się na mnie nie obraziła. Aczkolwiek, już od pewnego czasu niespecjalnie się nam układa.

Następnego dnia kręciliśmy się głównie wokół Connaught Place, reprezentacyjnej dzielnicy New Delhi. Kolorowe sklepy, banki, hotele, restauracje, biura podróży i filie linii lotniczych. Układ ulic przypomina kółka na tarczy strzelniczej, przecinane arteriami rozchodzącymi się promieniście z "10-ki". Przylegające do ścian budynków marmurowe chodniki kończą się gwałtownie, przechodząc w zapiaszczone klepiska uwieńczone krawężnikiem jezdni. Ale w porównaniu do Pahar Ganji, to i tak Vegas. Przynajmniej nie ma pętających się wszędzie świętych krów. Magda wypatrzyła jakąś promocję w Mc Donald’s i jemy śniadanie. Po południu wrócimy na obiad za pół ceny. Rozdzielamy się, Magda idzie zwiedzać linie lotnicze w poszukiwaniu tanich lotów do Polski, ja w tym czasie zachodzę do knajpy na piwo. Kupuję "na wynos" i kelner patrzy na mnie jakoś dziwnie. Piwo "Kingfisher" jest drogie (70 Rs) i tragiczne, pędzone jakby z owoców, a nie z chmielu. 

Gubiąc się w plątaninie uliczek, pytam o drogę policjantów. Z miłym uśmiechem inkasują ode mnie 400 Rs, za picie alkoholu w miejscu publicznym. Prohibicja. Chcą 500 Rs, ale opuszczają stówę, jeżeli zrezygnuję z pokwitowania. Taaaaaa.... Welcome to India.... Rikszą podjechałem pod "łuk triumfalny". Chyba z 10 minut negocjowałem cenę, 70 Rs w obie strony. Rikszarze to mistrzowie "ściemniania", potrafią udowodnić swoje prawo do kwoty trzykrotnie wyższej od ustalonej przed jazdą, i czasami takie sesje są bardzo denerwujące.

Po kilku godzinach spotykamy się ponownie w klimatyzowanym przybytku spędzającym sen z oczu wszystkim oszołomom, "antyglobalistom" i innym "miłośnikom pokoju" spod znaku Che Guevary. Nie przepadam za jedzeniem z fast foodów, ale promocja jest bardzo korzystna. Dwa duże zestawy za niecałe 100 Rs. Magda już jest. Przedstawia mnie czterem chłopakom ze Śląska. Są w Indiach już ponad miesiąc, jadą jeszcze tylko na Goa na kilka dni, i wracają do Polski. Wieczorem zachodzimy na colę do innego Mc Donalds’a i ponownie wpadamy na Ślązaków i dwójkę nowych Polaków, Stefana z siostrą, której imienia nie mogę zapamiętać mimo, że przypominała mi chyba z 10 razy. 

Ślązacy opowiadają cuda o plażach w Goa i Magda się bardzo do tego zapaliła. Namawia mnie, byśmy tam z nimi pojechali. Muszę z nią porozmawiać, bo już dawno zauważyłem, że nasze wizje pobytu w Indiach coraz bardziej się rozmijają. Ja również mam ochotę odpocząć gdzieś nad błękitnym oceanem, ale nie od razu, i nie na oślep. Planowaliśmy objechać całe Indie dookoła i posuwając się wzdłuż linii brzegowej, z pewnością znaleźlibyśmy jakąś miłą przystań na wypoczynek. Ten kraj jest za duży, aby jechać gdzieś tak sobie, na wariata i później nadrabiać półtora tysiąca kilometrów wracając do innego miejsca, z powodu nieracjonalnego zaplanowania trasy. Ich towarzystwo też nie bardzo mi odpowiada. Chwalą się, że podczas swojego pobytu większość czasu przesiedzieli w Mc Donald’sach i w kinach. Co za kretynizm, to na Śląsku nie ma kin i barów szybkiej obsługi ?

Kolejna noc. Dziś po południu jedziemy do Agry. Taj Mahal. Przyglądam się naszemu hotelowi i dziesiątce innych. Najwięcej pieniędzy idzie na urządzenie recepcji. Marmury, dyskretne oświetlenie. Gorzej z pokojami i łazienkami. Każdy kto był w wojsku, zna powiedzenie "sztuka", zrobić coś "na sztukę". Właściwie całe Indie to jedna wielka "sztuka". Stare budynki pokryte cienką powłoką remontu, a gdzieniegdzie nawet przepychu, ale tylko tam gdzie sięga wzrok, bo zaraz za jakimś załomem muru polerowany marmur bez słowa przechodzi w obłupany, szarobury beton. Nowe, mimo że jeszcze błyszczące kafelkami i farbą i tak już mają w sobie jakiś pierwiastek ruiny. Nad ulicami bezładna plątanina kabli elektrycznych i telefonicznych, niewiarygodne jak to wszystko trzyma się kupy. Wszechpotężne "jakoś to będzie". Od nas się nauczyli?

Jesteśmy w pociągu do Agry. Mamy bilety bez miejscówek i konduktor każe nam się wynosić z przedziału "second class sleeper". Na szczęście to jeszcze tylko jakieś 3 godziny, może "psim swędem" uda nam się zostać tu do końca. Chyba, że ktoś się zgłosi na swoje miejsca. Jednak konduktor każe nam dopłacić do miejscówek i cena biletu wynosi już razem 130 Rs.

Rikszą spod dworca podjechaliśmy do hotelu w pobliżu Taj Mahal. To dosyć daleko, przynajmniej kilka kilometrów. Cud, że zapakowaliśmy się do jednej rikszy, cztery osoby (oprócz nas Stefan z siostrą) i cztery 80 litrowe plecaki. Dwa wystawały po pół metra z każdej strony. Kiedy jechaliśmy pod górkę myślałem, że motocyklowy silnik się zatrze. Jest noc, więc znowu nie grymasimy z wyborem hotelu (80 Rs. dwójka z łazienką). Usłyszeliśmy od recepcjonisty, że teraz za wstęp do Taj Mahal trzeba zapłacić 20$. Jeszcze nie wierzymy. Mimo późnej pory, wybieramy się zobaczyć jak to wygląda z bliska. Na ulicach nie ma oświetlenia i jest tak ciemno, że ledwo widać ziemię pod nogami. Dochodzimy do długiego, wysokiego muru. Za nim jest ogród i gigantyczny marmurowy grobowiec księżniczki Mumtaz Mahal. Wejście zamknięte na głucho i widać, że dobrze strzeżone. To znaczy, że nie ma innego wejścia, a więc z tymi 20 dolcami to pewnie prawda. Cholera. Podchodzi do nas wojskowy patrol, próbujemy pociągnąć ich za język, czy jest jakieś inne wejście, ale nie mówią po angielsku. Wracamy do hotelu.

Taj Mahal

Rano wychodzę na śniadanie na mieszczący się na dachu taras i zamieram. Na wprost przede mną, oddalona o jakieś 300 metrów, błyszcząca w słońcu biała, marmurowa kopuła Taj Mahalu, a wokół niej cztery zwieńczenia minaretów. Resztę zasłaniają sąsiednie budynki. Siadam przy stoliku i chłopiec hotelowy przynosi śniadanie. Biała herbata, grzanki i jajka sadzone z widokiem na jeden z "cudów świata". Nagle na poręczy balustrady, dwa metry od mojego stolika ląduje małpa. Dosłownie spadła z nieba. To było tak niespodziewane i gwałtowne, że o mało nie zleciałem z krzesła. Pewnie ma ochotę na moje śniadanie. Próbuję do niej podejść, ale prycha odsłaniając zęby. Wychylam się za barierkę, i zauważam kilkanaście makaków skaczących po ścianach przylegających budynków. Jeszcze raz staram się do niej podejść, ale błyskawicznym ruchem wybija się do góry i wraca tam, skąd spadają małpy. Ktoś, kto wcześniej ich nie zauważy, i zostawi na chwilę swój posiłek na stole, lekko się zdziwi...

Indie Indie fot. Robert Wasilewski
Po śniadaniu wyprawa do Taj Mahal. Agra to syfiaste miasto, takiego brudu to jeszcze chyba nie widziałem. Właściwie każde nowe miasto w Indiach do jakiego przyjeżdżam, wydaje mi się brudniejsze od poprzedniego, niezbyt to pocieszające. Ale tu jest Taj Mahal, aż trudno uwierzyć, że stoi w centrum takiego śmietnika. Jestem wściekły bo wiem już, że będę musiał wybulić te 20$, ale praktycznie po tu przyjechałem. Moje marzenie o podróży do Indii zrodziło się właśnie z chęci zobaczenia Taj Mahalu na własne oczy. Magda twierdzi, że nie zapłaci i zadowoli się szczątkami widoku przez wrota bramy. Poznajemy właściciela pobliskiego hotelu, i proponuje nam sposób na ominięcie idiotycznego i jawnie rasistowskiego przepisu. Chodzi o to, że cena dla Hindusów wynosi 20 Rs, a dla "białych" 20$. Proponuje nam, żeby kupić jeden bilet, wejść do środka, zobaczyć co trzeba, wyjść i oddać bilet kolejnej osobie. Będzie on co prawda przedarty, ale strażnikom przy bramie trzeba powiedzieć, że wyszliśmy tylko na chwilę kupić butelkę wody, co przy panującym tu upale nikogo nie zdziwi. No, no "Hindus a potrafi". Pytam go, czy przypadkiem nie ma jakiegoś Polaka w rodzinie, ale nie rozumie. Stefan uważa, że to dobry pomysł i warto spróbować, jeżeli się nie uda to najwyżej jego siostra (jak ona ma na imię?) kupi nowy bilet. 

Pytam Magdę, czy w razie gdyby nam się udało odda mi 10$. Jest niezdecydowana. Hmm. Kupując bilet poznaję Japończyka. Szybko dochodzimy do wspólnego stanowiska w kwestii indyjskiego Ministerstwa Turystyki. Japończyk nie jest wkurzony tym, że ma zapłacić 20 dolców, bo ich na to stać. Klnie dlatego, że traktowany jest gorzej od Hindusa, a Japończycy są na tym punkcie bardzo czuli, gdyż sami uważają się za pępków świata. Mimo to lubię ich. Zdążyłem już poznać kilku w Iranie i Pakistanie. Japończycy wbrew okazywanej pozornie całemu światu wyższości są bardzo sympatyczni, mają podobne do angielskiego poczucie humoru, i co najważniejsze, nie otwierają ust bez celu. 

Wchodzę do ogrodu, spełnia się jedno z moich marzeń. Taj Mahal jest niewiarygodnie piękny i ogromny. Mimo, że dzieli mnie od niego zaledwie jakieś 150 metrów, to ludzie przy nim wyglądają jak kolorowe mrówki. Najpiękniejszy pomnik miłości. Król Szachdżachan postawił go ok. 1648 r. dla swej żony Mumtaz, zmarłej przy porodzie 14. dziecka. Budowa trwała prawie 20 lat, i musiała pochłonąć chyba połowę skarbca ówczesnego Królestwa Wielkich Mogołów. Szachdżachan chciał też zbudować drugi, tyle że z czarnego marmuru, dla siebie, po drugiej stronie płynącej u stóp ogrodu rzeki Jammuny. Dla jego najstarszego syna było to jednak za dużo, najwyraźniej nie chciał zaczynać swojej królewskiej kariery od zmagania się z deficytem budżetowym, i w kaftanie bezpieczeństwa odstawił tatusia do celi, w oddalonym o jakieś dwa kilometry Czerwonym Forcie, z okien którego Szachdżachan mógł jeszcze przez kilka lat sycić się widokiem swojego dzieła. Jego miłość do żony nie była jednak tak twarda, jak marmury Taj Mahalu, gdyż zmarł podobno na jakąś chorobę weneryczną, w ramionach nałożnic dostarczanych mu tam szczodrze jako zadośćuczynienie za przeniesienie na przedwczesną emeryturę w zakładzie zamkniętym.

Wnętrze grobowca rozczarowuje. Szare, pokryte rusztowaniami. Remont. Na środku otoczony barierką sarkofag, ale jak słyszałem to tylko "podpucha". Prawdziwy grób księżniczki mieści się podobno gdzieś w podziemnej krypcie. Po obu stronach Taj Mahalu olbrzymie meczety z brązowego kamienia. Godzinami mógłbym tu siedzieć i sycić się tym widokiem, ale trzeba się zbierać i dać szansę Magdzie. Okazuje się, że niepotrzebnie wychodziłem, gdyż Magda gdzieś przepadła. W końcu wróciła z "gdzieś" i dałem jej swój bilet. Hmm. Kilka minut potem udało mi się wślizgnąć jeszcze raz na bilet Stefana, który po pół godzinie powędrował do jego siostry...

Indie Indie fot. Robert Wasilewski
Po opuszczeniu Taj Mahalu, pojechaliśmy rikszą pod Czerwony Fort. Okazało się, że zwiedzanie go jest niemożliwe, z powodu stacjonujących tam aktualnie żołnierzy. Przepędzają nas spod bramy, i jedziemy na drugi brzeg Jammuny, obejrzeć Taj Mahal od strony rzeki. Jest późne popołudnie i może zostaniemy do wieczora, jeżeli będziemy mieli szczęście, to załapiemy się na różowy zachód słońca na tle białego marmuru grobowca. Podchodzimy do ogrodzonych siatką ruin fundamentów niedoszłego "brata bliźniaka" Taj Mahalu. Zapada zmrok, ale niebo skąpi nam kolorów i jesteśmy rozczarowani. Na brzegu rzeki znikąd, niczym duch, pojawia się "dziecko nocy". Za dwie godziny mamy nocny pociąg do Waranasi (200 Rs.).

To moja pierwsza noc w przedziale sypialnym drugiej klasy. Na noc podnosi się ruchome oparcie siedzeń, podczepia łańcuchami, i w ten sposób powstaje leżanka. Trzy miejsca do spania w każdym rzędzie. Dolne, w ciągu dnia służące za siedzenie dla pasażerów, środkowe po podwieszeniu oparcia, i górne pod samym sufitem, otoczone kilkoma zakratkowanymi wiatrakami. Większość podróżnych preferuje środkowe i górne, z uwagi na mniejsze prawdopodobieństwo utraty dobytku, i możliwość odgrodzenia się od otaczającego chaosu. Wszystkie walizki i torby leżące na podłodze pod siedzeniami Hindusi przypinają długimi łańcuchami zamykanymi na kłódki. Mimo to wybrałem dolną leżankę, a plecak podłożyłem pod głowę. Utraciłem w ten sposób ok. 40% komfortu, ale kiedy spojrzałem na podłogę... nie, nie byłem w stanie zrobić tego swojemu plecakowi.

O szóstej rano byliśmy w Waranasi. Już na stacji powitał nas niemożliwy do opisania smród. Waranasi to miasto śmierci, tu dokonuje się dziesiątek, jeżeli nie setek kremacji dziennie, a prochy wrzucane są do Gangesu. Ale żeby aż taka siekiera, i to od razu "na dzień dobry"? 

Waranasi - pożegnanie

Długo nie pisałem. Jadę pociągiem do Kalkuty sam, bez Magdy. Rozdzieliliśmy się gdzieś w okolicy Sonauli (granica z Nepalem). Już w Delhi przypuszczałem, że to nastąpi. W Waranasi spędziliśmy noc w hotelu "Top Ganges" nad samym brzegiem rzeki (150 Rs. dwójka z łazienką). Wzdłuż całego miasta do Gangesu prowadzą schody (ghaty) na których odbywają się ceremonie pogrzebowe. Po tych schodach Hindusi zanurzają się w wartki obecnie nurt Gangesu, na rytualne kąpiele. Z uwagi na porę monsunową poziom rzeki jest wyższy o dobre 2 metry, i woda w kolorze kawy z mlekiem podmywa położone niżej domy. Przy brzegu, niedaleko miejsc gdzie odbywają się kremacje, owinięte w białe płótna i przystrojone girlandami z kwiatów ciała moczą się w rzece. Nie pomaga to zapewne w procesie spalania, ale to taki rytuał. 

Indie Indie fot. Robert Wasilewski
Pływaliśmy po Gangesie wynajętą łodzią, to naprawdę kosztuje trochę nerwów. Samo patrzenie na ludzi zanurzających się w tej najbrudniejszej chyba na świecie wodzie, myjących w niej zęby, pijących ją, przyprawia o ścisk żołądka. Na myśl, że moglibyśmy się wywrócić i wypaść za burtę dostawałem gęsiej skóry. Modliłem się, żeby nasz wioślarz dobrze znał geografię nabrzeża, woda stała przecież wyżej niż zwykle, i wystarczył moment nieuwagi, aby zaryć w coś dnem łodzi blisko schodów. Kilka razy silny prąd znosił nas na środek rzeki nie pozwalając podpłynąć do brzegu, a potężne, jak na rozmiary naszej łodzi wiry, opływające wysunięte na kilkanaście metrów potężne filary elektrycznych krematoriów, rzucały nami, grożąc zderzeniem z dużą prędkością z jakąś ścianą lub kolejnym filarem. 

Domy klęczące nad Gangesem sprawiają przygnębiające wrażenie. Klęczące dlatego, że większość z nich to już kompletne rudery. Kiedyś w czasach swojej świetności były pewnie malowniczymi pałacykami nad rzeką, teraz czarne od sadzy, omszałe, straszą pustymi oczodołami po oknach. Na parterze, na ghatach, życie przeplata się ze śmiercią, ale piętra są puste i martwe. Takie przynajmniej sprawiają wrażenie, nie widać tam żadnego śladu życia, zresztą wyglądają tak ponuro i posępnie, że sama myśl o tym, że ktoś mógłby tam chociażby wejść trąci lekką perwersją. Niektóre z nich są pomalowane na krzykliwe kolory, być może tam, chociaż z zewnątrz tego nie widać, toczy się jeszcze życie, co wcale nie usuwa trupiego wrażenia. Przeciwnie, te poczerniałe i poszarzałe, zachowują jaki taki majestat i grozę, pomalowane wyglądają jak gołe czaszki w perukach, wypudrowane i wymalowane szminką. Zwiedziliśmy także muzeum starej broni, po drugiej stronie rzeki. Miałem też okazję załapać się na masaż nad brzegiem Gangesu. 

Po zwiedzeniu elektrycznego krematorium dla biedoty (na pogrzeb rytualny mogą sobie pozwolić obecnie tylko ci, którzy mają dostateczną ilość drewna na spalenie całego ciała, tak aby zmniejszyć zanieczyszczenie rzeki - stąd najlepszym sposobem na obejrzenie takiej ceremonii z bliska jest zaoferowanie kupna kilku kilogramów opału), spacerując z Magdą po ghatach natknęliśmy się na "masażystów". Zaczynają od podania dłoni, potem jadą coraz śmielej, oczywiście mówią, że gratis, potem już rozkładana na ziemi mata i kompletny masaż całego ciała. Najgorsze jest to, że mają ręce myte w Gangesie i trą nimi po skórze naprawdę mocno. Ponieważ w dodatku miałem nogi i ramiona spalone słońcem na czerwono myślałem, że się wścieknę. W pewnym momencie miałem ochotę zerwać się z tej maty i zrobić gościowi własny masaż przy użyciu pięści, łokci i kolan. A Magda tylko stała z boku patrząc na moje tortury, i skręcała się ze śmiechu. Musiałem też zapłacić, przynajmniej "co łaska". Zaraz potem wróciłem do hotelu, solidny prysznic i wszystko do prania. Taaaa...

Rozmawiałem z Magdą o dalszej trasie, Stefan z siostrą jadą do Nepalu, ja planowałem do Kalkuty i stamtąd wzdłuż wybrzeża na południe. Magda jednak chciała jechać na Goa jak najszybciej, chyba umówiła się tam ze Ślązakami. Trochę się poprztykaliśmy i nie odzywaliśmy się do siebie pół dnia. 28.08 wieczorem, we czwórkę wsiedliśmy w autobus do Sonauli (170 Rs). Zdecydowaliśmy już, że się rozstaniemy, ale planowaliśmy jeszcze wspólny skok do Kathmandu. Tłukliśmy się całą noc, było strasznie ciasno, zaczął padać, a właściwie lać potworny deszcz. Rano byliśmy na granicy. Tropikalna ulewa, nie dawało się wyjść z autobusu. Mój parasol wystarczał w sam raz do osłonięcia plecaka i torby z aparatem. Po dotarciu pod wiatę, gdzie załatwia się formalności wizowe, wkurzyłem się sam na siebie. 

Magda z siostrą Stefana jeszcze tu nie dotarły, miały przyjechać spod autobusu inną rikszą, jak tylko deszcz zelżeje. Kiedy Stefan załatwiał swoją wizę, poznałem gościa, który właśnie uciekał z Nepalu. Prawie tydzień przesiedział w hotelu czekając na dzień bez ulewy, w końcu zrezygnował i jedzie w głąb Indii. Nie miałem ochoty powtarzać jego błędu, pożegnałem się ze Stefanem, i pod osłoną parasola wróciłem do autobusu. Niestety stały ich tam dziesiątki, i nie udało mi się już odnaleźć naszego, i pożegnać się z Magdą. Wskoczyłem do pierwszego, który zapuszczał silnik, i późnym wieczorem byłem z powrotem w Waranasi. Będzie mi trochę brakowało Magdy, zawsze to druga para oczu, teraz będę musiał radzić sobie sam, cały czas trzymać oko na plecaku, w pociągach i autobusach spać z otwartymi oczami. Jakoś sobie poradzę, ona na szczęście nie została sama, więc nie muszę mieć wyrzutów sumienia. Poza tym sama zaproponowała, żeby każde z nas pojechało swoją trasą. Nie tak to sobie wyobrażaliśmy wyjeżdżając z Warszawy, ale trudno. 

Na dworcu zarezerwowałem bilet na następny dzień do Kalkuty (255 Rs). Gdy płaciłem, kasjer w okienku poprosił mnie o kwit poświadczenia legalnej wymiany dolarów. Byłem uprzedzony o tego typu praktykach, i po kilku minutach poszukiwań wyciągnąłem z plecaka adekwatny świstek, opiewający na kwotę 100$ po kursie 46.8 Rs, i uwalniający mnie od zarzutu walutowego sabotażu, i podstępnego rycia pod indyjską gospodarką. W Indiach bilety kolejowe kupuje się z przynajmniej dobowym wyprzedzeniem, gdyż pasażerów jest kilka razy więcej, niż miejsc w pociągach. Hotel "Top Ganges" był za daleko od stacji, więc nie mając przewodnika, zdecydowałem się zaufać rikszarzowi. Za 10 Rs. zawiózł mnie do oddalonego o niecały kilometr hotelu "Varuna" (250 Rs, dwójka z ciepłą wodą i telewizorem). 

Następnego dnia o 17-tej z minutami, wsiadłem w pociąg do Kalkuty. Bilet wskazuje datę 30.08. Nie mam kalendarza, ale po policzeniu dni wychodzi mi, że dziś powinien być piątek. To śmieszne, ale ta informacja nie jest mi do niczego potrzebna. Tu dni tygodnia nie mają znaczenia. Ulice i sklepy w niedzielę wyglądają tak samo, jak w każdy inny dzień, a na dworcach kolejowych, na peronach i do kas kłębią się tłumy, bez względu na porę dnia. Pewnie z tego powodu, pisząc nie zwracałem na to uwagi, i nie dzieliłem tekstu codziennym wstawianiem dat. Na szczęście, mimo to, nie powinno być kłopotu z obliczaniem tego, po przejrzeniu tych notatek zauważyłem, że jak do tej pory, jakoś tam zawsze odznaczałem każdą kolejną noc.

Dochodzi wieczór. W Kalkucie będę ok. 8-ej rano. Tym razem mam środkową "koję". Rozmawiam z młodym Koreańczykiem. On już opuszcza Indie, z Kalkuty leci do Seulu. Widząc jak wiercę się z plecakiem pod głową, daje mi swojego małego podróżnego "jaśka". Razem ze swoim kumplem (Japończykiem) częstuje mnie chińskim piwem (skąd oni je wytrzasnęli? niezłe) i chipsami. Normalnie, ze względów bezpieczeństwa nie przyjąłbym poczęstunku od obcych w pociągu i to na noc, ale do Japończyków mam zaufanie. Do późnej nocy gadamy o piłce nożnej. Obydwaj są pod wrażeniem gry polskiej reprezentacji (znali nawet nazwiska naszych piłkarzy) i zapewniają mnie, że awans na ich mistrzostwa mamy jak w banku.

Kalkuta

Szósta rano, za oknami zostało miasteczko Bardwan. Japończyk przeglądając mapę obwieścił, że właśnie minęliśmy Zwrotnik Raka. Cholera, nie zauważyłem, nigdy nie gapię się przez okno, kiedy trzeba. Dwie godziny później dojeżdżamy do Kalkuty. Na peronie pożegananie jakbyśmy znali się z 10 lat, i ruszam na poszukiwanie hotelu. Tu lekkie rozczarowanie. Ponad godzinę, z plecakiem na ramionach kręcę się wokół dworca i mostu Howrah, i wszędzie brak miejsc. Wracam na dworzec, na śniadanie. Zaczyna się robić gorąco, już się co prawda do tego przyzwyczaiłem, ale z plecakiem nie zajdę daleko. W Kalkucie nie ma rikszy motorowych, tylko taksówki. Żółte "ambasadory", są ich tysiące, i są strasznie drogie. Dowiedziałem się już, że najwięcej tanich hoteli jest na Park Street, ale to dosyć daleko od dworca, i kierowcy żądają nawet po 500 Rs za kurs. Z mapką z informacji turystycznej w ręku idę pieszo. Po przemierzeniu mostu Howrah, i po jakichś 3 kilometrach zrezygnowałem. Plecak ważył tonę, ulice ruchliwe, chodniki popękane i krzywe, co kilka metrów sterta śmieci. Zauważyłem jednak motoriksze, ale co z tego, jeżeli ich możliwość poruszania się po mieście jest bardzo mocno ograniczona.

Kalkuta to wielkie miasto, i widocznie władze chcą utrzymać jaką taką przejezdność głównych arterii. Tysiące kłębiących się we wszystkich kierunkach małych pojazdów, sparaliżowałoby pewnie całe centrum. Nie wspominając o tym, ze lobby taksówkowe jest potężniejsze od rikszowego, a tu każda rupia jest na wagę złota. Łapię taksówkę i wykłócam stawkę 120 Rs. Zamiast na Park Street, szofer wiezie mnie do 5 gwiazdkowego hotelu "Park". Taaa... Teraz za dowiezienie na właściwy adres zażąda wyższej ceny. Cholera by ich wzięła, czy oni naprawdę są tacy tępi, czy to taki rodzaj hochsztaplerki? Odwieczny dylemat, i to nie tylko w kontekście hinduskich rikszarzy i taksówkarzy. Wysiadam, i resztę drogi pokonuję pieszo, na szczęście to niedaleko. Ląduję w hotelu Green Star. Mikroskopijny pokoik bez okna, z łazienką - 250 Rs. Wielkie miasta są bardzo drogie i męczące, te duże odległości jakie trzeba pokonywać "na wyczucie", aby gdzieś trafić. Nie sposób poznać całego miasta w dwa dni, a riksze przestają być tanie, kiedy jeździ się nimi kilka razy dziennie. Muszę sobie kupić Lonely Planet "India" jaki miała Magda.

Kosztował 8$. W Polsce taki sam kosztuje 20$. Mój hotel, podobnie jak dziesiątki innych, mieści się na granicy dzielnic "szklanych domów" i starych, prawdopodobnie pamiętających jeszcze kolonialne czasy, ceglanych kamienic, obecnie slumsów. Brukowanymi uliczkami przemykają wychudzone, bose sylwetki ciągnące pod pachami dyszle rikszy. "Miasto radości". Zatrzymuję jednego i pytam, czy wie, gdzie jest schronisko Matki Teresy. Oczywiście, że wie. Żaden Hindus nigdy nie przyzna się, że czegoś nie wie. A już na pewno nie rikszarz lub taksówkarz. Będzie jeździł w kółko lub zawiezie cię do jakiegoś sklepu, gdzie ma prowizję od przyprowadzonego klienta. Widzę, że mój również biegnie bez przekonania. Znowu mam wyrzuty sumienia, bo facet ma może ze 35 lat, a wygląda jakby miał 60. Szkielet. Mógłbym przysiąc, że widzę białe kości prześwitujące przez brązową skórę. Ale inaczej przecież nie zarobi. Kupuję mu colę. Mimo, że to ja jestem tu obcy, nabieram pewności, że on nie wie, gdzie mnie zawieźć. 

Traci siły biegając bez celu po krętych, wąskich uliczkach. "Mother Teresa, charity" wyjaśniam mu jeszcze raz. Kiwa głową, ale widzę, że nic nie rozumie. Ręce mi opadają. Nagle dostrzegam dwie idące ulicą postacie sióstr w białych szatach. Wskazuję mu je, i po błysku w oczach poznaję, że teraz już zrozumiał. Teraz już biegnie szybko, sprawnie pokonując dziury w chodniku. Ponownie mijamy te same budynki, i kierujemy się w przeciwną stronę. Domy z czerwonej cegły, poszarzałe z brudu, wyszczerbione, snujący się ulicami bez celu żebracy patrzą na mnie okrągłymi oczami. Nagle fragment śnieżnobiałej ściany, na samym środku obskurnego muru. W centrum białej plamy czerwona komunistyczna swastyka - sierp skrzyżowany z młotem i radziecka gwiazda. Pobielono kawałek budynku tylko po to, aby ten symbol zła i upodlenia prezentował się elegancko i efektownie. Co chwila zauważam kolejne, prawie każda rudera ma przynajmniej jeden fragment pomalowanej na biało ściany. Na nich "ołtarzyki" komunizmu. 

Tutaj, w tej nędzy, ta zaraza rozprzestrzenia się jak ogień. Mają farbę na wymazywanie głupot na ścianach, ale gdyby im kazać pomalować nią swoje domy, to pukaliby się w czoło i narzekali, że są na to za biedni. Inna sprawa, że ci którzy to wymalowali lub zapłacili za farbę, sami raczej głodni nie chodzą, ale zamiast wydać te pieniądze sensownie wolą ogłupiać biedotę, licząc na wyhodowanie sobie kolejnego pokolenia niewolników. Czy oni będą w stanie kiedykolwiek zrozumieć, że to właśnie socjalizm i jego pochodne prowadzą do nędzy? Chyba nie, czyli nie ma już dla nich ratunku. Na stalowym parkanie dostrzegam "faszystowską" swastykę. Na szczęście nie jest to graficzna ilustracja narodowego socjalizmu. Tutaj jest to symbol religijny, związany ze słońcem. Jesteśmy na miejscu. Płacę Hindusowi umówione 30 Rs, i krzyczy na mnie, że należy mu się więcej, tyle się przecież nabiegał. Co prawda w połowie niepotrzebnie, z powodu własnej niefrasobliwości, ale o tym dyskretnie nie wspomina, ani o tym, że postawiłem mu colę.

W murach budynku panuje pełna powagi cisza. Nie dociera tu gwar ulic, ani nawet łoskot tramwajów, a powaga podkreślona jest przytłumionym śpiewem modlitwy, dochodzącym gdzieś z górnych kondygnacji. Siostry Misjonarki Miłosierdzia w milczeniu prowadzą nielicznych turystów do mieszczącego się w dużej sali grobu Matki Teresy. Teraz nie ma tu już hospicjum dla trędowatych, tylko klasztor i muzeum. Pytam o pozwolenie na zrobienie zdjęcia, niechętnie wyrażają zgodę. Daję 200 Rs, i reszta posiadaczy aparatów również sięga do portfeli. Ile rozdałem żebrakom do tej pory? Muszę z tym skończyć, inaczej sam tu zostanę.

Mam dosyć rikszarzy i do hotelu wróciłem piechotą. Nie chcąc tracić pieniędzy na dojazd do stacji, zarezerwowałem bilety do Puri na jutro, na 18-tą z minutami, w biurze turystycznym przy hotelu - bardzo drogo 300 Rs. Powinienem to zrobić rano jeszcze na dworcu, kosztowałoby połowę taniej, ale zaabsorbowany poszukiwaniem hotelu zapomniałem. Za lekkomyślność trzeba płacić. W knajpie w naszej dzielnicy spotykam Koreańczyka z pociągu. Świat naprawdę jest za mały. Wylatuje jutro. Znów siedzimy do późnej nocy.

Następnego dnia rano, wybieram się pod katedrę św. Pawła. Dosyć daleko. Motocyklową rikszą dojeżdżam do ostatniej ulicy dozwolonej dla tych pojazdów. Dalej pieszo. Miałem ochotę porozmawiać z wielebnym Jamesem Steevensem, pastorem i opiekunem sierocińca. Oczywiście go nie zastałem, a katedra zamknięta. Uciekam przed słońcem do pobliskiego planetarium, pół godziny spektaklu, i pieszy powrót do hotelu. To było bardzo ambitne zadanie, z uwagi na odległość i stopień dokładności mapki z przewodnika, ale do pociągu miałem ponad 6 godzin. Udało się, trafiłem, po prawie czterech godzinach kluczenia po mieście. Niestety, nie wyszło to na dobre moim sandałom, podeszwa pękła w połowie. Prysznic i na dworzec.

Ledwo wyrobiłem się na pociąg. Wyszedłem z hotelu półtorej godziny przed odjazdem. Planowałem wziąć taksówkę, umówiłem się już nawet na niezłą cenę - 150 Rs. Niestety, po przejechaniu zaledwie 200 metrów utknęliśmy w jakiejś demonstracji. Patrzyłem z niepokojem na zegarek, godzina i 10 minut do pociągu, a tłum gęstniał z każdą minutą. Po kłótni z taksówkarzem - uważał że za te 200 metrów należy mu się połowa należności - z plecakiem na ramionach i językiem na wierzchu, przeciskałem się przez rozwrzeszczaną tłuszczę. Moja mapka z przewodnika nie obejmowała tej części miasta, i kierowałem się zupełnie na oślep. Kiedy pytałem o drogę do dworca kolejowego, każdy wskazywał mi inny kierunek. Nawet policjant nie umiał wskazać drogi. Szczęka mi opadła. Udało mi się wydostać z rejonu demonstracji, i ponownie próbowałem złapać taxi. Niestety oddaliłem się od dworca i kierowcy podawali astronomiczne ceny, bez gwarancji, że znowu nie utkniemy gdzieś po drodze, starając się ominąć tłum. 

Indie Indie fot. Robert Wasilewski
Nagle zorientowałem się, że znowu utknąłem, tym razem jednak w stadzie... owiec. Stado owiec w centrum miasta, naprzeciwko kolorowych witryn sklepów i banków! Pędzone przez grupkę chłoszczących je trzcinami mężczyzn, niezdarnie próbują utrzymać szyk. Każda ma na grzbiecie namalowaną czerwoną plamę. To chyba na wypadek, gdyby gdzieś z naprzeciwka ktoś pędził inne stado. Zawsze jest szansa, że będą miały plamki innego koloru lub nie będą oznakowane wcale. Wtedy się nie pomieszają, i każdy odróżni swoje. Bardzo praktyczne. Tego już było dla mnie za dużo, nawet jak na Indie i Kalkutę. Zdesperowany wepchnąłem się do pierwszego lepszego autobusu miejskiego. Pytam o dworzec. Kręcą głowami. 

Na następnym przystanku, palcem wskazują mi inny autobus. Wskoczyłem w biegu, i jadę wisząc na schodkach. Konduktor niczym w "Zmiennikach" Barei, po głowach ściśniętych pasażerów przeciska się inkasując za bilety. Aby wyjąć pieniądze (4 Rs.) muszę puścić poręcz przy drzwiach. Plecak wyciąga mnie na zewnątrz, i inni pasażerowie w tym czasie trzymają mnie za fraki zabezpieczając przed wypadnięciem (autobusy nie mają drzwi, ani szyb w oknach). Na dworcu jestem na styk. Cały mokry, ale tylko 4 rupie. To lekcja na przyszłość, tam gdzie tylko się da trzeba "rozkminić" system komunikacji miejskiej. Co prawda, z uwagi na panujący tam zawsze tłok "będzie bolało", ale przynajmniej pozwoli uniknąć kłótni z rikszarzami nie dotrzymującymi umów, no i będzie dużo taniej.

Próbuję przyzwyczaić się do górnej leżanki, i nie bardzo mi to idzie. Może dlatego, że mam ponad metr osiemdziesiąt, i wciśnięty w niewiele ponad półmetrową wnękę między niebieskim materacem, a najeżonym wiatrakami sufitem odczuwam coś na kształt klaustrofobii. Do tego jeszcze ten plecak pod głową. Każda próba podniesienia się na łokciach grozi uderzeniem głową w sufit, lub co jeszcze gorsze, w okratowania terkoczących wiatraków. Z tymi wiatrakami to jakaś kara boska. Oczywiście w dzień, próba wytrzymania bez nich, to sport więcej niż ekstremalny. Kiedy staną na zaledwie pięć minut, człowiek robi się mokry w mgnieniu oka, pod wpływem samej tylko pracy mięśni klatki piersiowej w walce o łyk powietrza. Ale w nocy, niczym Mr. Hyde przemieniają się w zionące przenikającym zimnem potwory. Jeżeli jeszcze śpi się kilka centymetrów od nich, to katar (w najlepszym wypadku) murowany. 

I ten wiatr wiejący prosto w ucho z otwartego okna. Te okna zaspawane poziomymi, stalowymi prętami to też fajny patent. W razie jakiejś katastrofy, w ilości których indyjskie koleje przodują w światowych statystykach lub pożaru, 90% pasażerów usmaży się żywcem, potem wystarczy już tylko wymieść popiół i truchło, pomalować i skład gotowy do dalszej jazdy. Można opuścić szyby, ale wymaga to zmagań z podwójnie oporną materią. Pierwsza to przedpotopowy system dźwigni i kołków, do podnoszenia i opuszczania okien, druga (bardziej oporna), to namówienie do tego reszty Hindusów. Wolą okutać się nieskończoną ilością koców, sari i prześcieradeł, niż zabezpieczyć organizm przed wyziębieniem tak prostackim sposobem, jak przymknięcie okna i przykręcenie wiatraka. Jakiś idiota zaczął w dodatku czytać hinduskiego "Times’a" i nie pozwala zgasić światła. Jedenasta w nocy, a temu się zebrało na pogłębianie intelektu. Jarzeniówka pół metra od mojej głowy świeci mi prosto w oczy, a wokół mnie, niczym myśliwce pikują setki przyciągniętych światłem muszek i komarów. Każdy kąsa znienacka, podstępnie i boleśnie. Przypominam sobie, że już ze dwa dni nie brałem Paludryny przeciwko malarii. 

Słychać miarowe uderzenia podkutych butów. Korytarzem przechadza się wojskowy patrol, pilnujący porządku i bezpieczeństwa pasażerów. Co kilka kroków zaglądają pod siedzenia, i obmacują leżące tam torby i walizki. W razie wątpliwości bezpardonowa rewizja. Co prawda od kilku miesięcy nie słychać o bombowych zamachach w pociągach, ale przecież nie znacie dnia, ani godziny... Patrząc na ich uzbrojenie odczuwam mieszankę rozbawienia i szacunku. Jeden z nich ma na plecach karabin, lub raczej muszkiet, który wygląda jak ładowany jeszcze przez lufę zabytek z czasów królowej Wiktorii. Nowoczesne Uzi pod pachą drugiego usuwa wrażenie typowej tu prowizorki. Z drugiej strony, patrząc na lufę przedpotopowego muszkietu, próbuję sobie wyobrazić kaliber naboju. Wychodzi mi grubość i rozmiar czegoś w rodzaju baterii R-20. Takim pociskiem można pewnie poszatkować nosorożca. Na szczęście jeden z wojaków zgasił światło. Nareszcie.

Puri

Piąta rano, Puri. Jest już widno, chociaż słońce jeszcze ziewa. Zostanę tu chyba ze dwa dni, mam ochotę wybrać się do leżącego jakieś 35 km stąd Konarak. Kasy są jeszcze zamknięte, i nie mogę kupić biletu na dalszą podróż do Madras (Chennai). Otwierają dopiero po ósmej. Wychodzę przed dworzec, i jak zwykle rzuca się na mnie tłum rikszarzy. Podaję nazwę hotelu z przewodnika, i cenę 10 Rs. Zgadzają się wszyscy, tzn. są za, a nawet przeciw. Wałęsa byłby dumny, że nawet tutaj ma wiernych uczniów. Każdy zgadza się bowiem, żebym jechał jego rikszą, ale nie odpowiada mu cena. To zdumiewające, w jaki sposób oni potrafią mówić "tak" i "nie" jednocześnie. Stanowczo się tu marnują, mają najlepsze predyspozycje do polityki i pracy umysłowej. W końcu jeden zgadza się na 15 Rs. 

Puri to już jakby przedsmak południa, tego bajecznego południa Indii z lasami palmowymi, i tysiącami kolorowych świątyń, gdzie zawsze tak mnie ciągnęło. Hotel "Beach Hut" rzeczywiście leży kawałek od stacji, pokój z łazienką, od strony morza 150 Rs. Niestety widok przesłania wznoszona konstrukcja innego hotelu, ale słychać przynajmniej uspokajający szum fal. Mała niedogodność - check out time o ósmej rano następnego dnia, we wszystkich dotychczasowych hotelach na ogół o dwunastej, lub 24h. od momentu zameldowania. Rikszarz pyta, czy będzie mi jeszcze potrzebny, i odpowiadam, że za dwie godziny chciałbym pojechać z powrotem na dworzec. Jest wniebowzięty i obiecuje, że zaczeka przed hotelem. Prysznic i śniadanie w hotelu. Tosty z żółtym serem i jajecznica 30 Rs. Hotel świeci pustkami, siedziałem sam w restauracji na przynajmniej 50 osób. Wpisując się do książki meldunkowej o bajkowych rozmiarach, zauważyłem tylko dwa inne, anglosaskie chyba nazwiska. 

Korzystając z chwili wolnego czasu wyszedłem na plażę. Puri było kiedyś słynnym kurortem, teraz każdy turysta wywołuje tu sensację. Nic dziwnego zresztą, plaża brudna, zanieczyszczona glonami i wodorostami wypluwanymi przez ocean w porze monsunowej, w dodatku sterty odpadków wyrzucanych przez rybaków z pobliskich wiosek. Mimo wczesnej pory słońce grzeje mocno, ale woda prawie lodowata. Duże rozbijające się o siebie fale zniechęcają kilku miejscowych amatorów kąpieli. Stojący najbliżej, po pas w wodzie młodzieniec, uderzony z przodu nadchodzącą i chwilę później powracającą od brzegu falą znika pod wodą, i wynurza się dopiero kilkanaście metrów od brzegu, zawzięcie pracując rękami, aby poczuć pod nogami dno, zanim kolejny odpływ zniesie go w kierunku otwartego morza.

Kupiłem bilety na jutro (03.08) - 20.47 - do Madras (Chennai). Niestety pociąg nie odjeżdża z Puri, ale z odległego o niecałe 100 km. Bhubaneśwar. Znowu kłótnia z rikszarzem. Nie ustalałem z nim ceny zakładając, że chodzi o 15 Rs, tak jak ze stacji do hotelu, i po kolejnej piętnastominutowej sesji, mój i tak nienajlepszy stosunek do rikszarzy znacznie się pogorszył. Zaczynam stawać się rasistą.

Kierując się mapką z przewodnika odnalazłem miejsce odjazdów lokalnych autokarów. Półtorej godziny później, niemiłosiernie wyklepany "Tata" dowiózł mnie do Konarak. Ledwo wysiadłem, a już podbiegła do mnie zgraja handlarzy i naganiaczy. Pierwszy z nich, ruchem ekshibicjonisty rozchylającego płaszcz, wyciągnął zza pazuchy plik pocztówek przedstawiających kopulujące kamienne figurki w setkach pozycji. Na jego twarzy malowała się mieszanka konspiracji i triumfu. Mimo, że Indie są ojczyzną Kamasutry, panuje tu raczej wiktoriańska obyczajowość, całujące się (ale tylko bardzo powściągliwie) publicznie pary cudzoziemców mogą jeszcze liczyć na umiarkowaną tolerancję, o ile nie ma to miejsca w "świętym miejscu". Ale już takie zachowanie Hindusów zostanie szybko i zdecydowanie napiętnowane. 

Stosunek do "świerszczyków" niewiele odbiega tu od islamskiego, aczkolwiek może wrogość do erotyki nie jest tak ostentacyjnie okazywana. Przypuszczalnie jednak nawet za posiadanie "playboya" można by zapłacić grzywnę. Trudno się więc dziwić, że handlarz był niezwykle dumny ze swojego przenośnego "sex shopu". Zdjęcia przedstawiały bowiem pozycje kamiennych figurek, zdobiących ściany znajdującej się tu starożytnej świątyni, a więc z uwagi na zabytkową wartość obiektu, trudno je było podciągnąć pod wytwór współczesnej pornografii. Być może duma sprzedawcy wynikała po trochu stąd, że myślał, iż otwiera wrota raju przed nieuświadomionym przybyszem z kraju, gdzie krowy chodzą w majtkach. Usłyszałem też coś, co wmurowało mnie w ziemię. Za wejście do świątyni cudzoziemcy muszą zapłacić 10$. Nowe rozporządzenie. 

Indie Indie fot. Robert Wasilewski
Pod kasą biletową stoi wycieczka Japończyków (Japończycy są wszędzie) i Australijczyków. Wszczynamy bunt. Oni jeżdżą po całych Indiach już kilka tygodni i opowiadają, że teraz wszędzie jest tak samo, i za oglądanie co lepszych miejsc trzeba słono płacić. Mam tego dosyć. Australijczycy też. Ustaliliśmy, że tylko zdecydowany bojkot może wychować tych ekonomicznych nieuków. Jak twierdzą okoliczni sprzedawcy pamiątek, od czasu wprowadzenia tego, jak sami przyznają obłąkanego cennika, liczba turystów odwiedzających to miejsce spadła więcej, niż o połowę. Japończycy płacą zgrzytając zębami, ale u nich sex to sport narodowy. Pieszo kieruję się do Konarak Beach. Zatrzymuję jadącą po drodze rowero - furmankę, i za 10 Rs, pokonuję te 3 kilometry w pięć minut. Zanim jednak doszedłem do plaży, niebo prawie w ułamku sekundy z błękitnego zrobiło się stalowoszare. Jestem w Indiach wystarczająco długo, aby wiedzieć, co to oznacza, zwłaszcza w porze monsunu. 

W ciągu może kilku sekund pojedyncze krople wody ostrzeżenia i moment później pionowa ściana deszczu, 10 litrów na sekundę, na metr kwadratowy. W ostatniej chwili dopadłem daszku przy pobliskim sklepiku. Mój aparat nie przeżyłby tego nawet w "wodoszczelnej" torbie. Stoję teraz popijając colę za colą, aby w ten sposób usprawiedliwić swoją obecność, i drepczę z nogi na nogę uciekając przed strugami wody, którym udało się pokonać kryte popękanymi gontami poszycie. Po pół godzinie ulewa ustała równie gwałtownie jak się zaczęła, a słońce wróciło na swoje miejsce. W biegu wskoczyłem do autobusu jadącego do Puri.

Fabryka bogów

Indie Indie fot. Robert Wasilewski
Ujechaliśmy może z 10 minut, gdy za oknem zauważyłem stojące w środku dżungli wiklinowe altany, a w nich dziesiątki kamiennych posągów. Jakiś warsztat rzeźbiarski. Fabryka bogów. Jadąc z Puri musiałem patrzeć w okna po przeciwnej stronie i dlatego nie zauważyłem tego wcześniej. Bez zastanowienia uderzyłem pięścią w blaszany dach autobusu, kierowca stanął i wysiadłem. Idąc tropem posążków dotarłem do warsztatu. Kilka pochylonych postaci w skupieniu stuka młoteczkami w tnące granitową skałę dłuta. Jeden z nich mnie zauważył, i z wykręconą szyją patrzy na mnie jak na tygrysa bengalskiego nie przerywając pracy. W ostatniej chwili opamiętuje się, i przenosi wzrok na dłuto. 

Fragment, który wykuwa jest tak koronkowo precyzyjny, że jeden nieostrożny ruch grozi katastrofą. Nie chcąc przeginać (nikt nie lubi, aby mu podczas pracy patrzeć na ręce) odchodzę dalej. Dwóch rzeźbiarzy zaczyna właśnie wstępną obróbkę kamiennego bloku. Jedna rzeźba w zależności od rozmiaru, zajmuje od 3 miesięcy do pół roku. Pytam, czy zdarzyło im się kiedyś, jednym nieostrożnym uderzeniem dłuta popsuć efekt całej półrocznej pracy. Po wzroku starszego poznaję, że woli nie odpowiadać na to pytanie. Wyciągam aparat i celuję obiektywem w pochylone sylwetki. Trzask migawki, i ręce z młotkami zastygają na moment w powietrzu. Wiem, co mają ochotę mi powiedzieć, i odchodzę przyjrzeć się ukończonym rzeźbom. Stojące między bujną roślinnością lasu, są piękne i wyglądają jak żywe. Zamykam oczy, i wydaje mi się, że słyszę dźwięk wydobywającej się z piszczałki melodii... 

Indie Indie fot. Robert Wasilewski
Bogowie hinduscy, figurki Buddy - kupują je głównie świątynie, ale nie brakuje i odbiorców prywatnych, resztki rodzin maharadżów, biznesmeni. Koszt jednej to ok. 150 tys. Rs. Nagle skamieniałem bardziej, niż otaczające mnie posągi. Naprzeciwko rzeźba nagiej kobiety, siedzący akt z czarnego kamienia. Na tle tych tajemniczych, kilkurękich, rzeźbionych z koronkową precyzją, z tysiącami misternie wykutych szczegółów, i owianych mistyczną tajemnicą postaci, gładkie kamienne ciało kobiety wygląda tu dziwnie obco. Natychmiast pytam, kto to zamówił. Artysta śmieje się i odpowiada, że to tylko taki żart, próba rzeźby "egzotycznej". Tylko 10 tys. Rs, kusi mnie ze śmiechem. No cóż, gdyby nie ważyła 70 kilo, może...

Przerwa w pracy, jeden z nich przynosi mi małą miseczkę ryżu polanego sosem z pędami jakichś roślin. Kilku z nich ostrzy prymitywne narzędzia. Patrząc na połamane połówki dłut, młotki bez trzonków, powyszczerbiane brzeszczoty, i napędzane systemem przemyślnie powiązanych sznurków koła szlifierskie, wyglądające jak szczytowe osiągnięcia techniczne epoki neandertalskiej, nie mogę się nadziwić pięknu końcowego efektu ich pracy. Takich narzędzi nie wziąłby do ręki żaden "artysta" w Polsce, czy w Europie, przyzwyczajony do państwowych dotacji z Ministerstw Kultury. Te warsztaty są jednocześnie ich domami, nie ma tu elektryczności, godziny pracy odmierzane są słońcem, przebijającym się przez bujną roślinność. A słońce jest już coraz niżej, rzeźbiarze powoli sprzątają swój warsztat. 

Wracam na ziemię, dochodzi 16-ta, a na kolację jestem zaproszony do rybackiej wioski na rybę prosto z morza. Oczywiście w warunkach hinduskich, zaproszenie oznacza przynajmniej jakieś "co łaska", ale niech im tam, nigdy nie byłem w rybackiej wiosce, na pewno będzie ciekawiej, niż w pustej restauracji w hotelu, i mimo wszystko raczej taniej. Na pożegnanie pytają mnie skąd jestem, pierwszy raz trafił tu do nich jakiś turysta. Poczułem się jak spadkobierca Kolumba, Vasco da Gammy i Magellana razem wziętych. Warto było wyskoczyć z autobusu w środku lasu, tylko jak teraz wrócić do Puri? Szosa jest pusta, z tego co pamiętam autobusy powinny jeździć przynajmniej raz na godzinę, ale jeśli ostatni już był? To byłby klops, musiałbym tu zostać do rana.

Czekałem ponad godzinę, siedząc na przydrożnym głazie, i kiedy już miałem wracać do warsztatu, na horyzoncie zamajaczył kontur autobusu. Na szczęście kierowca nie wziął mnie za fatamorganę, i po godzinie byłem w hotelu. Mój gospodarz już czekał w recepcji. Wioska rybacka leży może z pół kilometra od hotelu. Kiedyś przybywały tu setki turystów, zapewniając zbyt rybakom. Teraz łowią już prawie tylko dla siebie, hotele zamawiają może ze 20 % połowu. Mój gospodarz ma na imię Aśri (chyba, bo piszę fonetycznie jak słyszę), sześcioro dzieci, zepsutą łódź i porwane sieci. Zaczynam wątpić, czy kolacja w wiosce będzie tańsza, niż w hotelu. Kluczymy między ceglano - drewniano - wiklinowo - bambusowymi chatkami. Długie i wąskie łodzie wyciągnięto na plażę, aby nie porwały ich fale sztormu. Wszędzie na kołkach porozciągane sieci. Wokół nich krzątają się kobiety, czyszcząc je z ostrych muszli i wodorostów. 

Nagie, brudne dzieci biegają wkoło, zdumione moim widokiem. "Hallo sir, give me one rupii, give me pen" przekrzykują się. Aśri osłania mnie przed nimi jak może, ale i tak będą za nami biegły. Kilka kobiet karmiących odsłoniętymi piersiami, na mój widok chowa się do chat. Wreszcie jesteśmy. Już na mnie czekają, po kolei jego ojciec, matka, siostra, żona i dzieci. Dzieciom daję torebkę cukierków kupionych po drodze. Wnętrze małej chatki pomalowane na zielono, kilka ręcznie struganych stołków i półek, na których parę odrapanych książek i rodzinnych zdjęć. W kącie przedpotopowy telewizor (zepsuty). Chatkę oświetla wisząca goła żarówka. Na środku rozłożona na podłodze kolorowa serweta, na niej duży, dymiący jeszcze półmisek z ryżem i kilka mniejszych rondelków. Tylko jedno miejsce. Dla mnie. 

Matka Aśriego nakłada mi na talerz zawartość rondli. Pieczone na kilka sposobów kawałki ryby w różnych sosach. Za dużo tego jak dla mnie samego, ale za mało nawet dla połowy z nas. Teraz jedząc sam czuję się bardzo głupio. Próbuję zaprosić ich do "stołu", ale kiwają głowami, czekając tylko na moje skinienie. Jeszcze herbaty, ryżu? No, ryżu to tu pewnie jeszcze nie braknie, ale oni nie mogą sobie pozwolić na zjedzenie tych kilku ryb, złowionych w trudnym monsunowym okresie. Kolacja była naprawdę wspaniała, ryba wzorowo oczyszczona z ości, wszystko doskonałe, i co najważniejsze przyprawione delikatnie, w sposób możliwy do przełknięcia dla białego, połową zużywanego zazwyczaj pieprzu, papryki i curry. Żegnam się, i gospodarz z radością w oczach chowa do kieszeni ofiarowane mu 70 Rs. Gościnność gościnnością, ale żyć przecież trzeba.

Rano lekkie spięcie w hotelu. Mimo, że gości jak na lekarstwo, mój recepcjonista bezceremonialnie przypomina mi, żebym do ósmej zwolnił pokój. Trochę to niewygodne, tutaj po całym dniu prysznic to jak zbawienie, a ja przecież mam pociąg po południu. Pytam go, czy pozwoli mi skorzystać z prysznica przed odjazdem, i każe mi zapłacić za to 50 Rs. Mówię mu, gdzie ma się pocałować (we wszystkich hotelach gdzie byłem, nigdy nie było z tym problemu, podobnie jak z przechowaniem bagażu) i wynoszę się. Długi spacer wzdłuż morza (plecak z zostawiłem w restauracji na plaży). Spotkałem mojego rikszarza. Zaproponował mi odwiezienie na dworzec, ale teraz już bez niedomówień 15 Rs. Powiedziałem mu o gościnności w hotelu, i zaproponował mi prysznic u siebie w domu (prysznic to przesada, okazał się wysoko zawieszonym kranem w drewnianej komórce, ale wystarczyło). Może zmienię stosunek do rikszarzy? Na stacji kupił mi bilet do Bhubaneśwar (kasjer w kasie lokalnej nie mówił po angielsku) i o kilka minut po 16-tej Puri pozostało już wspomnieniem. 

Madras

Jestem w Madras, chociaż tu używa się tamilskiej nazwy (Chennai). Jest 5 września, przyjechałem wczoraj o 17-tej. Podróż była w miarę przyjemna, przyzwyczaiłem się już do atmosfery indyjskich pociągów, tych żebrzących dzieci, pokrzykujących ochoczo handlarzy, i Hindusów jedzących bez przerwy zapakowane do termosów smakołyki. Poznałem młodego bogatego Hindusa z Kalkuty, jadącego na swój ślub do Madras. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że nie widział nawet jeszcze swojej przyszłej żony. Jest właścicielem kilku sklepów, dużo pracuje, poza tym, z jego społeczną pozycją nie mógł sobie pozwolić na wprowadzenie do rodziny kobiety spoza swojej kasty. Dlatego aranżacją ślubu zajęli się jego rodzice, na co on obojętnie przystał. Zapytałem go, co w takim razie, jeżeli jego narzeczona mu się nie spodoba? Optymistycznie odpowiedział, że tak źle może nie będzie, a w razie czego jest wystarczająco bogaty, aby zapewnić sobie szczęście poza małżeńskim łożem. I kto to wymyślił, że pieniądze nie dają szczęścia?

Planuję jechać dalej na południe do Kumbakonam, ale jak się zorientowałem, kolej nie najlepiej się do tego nadaje. Na szczęście naprzeciwko mojego hotelu są setki firm autobusowych, właściwie cała ta dzielnica zapełniona jest biurami podróży. Zatrzymałem się w "Regent Hotel" - 200 Rs, jedynka z łazienką. Hotel leży w bocznej uliczce i trafiłem do niego prawie cudem, zniechęcony niepowodzeniami poszukiwania według Lonely Planet. Te przewodniki nie są jednak tak doskonałe, jak się o nich mówi. Kilku proponowanych tam hoteli w ogóle nie było, a podawane ceny w pozostałych różniły się, niekiedy astronomicznie od rzeczywistych. Chodząc po mieście zauważyłem, że większość napisów jest już w języku tamilskim, jedynie większe sklepy i restauracje mają dwujęzyczne oznakowanie. W restauracji gdzie jadłem kolację, menu było opisane wyłącznie szlaczkami, tzw. "flowers letters" i to, że nie poszedłem spać głodny, zawdzięczam tylko miłosierdziu kelnera, który wpuścił mnie na zaplecze i pozwolił palcem pokazać, na co mam ochotę. I tak nie wiedziałem co to jest, wybierałem starając się domyślić smaku po kolorze i konsystencji. 

Indie Indie fot. Robert Wasilewski
Wieczorem wyszedłem kupić wodę i owoce, niestety już bez aparatu. Myślałem, że idę tylko kilka kroków, na pięć minut. Nagle na głównej ulicy naprzeciwko dworca kolejowego (jakieś 200 metrów od hotelu), usłyszałem głośną muzykę. Idąc za nią trafiłem do przykrytej daszkiem niewielkiej sceny. Po jej bokach, w kilku rzędach siedzieli, osobno mężczyźni i kobiety. Między nimi kapłan śpiewał coś na różne tempa, raz zawodził jak potępieniec, chwila później nawijał jak raper, klęcząc nad lampą, z której unosił się wysoki płomień. Na środku sceny w dzikim tańcu, lub raczej prawie w konwulsjach miotała się może 15 letnia dziewczyna, w żółtej obcisłej sukience. Wyglądało to tak niewiarygodnie, że w pierwszej chwili pomyślałem, że to jest silenie się i udawanie. Zmieniłem zdanie dopiero, kiedy po kilku minutach upadła na ziemię tracąc przytomność. Natychmiast podbiegło do niej dwóch młodych Hindusów tylko w przepaskach na biodrach, unieśli ją, zabrali ze sceny i ocucili kilkoma łykami wody z kubka. Dziewczyna ciągle słaniając się na nogach usiadła wśród pozostałych kobiet.

Przepchnąłem się przez gęstniejący wokół tłum. Zapytałem stojącego najbliżej Hindusa, co się dzieje. Niestety nasz angielski nie był kompatybilny, jak on mnie rozumiał, to ja nie rozumiałem jego, i na odwrót. Załapałem tylko, że chodzi o jakąś ceremonię, ale nie potrafił znaleźć angielskich słów, aby opisać jej cel, imiona bogów, które podawał jako patronów ceremonii też nic mi nie mówiły. Na scenę weszła kolejna tancerka, również młoda ładna dziewczyna, w różowej, lekkiej, zwiewnej sukience. Uniosła ręce nad głowę i ruchami derwisza zaczęła kręcić się w kółko. Siedzący wokół muzykanci rytmicznymi ruchami stukali w bębenki, kapłan zawodząc sypał w ogień płatki kwiatów, i kawałki materiału wyglądającego identycznie, jak ten z jej sukienki. Dziewczyna tańczyła płynnymi ruchami i widać było, że na tym etapie jeszcze całkowicie panuje nad swoim ciałem i umysłem. 

Powoli, powoli muzyka stawała się coraz bardziej agresywna i szybka, patrząc na ręce uderzające w bębenki przestałem widzieć pojedyncze palce, przypominało to raczej łopot ptasich skrzydeł. Jakby na ten sygnał, dziewczyna przestała się kręcić, i niewyobrażalnie szybkimi ruchami zaczęła przechylać się gwałtownie na boki. Jej ręce nie pozostawały w górze, tylko kreśląc magiczne kręgi wirowały wokół całego ciała. Znad lampy kapłana unosiła się woń palonych kwiatów i kadzideł, a gęstniejący dym oplatał tańczącą sylwetkę. Nie wiem ile to trwało, kilka lub kilkanaście minut, kiedy tańcząca dziewczyna z całych sił walczyła ze swoimi zmysłami. Nagle zaczęła rzucać się w sposób tak nieprawdopodobny, że po każdym jej ruchu myślałem, że roztrzaska się o deski w podłodze. Nie wiem, jakim cudem trzymała równowagę i ciągle stała na nogach. 

Walenie w bębny było tak silne, że prawie rozsadzało mi uszy, a tempo ciągle wzrastało. Jest taki moment, kiedy myślimy, że to już musi być koniec, że już szybciej i bardziej nie można. Ja też tak myślałem, co kilka sekund, i dopiero po kilku minutach przestałem, tak jakbym również stracił kontrolę nad swoim umysłem, nie czekając już spokojnie na nieuchronny koniec, ale tkwiąc w stanie zupełnego odrętwienia. Dziewczyna z pewnością nie była już sobą, jej głowa kręciła się wokół drgającego z częstotliwością kilku megaherców ciała, a rozpuszczone, długie, czarne włosy tworzyły unoszące się w powietrzu smugi, nie nadążając za ruchami szyi. Luźna dotąd sukienka, teraz przykleiła się do ociekającego potem ciała, co razem z jej szalonymi ruchami zaczęło nabierać charakteru tak bardzo erotycznego, że prawie na granicy wulgarności. Z odrętwienia wyrwało mnie łaskotanie na szyi, na koszulce zobaczyłem czerwone kropelki. Odruchowo przegryzłem wargę. 

Wróciłem wzrokiem na scenę, ale nie widziałem już tancerki, tylko wirującą różowo - czarną smugę. Wreszcie jednak nadeszło nieuchronne, i dziewczyna padła na deski. Każdy napięty, i pulsujący nadal bezwiednie mięsień jej ciała, był teraz widoczny pod mokrym materiałem. Pomyślałem z politowaniem nad nędzą masowej "ginekologicznej" pornografii, ta dziewczyna nie mając nawet pewnie takiego zamiaru, pokazała więcej, niż wszystkie Teresy Orłowskie świata razem wzięte, jeżeli ktoś tylko umiał to zobaczyć. Kiedy znoszący ją ze sceny Hindusi mijali mnie niosąc ją na rękach, jej ciało jeszcze drgało mimo, że była nieprzytomna. Strumienie potu spływały jej po szyi, ginąc w rowku między piersiami. Cholera, zresztą o czym ja tu piszę...

Wracając do hotelu kupiłem bilety do Kumbakonam na następny dzień na 22.40 - 140 Rs. Autokar powinien być luksusowy, co na nocną jazdę jak znalazł. Na straganie przed hotelem kupiłem ponad kilogramową kiść winogron za 15 Rs. No i oczywiście półtoralitrowa butelka wody za 12 Rs. Tej wody idzie 4 butelki dziennie, ale przeżyć bez niej nie sposób. Od pewnego czasu zaczynam oszczędzać, na początku jechałem tylko na coli, teraz piję jej nie więcej, niż dwie dziennie (0.33l - 10 Rs).

Następnego dnia wybrałem się w miasto. Z premedytacją skorzystałem z usług rikszarza - naganiacza, który oferował mi dwugodzinną jazdę po Madras, tylko za 40 Rs, pod warunkiem, że po drodze odwiedzę trzy wskazane przez niego sklepy. Nie muszę nic kupować, ważne tylko, żeby tam wejść. Zgodziłem się, gdyż i tak musiałem wybrać się na zakupy dla rodziny, dokąd jeszcze mam jakieś pieniądze, a dwie godziny jazdy po mieście kosztują przynajmniej ze 200 Rs. Madras nie jest specjalnie pięknym miastem, niewiele tu do oglądania poza nadmorskim parkiem Marina Beach. Większość budynków stanowią urzędy o kolonialnej architekturze, kilka kościołów i miniaturek hinduskich świątyń charakterystycznych dla południa. Typowe duże, portowe miasto, zatłoczone i męczące, ale trudno tak bez niczego mijać te miejsca o egzotycznych, tajemniczych nazwach, o których myśleliśmy w szkole na nudnych lekcjach geografii - po co każą mi się tego uczyć, i tak nigdy nie uda mi się tam pojechać.

Hinduskie sklepy. Trudno to opisać. Właściwie każdy Hindus od urodzenia jest biznesmenem. Nieważne, czy nędzarz, czy bogacz, smykałkę do robienia interesów, "bajerowania", naciągania i wciskania kitu ma każdy. Na początku, kiedy po kilku minutach przyglądania się przepychowi przeciętnego sklepu (sklepami w Indiach nazywa się na ogół tylko te wypełnione tysiącami dywanów, materiałów, ciuchów, biżuterii, rzeźb, figurek, i mniej lub bardziej kiczowatych pamiątek) byłem zdecydowanie wypraszany, nie "kumałem", o co chodzi. Dopiero, kiedy zrozumie się, że każdy hinduski taksówkarz i rikszarz, lub nawet zwykły przechodzień jest akwizytorem czegośtam, i ma prowizję od każdego turysty, wszystko staje się jasne. Drapieżność tutejszego marketingu wykracza poza premiowanie naganiaczy prowizją od kwoty zostawionej w sklepie przez turystę.

Wielu rikszarzy nagradzanych jest już tylko za to, że w ogóle przyprowadzą "klienta". Umowa między nimi wygląda w ten sposób, że po przekroczeniu przez turystę wrót sklepu rikszarz uruchamia stoper, i jeżeli właściciel nie wyrzuci delikwenta przed upływem pięciu minut, to rikszarz dostaje swoją działkę. Stąd właściciele nie mogą sobie pozwolić na pętanie się "jeleni" po sklepie bez celu, i od razu agresywnie oceniają ich "zdolność kredytową". Jeżeli już na wstępie nie powiesz, że interesują cię jedynie dywany od 1000$ w górę i takaż biżuteria, to zostaniesz delikatnie wzięty pod ramię i wyprowadzony z miłym uśmiechem krokodyla spoglądającego na owieczkę. Nie pomoże nawet, kiedy obiecasz, że na pewno coś kupisz. Musisz bowiem kupić przynajmniej za kwotę wyższą, niż potencjalna prowizja dla naganiacza, a ponieważ żaden sklepikarz nie ma pewności, czy przyszedłeś sam, czy za rogiem nie czeka już rikszarz z zegarkiem w ręku, reguły są nieubłagane. 

Pierwszy sklep, jaki odwiedziłem był jeszcze "normalny" i mój rikszarz miał tylko prowizję od utargu. Zostałem poczęstowany herbatą, sklepikarze pokazywali mi towar z przyjemnością, dyskretnie powstrzymując się od komentarzy, gdy mówiłem im, że jestem studentem, i stać mnie tylko na towar z najniższej półki. Czując się mimo tego dopieszczony jak święta krowa, kupiłem dwa szale z kaszmirskiej wełny, jedwabny krawat, damską torbę podróżną i kilka srebrnych drobiazgów, wzbogacając właściciela o 45$. Oczywiście, herbata herbatą, pieszczoty pieszczotami, ale o wszystko targowaliśmy się prawie godzinę, podnosząc głos i przy użyciu słów uważanych na ogół za nieprzyzwoite. Kiedy jednak dobiliśmy targu i pracownicy z namaszczeniem pakowali towar, na stole pojawił się kolejny dzbanek herbaty, i z powrotem zapanowała atmosfera imienin u cioci. 

Wizyta w drugim sklepie (po pierwszym rikszarz nie miał już żadnych wątpliwości, że moje zakupy dobiegły końca) w pełni potwierdziła zasadę life is brutal. Kiedy tylko zamknęły się drzwi, wytrawny kupiec od razu ocenił moje szorty i podkoszulek, i nie bawiąc się sentymenty poprosił mnie o pokazanie karty kredytowej. Gracja, z jaką zamknął za mną drzwi (o mało nie wypadły z futryn) wprawiłaby w zakłopotanie wszystkich przyjeżdżających szukać tu stoickiej medytacji, mistycznych uniesień oderwanych od "przyziemnego zachodniego materializmu", i innych tego typu durnot. Nie wiem w ogóle, skąd się biorą owe kretyńskie bajki, o tej całej "natchnionej atmosferze" tak poszukiwanej tu przez wszystkie "dzieci kwiaty". Wystarczy tylko przyjrzeć się Hindusom wsiadającym do pociągu lub autobusu - gdzie dla kobiet przeznacza się nawet oddzielne wagony i wejścia, aby nie zostały stratowane - aby się przekonać, że wszystkie te techniki medytacji służące odnalezieniu "wewnętrznego spokoju", to tylko pic na wodę. 

Hindusi nie znają słowa "przepraszam", obojętnie czy staną ci na nogę, czy dostaniesz łokciem pod żebro w drzwiach. To dla nich oczywiste, pierwszy jest ten, kto szybszy, i kto się lepiej przepycha, i tylko taki sam język rozumieją. Kilka minut przygotowywałem się psychicznie do odbycia "pańszczyzny" w ostatnim sklepie, i kiedy wreszcie ostatnie drzwi zatrzasnęły się za mną "z siłą wodospadu", odetchnąłem z ulgą. Never again. Piszę to siedząc z znajomej restauracji przy dworcu, gdzie kelner poznał mnie od razu, i nie fatygując mnie na zaplecze (pamiętał, że oddałem pustą tacę) przyniósł to samo, co wczoraj. Do autobusu mam jeszcze cztery godziny, które spędzę tu nad butelką coli, gdyż zaczął padać deszcz.

Nie wysiedziałem tam jednak długo, i poszedłem do kina na jakiś amerykański film. Stosunek Hindusów do dziesiątej muzy jest, najdelikatniej mówiąc, entuzjastyczny i jedyny w swoim rodzaju. Pisałem już, że ojczyzna Kamasutry jest krajem obyczajowo bardzo konserwatywnym, z czego wynikają pewne konsekwencje. Jedną z nich jest to, że Hindusów są w stanie zainteresować wszystkie filmy, ale tylko do ostatniego "momentu". Kiedy już wiadomo, że żadna pani nie pokaże nawet kawałka biustu, i pan z panią nie będą już udawali "ruchów niegodnych filozofa", publiczność natychmiast traci zainteresowanie, krzesełka trzaskają i sala pustoszeje. Kinooperator skończył projekcję, i na moją prośbę o dokończenie seansu (nie żeby ten film mnie szczególnie interesował, ale miałem jeszcze godzinę do autobusu), patrzył na mnie, jak na wariata. Co tam jest jeszcze ciekawego do oglądania?

Kumbakonam

Kumbakonam, pół do piątej nad ranem. Obudziłem się, kiedy kierowca uruchamiał silnik, i wyskoczyłem w ostatniej chwili, autokar jechał dalej. Spory dworzec, kilkanaście stanowisk odjazdów, wszędzie syf i brud, między drzemiącymi autobusami śpią krowy, i bezpańskie psy. Na dźwięk zapuszczanego silnika podnoszą się niechętnie i uciekają, wymyślając kierowcom w swoich językach. Jest ciemno i miasteczko jeszcze śpi. Przyjechałem tu zobaczyć kompleks świątyń, jakie kiedyś widziałem na filmie o Indiach. Według mapki to dosyć daleko, i nie wiem, czy czekać na dworcu do świtu, czy zapuścić się w ciemne miasto pełne wałęsających się watach bezpańskich psów. Poszedłem, i kiedy słońce wstało byłem u wrót pierwszej. 

Po minach mieszkańców miasteczka poznaję, że od lat nie było tu "turysty z kulawa nogą". Jestem lekko rozczarowany, nie tyle zewnętrznym widokiem, ale tym, że nie ma mowy o wejściu do środka. W takim razie nie zostanę tu na noc, teraz na śniadanie i autobusem dalej. Południowe stany Indii, a konkretnie Tamilnadu (gdzie obecnie jestem) i Kerala mają najgorzej rozwiniętą kolej. Wynika to z ukształtowania terenu, podmokłe rejony wzdłuż wybrzeża, i góry porośnięte tropikalnymi lasami w głębi subkontynentu. Autobus do Tanjavour odchodzi o 10-tej, i kosztuje 18 Rs. Państwowe autobusy są dużo tańsze od prywatnych, i za to dużo gorsze, te drugie kursują zresztą tylko na dłuższych trasach, natomiast przy krótszych odcinkach skazani jesteśmy na nienumerowane miejsca w zatłoczonych do ostatnich granic, i rozklekotanych "Tatach". Co drugi samochód lub autobus w Indiach jest made in "Tata". 

Ten olbrzymi koncern robi chyba wszystko, piłem już herbatę "Tata", myłem się mydłem o tej marce, takie same logo widziałem na odzieży. Na szczęście mam miejsce obok kierowcy, po drugiej stronie "wanny" z silnikiem. To miejsce specjalne, kierowca pozwala pasażerom wchodzić tam dopiero, kiedy już pojazd jest pełny. Jednak na widok białego, szofer protekcjonalnym gestem wskazał mi to najwygodniejsze miejsce. W odróżnieniu od ciasnych siedzeń za mną, było tam wystarczająco dużo miejsca, aby położyć plecak, i nadal pozostało ponad metr na wyciągnięcie nóg. Mina zrzedła mi kilka minut później, gdy autobus ruszył. Indyjskie drogi są bardzo wąskie, jeżeli coś nadjeżdża z naprzeciwka to, aby się wyminąć, jedno z aut musi zwolnić i zjechać na pobocze. Do tego w indyjskich miastach podział na ulicę, i chodnik dla pieszych jest umowny. Wszyscy tłoczą się tam, gdzie jest jeszcze chociaż metr wolnej przestrzeni. Ludzi, krowy, riksze rowerowe i motorowe tworzą zwartą masę, pierzchającą w popłochu na boki przed jadącym autobusem. 

Pamiętam, ile problemów sprawiało mi przechodzenie przez ulicę, nawet na pasach w dużych miastach. Pierwszą pułapką są reguły ruchu lewostronnego. Wchodząc na jezdnię, odruchowo oglądałem się najpierw nie w tę stronę co trzeba, i nie widząc niczego pewnie szedłem dalej. Ostre ryki klaksonów, i pisk hamulców z prawej strony nie raz uratowały mi życie. Ale nawet idąc "chodnikiem" trzeba mieć oczy dookoła głowy, i być gotowym na zachodzący tył jakiegoś auta lub skracającą sobie drogę rikszę. Tutejsze trzyletnie dzieci mają już refleks i orientację dorosłego. Teraz poznawałem tajniki indyjskiego ruchu drogowego metr zza przedniej szyby, i na widok mknącego z naprzeciwka autobusu lub ciężarówki, klika razy odruchowo przymykałem oczy. Kierowcy nie mają chyba ustalonych reguł, który z nich ma zwolnić i zjechać na pobocze, toczy się wtedy "wojna nerwów". Wraz z nieubłaganym zmniejszaniem się dystansu między pojazdami, jeden z kierowców musi spękać. Zwycięzca tego pojedynku trąbi wtedy na wiwat, a pokonany swoim klaksonem puszcza mu wiąchę. Zauważyłem też, że autobus nie jedzie do celu najkrótszą trasą. Zbacza co jakiś czas po kilkanaście kilometrów, aby zebrać pasażerów z okolicznych wiosek, przez co realna odległość i czas wydłużają się nawet trzykrotnie. Do Tanjavour, odległego zaledwie o niecałe 70 km, jechaliśmy ponad trzy godziny. 

Tanjavour

Tanjavour to typowe miasteczko południa. Architektura w połowie kolonialna, ratusz z górującą nad miastem wieżą z zegarem, i resztki brytyjskich ceglanych domów. Wszystko to porosłe już indyjską prowizorką budowlaną, i bezładnie oplecione milionami kilometrów kabli. Całość tonie w tej specyficznej, sennej atmosferze sjesty, której próżno szukać na północy. Już na oko widać, że południe jest bogatsze, nikt tu się nigdzie nie spieszy, nie ma prawie żebraków, i nawet rikszarze są za leniwi, aby naciągać pasażerów. Wolne miejsce znalazłem jednak dopiero w hotelu "Yagappa", kilkaset metrów za główną ulicą miasteczka. 150 Rs za duży pokój z łazienką, na ostatnim piętrze będącym jednocześnie tarasem, z którego roztacza się widok na część miasteczka. Obiad, prysznic i do świątyni.

Świątynia w Tanjavour pochodzi z XI wieku, i była największym chyba osiągnięciem ówczesnej techniki budowlanej na świecie. Zbudowano ją na polecenie króla Radża Radży Wielkiego. Wznoszono ją prawdopodobnie przy użyciu tej samej technologii, co przy budowie piramid. Olbrzymie kamienne bloki dopasowywano "na wcisk" bez kilograma zaprawy i spoiwa. Każdy w nich waży kilka ton, a kopuła wykuta z litej skały ponad czterdzieści. Niestety nie można wejść na górę, skąd dałoby się pewnie zauważyć resztki zaczynającej się kilka kilometrów dalej rampy, służącej do wtoczenia tych gigantycznych "klocków" na wysokość ponad 30 metrów. Całość otoczona murem, w obrębie którego znajduje się jeszcze kilka pomniejszych świątyń, jednak nie prezentują się one już tak okazale. 

Kamienna posadzka od rana nagrzewana słońcem parzy mnie w stopy, buty trzeba zdjąć już w bramie, co chwila nadeptuję na jakiś drobny kamyczek i syczę z bólu. Niestety tylko przedsionek świątyni dostępny jest dla białych turystów. A szkoda, chętnie zobaczyłbym ten olbrzymi, kamienny, prawie trzymetrowy fallus ukryty przed oczami "niewiernych". We wnętrzu panuje orzeźwiający chłód, kamienne bloki są na tyle potężne, aby utrzymać słońce w ryzach. Ściany całe czarne, chyba od ognia płonącego tu pewnie podczas jakichś ceremonii. Idę razem z kilkoma Hindusami okrężnym korytarzem, mijam strzeżone przez brodatą postać "serce świątyni", gdzie prawdopodobnie kapłani i wierni proszą ów kamienny symbol płodności o pomyślność i urodzaj, i po kilku minutach wychodzę bocznymi schodami. Świątynia już z zewnątrz wygląda imponująco, ale dopiero w środku, widok monstrualnie wielkich bloków skalnych tworzących korytarze, wnęki, filary i sklepienia, uczy pokory w stosunku do "ciemnoty" sprzed 1000 lat.

Upał jest naprawdę niemożliwy, wracam do hotelu powoli, niestety kierując się mapką wybrałem "skrót" wzdłuż torów kolejowych i teraz pokutuję. Zero cienia, a woda mi się kończy. W sklepie przy hotelu wypiłem całą butelkę jednym tchem. Połowę przy tym wylałem, już od kilku dni uczę się hinduskiej sztuki picia bez dotykania butelki ustami, ale jeszcze nie bardzo mi wychodzi. Pranie i na kolację. Przy tej okazji zauważam, ile rzeczy mam niepotrzebnych. Dwie koszulki polo, sześć podkoszulek, a wystarczyłoby po jednej. Tutaj w każdym hotelu, w łazience jest specjalne wiaderko lub miska do prania, a w sklepach można za grosze kupić jednorazówki z proszkiem. Na tym słońcu w ciągu pół godziny wszystko wysycha na pieprz.

W hotelowej restauracji zupa cebulowa i frytki - 45 Rs. Niezłe są te tutejsze zupy, mimo że "cienkie", prawie na samej wodzie, ale z dużą ilością tartych warzyw i ostro doprawione smakują wyśmienicie. Frytki podaje się na dwa sposoby - francuski i angielski. French fries - bardzo cienkie, mocno spieczone i suche. Dużo lepsze są te angielskie, grube i smażone na oleju wzbogaconym ogromną ilością przypraw. Mam już dosyć najpopularniejszego hinduskiego przysmaku "masala dosa" - coś w rodzaju chrupiącego prażonego placka, którym zbiera się mieszanki zimnych sosów o niezjadliwych dla mnie smakach. Inna sprawa, że przysmak ten jest o połowę tańszy. Dla fanatyków ryżu, polecam biryanii - ryż gotowany w wodzie z przyprawami, w dziesiątkach odmian, z mięsem, jarzynami, na życzenie można sobie komponować samodzielnie jak pizze.

Wieczorem wróciłem do świątyni, kamienne posadzki nie przypiekają już stóp, za to wlazłem w słoniowe łajno. Taaaa... Na szczęście niedaleko był hydrant. Na dziedzińcu kilka słoni. Błogosławią Hindusów. Wystawia się jedną rękę z pieniążkiem, drugą z przysmakiem dla słonia - banan lub cokolwiek. Słoń pochłania przysmak, odbiera monetę, która wędruje do kieszeni opiekuna, i kładzie trąbę na głowie pochylonego Hindusa. Zdecydowałem się złamać pierwsze przykazanie i ustawiłem się w kolejce. Skóra słonia jest szorstka jak papier ścierny, a "chwytak" trąby wilgotny jak nos psa. Opiekun proponuje mi kilkuminutową przejażdżkę gratis. Wiem, co tutaj znaczy gratis, ale nigdy nie jechałem na słoniu. Opiekun wydaje kilka komend, i słoń pochyla się wysuwając ugiętą przednią nogę. Teraz już wystarczy tylko złapać za uszy, i za chwilę jak piórko wznoszę się trzy metry nad ziemię. Na szczęście usiadłem przodem do kierunku jazdy. Siada się słoniowi na karku, niestety nie mam w tym za dużej wprawy, i przy każdym ruchu olbrzyma, jego skóra boleśnie ociera mi nogi. Na szczęście po stu metrach, poganiacz wydał komendę, i tą samą techniką zszedłem na ziemię. Poganiacz i słoń patrzyli na mnie na przemian, i nie pozostało nic innego, jak tylko wyjąć 50 Rs. 

Wracając do hotelu kupiłem kokosa. W Europie widujemy zazwyczaj małe brązowe, włókniste skorupy z wysuszonym miąższem. Dojrzały świeży orzech ma zieloną skorupę, i jest wielkości małego arbuza. Rosną one "sznurkami" na czymś w rodzaju liany, i gdy ta wyschnie lub przegnije, spadają z hukiem na ziemię. Dlatego romantyczny spacer pod palmami może skończyć się tragicznie, orzech waży prawie dwa kilogramy i spadając z wysokości ponad 10 metrów może nawet zabić. Handlarz kilkoma cięciami maczety wybija otwór, pakuje do środka słomkę i mam do pokonania prawie pół litra "mleka". Do pokonania, gdyż smak nie jest porywający i trudny do opisania. Po otwarciu drzwi do pokoju, zauważam na ścianach i suficie ze dwadzieścia małych bladożółtych jaszczurek. Poruszam się ostrożnie, żeby ich nie płoszyć. Są niegroźne, za to mistrzowsko polują na moskity i inne robactwo.

Madurai

Rano za radą recepcjonisty rezygnuję z rikszy, i lokalnym autobusem za 4 Rs. jadę trzy kilometry na dworzec, skąd odchodzą autokary do Madurai - 40 Rs. Odjeżdżamy punktualnie o 11-tej i znowu rozkładam się wygodnie na honorowym miejscu za przednią szybą. Czuję się wspaniale, wiatr we włosach, za oknami po jednej stronie las palmowy, po drugiej na horyzoncie postrzępione szczyty gór. Jak zwykle nadrabiamy połowę drogi, klucząc po okolicznych wsiach i na miejsce dojeżdżam około 17-tej. Od razu idę na dworzec kolejowy, kupić bilety do Kannyakumari. Jazda lokalnymi, państwowymi autobusami na krótkich odcinkach nie jest specjalnie męcząca, ale ta technika "dwa do przodu, trzy do tyłu" bywa denerwująca, i szkoda czasu. Niestety, nie ma już wolnych miejscówek, i musiałbym czekać dwa dni, po za tym pociąg odjeżdża o północy i jedzie nadspodziewanie długo. Zatrzymuję się w hotelu "Ruby Lodge" - 80 Rs. dwójka z prysznicem. Co drugi mieszkaniec Madurai jest krawcem. Takie w każdym razie odnoszę wrażenie, po ilości otrzymywanych na ulicach propozycji uszycia garnituru, koszuli i innej garderoby. Zapada zmrok i idę obejrzeć świątynie.

Przeżyłem. Siedzę w restauracji przy hotelu popijając colę i jeszcze lekko trzęsą mi się ręce. Olbrzymi kompleks świątyń z XIVw. mieści się w środku miasta, otoczony murem z czterema bramami. Mimo tego, że zapadał zmrok widok był niesamowity. Ściany świątyń pokryte są tysiącami rzeźbionych figurek, pomalowanych na kiczowato - krzykliwe kolory, dobierane bez jakiejkolwiek logiki, w każdym razie zrozumiałej dla mnie. Będzie mały problem ze zdjęciami, gdyż świątynie są olbrzymie, a zabudowa miasta bardzo ciasna, i może "rybim okiem" dałoby się objąć całość, od ziemi do zwieńczonych zębatymi paszczami kopuł. Minąłem bramę i usłyszałem muzykę. 

Indie Indie fot. Robert Wasilewski
Na dziedzińcu na niewielkiej scenie koncert miejscowego "haevy metalu". Niewiarygodnie ostry wokal starszego Hindusa łagodzony kobiecym chórkiem. Były to z pewnością pieśni o tematyce religijnej lub pradawne gawędy przekazywane od stuleci, ale image wokalisty bardziej kojarzył mi się z gwiazdą rockowego showbiznesu, niż ascezą mnicha. Bez większego zmuszania się wytrwałem do końca koncertu, i wszedłem do największej świątyni z salą "tysiąca filarów". Minąłem odkryty basen, służący do rytualnych ablucji, i zagłębiłem się w fascynujący świat stworzony z gigantycznych kilkutonowych bloków skalnych, misternie rzeźbionych, pokrytych tysiącami figur hinduskich bogów. Wewnątrz, kamienne ściany pokryte są sadzą i upływającym czasem. Jak zwykle, dla turystów dostępna jest tylko część świątyni, i potężnie zbudowany Hindus zatrzymał mnie przy wejściu do jednej z komnat. Widząc aparat w moim ręku, zwrócił mi uwagę, że robienie zdjęć wewnątrz jest zabronione. Po co w takim razie wykupiłem "bilet fotograficzny" za 35 Rs? Wyjaśnił mi, że zdjęcia mogę robić na dziedzińcu, ale nie w głębi "sacrum". Hmm. 

Świątynia jest olbrzymia, i chodząc rozległymi korytarzami i komnatami bardzo łatwo się zgubić, jeżeli nie weźmiemy poprawki na powrót do tego samego wejścia. Po prawie czterdziestu minutach kręcenia się korytarzami dotarłem ponownie do zastrzeżonej części świątyni. Tym razem jednak wejście było puste, ani śladu potężnego mnicha. Może ukrył się za murem, żeby zaskoczyć jakiegoś niesfornego turystę? Podszedłem bliżej i zajrzałem do środka. Ciemno, docierały tam już tylko resztki światła jarzeniówek, powciskanych w szczeliny kamiennych ścian i stropów. Nie było nikogo i wszedłem dalej do rozległej sali. Nie różniła się wiele od innych, może tylko tym, że było bardzo cicho, w przeciwieństwie do spacerowego gwaru pozostałych korytarzy. O użyciu lampy nie było mowy, oparłem aparat na skalnej półce, i aby nie poruszyć nim podczas zwalniania migawki, ustawiłem samowyzwalacz. Spust jest co prawda elektroniczny, ale z tymi zdjęciami na otwartej migawce nigdy nic nie wiadomo, i lepiej robić to zdalnie. 

Wtedy wydarzyło się nieszczęście. Zapomniałem, że kilka sekund po "prztyknięciu" rozlega się ostrzegawczy pisk odliczający czas do zdjęcia. W panującej tu kamiennej ciszy, było to gorsze, niż najbardziej tandetny sygnał "komórki". Natychmiast wszyscy zaczęli się rozglądać dookoła, chwilę potem zapaliły się światła i zza muru wypadły pierwsze sylwetki Hindusów. Pierwsza z nich wskazała heretyka "nieubłaganym palcem" i w tym momencie... rozległ się trzask migawki. Na ucieczkę było już jednak za późno, zaprowadzili mnie przed oblicze jednego z kapłanów, i rozpoczęła się burzliwa narada, co ze mną zrobić. Kilku Hindusów od razu próbowało skoczyć do mnie z rękami, co było o tyle dziwne, że Hindusi są raczej "tchórzami" zwłaszcza, jeżeli chodzi o konflikty z białymi. Pewnie to jakaś pozostałość po czasach kolonialnych, oni mają straszny kompleks Anglików, boją się ich jak ognia, nawet bezczelni i zaprawieni w swoim rzemiośle naganiacze nie pozwolą sobie z nimi na sztuczki, jakich dopuszczają się na innych turystach.

Jeden z najbliżej stojących wyrwał mi aparat, i wykonał nim niedwuznaczny gest obrazujący roztrzaskiwanie się mojego Canona o granitową ścianę. Na szczęście kapłan zachowywał się już bardziej powściągliwie, podszedłem do niego i ostrzegłem, że jeżeli poniosę jakikolwiek uszczerbek na zdrowiu, majątku lub honorze, to może być pewien zdecydowanej interwencji ambasady. Oczywiście blefowałem, wieloletnia obserwacja poczynań naszych dotychczasowych rządów dostatecznie upewniła mnie, że nie są one zdolne do prowadzenia "polityki kanonierek", ale w końcu on (kapłan) powinien raczej pamiętać coś z historii Wielkiej Brytanii. Rozsądek zwyciężył, i kapłan odizolował mnie od grupki najbardziej zapalczywych. Powiedział tylko, że musi zniszczyć kliszę, wziął aparat i otworzył, przykładając go do najbliższej lampy. Pewnie widział to na filmach. Nie wiedział jednak, że Canony przewijają film na początku, zaraz po załadowaniu rolki i naświetlić w ten sposób można tylko pustą jeszcze taśmę, zaś zrobione zdjęcia są bezpieczne w kasecie. Ciekawe, co na nich będzie? Zaraz potem wyprowadzili mnie z tej sali, a kapłan uprzejmie życzył mi miłego zwiedzania niezastrzeżonej części świątyni. 

Ufff. Byłem tak zdenerwowany tym całym cyrkiem, że wracając ze świątyni zgubiłem się. Na nieszczęście nie zabrałem przewodnika i bez mapki miasta, kręcąc się w kółko, dopiero po dwóch godzinach dotarłem do hotelu. Nie był to też ostatni tego dnia kopniak szczęścia w tyłek. Zaraz przy hotelu, szarżująca na zakręcie riksza najechała mi na nogę. Mimo porażającego bólu, pobiegłem za nią, ale łobuz musiał się zorientować, co zrobił i nie zaryzykował konfrontacji. Dodał gazu i zniknął mi w tłumie. Boli jak cholera, ale podobno bez paznokcia w palcu u nogi też można żyć. Jakaś kara boska za sprofanowanie świątyni? Tfu, a kysz. Dobra, koniec mądrzenia się i spać, zanim znów coś się wydarzy.

Ranek pod znakiem medycyny niekonwencjonalnej, plaster i kataplazmy z zakupionej w miejscowej "aptece" maści. Na szczęście opuchlizna zeszła i mogę jako - tako chodzić. W drodze do świątyni odbieram zamówione wczoraj, szyte na miarę jedwabne koszule. Materiał i robocizna - 200 Rs od sztuki. Negocjacje zaczynałem od 250 Rs, ale takich wypadkach najlepszym sposobem zbicia ceny jest obojętne oddalenie się. Jak zwykle w okolicach świątyni tłum cwaniaczków i hochsztaplerów. Pisałem już, że z uwagi na ciasną zabudowę, trudno tu zrobić dobre zdjęcie. Naganiacze proponują więc "tarasy widokowe", na ogół bezwartościowe, za to mieszczące się w jakimś sklepie lub zakładzie krawieckim. Po wczorajszym incydencie z rikszarzem, mój stosunek do Hindusów jest „"arodowosocjalistyczny", i odganiam ich nie szczędząc epitetów. W ostrym, słonecznym świetle kolory świątyni "wrzeszczą" jeszcze głośniej. Nie ma tu za dużo zieleni, kilka palm i drzew liściastych, mimo tego kontrast jest porażający. Po południu autobus do Kannyakumari - 50 Rs.

Tym razem poniosłem klęskę. Szofer był nieubłagany, i nie pozwolił mi zająć mojego ulubionego miejsca za przednią szybą. A szkoda, bo przyzwyczaiłem się już do wyczynów hinduskich kierowców, a siedzenie z kolanami pod brodą (wypchniętymi tam przez wciśnięty między siedzenia z najwyższym trudem plecak) nie nastraja mnie zbyt optymistycznie. Nawet bajeczne widoki za oknami nie cieszą mnie tak, jak powinny. Mijamy małe miasteczka, kolorowe i co najdziwniejsze czyste, oczywiście jak na indyjskie standardy. Najszybciej wpada w oko bogactwo sklepów, nawet z okien autobusu widać wylewające się stamtąd tony towarów. I nie chodzi tu bynajmniej o sklepy z pamiątkami dla turystów, tekstylia, dywany, rzeźby i inne pamiątki na ogół niepotrzebne przeciętnemu Hindusowi. Setki sklepów z elektroniką, towarami przemysłowymi, salony samochodowe, i to wszystko w małych mieścinach. Południe cywilizacyjnie stoi 50 lat wyżej od północy. Do tego ta nieokrzesana, bujna tropikalna roślinność. 

Staram się przypomnieć sobie, kiedy ostatnio widziałem "białego". Pamiętam grupę japońskich turystów w Tanjavour, ale to się nie liczy, bo Japończycy są wszędzie jak powietrze, po za tym nie są biali. Było tam też co prawda czterech, czy pięciu Amerykanów, ale im dalej zapuszczam się na południe, tym mniej spotykam turystów z zachodu. Trudno mi to zrozumieć, gdyż tyle tu pięknych miejsc, starożytnych tajemniczych świątyń, no i przecież ocean, kilkaset kilometrów wspaniałych plaż wokół. Czy to z obawy przed malarią, czy zwykłe poczciwe lenistwo?

Kannyakumari, czyli dalej już nie można

Późnym wieczorem jestem na miejscu. Z głównej szosy, gdzie wyrzuca pasażerów autobus, schodzi się w dół do miasteczka. Kannyakumari to najdalej na południe wysunięty punkt Indii. Wierzchołek odwróconego trójkąta, dalej jest już tylko ocean. Kataplazmy pomagają, i palec boli mnie coraz mniej, ale nie chcę forsować nogi, i pozwalam się naganiaczowi prowadzić do hotelu "DKV Lodge". Duży dwuosobowy pokój z łazienką, tarasem (!) i widokiem na latarnię morską - 125 Rs. Po kolacji (miseczka zupy i olbrzymi półmisek biryanii - 50 Rs) krótki spacer wiodącym nad ocean deptakiem. Setki sklepów z pamiątkami dla turystów, i ani jednej bladej twarzy. Hmm. Wróciłem do hotelu, i staram się zasnąć w pokoju "skanowanym" co kilka sekund światłem latarni morskiej. Przez otwarte drzwi tarasu słychać fale oceanu rozbijające się głośno o kamieniste wybrzeże, i tylko szarże moskitów psują sielankę. Z tymi komarami to tutaj prawdziwa tragedia, są ich setki, leżę okręcony dwoma prześcieradłami, a mimo to bestie kpią sobie ze mnie prosto w uszy… bzzz… bzzz... bzzzz...

Indie Indie fot. Robert Wasilewski
Rankiem wycieczka na znajdującą się kilkaset metrów od brzegu skalistą wysepkę. Na jednej z nich świątynia, kilkadziesiąt metrów dalej druga, jeszcze mniejsza wysepka z gigantyczną statuą. Sama świątynia nie jest zbyt porywająca, ani architektonicznie, ani pod względem wystroju wnętrza, ale zarówno z łodzi, jak i z wyspy rozciąga się wspaniała panorama Kannyakumari i tutejszego wybrzeża. Po powrocie na stały ląd poszedłem do świątyni na plaży, ale rozczarowanie, zamknięta. W pewnym momencie staję jak wryty, na piasku siedzi kobieta z potwornie zdeformowaną nogą. To właściwie już nie noga, ale jakiś monstrualnie rozrośnięty bezkształtny kawał ciała (jak później sprawdziłem, ta choroba nosi nazwę "słoniowacizna"). Jeszcze trzy godziny włóczenia się nadmorskim deptakiem i "na urlop", do pobliskiego Kovalam Beach.

Autobus za 32 Rs odchodzi o 14-tej, mimo że to zaledwie 50 km, na miejscu będziemy po 17-tej. Oprócz standardowego kluczenia, autobus do Kovalam, jedzie przez stolicę stanu Kerala, Trivandrum, leżącego 30 km. za... Kovalam. Mimo to nie zatrzymuje się tam. Bardzo sprytne. Kilka dni zastanawiałem się, którą plażę wybrać, w końcu za radą przewodnika i spotykanych wcześniej innych turystów i podróżników, zdecydowałem się wybierać między Goa, Kovalam lub Varkala. Goa najmniej mi pasuje, nie za bardzo leży po trasie mojej dalszej podróży, poza tym podobno strasznie dużo tam "niebieskich ptaków" i pokręconych wyznawców hippisowskiej religii. Po za tym drogo, szastający tam kasą bogaci Amerykanie i Angole zawyżają ceny i "rozpuszczają" restauratorów i hotelarzy. Kovalam i Varkala leżą niedaleko stąd, i bez zbaczania mogę trzymać się planu. Dowiedziałem się, że Kovalam to ulubiony kurort hinduskiej klasy średniej, mimo to nie ma tam takiego tłoku jak na Goa, przez co goście traktowani są dużo lepiej. A więc klamka zapadła. Jeżeli mi się tam nie spodoba, to 50 km dalej jest Varkala.

Pod wieczór jestem na miejscu. Pierwszy raz jadąc autobusem nie odczuwałem zniecierpliwienia. Południowe Indie są naprawdę piękne, gapiłem się przez okno na palmowe gaje, skały porośnięte tropikalnymi lasami, rozlewiska rzek i kanałów, malownicze kolorowe wioski. Tak, tu czas naprawdę stoi w miejscu, każdy dzień wygląda tak samo, od setek lat o świcie kobiety usypują na ziemi przed domami, pstrokate "dywany" z kolorowego, barwionego ryżu, roznoszone potem przez włóczące się leniwie krowy i biegające dzieci. Gdzieniegdzie widać mężczyznę lub chłopca poganiającego słonia, ścieżkami leniwie drepczą kobiety w sari z olbrzymimi dzbanami lub koszami na głowach. 

Mijamy dużo kościołów i meczetów. Świątynie katolickie to widok oczywisty, najwięcej jest ich właśnie tu, na południu, pamiątka po czasach kolonialnych. Przybywający tu statkami Brytyjczycy, Francuzi, Portugalczycy i Holendrzy nie zapuszczali się na początku zbyt daleko w głąb kraju. Bezpieczniej było wznosić forty i misje blisko morza, niż przebijać się przez nieprzyjazną dżunglę pełną dzikich zwierząt i groźnych chorób. Stąd najwięcej katolików żyje w południowych stanach, ale skąd tu tylu muzułmanów? Prawdopodobnie docierały tu także statki kupców z półwyspu arabskiego i portów południowego Pakistanu. Tutejsze meczety są inne, niż te wielkie i monumentalne na północy Indii, bliżej granicy z Pakistanem. Małe, skromne z jednym tylko minaretem, czasami nawet bez charakterystycznych dla tej architektury kopuł. Po wyjściu z autobusu, schodami zszedłem w kierunku nadmorskiego pasażu, handlarze w drzwiach swoich sklepów kłaniają mi się w pas, ale nie są nachalni. Są mądrzejsi, niż ich koledzy z północy, widzą, że idę zmęczony z ciężkim plecakiem i wolą nie zrażać sobie potencjalnego klienta uciążliwym stręczycielstwem. Na deptaku spotykam gromadkę młodych Anglików, witają mnie z daleka, i po kilku minutach rozmowy wiem już, że najlepiej zatrzymać się na Lighthouse Beach.
Kovalam - raj na ziemi i terroryści

Plaże w Kovalam oddzielone są od siebie skalnymi klifami wysuniętymi głęboko w morze, i aby przejść z jednej na drugą, trzeba schodami wejść na deptak. Po przejściu nim jakiegoś kilometra, można wyjść na absolutnie dzikie plaże, już bez skał uniemożliwiających dalekie piesze wędrówki brzegiem morza. To także okazja dla wszystkich uciekających od przyhotelowego zgiełku. Jestem lekko rozczarowany, gdyż piasek jest szary, ale to wina pory monsunowej, która potrwa jeszcze ze trzy tygodnie. Na szczęście woda jest już błękitna i krystalicznie czysta. Wszyscy napotkani na plaży biali i Hindusi zapewniają mnie, że piasek jest czystszy z dnia na dzień. Hotele stoją na samym brzegu morza, oddzielone od plaży betonowym chodnikiem. Przed każdym hotelem wysunięta, i osłonięta przed słońcem bambusowymii zadaszeniami restauracja. W wejściach powciskanych między nie sklepów turyści grają w szachy z właścicielami, a wszystko to przykryte zielonymi pióropuszami palm. No cóż, o tej porze roku piasek wszędzie będzie jeszcze szary, poza tym fajnie tu, kilku napotkanych po drodze gości już zaprosiło mnie na drinka. Wybrałem Palm Beach Hotel, 150 Rs, za noc, olbrzymi elegancki pokój z balkonem lub raczej tarasem, i piękną łazienką w kafelkach. Zapłaciłem za tydzień z góry, i z książki meldunkowej dowiedziałem się, że jest niedziela 9 września. Trzeba zostawić to pisanie na jakiś czas, jak odpoczynek to odpoczynek.

11 września (wtorek), coś strasznego stało się w Stanach Zjednoczonych. Po południu, kiedy wróciłem z plaży, całą grupką poszliśmy do kolejnej restauracji (co dzień łazimy do innej) napić się czegoś, pogadać i pograć w szachy lub bilard. Duncan, jego dziewczyna Mopa (dziwne imię, nigdy wcześniej takiego nie słyszałem) i Martin to Anglicy, do tego Eric i jeszcze paru Amerykanów, kilku Japończyków i Japonek, Niemców. Rozgrywaliśmy właśnie turniej szachowy z udziałem kilku miejscowych Hindusów, i wypiliśmy po kilka wygranych od siebie piw, lub raczej "Kingfisherów" * obrzydlistwo, ale w Indiach nie ma innego. Zawieszony nad barem telewizor nastawiony na BBC nikogo nie obchodził, dźwięk wyciszony do zera, aby nie zakłócać Micka Jaggera wylewającego się z głośników na palmach stanowiących wsporniki bambusowego daszku. Pamiętam, że kilka razy obojętnym wzrokiem znad kufla i szachownicy mimochodem zerkałem na płonące drapacze chmur, podobnie jak inni zajęci swoimi sprawami goście. Pewnie reklama jakiejś nowej produkcji made in Hollywood. Kogo to tu obchodzi? Rozeszlibyśmy się pewnie w nieświadomości, gdyby nie stojący najbliżej ekranu barman.

Nagle Mick Jagger gwałtownie zamilknął, i usłyszeliśmy przerażony okrzyk spod baru - "attention, please". Oczywiście Amerykanie pierwsi pojęli o co chodzi. Kilku z niedowierzaniem zawyło z rozpaczy, po chwili wszyscy tłoczyliśmy się wokół telewizora. Na przemian BBC i CNN. Dwa samoloty uderzyły w budynki World Trade Center w NY, tysiące zabitych i rannych, relacjonujący komentator wykluczał zwykły wypadek. Ledwie ochłonęliśmy kilka minut, na ekranie pojawił się kolejny horror, jeszcze jeden samolot roztrzaskał się o Pentagon, i kolejne tysiące zabitych. Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem, bo amerykański dziennikarz nadawał jak katarynka, ale podobno był też jakiś czwarty rozwalony samolot. Amerykanie wpadli w histerię. Jedna z amerykanek, która w Nowym Yorku zostawiła rodzinę, zemdlała. Cholera, co tam się dzieje, to już wygląda na jakąś wojnę. 

Dochodziła północ, ale nikt nie zamierzał kłaść się spać. Powoli dowiadywaliśmy się więcej, pasażerskie samoloty były porwane, i z premedytacją użyte jako "żywe torpedy". Kto to zrobił? Amerykanie i Anglicy, którzy rozumieli każde słowo przekazali mi, że choć komentator nie mówił tego wprost, ale wygląda to na robotę arabskich terrorystów. A więc chodzi o Izrael, ale przecież ten konflikt trwa już ponad pięćdziesiąt lat, co takiego raptem się stało, że doszło do takiej eskalacji? Kolejne kilka godzin gapiliśmy się w telewizor, te same zdjęcia eksplodujących samolotów przetykane posępną miną prezydenta Busha. Poszedłem spać o czwartej nad ranem, Amerykanie zostali w barze, otępiali i zdezorientowani siedzieli przy stołach, budząc się na każde kolejne wiadomości. W pokoju walka z moskitami, tłukłem je pół godziny bez przerwy, ale reprodukują się w rekordowym tempie. Ile wynosi cykl rozrodczy komara? 10 sekund, 15? Zajrzałem do szafy, i w dolnej szufladzie znalazłem moskitierę. 10 minut później leżałem bezpieczny za różową siatką zaczepioną na haku w suficie, i podłożoną pod materac mojego ogromnego łóżka. Jest tak wielkie, że mogę spać na nim w każdym kierunku, mając i tak metr luzu między głową i nogami, a brzegiem materaca. Kilkadziesiąt moskitów siedzi teraz na zewnątrz siatki, patrzą na mnie z nienawiścią i zgrzytają zębami.

Rano wyszedłem na śniadanie. Żadna restauracja nie zabawiała gości muzyką, wszędzie słychać było telewizory nastawione na CNN. Mijając kantor wrosłem w ziemię. Cena dolara z 46 - 47 Rs spadła do 30 Rs. W panice zajrzałem do portfela - 600 Rs, dobrze, że zapłaciłem za hotel z góry. Kilku Amerykanów rezerwowało bilety do Stanów. Idę na plażę, mnie ta tragedia nie dotyczy, ale popsuło mi to humor, podobnie jak innym gościom. Jeżeli teraz wieczory zamiast przy bilardzie, szachach i piwie będziemy spędzać gapiąc się w ekran telewizora, to już koniec odpoczynku. A co będzie z dolarem? Przeliczyłem właśnie kasę i wyszło mi, że jeżeli taki kurs ma się utrzymać, to zaraz po wyjeździe stąd muszę się ewakuować.

Kolejny dzień, życie powoli wraca do normy. Kto miał wyjechać ten wyjechał, ci co zostali bawią się dalej. Telewizory z powrotem nadają bez fonii, a w barach słychać pop i rocka. Powoli popadam w rutynę. Rankiem śniadanie w hotelu przy stoliku z widokiem na ocean, potem kilka godzin na plaży, czasem ze znajomymi z hotelu, czasem samotnie wypuszczam się kilka kilometrów na dzikie plaże, gdzie piasek jest już idealnie biały. Na jednej z takich plaż stoi meczet. Wygląda na lekko zdewastowany i opuszczony, ale niedaleko wokół wchodzących w ocean skał gromadzą się grupki muzułmańskich mężczyzn i kobiet. Wokół skał pakistańskie flagi!!! W Indiach!!! Na północy, na wzmiankę o Pakistanie Hindusi zgrzytają zębami, ale tutaj na południu ludzie najwyraźniej nie lubią polityki i jej szaleństw. Zresztą po co psuć sobie atmosferę? Słońce, ocean i turyści zapewniający w miarę dostatnie życie. Wokół meczetu, i ubranych od stóp do głów pakistańskich kobiet, przechadzają się białe dziewczyny w bikini. Niesamowite... 

Indie Indie fot. Robert Wasilewski
Potem powrót do hotelu, i partia szachów z Mustafą (właściciel sklepu niedaleko mojego hotelu - muzułmanin z Kaszmiru) lub z którymś z jego przyjaciół z innych sklepów, potem obiad, najczęściej w towarzystwie Duncana i Mopy - mamy tę samą ulubioną restaurację "Coco nut", gdzie podają najlepsze frytki w Kovalam. Ogromne porcje i solidne "fingerchips" smażone z taką ilością przypraw, że prawie pomarańczowe. Potem spacer pasażem i kolacja w jakiejś przypadkowej restauracji, gdzie akurat spotka się kogoś znajomego. W moim hotelu, drzwi naprzeciwko mnie mieszkają dwie młode Japonki. Często spotykamy się przy śniadaniu lub na plaży. Nie mają u siebie moskitiery, są całe w bąblach i grożą mi krucjatą na mój pokój. Nie potrafię wymówić prawidłowo ich imion, i nazywam je Number One i Number Two. Bardzo je to śmieszy, teraz też chichoczą patrząc jak piszę. Mamy iść do latarni morskiej, i dają mi znak żebym się zbierał...

Kolejny dzień. Uwielbiam ananasy. Soczyste i dojrzałe, w Polsce jadłem kilka razy małe, zielone, niedojrzałe i cierpkie skorupy. Dopiero teraz doceniam ich smak. Każdego dnia na plaży, znajoma Hinduska, jedna z dziesiątek sprzedawczyń owoców z koszem na głowie, przynosi mi spory egzemplarz, wprawnymi ruchami maczety, nie dotykając owocu palcami obiera go, i podaje mi na tacce gotowy do jedzenia - 20 Rs. Jak zwykle nie zdarza mi się dojeść całego do końca, Duncan, Mopa, Eric lub oba moje "japońskie numery" zeżrą mi połowę. Cholera nie mogą sobie kupić, nie stać ich na ananasa? Ale prawdziwą ceremonią kulinarną jest dopiero kolacja. Przed każdą restauracją na stołach leżą świeże ryby o niesamowitych kształtach i kolorach, widywane dotąd tylko w telewizji. Do tego kalmary, ośmiornice i inne barakudy. Żaden restaurator nie przepuści spacerującemu gościowi, i mijając kolejne knajpy słyszę judzące głosy "80 Rs, full dinner, OK sir - 75 Rs! Only for You! Go please!" To ceny wywoławcze za kolację z ryby, kalmary i inne wynalazki zaczynają się od 100 Rs. Do tego porcja ryżu lub makaronu i kilka rodzajów sałatek. Można się umówić, i jeżeli będziesz jadł przez cały pobyt w jednej restauracji możesz dostać 10 % zniżki. Jestem już doświadczonym misiem i licytuję do upadłego, nie schodzę powyżej 70 Rs za rybę i 85 za kalmara. Czasami ryby są tak duże, że zamawiamy jedną porcje na dwie osoby i wystarcza na styk.

Wieczorem słuchaliśmy przemówienia prezydenta Busha. Zakomunikował, że wywiad już ustalił, kto dokonał tej masakry i winni zostaną surowo ukarani. Ameryka otrzymała potężny cios, ale nie nokaut, i teraz przyjdzie czas poniesienia konsekwencji dla sprawców tej zbrodni. Razem z Amerykanami i Anglikami brawami nagrodziłem jego wystąpienie. Sprawiał wrażenie człowieka, który wie co mówi, i co ma robić. Jedno mnie tylko niepokoi, w przemówieniu padła nazwa państwa Afganistan. Afganistan, Pakistan to nie tak daleko, ciepło, ciepło, gorąco... Którędy będę w razie czego wracał? Cholera.

Są już pierwsze pozytywne efekty wczorajszego orędzia Busha do narodu. Po jego zapowiedzi podjęcia przez armię Stanów Zjednoczonych zdecydowanych działań przeciwko terrorystom, i obietnicy odbudowy zniszczeń, cena dolara w ciągu nocy skoczyła do ... 49 Rs! O dwie rupie wyżej, niż przed katastrofą. Na wszelki wypadek od razu wymieniłem 100$. Głowa mi pęka, bo wczoraj, po wysłuchaniu Busha całą noc żegnałem się z Japonkami i wypiliśmy po kilka "Kingfisherów", i innych drinków. Teraz mam kaca przypiekanego 40 stopniowym upałem. Odprowadziłem je do autobusu, i wracam spać do hotelu, boję się, że to nie tylko kac, ale może i udar. Brrr.

Sobota, jutro wyjeżdżam z tego raju na ziemi. Może by jeszcze zostać ze dwa dni? Czy ewentualna wojna obejmie Pakistan? Hmm.

Do Trivandrum tylko z milionerami

 Niedziela, 16 września, dziś wyjeżdżam z Kovalam, gdzie spędziłem równo tydzień. Mam coraz więcej wątpliwości co do dalszej trasy, miotam się między dalszą jazdą i zaliczeniem jeszcze kilku zaplanowanych wcześniej miast, a jak najszybszym powrotem, póki jeszcze granice są w pełni przejezdne. Na razie jadę do Trivandrum (stolica Kerali), potem zobaczę, co dalej. W południe zwolniłem pokój, właściciele hotelu nie robili mi żadnych problemów. Plecak w schowku, a prysznic przed wyjazdem mogę wziąć w każdej chwili. Ostatnie kilka godzin na plaży, ostatnia partia szachów z Mustafą, ostatni drink w barze z Duncanem i jego lepszą połową, ostatni bajeczny zachód słońca nad oceanem, prysznic i spóźniłem się na ostatni autobus. 

Wracając do hotelu spotkałem Erica, znajomego Amerykanina z plaży. On także jedzie do Trivandrum, za pół godziny przyjedzie po niego samochód. Zaprasza mnie też do swojego apartamentu, który tam wynajmuje. Mam nadzieję, że ten jego hotel jest w miarę tani, bo wypadałoby zapłacić połowę. Podjechał samochód, "ambasador" z przyciemnianymi szybami, drzwi się otworzyły i wysiadł szofer w zielonej liberii. Widząc moją głupią minę złapał za plecak, i wpakował go do bagażnika. Pytam Erica, skąd wynajął ten samochód. Firmowy z jego apartamentu. Hmm. Pół godziny potem byliśmy na miejscu. Kiedy wysiadłem z auta nogi wrosły mi w cztery litery. Zatrzymaliśmy się przed budynkiem wyglądającym na pięciogwiazdkowy hotel. Nie był to jak się okazało hotel w ścisłym tego słowa znaczeniu, lecz luksusowe apartamenty wynajmowane na dłużej rozmaitym VIP - om, i pracownikom zagranicznych koncernów na kontraktach. W swoich szortach i podkoszulku, z plecakiem wyglądałem chyba dziwnie na tle facetów z teczkami, w garniturach. 

Szofer zaniósł plecak do pokoju, a Eric zapędził mnie do restauracji. Na widok podanych tam w dolarach cen natychmiast straciłem apetyt, ale Eric uspokoił mnie, że ma tu kredyt na kilkaset dolarów, a nie zamawiał nic od tygodnia. Podeszło do nas kilku jego kumpli, i gratulowali mi zaproszenia przez "najbogatszego gościa" w tym przybytku. Najbogatszy? Szorty Erica składają się z samych łat, a podkoszulek nosi ślady zębów dużego gryzonia. Eric Mahedy, milioner w podartych jeansach. Apartament składa się z dwóch sypialni, z których drzwi wiodą do luksusowych łazienek, dwóch salonów, kuchni i jego pracowni. Wszedłem do środka, biurko i deska kreślarska, setki rulonów papieru wypełnionych szkicami. Architekt. 32 lata i cztery opatentowane projekty jachtów, kilka karoserii dla General Motors, kilkanaście domów i szkiców kreskówek dla dzieci. Żona rozwiodła się z nim rok temu. Powiedziała mu, że jest nieudacznikiem, zabrała córeczkę i mieszka w Stanach, gdzie pracuje jako modelka. Pokazał mi zdjęcie blondynki, na widok której wszystkie Britney Spears świata wpadłyby w kompleksy. Siedmioletnia córka jest już miniaturką mamy. Nieudacznik. Hmm. Od razu poczułem się lepiej. W mojej sypialni jest wszystko, komputer ze stałym łączem, i telewizor z ponad setką kanałów. Klimatyzacja regulowana co do stopnia. Rozpieszczę się tu.

Rano wybrałem się obejrzeć Trivandrum. Połączenie typowej południowej sennej atmosfery z chaosem wielkiego miasta. Stolica Kerali, najpiękniejszego i najbogatszego stanu w Indiach. Obleciałem kilka biur informacji turystycznej, i mam z grubsza opracowany plan dalszej trasy. Wróciłem do "hotelu". Eric przyjechał już z pracy, i siedział w salonie w towarzystwie hinduskiej piękności. Niby mamy oddzielne sypialnie, ale nie powinienem mu siedzieć na głowie dłużej, niż trzeba. Przekonywał mnie, abym został dłużej, i że moja obecność wcale go nie krępuje, ale zdecydowałem się wyjechać. Gdzieś tam w okolicach Pakistanu niedługo zacznie się wojna, i każdy dzień jest na wagę złota. Podziękowałem mu za pomoc, gościnę i zegarek. Swój straciłem w falach oceanu w Kovalam. Jego szofer zawiózł mnie na dworzec autobusowy, i o 20-tej z minutami wsiadłem w autobus za 22 Rs, do Quilon. Przed północą byłem na miejscu. Wybrałem pierwszy lepszy napotkany hotel "Shine" - 150 Rs, dwójka z łazienką.

Pomykanie kanałami

Rano w strugach deszczu przedarłem się na przystań. Kerala to tysiące kilometrów kanałów (backwaters) i rozlewisk. Służą one, jako naturalne szlaki komunikacyjne, poszczególne miasteczka i wsie mają regularne połączenia promowe. Można też wynająć samodzielnie łódź na dowolną trasę, zdając się na inwencję lokalnego przewodnika. Standard zależny od ceny, od nieheblowanej deski, po luksusową łódź z kucharzem. Wybrałem regularny prom do Alaphuza - 250 Rs. Płynęliśmy osiem godzin od 10.30 - 18.30, z przerwą na obiad wliczony w cenę. Leżałem na dolnym pokładzie z rękami pod brodą, co jakiś czas odmachując mijanym po drodze tubylczym łodziom. Większość trasy rejsu przebiega przez dziką dżunglę, jedynym urozmaiceniem są mijane co kilkanaście kilometrów rybackie wioski lub kościoły. Walczę z pokusą wyskoczenia gdzieś po drodze, do pierwszej lepszej mijanej osady, zostania tam na noc, i kontynuowania podróży lokalnymi szlakami. Po przeliczeniu posiadanych jeszcze pieniędzy rezygnuję. Bez dokładnej mapy lub przewodnika, poruszanie się w tej głuszy odpada. A moskity? Wieczorem to miejsce musi zmieniać się w piekło.

Indie Indie fot. Robert Wasilewski
Alaphuza. Przystań wystrojona kolorowymi lampami i atmosfera odpustu. Zaciekawiony podchodzę do gromadzącego się tłumu. Na wysokiej trybunie stoi stary, siwy szarlatan wymachując czerwoną flagą z sierpem i młotem. Krzyczy jakieś hasła, i tłum bezmyślnie powtarza. Chowam Canona do plecaka. Nie mam zamiaru czekać, aż "uspołecznią" mój portfel i zmywam się stamtąd. Ostatni autobus do Cochin już odszedł, i rikszą za 25 Rs, pojechałem na dworzec kolejowy, skąd pociągiem o 19.40, za 25 Rs, po dwóch godzinach dotarłem na miejsce.

Pierwszą noc spędziłem w hotelu "Piazza Lodge" w dzielnicy Ernakulam - 160 Rs. Nie wiem jeszcze, ile tu zostanę. Dziś mam do zaliczenia teatr Kathakali, i szkołę walki Kalarippayatu. Ale najpierw miejskim autobusem do Fortu Cochin. Tutejsze autobusy nie mają numerów (w niektórych miastach tak, tutaj nie), tylko opisane miejscowymi szlaczkami nazwy punktów docelowych. Młody Hindus wskazuje mi właściwy autobus, konduktor w drzwiach inkasuje 4 Rs, i po dwudziestu minutach jazdy po mieście jestem na miejscu.

Indie Indie fot. Robert Wasilewski
Fort Cochin to wysepka, nadmorska dzielnica, z dużym targiem rybnym. Olbrzymie prostokątne sieci, rozwieszone na rusztowaniach z drewnianych bali powiązanych sznurami, wyciąga się z wody techniką dźwigni, obciążanej kilkuset kilogramowymi głazami. Zamocowanie tych olbrzymich kamieni oparte jest jedynie o okręcenie ich kilkoma zwojami liny. Całość musi być idealnie wyważona, aby ramiona kilku rybaków wieszających się na zwisających poniżej głazów linach, niczym na dzwonnicy, przeważyły zawartość sieci. Rozbujane podczas tej operacji głazy zataczają śmiertelne kręgi, ale rybacy jak w transie omijają zagrożenie. Czasem, kiedy któryś się zapomni, wystarczy jedno, w ostatniej sekundzie wykonane przez kolegę klepnięcie w plecy, i "zamotany" delikwent, nie oglądając się za siebie, i nie pytając o co chodzi, rzuca się na ziemię unikając spłaszczenia do rozmiaru ryb miotających się w sieci. Obserwuję to z tarasu pobliskiej restauracji, gdzie czekam na obiad pochodzący z tutejszych połowów.

Po obiedzie wróciłem do Ernakulam. Miałem wyjechać jutro po południu, ale zanosi się na kłopoty. Chciałem jechać pociągiem do Shimoga, w pobliże wodospadu Jogg Folls, niestety na stacji poinformowali mnie, że "most jest chory", wszystkie pociągi jadące na północ są odwołane, i nie wiadomo, kiedy ruch zostanie przywrócony. To ponad 600 kilometrów, i w porównaniu do tego, co mnie czeka podczas pokonywania takiego dystansu lokalnymi autobusami, jazda pociągiem przez Pakistan była spacerkiem. Może są jakieś prywatne dalekobieżne autokary. Na razie wymeldowałem się z hotelu, i przeniosłem do tańszego Palace Hotel - 125 Rs.

Szkoła tańca i szkoła walki

Indie Indie fot. Robert Wasilewski
Jestem w teatrze Kathakali. Kathakali to "taniec bogów", wywodzący się z rytuałów starożytnych wojowników. Aktorami są wyłącznie mężczyźni, bez jednego słowa, setkami gestów opowiadają staroindyjskie eposy o walce Dobra ze Złem. Aby wyjść na scenę, każdy adept musi ćwiczyć prawie 10 lat. Musi poznać "role" wszystkich postaci, co oznacza opanowanie tysiąca gestów, min i układów tanecznych. Sam make up twarzy zajmuje ponad godzinę. Każdy kolor ma swoje znaczenie, wyraża charakter i cechy danej postaci. Podklejony pod brodę biały "kołnierz" ma skierować uwagę widza na twarz, i mimikę aktora. Siedzę na zapleczu i obserwuję, jak mężczyźni pędzelkami i łopatkami nakładają na twarze roślinne farby. Pewne ruchy, ani jednego zirytowanego spojrzenia na błyski mojego flesza z niewielkiej odległości, prawdziwi zawodowcy. Samo przedstawienie niezbyt ciekawe, może dlatego, że nie jestem biegły w hinduskiej mitologii, a używanie "ściągawki" podpowiadającej znaczenie podstawowych gestów, jest w praktyce, z uwagi na szybkość ruchów, niewykonalne.

Późnym wieczorem siedzę w kafejce przy głównej ulicy i popijam lodowatego sheake’a ananasowego, czekając na umówiony samochód, który ma mnie zawieźć za miasto do szkoły Kalarippayatu. Na początku bałem się tutejszych lodów i mlecznych napojów z surowymi sokami, ale teraz nauczyłem się już odróżniać restauracje bezpieczne od "zakaźnych". Tutejsze koktajle lodowe są wspaniałe. Podjeżdża mój kierowca...

To było niesamowite, na początku myślałem, że będzie to tylko rutynowy popis dla kolejnego turysty, tymczasem widziałem prawdziwy trening z nie reżyserowanymi walkami. Jechaliśmy bardzo długo, szkoła znajduje się daleko za miastem. Kierowca wynajęty przez "agenta", który dał mi namiar, błądził w ciemnościach po piaszczystych, wydartych dżungli drogach, wokół podmiejskich wiosek. I kiedy miał już zrezygnować (tubylcy nie byli chętni udzielać informacji na ten temat), odnalazł właściwą drogę. Zostawiłem sandały w aucie i pognałem do środka. Kalari oznacza świątynię, dalsza część nazwy trud i wysiłek. Uczniowie już się rozgrzewali. Na początku dzieci i kilkunastoletni chłopcy. Rozejrzałem się. Surowy, prostokątny ceglany budynek. Kilka świetlówek pod sufitem pozoruje jedynie różnicę między panującymi na zewnątrz ciemnościami. W kącie ołtarzyk z płonącym świętym ogniem, któremu kłaniają się wszyscy zaczynający trening zawodnicy. Na ścianach portrety mistrzów i biała broń. Dziesiątki włóczni, maczet, mieczy, toporów, trójzębów i innych narzędzi gladiatorów. 

Mistrz wydał komendę, i uczniowie zamaszystymi ruchami rozciągali ciała wysmarowane olejkiem z kokosa. Następnie dorośli, część z nich miała płócienne spodenki, inni tylko przepaski na biodrach. Rozgrzewka trwała ponad pół godziny, i wreszcie zaczęło się. Kalarippayatu to najstarsza sztuka walki na świecie. Wszystkie chińskie, japońskie i koreańskie techniki wywodzą się właśnie stąd. Większość kopnięć i uderzeń opiera się na zwierzęcych ruchach, nie brakuje też dźwigni i rzutów, będących inspiracją dla japońskiego aikido. Mistrz pozwolił mi robić zdjęcia, pod warunkiem, że nie będę przeszkadzał ćwiczącym i uwijałem się nie gorzej od nich. Nie miałem dodatkowej lampy błyskowej, a baterie w aparacie były już ledwo ciepłe, stąd z braku światła musiałem podchodzić bardzo blisko walczących postaci. Patrząc na brązową klepiskową podłogę dostrzegłem czerwone i rude zacieki. Hektolitry potu wylewającego się tu od dziesiątek lub nawet setek lat z hartowanych ciał, stąd też ten ciężki zapach. Mistrz wydał kolejną komendę, i na placu boju zostali najlepsi, wśród nich też młoda kobieta w żółtej bluzce. Trening z bronią. Nauczyciel nadawał tempo, atakując szybkimi uderzeniami miecza, i ćwiczący kolejno odbijali ciosy swoimi włóczniami. 

Na tapetę szły wszystkie rodzaje broni. Szybkie ataki mistrza, i sprawdzian refleksu uczniów. Ciosy były tak szybkie i silne, do tego w dużej mierze improwizowane pod wpływem utraty równowagi, że nie mogło być mowy o reżyserowanej pokazówce na mój użytek. Musiałem się odsunąć, gdyż z okiem w wizjerze aparatu nie nadążałem za poruszającymi się błyskawicznie postaciami, a dzidy i trójzęby śmigały mi koło głowy. Do tego baterie wysiadły. Cholera by je wzięła, akurat wtedy. Nagle słyszałem cichy krzyk. Jeden z mężczyzn trzymał się za ramię, spomiędzy palców na podłogę leciały krople krwi. Mistrz przerwał trening, i oglądał ramię rannego. Przecięcie było głębokie, i kolejna porcja krwi malowała wzorki na podłodze. Nauczyciel wyprowadził go, a uczniowie wrócili do rozgrzewki. Jeden z ćwiczących wyjaśnił mi, że na szczęście nic takiego się nie stało, rana nie jest poważna i mistrz sobie z nią poradzi bez wzywania karetki. Po kilkunastu minutach obaj wrócili, ranny z zabandażowanym i pewnie zszytym ramieniem siadł na ławce, a mistrz upomniał sprawcę wypadku i resztę, aby byli ostrożniejsi. Koniec ćwiczeń z bronią na dziś, i jeszcze kilkanaście minut walki wręcz. W końcu zlani potem ostatni raz ukłonili się mistrzowi i duchom świątyni. Wróciłem do samochodu.

Wodospad i z powrotem na północ

Chyba utknę tu na dobre. Rankiem wybrałem się na poszukiwanie dalekobieżnych autobusów i totalna klapa. Żadnego w interesującym mnie kierunku. Kolejny dylemat, zostać tu, i czekać na przywrócenie trakcji kolejowej, czy droga przez mękę państwowymi autobusami?

W końcu, wybrałem to drugie. Pieprzony wrak za 105 Rs, tłukł się 9 godzin do Kanoor, gdzie dotarłem ok. 21-szej. Dawno już się tak nie storturowałem. Autobus zatłoczony, upał niemożliwy, kurz, zdrętwiałe kolana pod szyją, i bark obolały od wgniatającego się plecaka. I to co najgorsze, kierowca regularnie pozbawiał mnie nadziei na koniec tej tułaczki. Woda skończyła mi się kilka godzin temu, całe ciało sparaliżowane z bólu od siedzenia w niewygodnej pozycji. Zauważam drogowskaz "Kanoor 79". Z ulgą myślę, że jeszcze tylko dwie godziny, i nagle autobus zakręca, wjeżdża do jakiejś wioski, kluczy, stłoczeni stojący pasażerowie rozkładają mi się na kolanach, i pół godziny potem drogowskaz "Kanoor 112". I tak co kilkadziesiąt kilometrów, jak to możliwe, że on w ogóle dociera na miejsce? Pierdolca można dostać. Rikszą na dworzec kolejowy, i o północy mam lokalny pociąg do Mangalore za 40 Rs. Na szczęście, na dworcach kolejowych są darmowe prysznice, oddałem bagaż do przechowalni, i po dwudziestu minutach pod przyjemnie chłodną wodą, odżyłem. 

Na szczęście w pociągu było luźno, i oparty o plecak przekimałem dwie godziny na siedząco. Pół do czwartej nad ranem byłem na miejscu. Pociąg do Shimoga odjeżdża w południe, ale dowiedziałem się, że są bezpośrednie autobusy do wodospadu Jogg. Shimoga leży za wodospadem, więc i tak musiałbym kawałek wracać autobusem, stąd z ciężkim sercem zdecydowałem się "przeżyć to jeszcze raz". Przy okazji dałem się wystrychnąć rikszarzowi na dudka. Zapewnił mnie bowiem, że autobusy nad wodospad odjeżdżają całą dobę, i powinienem jechać natychmiast na dworzec autobusowy. Wytargowałem 35 Rs, to rzeczywiście daleko, i na miejscu okazało się, że pierwszy autobus odjeżdża po siódmej rano. I tak zamiast w kolejowej restauracji, siedziałem ponad trzy godziny na niewygodnej drucianej ławce, na pustym dworcu odganiając się od moskitów. Z plecaka wyciągnąłem kilka ostatnich kadzidełek odstraszających "wampiry". Dwa wsunąłem pod pachy, dwa za pasek, i trzymając ostatni kawałek w zębach siedziałem w oparach dymu jak figurka Buddy.

Autobus kosztował 90 Rs, 250 km. - kolejne 9 godzin. Droga wiodła przez góry, skały o pionowych ścianach, porośnięte lasami. Autobus (tym razem prywatny i wygodny, niestety z zepsutą klimatyzacją i zaspawanymi oknami) z trudem wspinał się po krętych serpentynach. Szosa bardzo wąska, z jednej strony porośnięte pochyłymi drzewami skały, a za oknami po mojej stronie ponad stumetrowa przepaść, metr za ścianą autokaru. Drogę zabezpieczają jedynie rozmieszczone co kilka metrów betonowe pachołki. Widok przepiękny - wspaniała panorama na okoliczne wzgórza, doliny i kaniony - ale i budzący grozę, zważywszy na poczynania kierowcy. Wjeżdża w ostre zakręty pełnym gazem trąbiąc niemiłosiernie. Ten klakson to ostrzeżenie dla ewentualnego pojazdu wyjeżdżającego z naprzeciwka, tu jest za wąsko, żeby się wyminąć bez podjechania do krawędzi przepaści. Cholerny pech, nie mam nowych baterii do aparatu, mam nadzieję, że kupię je w miarę szybko, ale tutaj akcesoria fotograficzne są dużo droższe, niż w Polsce. Wyjeżdżając zabrałem 7 rolek slajdów, kupowanych na giełdzie po 14 PLN. Tutaj kosztują 250 Rs, czyli ponad dwa razy tyle, i trudno je dostać. Wreszcie jesteśmy na miejscu. 

Indie Indie fot. Robert Wasilewski
Z pewnością w Indiach są setki piękniejszych, i większych wodospadów, ale ten jest za to jednym z najwyższych, woda spada z wysokości ponad 200 metrów. Jak usłyszałem, z powodu suszy efekt jest dużo gorszy, niż być powinien, ale i tak jest pięknie. Zostanę tu do wieczora. W pobliskiej restauracji, podczas obiadu stoczyłem zaciętą walkę z małpami. Wściekłe te bestie zeskakują znienacka z dachu, porywają co się da ze stołu i uciekają. To na początek. Potem stają się bezczelniejsze, atakują grupami, i kilka razy musiałem uciekać w popłochu. Mają bardzo ostre zęby, każde ugryzienie oprócz tego, że bolesne, może zakończyć się nieprzyjemną infekcją. Na szczęście właściciel restauracji wyznaczył mi do ochrony swoich dwóch kilkuletnich synów, z kijami w rękach stali przy stoliku, kiedy jadłem. One są na tyle sprytne, że odróżniają białego turystę, który nie bardzo wie jak je odpędzać, od miejscowych, przed którymi czują respekt. Kiedy tylko jakaś lądowała na wolnym stoliku obok, to zanim jeszcze zdążyła się ponownie wybić, malcy zamierzali się na nią kijami i znikała. Jestem pewien, że mnie by się nie bały, nawet gdybym miał miecz samurajski.

Kolejne cztery godziny w autobusach, pierwszy do Sagar za 10 Rs, i kolejny do Shimoga za 28 Rs. Późnym wieczorem pojechałem na dworzec kolejowy kupić bilety do Bombaju (Mumbay). Spodziewałem się, że nie będzie wolnych miejsc na jutro, i będę musiał poczekać dzień, ale zdarzył się cud. No może mały cudek. Były jeszcze bilety (300 Rs.), ale na najgorsze miejsca, na najkrótszych (niewiele ponad metr) leżankach wzdłuż korytarza. Pociąg nie odchodzi z Shimoga, ale z Birur odległego o godzinę jazdy lokalnym pociągiem. Zakwaterowałem się w Ashoka Hotel, chyba najlepszym w całym mieście. Wielki, elegancki pokój z wieloosobowym, orgiastycznym łożem (na ścianie naprzeciwko wisi wielkie lustro), kolorowym telewizorem i wspaniałą łazienką z ciepłą wodą tylko 130 Rs. Te miasteczka w głębi kraju, z dala od tych najpopularniejszych szlaków turystycznych, kryją wiele niespodzianek. W Kalkucie, Delhi, czy innym wielkim mieście za pokój tej klasy musiałbym zapłacić powyżej 500 Rs. Ciekawe, ile to lustro widziało...

Ranek pochmurny, wstałem wcześnie, śniadanie i rikszą na dworzec. Pociąg odchodzi o 8.20, jedzie półtorej godziny do Biur, i mam 7 minut na przesiadkę do Bombaju. Stoję na peronie, grzmi i chyba będzie burza.

Pociąg widmo. To niewiarygodne, ale totalnie pusty!!! W Indiach wszystko, co ma koła i jeździ, na ogół zawsze wypchane jest do ostatniej szpilki, a rano to już kompletnie no mercy. W dodatku, nie zwykły lokalny pociąg z drewnianymi siedzeniami, ale dalekobieżny skład z leżankami. Zapytałem konduktora, czy to na pewno ten, i kiwnął głową potakująco. Na peronie oprócz mnie może z 10 osób. Niesamowite. Ebola, czy co? Nastawiałem się na walkę o wiszące miejsce w drzwiach, a tu pełen luksus. Wszedłem do pierwszego lepszego wagonu, i rozłożyłem się wygodnie. Cały wagon prawie pusty!! Usłyszałem kaszlnięcie, trzy przedziały dalej siedział jakiś staruszek, jeszcze dalej dwie kobiety w sari, poza tym żywej duszy. Pociąg ruszył leniwie. Rano zerwałem się wcześnie, i teraz zachciało mi się spać. Żeby obudzić się na czas, nastawiłem zegarek od Erica na alarm, i wróciłem do "mulenia".

Obudziła mnie woda, krople deszczu na twarzy. Spałem głową do okna, a w pociągach szyby są zawsze podniesione i zablokowane, stąd ten prysznic. Nagle, aż podskoczyłem z wrażenia, w wagonie było ciemno jak w grobie, prawie noc. Spojrzałem w panice na zegarek, ujechałem zaledwie 40 minut. Wyjrzałem przez okno i zamarłem. Tak musiał chyba wyglądać początek świata. Tylko dwa kolory. Granatowy i zielony. Granatowe, prawie czarne niebo, i zaraz pod nim kilkadziesiąt metrów od pociągu ściana lasu. Kipiąca, lśniąca setkami odcieni zieleń zmoczona deszczem, świeciła fosforyzująco na tle gniewnego nieba. Kontrast był tak gwałtowny, że aż bolesny dla oczu, niczego innego, żadnych stopni pośrednich, nawet pnie drzew były niewidoczne. Dopiero, kiedy wyostrzyłem wzrok, zacząłem rozróżniać poszczególne drzewa. Ciemnozielone liściaste, a te najbardziej jaskrawe to pióropusze palm. Ta zieleń naprawdę świeciła. Im czarniejsze stawało się niebo, tym większą różnorodnością zieleni odpowiadał las. Widok był tak fascynujący, że nie bacząc na zacinający deszcz, z rozdziawionymi ustami, i łokciami pod brodą, nie mogłem oderwać oczu. Trwało to kilka minut, może kilkanaście. Wreszcie las się skończył, i do pociągu wróciło światło. Niebo nie było już takie granatowe, wydłużone do linii horyzontu straciło swoją magię i poszarzało. Wyciągniętym z plecaka ręcznikiem wytarłem włosy. Za kwadrans powinienem być w Birur.

Jestem w pociągu do Bombaju, późne popołudnie. Zrobiłem właśnie przymiarkę do spania, i jestem lekko przerażony. Nie dość, że miejsca wystarczy tylko na plecak, to na ścianach i leżankach toczy się wojna prusaków z karaluchami. Wszędzie są ich setki. Co kilka sekund strząsam je z plecaka, i z siebie, nawet jeżeli uda mi się usnąć na siedząco, to przebudzenie może być wesołe. Mam nadzieję, że nie zjem ich przez sen więcej, niż pół kilo. W pociągu podają fantastyczną zupę pomidorową, wypiłem już dwa kubki i ciągle mam ochotę. Atakuje mnie kolejne żebrzące dziecko. Po zamieceniu podłogi wokół mojej leżanki obejmuje mnie brudnymi, wątłymi rączkami prosząc o kilka rupii. Oddaję mu reklamówkę z owocami, i odsuwam najdelikatniej jak potrafię. 

Już dawno przekroczyłem ten moment, kiedy przestałem rozdawać pieniądze, ostatni raz to chyba w Madras "zrujnowałem się" w jednym ze sklepów wykupując cały zapas tostowego chleba dla kilkunastu bezdomnych dzieci - szkieletów. Odsunięte dziecko wraca ze łzami w oczach, jeżeli nie dostanie pieniędzy ode mnie, to od kogo? Nagle jeden z Hindusów, spocony grubas w garniturze, chcąc mi pewnie pomóc, podszedł do chłopca i odpędził go dwoma brutalnymi kopniakami. Zerwałem się i myślałem, że go zmasakruję, powstrzymał mnie mój sąsiad - student, z którym grałem w szachy. Teraz grubas łypie na mnie spode łba, i pomstuje na moją niewdzięczność. Rozmawiałem parę dni temu na ten temat z jednym Hiszpanem, on również przestał już dawać pieniądze. Niemniej zawsze w takich wypadkach jest nam żal tych dzieci, i zawsze kiedy musimy im odmówić czujemy się głupio i przykro. Hindusi bywają w takich wypadkach bezwzględni. Prusaki na razie wygrywają. 

Bombaj

Siódma rano, jakoś to przeżyłem. Owinąłem się prześcieradłem, skuliłem w kłębek i jakoś poszło. Prześcieradło co prawda do prania, a plecak czeka solidna "lustracja" pod kątem niedobitków owadziej wojny, ale mogło być gorzej. Jestem na przedmieściach Bombaju, widok przygnębiający. Przygnębiający tylko dlatego, że jestem w Indiach już ponad miesiąc, i widok setek wypróżniających się na torach ludzi, mieszkańców ciągnących się tu kilometrami tekturowych slumsów, nie szokuje mnie tak, jak szokowałby kogoś, dla kogo byłby to pierwszy kontakt z tym krajem. Czegoś takiego nie widziałem jednak nawet w Kalkucie, która jest podobno "stolicą nędzy". Jeszcze jedno wielkie, męczące miasto, tym razem już ostatnie. Prowincja jest jednak przyjemniejsza, w wielkich miastach ogniskuje się wszystko, co tu najgorsze.

Po opuszczeniu Wictoria Station prawie godzinę błąkałem się w poszukiwaniu hotelu. Tragedia. Poniżej 500 Rs, nie ma nawet co pytać, a i pokoje które za tę cenę oferują, przypominają średniowieczne przytułki dla trędowatych. Wróciłem na dworzec, i kupiłem bilety na jutrzejszy wieczór, do Jhansi (337 Rs.), skąd pojadę do Kadjuraho. Niestety, jak wynika z mapy i przewodnika, znów pewnie autobusem. Taksówkarz - naganiacz, proponuje mi tani i czysty hotel 350 Rs. + 50 Rs, za kurs. Jeden mankament, dosyć daleko od dworca. Miałem już tego dosyć i pojechałem z nim, rzeczywiście bardzo daleko, prawie pół godziny jazdy. Bombaj - mieszanina monumentalnej, kolonialnej, wiktoriańskiej architektury, tandetnych i koszmarnych "drapaczy chmur", i tego, czego w Indiach najwięcej ceglano - betonowych ruder. Dookoła tego kilometry kleconych, z czego się tylko da chatek, namiotów - dzielnice slumsów, biedoty, której cały posiadany majątek nie przekracza dolara na głowę. Gdzie każdy dzień jest walką na śmierć i życie, o przynajmniej jeden najskromniejszy posiłek, aby podtrzymać wegetację. Mijamy osiedla ruder, i zbliżamy się do granicy slumsów. Taksówka kluczy coraz węższymi i mniejszymi uliczkami, i wreszcie wjeżdżamy w zaułek tak koszmarny, że nogi mi się uginają. Mam wrażenie, że obdarte sylwetki przechodniów patrzą na mnie jak tygrysy, którym właśnie wprowadzono do kojca jagnię. 

Hotel "Al Karim". Recepcjonista wyjaśnia, że na razie nie ma wolnego pokoju, jeden zwolni się po południu. Poleca mi zostawić plecak w pralni na dachu. Pralnia to po prostu kilka kranów z wodą wokół kamiennej rynny, gdzie kręci się mnóstwo obdartych lub nagich Hindusów, i wszyscy patrzą na mnie jakbym miał kosmiczny skafander i zielone czułki na głowie. Jeden z nich wskazuje mi miejsce w kącie, gdzie nie dociera płynąca podłogą woda. Z dziury w ścianie wyjrzały dwa szczury wielkości kotów, i węszą jakiegoś łupu nosami wyposażonymi w zwisające, czarne antenki. Mam delikatne wątpliwości, co do pozostawienia tu plecaka bez opieki, ale zdaje się, że nie będę miał innego wyjścia.

Dotarcie z powrotem do centrum miasta zajęło mi mniej czasu, niż to początkowo przypuszczałem. Najgorsze było pierwsze kilkaset metrów. Nawet w ciągu dnia przemierzanie tych okolic nie było niczym przyjemnym, co dopiero będzie w nocy, gdy będę wracał? Zmrok zapada tu wcześnie, pozostaje się tylko modlić, że wieści o białym turyście nie rozpalą wyobraźni miejscowych oprychów, o nieprzebranym bogactwie mojego portfela. Przeszedłem jakiś kilometr, starając się dotrzeć do miejsca, gdzie kursują już jakieś miejskie autobusy, i nagle wydało mi się, że słyszę łoskot pociągu. Zboczyłem kilkadziesiąt metrów. Bingo. Tory kolejowe i nieopodal stacja. Co 20 minut podmiejski pociąg do Wictoria Station. Tylko 3 Rs. Już się bałem, że zrujnuję się tu na taksówki. Pół godziny potem byłem już w centrum. Metodą prób i błędów ustaliłem, którym autobusem spod dworca dojechać do Gate of India nad brzegiem morza. 

Niedaleko "bramy Indii" jest najdroższy w Bombaju, i chyba w całych Indiach Taj Mahal Hotel. Chcąc przez chwilę poczuć się "człowiekiem światowym" wybrałem się na spacer pobliskim pasażem i to był błąd. Opadło mnie ze dwudziestu agresywnych naganiaczy, wciskając mi wszystko, młode dziewczynki lub jeżeli wolę chłopca, tourne po nocnych lokalach ze streaptiserkami, wycieczkę taksówką po mieście, łódź na pobliską wyspę, baloniki na druciku, materace kąpielowe, figurki z nielegalnej zapewne kości słoniowej i wywar z zębów maharadży o "magicznej mocy". Opędzałem się od nich prawie pół godziny i myślałem, że w końcu dojdzie do bitki. Tak mnie ten sabat zdenerwował, że nawet morze przestało mnie cieszyć, i piechotą "na czuja" wróciłem pod dworzec. Tylko jedna propozycja była ciekawa. Kiedy wymawiałem się im brakiem pieniędzy, jeden zaproponował mi "łatwy zarobek" - lot do Singapuru z "towarem". Prawdopodobnie chodziło o diamenty, nawet do 3 tys. dolarów za kurs, z zamianą na 15 lat studiowania tamtejszego systemu penitencjarnego. Chociaż kto wie? Nie mam pojęcia, kto wygrał wybory w Polsce, może trzeba tu będzie wrócić...

Szukając cienia na dworcu spotkałem dwójkę Polaków. Dziewczyna była tak podobna do Anny Chodakowskiej - aktorki o ile pamiętam, że od razu pomyślałem - to musi być Polka. Aneta i Paweł. Dopiero co przylecieli do Bombaju. I tak poznałbym to, po niedowierzaniu z jakim rozglądali się wokół (teraz już wiem jak wygląda ów "szok cywilizacyjny"), zamierzają jechać do Nepalu, czyli tam skąd ja w popłochu uciekłem. Może będą mieli więcej szczęścia. Pomogłem im zapoznać się z miejscowym systemem pociągów podmiejskich, i kuchnią nadającą się do jedzenia dla ich żołądków, które nie przeszły jeszcze aklimatyzacyjnej "kwarantanny". Pospacerowałem z nimi jeszcze z godzinę i powrót do hotelu, zanim się ściemni. Do hotelu dotarłem jednak po zmroku, zgubiłem się w drodze ze stacji, i sercem w kolanach błąkałem się między ruderami, starając się wypatrzyć znajomy szyld w miejscu, gdzie zszedłem z głównej ulicy po usłyszeniu pociągu. Gdy mijałem grupki stojących w bramach Hindusów, przerywali konwersacje, i przypatrywali mi się w denerwujący sposób. Do tego biegająca za mną gromadka dzieciaków pokrzykujących daj im to i tamto. 

Wreszcie odnalazłem hotel, ale przyszedłem z zupełnie innej strony. Od razu poznałem, że plecak był "przeczesany", ale nie zostawiłem tam nic cennego. Nawet nie zadali sobie trudu, żeby ułożyć rzeczy tak samo. Wszcząć awanturę? Lepiej nie, mam tylko nadzieję, że nie odważą się na otwarty rozbój. Mój pokój bez okna ma długość dwóch metrów i szerokość półtora, akurat tyle, ile wystarczy na łóżko i stołek do postawienia plecaka. Gdy podniosłem materac, z dużego rozdarcia wysypało się ze 20 pluskiew i innych przedstawicieli gatunku stawonogów. Zrezygnowany wywaliłem materac za drzwi, i położyłem się na prześcieradle na gołych deskach. Pod sufitem przez środek pokoju biegnie kilka ogipsowanych rur, ginących w dziurach w przeciwległych ścianach. Przypomniałem sobie ruchliwe nosy szczurów, i postanowiłem nie gasić światła na noc.

To była męcząca noc, co kilkadziesiąt minut na najmniejszy odgłos budziłem się, odruchowo zerkając w górę, czy nie nadchodzą nieproszeni goście z okolicznych kanałów. Pod jedynym na piętrze i niewyobrażalnie syfiastym prysznicem był taki tłok, że zdecydowałem się poczekać na kąpiel do momentu dotarcia na dworzec. Walczyłem jeszcze przez moment, ale widok karalucha wielkości mydła, pełzającego brzegiem porośniętej wodorostami umywalki, do reszty zniechęcił mnie nawet do umycia zębów. W sumie dziwne, myślałem, że przekroczyłem już granicę tego, co może mnie tu zadziwić lub zobrzydzić.

Prysznic na dworcu. Trzeba przyznać, że mimo niewiarygodnego w Indiach brudu, wszystkie zaliczone przeze mnie stacje kolejowe - zarówno te w wielkich miastach, jak i na prowincji - wyposażone są w bezpłatne prysznice dla pasażerów. Ich standard może być różny, ale są. Wbrew oficjalnej propagandzie o zniesieniu systemu kast, i budowie społeczeństwa egalitarnego, na większych stacjach "odświeżalnie" podzielone są na klasy odpowiadające posiadanym biletom. Bilet na pociąg pierwszej klasy (sypialny lub zwykły - klimatyzowane wagony z lotniczymi fotelami), jest około 2 - 3 krotnie droższy od "second class sleeper", z czego wynika też prawo do korzystania z dworcowych pryszniców o podwyższonym standardzie. Jest tam czyściej, kabiny prysznicowe są większe, i posiadają haczyki do powieszenia ubrania, a na ścianie z umywalkami można spodziewać się lustra. Wyniuchawszy tę różnicę, zawsze na ogół korzystałem z tych lepszych, większość pracowników kolei nie żąda od białych okazania biletu przyjmując, że podróżują pierwszą klasą. 

Teraz też pewnie przekroczyłem drzwi prowadzące do odświeżalni przeznaczonej dla lepszej odmiany homo sapiens, gdy nagle usłyszałem piszczący głos "Your ticket please". Momentalnie wrosłem w ziemię, i obejrzałem się za siebie. Słowa te wypowiedziała niesamowicie potężna kobieta siedząca za biurkiem, przysłoniętym częściowo otwartymi drzwiami. Była tak gruba, że wydawało mi się, iż trzyma je na kolanach, i gdyby tylko wstała, to biurko razem z nią oderwałoby się od ziemi. Sparaliżowało mnie do końca, i nie byłem w stanie wydukać słowa. Spostrzegłem, że nie była ubrana w sari, miała na sobie obcisłą żółtą sukienkę. Dopiero po chwili zrozumiałem dlaczego. Kupno takiej ilości materiału jakiej wymaga Sari, musiałoby zrujnować całą rodzinę, poza tym jej obfite kształty były teraz jako - tako trzymane w ryzach krojem sukienki. W luźnym sari jej ciało prawdopodobnie "rozpłynęłoby się", a tak napięty do ostatnich granic materiał - sądząc po ciśnieniu, jakie musiał wytrzymać, zszywany chyba strunami gitarowymi - pozwalał jej utrzymać nadaną przez krawca sylwetkę.

Musiałem mieć strasznie głupią i zaskoczoną minę, bo kobieta starając się przybrać jak najłagodniejszy wyraz twarzy, powtórzyła "Can I see your ticket, sir?". Nie mogąc oderwać od niej oczu, jak zahipnotyzowany wyciągnąłem posłusznie bilet z kieszeni. "I am sorry sir, Your shower is next door right". Posłusznie odwróciłem się na pięcie, i wyszedłem jak sterowany pilotem. Poniosłem klęskę. Na szczęście prysznice drugiej klasy były i tak o niebo czystsze, niż te w hotelu.

Kolejne 18 godzin w pociągu. Żebrzące dzieci, sprzedawcy, i pomyłka komputera rezerwującego miejsca. Kiedy wszedłem do wagonu, na moim miejscu siedział siwy staruszek. Poprosiłem go o pokazanie biletu, ale nie rozumiał. Zatrzymałem idącego korytarzem konduktora, i wyjaśniłem mu o co chodzi. Sprawdził bilet starszego Hindusa i okazało się, że mamy dwa ważne bilety na to samo miejsce. Zaproponował, że do nadejścia nocy musimy się jakoś przemęczyć, do tego czasu znajdzie inną leżankę. No cóż, on zajął miejsce pierwszy, a ja jestem młody. Zanim "kanar" przeniesie mnie na jakąś wolną "koję" mogę posiedzieć na schodach, w otwartych drzwiach pociągu, ciesząc się chłodzącym wiatrem. 

Wtedy podszedł do nas wojskowy patrol, zwabiony najwyraźniej tym małym zamieszaniem z udziałem konduktora. Gdy ten wyłuszczył im sprawę, jeden z wojaków powiedział coś do starszego Hindusa, a ten bez słowa zabrał swój węzełek, i usiadł na podłodze w korytarzu. Konduktor wzruszył ramionami, i obiecał znaleźć wolne miejsce w ciągu godziny. Wskazałem staruszkowi nasze miejsce, ale zignorował mój gest obojętnym wzrokiem. Poczułem się strasznie głupio, wydawało mi się, że wszyscy pasażerowie patrzą na mnie z wyrzutem. W pierwszej chwili pomyślałem, że może staruszek nie rozumie, o co mi chodzi, że nie mam do niego żadnej pretensji, i mogę poczekać na nowe miejsce. Poprosiłem jednego Hindusa znającego angielski, aby mu to wytłumaczył, i ten powiedział mi, że to bezcelowe. Żołnierz zakazał mu siadania na tym miejscu, i on tego nie zrobi, dopóki polecenie wojaka nie zostanie cofnięte. Już dawno temu zauważyłem, że w Indiach polecenia wojska i policji, wykonywane są szybko i bez zbędnych tłumaczeń, ale żeby do tego stopnia? Przenosząc się na miejsce znalezione przez konduktora zatrzymałem ich (tym razem obaj mieli przedpotopowe muszkiety) i zapewniłem, że sprawa jest już wyjaśniona. Mam nadzieję, że zajrzą do niego, bo inaczej staruszek przesiedzi noc na podłodze. Całe szczęście, pół godziny później sprawdziłem, i dziadek smacznie spał.

Kadjuraho

Jhansi, spory i niedawno odremontowany chyba dworzec jest dosyć daleko od miasteczka. Od razu kupiłem bilety do Amritsaru na jutrzejszą noc - 230 Rs. Kończy mi się kasa, zostało mi trochę ponad 250$, w sam raz tyle, ile potrzeba na powrót, z uwzględnieniem kilku pominiętych wtedy miejsc. Zostawiłem sobie 80$ "górki" w stosunku do kosztów w pierwszą stronę, dodatkowe noclegi w Pakistanie, Iranie, kilka dni w Stambule, Bukareszt. Cholera, kiedy to będzie, znów tyle tysięcy kilometrów, i ze trzy tygodnie. Dawno nie słuchałem telewizji i nie mam bladego pojęcia, czy Amerykanie już zaatakowali, czy nie. Na razie nie przyjmuję do wiadomości tego, że granice będą zamknięte. Magda za swój najtańszy na rynku bilet Uzbekistan Airlines do Frankfurtu, dała w Delhi coś ponad 300$, to dopiero byłby klops. Lepiej nawet o tym nie myśleć. 

Nie chcąc tracić pieniędzy i czasu na kłótnie z rikszarzami, pieszo wyruszyłem do dworca autobusowego. Po kilku kilometrach przegrałem z morderczym popołudniowym słońcem, i ośmioosobową rikszą (nigdy wcześniej takiej nie widziałem) dotarłem na miejsce. Zastanawiałem się też, czy warto tam jechać. Pamiętam o wysokich opłatach za zwiedzanie niektórych miejsc, ale z kolei na południu nie spotkałem się z takimi praktykami, mimo że warunki temu sprzyjały. Świątynie w Tanjavour lub w Madurai otoczone są murami, mimo to wejście jest darmowe, z wyjątkiem nieszczęsnych biletów na fotografowanie, które jak się okazało są niewiele warte. Po drodze, w mijanym biurze informacji turystycznej, kobieta sprawiająca wrażenie kompetentnej zapewniła mnie, że wstęp do erotycznych świątyń w Kadjuraho jest darmowy. Jeżeli tak to naprzód. Niestety dziś nie ma już autobusów do Kadjuraho, ale o 15-tej odjeżdża jeden do Chatapur - 45 Rs, skąd można złapać jakąś okazję dalej. 

Pół godziny do odjazdu. Kupiłem dwie butelki wody i trochę owoców. Na miejscu byłem około 20-tej. Cholerne indyjskie autobusy i ich kręte szlaki. W Chatapur okazało się, że ostatni autobus do K. właśnie odjechał. Pieprzone indyjskie autobusy. Jestem tak wściekły, że miałbym ochotę wysadzić to całe miasto w powietrze. Jeżeli nie dotrę tam dzisiaj, to śmiało mogę wracać do Jhansi, pociąg mam jutro o 22.00 z minutami, i nie mogę ryzykować spóźnienia. Pytałem o nocleg, wszędzie brak miejsc, a naganiaczy jak na lekarstwo. Jestem brudny, zakurzony i głodny, do tego perspektywa błąkania się kilometrami z plecakiem w poszukiwaniu hotelu. Nagle, koło mnie z piskiem opon zatrzymał się jeep z 15 Hindusami w środku, Dwóch siedziało na dachu. Kierowca pyta mnie - Kadjuraho? 25 Rs, i za godzinę będziemy na miejscu. Łapią mój plecak i wciągają mnie na dach. Rzucało jak diabli, na każdym zakręcie zawisałem na moment w powietrzu, trzymając się gorących reflektorów. 

Na miejscu wybrałem hotel Gupta Palace. Ogromna dwójka, z telewizorem, klimatyzacją (nienawidzę!!! ale to dodatkowe luksusowe wyposażenie), i ciepłą wodą tylko 60 Rs. Myślałem, że się przesłyszałem, i pytałem recepcjonistę trzy razy pod rząd. Prawdopodobnie pomyślał, że uważam cenę za zawyżoną, i powiedział 55 Rs, ostatnie słowo, i zainstalują mi moskitierę. Coś tu jest nie tak. Nagle olśnienie. Pytam, ile kosztuje wstęp do świątyń - 10$. Kląłem chyba z pół godziny bez przerwy, nie powtarzając się ani razu. Cholerna biurwa, czekaj ja ci jutro dam.

Po śniadaniu w hotelowej restauracji kolejna porcja nerwów. Strażnik przy świątyni nie chciał wziąć łapówki, albo dawałem za mało - proponowałem mu 3$ jakie miałem luzem. Żeby było bardziej denerwująco, to cennik zmieni się od jutra. Jakiś dureń w ministerstwie turystyki musiał w końcu "zatrybić" jakich spustoszeń narobił, i jeden ze strażników zdradził mi, że teraz bilety będą kosztować tylko 5$. Proponowałem mu, aby wpuścił mnie za tę kwotę dziś, a bilet podstemplował sobie jutro. Niestety. Trudno, róbcie tak dalej nieuki, ja dziś wyjeżdżam. Jeżeli zamiast 5$ (które i tak będziecie pobierać od jutra) wolicie figę, to nie skamlajcie mi później o parę groszy, że jesteście biedni. To w ogóle jakiś obłęd, w tym kraju gdzie na każdym kroku słychać słowo "bakszysz", i gdzie każdy naciąga każdego jak tylko może, wtedy, kiedy potrzeba, i kiedy nie chodzi o naprawdę jaskrawy kant, nie ma nikogo, kto złamałby głupi przepis. 

Jeszcze raz przeliczyłem kasę, ale rachunek jest nieubłagany, powinienem być już na granicy pakistańskiej. A jeżeli granica jest zamknięta? Brrr… Zawołałem hotelowego "boya" (15 - letni chłopaczek), i pół godziny uczyłem go posługiwania się Canonem. Dałem mu 50 Rs za fatygę, i wysłałem do świątyni, żeby zrobił kilka zdjęć, może coś z tego będzie, szkoda że nie zobaczę "kamasutry" na własne oczy... Zobaczyłem za to tutejszą szkołę - betonowa wnęka z piaskiem na podłodze. Cały autorytet miejscowego nauczyciela wyparował w jednej chwili, a dzieciaki natychmiast rzuciły się do mnie, podsuwając mi pod nos swoje zeszyty do sprawdzenia. Tuż za miastem jest kilka świątyń, ale ich rzeźby są już dużo skromniejsze. i jeżeli ktoś szuka tam "uświadomienia", to raczej nie znajdzie. Figurki zdobiące ściany świątyń są okaleczone. Brakuje im nóg, rąk, zmasakrowane twarze. To robota arabskich najeźdźców. Muzułmanie podbijający Indie niszczyli wszystko, co obrażało islam.

Po południu autobus do Jhansi. Na szczęście prywatny (100 Rs.), z numerowanymi miejscami, i jadący bezpośrednio do celu. A więc jutro będę z powrotem w Amritsarze na granicy, całą drogę myślę tylko o jednym, przepuszczą, czy nie? Wczoraj słyszałem na CNN, że jak na razie armia amerykańska dopiero szykuje się do bombardowania, więc powinien być jeszcze, jaki taki spokój. Chciałem wysłać e-maila z pytaniem do konsula Opalińskiego, ale akurat nie było prądu.

O 22.00 z minutami wsiadłem w pociąg do Amritsaru, na miejscu będę jutro ok. 14-tej, wpuszczą czy nie? 

Którędy do domu?

Poniedziałek, 1 października, New Delhi. Sporo się wydarzyło, spędziłem dwie noce w "areszcie" na granicy pakistańskiej, tłukłem się nocnym pociągiem do Delhi, i poznałem Włoszkę porzuconą przez narzeczonego. Po przybyciu do Amritsaru natychmiast wysłałem e-maila do konsulatu, czekałem godzinę na odpowiedź, ale na próżno (jak się okazało nadeszła następnego dnia rano, i Piotr Opaliński radził mi od razu wracać do Delhi). Na granicy byłem tuż przed 15-tą. Setki żołnierzy, kilka ukrytych dyskretnie czołgów i transporterów (to oczywiście reakcja na podobne działania w Pakistanie, który graniczy z Afganistanem). Na posterunku indyjskim byli lekko zdziwieni moim widokiem, rzut oka na paszport i kazali mi zawracać. Nie mam wizy pakistańskiej, i w obecnej sytuacji nie ma szans na przekroczenie granicy. Tłumaczyłem im, że muszę, bo nie mam kasy na samolot. Ostrzegli mnie, że jeżeli wybiją mi wyjazd z Indii, a zostanę zawrócony z Pakistanu, to moja dwukrotna wiza indyjska straci ważność, i co wtedy? Nie mieli ochoty bawić się w papierkową robotę, i kazali mi się zmywać. 

Po trzech godzinach wytupałem. Oficer powiedział mi, że przepuszczą mnie bez stemplowania paszportu, i jeżeli zdarzy się cud, tzn. przepuści mnie strona pakistańska, wrócę na chwilę z paszportem. Po stronie pakistańskiej pierdolnik totalny, żołnierze ćwiczyli musztrę (to pewnie taki pokaz dla Hindusów) poganiani przez oficerów, wszyscy biegali dookoła bez celu. Gdy podchodziłem do ich posterunku, już z daleka pokazywali mi bym zawrócił, i wymyślali Hindusom, co za idiota mnie tu wpuścił. Zaprowadzili mnie do budynku, do jakiegoś oficera, chyba niezbyt wysokiego szarżą, gdyż mówił po angielsku dużo gorzej ode mnie. Tłumaczyłem mu, że nie mam wizy (okazało się, że na dniach, z uwagi na sytuację, z powrotem wprowadzili wizy a procedury ich przyznawania znacznie się skomplikowały), nie mam kasy na samolot, i tak dalej. Nic go to nie obchodziło, odprowadził mnie z powrotem pod "szlaban", i życzył miłego dnia. 

Kiedy tylko zniknął, z powrotem podszedłem pod budynek, i kilku wartowników zaprowadziło mnie do niego jeszcze raz. Wydał jakiś rozkaz, i pokazał żołnierzom wejście do środka. Przez chwilę pomyślałem, że wygrałem, i mój upór został nagrodzony. Wprowadzili mnie do budynku, kazali zdjąć plecak, i wskazali jakieś drzwi. Wszedłem, i usłyszałem szczęk zamka. Mały pokoik z krzesłem, pryczą i wiadrem. Wpadłem w lekką panikę, i zacząłem walić w drzwi, ale nie łomotały za głośno. Oczyma wyobraźni widziałem, jak mnie wieszają i rozstrzeliwują. Myślałem, że popełniłem straszną pomyłkę, z wiadomości na CNN wywnioskowałem, że Pakistan będzie współpracował ze Stanami Zjednoczonymi, ale jeżeli zrozumiałem źle, i Pakistan opowie się po stronie Afganistanu? Wtedy, jako biały i przybysz z zachodu, będę się doskonale nadawał do publicznego zlinczowania ku uciesze motłochu. Waliłem w drzwi jeszcze kilka godzin, ale nikt się tym nie przejmował i dałem spokój. Około północy zasnąłem na drewnianej pryczy z nadgniłym materacem.

Obudziło mnie szarpanie za ramię. Jakiś podrzędny wojak otworzył drzwi, i zaskoczony moim widokiem, chciał widocznie sprawdzić, co się dzieje. Zaraz potem wyszedł zamykając drzwi. O 9-tej rano przynieśli mi śniadanie, i znów szczęk zamka. Dwie godziny potem przyszli po mnie, i zaprowadzili przed oblicze jakiegoś ważniejszego oficera. Jak się okazało, w ogóle o mnie nie wiedział, służbę objął dziś rano, i nic mu nie przekazali. Powiedział, że nie wie, dlaczego i jakim cudem tu jestem, a zatem nie może mnie wypuścić, dokąd nie ustali, o co chodzi. Wyjaśniłem mu, i chyba mi uwierzył, ale musi sprawdzić. Znów wróciłem do "celi", a raczej zdemolowanej sypialni dla wartowników. Trzy godziny potem wszystko było jasne, oficer sprawdził, że jestem czysty jak łza, i nawet "dzwonił" w mojej sprawie. Niestety sam nie mógł podjąć decyzji, co ze mną zrobić, i powiedział, że muszę zaczekać. Oddali mi plecak (przekręcony na drugą stronę, i zdaje się brakuje mi kilku rolek filmów, i to tych zrobionych). Po co im one? Nowe to rozumiem, ale "wyprztykane", czyżby jednak sprawdzali, czy nie jestem szpiegiem? Dostałem obiad, i pozwolili mi się umyć, niestety do wieczora nic się nie wyjaśniło, i musiałem wrócić na drugą noc pod klucz. Teraz spałem już spokojnie, ale straciłem nadzieję, że uda mi się wjechać i teraz, przy tym bałaganie mogę tu kilka dni przesiedzieć, zanim wrócę do Indii.

Następnego dnia wszystko się wyjaśniło, ostateczna odmowa wjazdu. Co prawda miałem rację, i ich rząd współpracuje z Amerykanami, ale to z pewnością nie spodoba się ulicy, i cudzoziemcy mogą być zagrożeni tak, czy owak. Antyamerykańskie demonstracje i tym podobne, a odsyłanie w razie czego zwłok cudzoziemca w czarnym worku do ambasady, to strasznie pracochłonne zajęcie. Po stronie indyjskiej wartownicy też się zmienili, i straciłem kolejną godzinę na wyjaśnianiu, o co chodzi. Po wyrwaniu się stamtąd pojechałem na dworzec kupić bilety do Delhi. Oczywiście nie było miejscówek, i musiałem się zadowolić zwykłym, szkoda czasu i pieniędzy na hotele, brakuje mi pewnie ponad 50$ do biletu lotniczego.

Pociąg odjeżdżał o 22.00 z minutami, i wróciłem na dworzec na trzy godziny przed odjazdem, na wypadek gdyby podstawili pociąg wcześniej. Opadła mnie wycieczka jakichś miejscowych dzieciaków, i wyciągali do mnie notesy i długopisy prosząc o ... autografy! Upierali się, że widzieli mnie na pewno w jakimś filmie, i nawet opiekująca się nimi nauczycielka nie mogła ich opanować. Tłumaczyłem im, że jestem z Polski, i na oczy nie widziałem Hollywood, ale dzieci już wyobraziły sobie "gwiazdora", i nie miały zamiaru odchodzić z niczym. Nauczycielka pewnie nie chodziła do kina, i zdała się na orientację dzieci, gdyż na końcu sama podstawiła mi kalendarzyk. Pierwszy autograf w moim życiu, naprawdę myślałem, że nic mnie tu już nie zadziwi. Kiedy już myślałem, że to koniec tej komedii, maluchy przybiegły do mnie jeszcze raz i ciągnąc mnie za ręce powiedziały, że na dworcu jest jeszcze jedna "biała aktorka", i koniecznie muszę ją poznać. Trochę się ożywiłem. Tu przy granicy pakistańskiej nie jeździ za dużo turystów z zachodu, to mogła być też Polka. Może znalazła się w takiej samej sytuacji? To było naprawdę komiczne. Ja szedłem z jednej strony ciągnięty przez gromadkę maluchów, a ona z drugiej, opędzając się przed podstawianym jej pod nos notesami. Po jej oczach poznałem, że jest jeszcze bardziej zaszokowana, niż ja. Okazało się, że to Włoszka, i ma imię Laura. Co tam robiła? Pytałem, ale prawie wcale nie mówiła po angielsku. Zrozumiałem tylko, że też jedzie do Delhi, i pojutrze ma samolot. Nie była jednak chętna do rozmowy, i odniosłem wrażenie, że się mnie boi. Nie chciałem się jej narzucać, i poszedłem do restauracji.

Spotkaliśmy się jeszcze raz na peronie, pociąg się opóźniał ponad pół godziny. Wreszcie go podstawili, rozdzieliliśmy się, gdyż ona miała miejscówkę, a moje "bydlęce" wagony były dużo dalej. Na szczęście pociąg był jeszcze na tyle luźny, że znalazłem wolne miejsce. Zapytałem przechodzącego konduktora, o której będziemy w Delhi, i czy może znaleźć mi jakąś wolną leżankę. Zrobił okrągłe oczy, i poinformował mnie, że to pociąg do Bombaju! Odjeżdża za dwie minuty. Wyleciałem jak z procy. Przypomniałem sobie o Laurze, nie było jej na peronie, i jeżeli miała wolne miejsce, to pewnie się nie zorientowała. Przepychając się przez tłum Hindusów i krów na peronie, dopadłem wagonów sypialnych. Ponad 20, indyjskie pociągi są bardzo długie. W środku piekło, wsiadający kręcili się szukając miejsc, wszędzie pełno walizek i tobołków, a mój plecak blokował mnie co kilka sekund. Minąłem trzy wagony i pociąg ruszył powoli, sprzedawcy ze swoimi kramami wyskakiwali na peron. Nie bawiąc się w ceregiele, pięściami przebijałem się do przodu. Autentycznie waliłem prostymi i sierpowymi na boki. 

Znalazłem ją dwa wagony dalej. Leżała już na najwyższej koi. Nie bawiąc się w tłumaczenia ściągnąłem ją za nogi, porwałem jej plecak, i teraz już kopniakami przebijałem się do drzwi. Laura była tak zaskoczona, że nawet nie protestowała. Kiedy dopadliśmy do wyjścia, przestraszyłem się. Przed nami było wprawdzie jeszcze jakieś 100 metrów peronu, ale pociąg jechał już dosyć szybko, i skok był ryzykowny. Wyłączyłem mózg i skoczyłem, biorąc dwa kroki poprawki na siłę odśrodkową. Laura pewnie by nie skoczyła, ale ciągle trzymałem ją za rękę. Lekko się potłukliśmy, ale to drobiazg. Kiedy jej powiedziałem, gdzie by się obudziła, rzuciła mi się na szyję. Czekaliśmy na nasz pociąg jeszcze prawie godzinę, i rozmawialiśmy częściowo po angielsku, rosyjsku i na migi. Wyjaśniła mi, że była w Indiach z chłopakiem, ale się pokłócili, i on ją zostawił samą. W Amritsarze była tylko przejazdem, nawet nie widziała Złotej Świątyni, wracali gdzieś z gór na północy. On chciał pojechać na południe, a ona wracać do Delhi na samolot, i chyba o to poszło. Cały dzień i noc czekała w poczekalni na dworcu, gdyż bała się jechać w miasto, żeby się nie zgubić, i żeby jej nie oskubali. No tak, wyobraziłem ją sobie rzuconą na pastwę rikszarzy, naganiaczy i ich sztuczek.

Indie Indie fot. Robert Wasilewski
Po przyjeździe do Delhi zatrzymałem się w Ringo Guest House. Laura chciała od razu jechać na lotnisko, i tam całą noc i następny dzień, przespać na siedząco w poczekalni. Miała już dosyć Indii, Hindusów, wszechobecnych cwaniaczków i chaosu. W końcu namówiłem ją jednak, żeby zatrzymała się w moim hotelu. Przez resztę dnia pokazałem jej kawałek miasta i było tak miło, że prawie zapomniałem, w jakiej jestem sytuacji. Były tylko dwa wyjścia, udać się po pomoc do ambasady lub skontaktować się moim architektem milionerem, i poprosić o pożyczenie kilkudziesięciu dolarów. Kiedy dzwoniłem do Erica nikt nie odbierał, pewnie jest w Kovalam. A więc tylko ambasada, chociaż ze względu na mój stosunek do urzędasów wolałbym jednak tego uniknąć. Obiecałem Laurze, że odwiozę ją w poniedziałek na lotnisko i zapytała mnie, kiedy jest mój samolot. Wyjaśniłem jej, o co chodzi i kręciła głową z niedowierzaniem.

Dziś po południu jadę z Laurą na lotnisko, a po drodze wstąpię do ambasady. Przedtem idziemy na Connaught Place zorientować się cenach lotów do Polski. Tragedia. Najtańsze bilety do Frankfurtu - 310$. "Aeroflot" do Warszawy - 350$. Czyli brakuje mi prawie 100$. Odkładam ambasadę jako wariant ostateczny, i kolejny raz dzwonię do Erica. Telefon odebrała pokojówka i wyjaśniła mi, że "sir Mahedy" wyjechał na kilka dni. Łapiemy "firmowy" airportbus za 50 Rs, i po godzinie jesteśmy na miejscu. Na lotnisku Laura na pożegnanie wciska mi ostatnie, wyciągnięte gdzieś z dna plecaka 70$. Jej już nie są potrzebne, a jest mi wdzięczna za wyciągnięcie z niewłaściwego pociągu i pomoc. Kocham Włoszki. Laura Canestrarri. Bellisima.

Wtorek, 2 października. Cholera, znowu pech. Byłem skłonny polecieć do Frankfurtu, zostałoby mi ok. 15$, tyle wystarczyłoby na przejazd stopem do Polski. Niestety samolot "Uzbekistan Airlines" odlatuje tylko raz w tygodniu, właśnie we wtorki, i musiałbym czekać tydzień. Nie mam już ani rupii, i musiałbym wydać te dolce na hotele i żarcie. Niemcy są drogim krajem, i przejechanie ich nawet, jeśli stopem, ale bez grosza przy duszy, będzie bardzo trudne. Do "Aeroflotu" brakuje mi 25$ - piątkę wytargowałem, odlot w nocy z czwartku na piątek.
Środa, 3 października. Urządziłem totalną wyprzedaż. Na pierwszy ogień poszedł zegarek od Erica (sorry my friend), trzy jedwabne koszule uszyte w Madurai, przewodnik LP, klapki pod prysznic!!, kamizelka podróżna, latarka, dwie kłódki, i kilka innych drobiazgów, po które w Polsce nie schyliłby się ostatni żebrak. Za wszystko wziąłem 27$. Kupiłem bilet i zostały mi 2$. Ostatnią noc w Delhi prześpię na ulicy. Już od dwóch dni stołuję się w najtańszych, obleganych przez muchy i robactwo stoiskach ulicznych kucharzy. Śniadanie i kolacja - 25 Rs. dziennie. Od wyjazdu z Polski, ani razu się nie zatrułem, aż dziwne. Te dwa dolce muszą zostać na dojazd na lotnisko i jutro żegnajcie Indie. Wróciłem do hotelu po plecak, i właściciel pyta, gdzie będę spał. Nie wiem, może w poczekalni na lotnisku? Każe mi zdjąć plecak, i wskazuje drzwi do mojego pokoju. Ostatnia noc gratis. Niewiarygodne, Indie zaskakują mnie coraz bardziej, dlaczego dopiero na dzień przed wyjazdem? Podziękowałem mu, i poprosiłem o plik reklamowych wizytówek, które w ramach "czynu społecznego", rozdałem w okolicach dworca kolejowego. I tak na koniec sam zostałem naganiaczem.

Rano prysznic, 15 Rs. za śniadanie na ulicy, pożegnanie z właścicielem hotelu, ostatni spacer po Pahar Ganji, Connaught Place, i airportbusem na lotnisko. Szkoda, że nie było mi dane wrócić lądem, i zobaczyć pominięte wtedy miejsca mimo, że jestem już trochę zmęczony tą podróżą. W ciągu tych dwóch miesięcy zrobiłem niezły kawałek po Indiach, ale to przecież i tak zaledwie promil tego, co warto zwiedzić w tym olbrzymim kraju. 

Uroki lotnisk i latania

Mam złe przeczucia, ledwo wysiadłem z busa runął tak ulewny deszcz, że nawet dach "korytarza" łączącego salę odpraw z poczekalnią zaczął przeciekać - no tak, typowa indyjska "sztuka". Nie to, żebym bał się latać, ale przy takim oberwaniu chmury, bałagan musi być tu nielichy, i odlot może się znacznie opóźnić. Dochodzi 18-ta, odprawa powinna zacząć się za pół godziny, i odlot 22-ej z minutami, tymczasem mojego lotu nie ma jeszcze nawet na tablicy. Idę do poczekalni i niespodzianka, wejście jest płatne!!! Nawet dla pasażerów czekających na samolot. Co za popieprzony kraj. Kosztuje co prawda tylko 20 Rs, ale ja nie mam już nawet 20 paise (tutejsze grosze). Spotykam Francuzkę, ostrzega mnie przed wchodzeniem do poczekalni, "bo tam zimno". Rozumiem doskonale, co to znaczy - klimatyzacja. Ci, którzy już przyzwyczaili się do słońca i 40 stopni w cieniu, z miłą chęcią siekierami porąbaliby te wszystkie wynalazki przyprawiające o błyskawiczny katar.

Odlot się opóźnia, dochodzi jedenasta w nocy, a świetlna tablica milczy. Idę na poszukiwanie delegatury "Aeroflotu". Są wszystkie linie BA, KLM, i kilka innych - mojej nie ma. Wreszcie znalazłem gdzieś na końcu korytarza, w ostatnim zakamarku. Zamknięte na głucho, a wokół tłumek innych pasażerów czekających na nasz lot. Przychodzi pracownik lotniska, i prosi nas do odprawy. Kontrola biletów, i paszportów, nadanie bagażu, kilka formularzy do wypisania, i pół godziny potem siedzimy w sali odlotów, już za stanowiskami odpraw. Zimno jak cholera, jestem tylko w koszuli i bez skarpetek, dochodzi północ, a tu nikt nie wie, kiedy polecimy. Próbuję drzemać na niewygodnym siedzeniu, ale co chwila budzi mnie lodowaty powiew spod sufitu. Szlag mnie trafia, i mam ochotę rzucić popielniczką w zakratowaną paszczę.

Czwarta nad ranem, obudziłem się skostniały z zimna i zaczynam kaszleć, pieprzona lodówka, co za kretyn to wymyślił. Wszyscy pasażerowie szczękają zębami okręceni czym kto ma, a żadnemu idiocie z obsługi lotniska nie przyjdzie na myśl, żeby to po prostu wyłączyć. Pytam jakiegoś pilota o nasz samolot, ale rozłożył tylko ręce. Pytam, czy nie można wyłączyć tego cholernego nawiewu, zanim dostaniemy zapalenia płuc i podobny gest. Powinni go wypchać słomą, i zrobić pomnik bezradności. Na szczęście podali gorącą kawę. Wypić, czy ogrzewać skostniałe palce trzymając dymiący kubek w rękach?

Siódma rano, przyszedł pilot naszego samolotu. Tak mi się w każdym razie wydaje, bo wygląda jakby był na kacu, i patrzy trochę "po rosyjsku". Podszedł do niego pracownik obsługi, i podał mu papierową teczkę (pewnie dokumentacja lotu), a ten nawet do niej nie zajrzał, tylko dziarskim krokiem skierował się prosto do wolnocłowego sklepu, który opuścił po kilku minutach z reklamówkami wypchanymi alkoholem. Nie ma cudów, to musi być nasz "Aeroflot", nareszcie. Po dwóch godzinach kontroli osobistej (to pewnie przez te zamachy w Stanach - mam nadzieję, że nie prześwietlili mi filmów) weszliśmy na pokład samolotu. Boening 767. Ładny. Kilku minut kołowania i jesteśmy w chmurach. Całkiem niezły obiad, mimo, że z mikrofalówki, i do tego mała plastikowa buteleczka Bordeaux. Za sześć godzin będziemy w Moskwie. Powinniśmy odlecieć w nocy i być już na miejscu, a o 10-tej rano miał być drugi samolot z Moskwy do Warszawy. Teraz wszystko pewnie wzięło w łeb, i znów będzie bałagan i czekanie.

Trafiłem idealnie. Po wejściu na Szeremietiewo II, nabrałem szacunku dla hinduskiej organizacji i solidności. Ponad trzy godziny zajęło paniom przy stanowiskach "tranzytowych" oddzielenie pasażerów opuszczających już lotnisko, od tych lecących dalej. Wszystkie miały około pięćdziesiątki, i żadna nie mówiła dobrze po angielsku. Zamiast ustawić nas grupkami, i odprawić według kolejności odlotów, przekrzykiwały się nawzajem, i wybierały do odprawy "na oko". Zaraz potem, co chwila dostawały "cynk", że właśnie odlatuje jakiś tam samolot, i zaczynało się chaotyczne poszukiwanie pasażerów. Stojący obok mnie Norweg z niedowierzaniem patrzył na panie trzymające w rękach słuchawki najnowszych "Panasoniców" z setkami przycisków, którymi nie umiały się posługiwać. Ze słuchawkami przy uszach wrzeszczały tak głośno, że było jasne, iż prawdziwą łączność z pokojami obok nawiązują przy pomocy fal powietrznych, a nie kabli elektrycznych. Chaos nieporównywalny nawet z Indiami, jak to się dzieje, że samoloty nie rozbijają się tu co pięć minut?

Wreszcie moja kolej. Dowiedziałem się (przyszła młoda dziewczyna z innego stanowiska, i tłumaczyła na angielski, bo ja nie znałem dobrze rosyjskiego, mimo kilkuletniej nauki w szkole podstawowej - wstyd!), że mój samolot ("Aeroflotu") do Warszawy, będzie dopiero jutro rano. Pięknie. Za godzinę odlatuje LOT - owski, ale jak na razie nikt nie wycofał rezerwacji, jeżeli jednak będzie wolne miejsce, to mnie tam upchną. Mam iść do poczekalni, i w razie czego wywołają mnie po nazwisku megafonem. Poczekalnia to długi okrężny korytarz, w środku wypełniony sklepami, zza kolorowych szyb których, uśmiechnięte piękności na reklamowych planszach zachęcają do zakupów papierosów, alkoholu i kosmetyków z pominięciem tutejszego Balcerowicza i Bauca, i tak o wiele mniej pazernego, niż nasi "reformatorzy".

Poznałem Ewę, wraca z Kazachstanu, i też prawdopodobnie poleci moim samolotem. Niestety godzina upłynęła, i nikt nas nie wołał. Dopiero 18-ta, i znów spędzimy noc w poczekalni. Ewa mówi, że należy mi się hotel. Opóźnienie mojego lotu przekroczyło 24 godziny, i linie muszą zapewnić mi nocleg i posiłek. Idziemy do informacji. Pani za ladą pyta, czy mam rosyjską wizę. Jeżeli nie to za 30$ mogę ją uzyskać, i pojadę autokarem do hotelu, inaczej nie mogę opuścić lotniska. Wybuchamy śmiechem, Ewa zachęca mnie do walki o swoje, i pytam o hotel na lotnisku. Pani robi zmęczoną minę, i prosi mnie o bilet. Z kalkulatorem w ręku wylicza czas opóźnienia (ma z tym pewne kłopoty, bo nie wiadomo nawet dokładnie, o której rano odleci nasz samolot), i z rezygnacją przyznaje, że nocleg mi się należy. Ale tylko mi, powtarza patrząc wymownie na Ewę. Pokoje są jednoosobowe, i pani każe mi iść za sobą. Jeżeli tak, to co jej przeszkadza, że Ewa pójdzie ze mną? Nikt na tym nie straci, a przecież nie będzie spała na podłodze pod okienkiem. Pani mówi, że tak się nie da, i żebym nie grymasił, idę czy nie? Powiedziałem jej coś niezbyt miłego i odeszliśmy. Szkoda mi zostawić tu Ewę samą, tu też szaleje "klima", i jest cholernie zimno, zimniej niż na lotnisku w Delhi. Na szczęście Ewa ma kilka butelek kazachskiego wina...

Wróciłem do okienka, pani z miną kołchoźnicy ginącej za ojczyznę, wydała mi talony na kolację i jutrzejsze śniadanie w lotniskowej restauracji, oczywiście tylko dla mnie. Rosyjskie linie lotnicze zbankrutowałyby, gdyby pozwoliły dwóm osobom spać w jednym pokoju, i w restauracji wydającej setki obiadów dziennie postawiły jeden talerz więcej. Jakoś się tym podzielimy.

Restauracja mieści się na antresoli na półpiętrze, i obsługiwana jest przez panie żywcem wycięte z „Misia”. Usiedliśmy przy stoliku, i żadna z kręcących się pań kucharek i kelnerek w jednej osobie, nawet się nami nie zainteresowała. Po pól godzinie wszedłem na zaplecze, i pokazałem kupony na kolację. Mam usiąść przy stoliku i czekać. Gdy poprosiliśmy o korkociąg, pani wyjaśniła nam, że nie wolno tu pić alkoholu, i dopiero po obietnicy poczęstowania jej również, wydała nam otwieracz. Upłynęły kolejne dwie godziny, rozmawialiśmy z Ewą i z poznanym Szwedem, rozpracowaliśmy dwie butelki wina Ewy, i kilka puszek piwa potomka wikingów, a kolacji ani śladu. Straciłem cierpliwość i poszedłem do kuchni ponownie. Hosanna, pani wytoczyła wózek z garnkami i zaczęła objeżdżać stoliki. Nie podają bowiem przygotowanych dań na talerzach, tylko do każdego gościa podchodzi pani z rondelkami i nakłada. Pięknie. Szwed był zachwycony, bo nigdy czegoś takiego nie widział. Ziemniaki o konsystencji cementu i kurczak. Podzieliliśmy nasze dwie porcje (moją i Szweda) na trzy osoby i jakoś poszło. Wino Ewy jest doskonałe. 

O północy niespodzianka, zamykają restaurację, i musimy iść do poczekalni. Myśleliśmy, że przebalujemy tam do rana, w jakim takim cieple, przy stole, i na wygodnych krzesłach, a tu klops. Szwed już odleciał, a my błąkaliśmy się po lodowatych korytarzach. Ławki są tam przemyślnie zaprojektowane, zniechęcają do dłuższego siedzenia. Metalowe i zimne, niewygodne i poprzedzielane poręczami, co uniemożliwia położenie się. Nawiew klimatyzacji był tak mocny, że nawet Ewa w swoim polarze szczękała zębami, a co dopiero ja ubrany jeszcze w stylu "tropikalnym"? Korytarze przypominały tunel aerodynamiczny, wiało tak, że czuliśmy to we włosach. Znaleźliśmy boczny korytarz, prowadzący do pomieszczeń gospodarczych. Lodowaty podmuch zaglądał tam rzadziej, ale o siedzeniu na podłodze nie było mowy. Wilka można dostać. Ciekły azot. Przypomniałem sobie mijaną po drodze styropianową planszę jakiejś reklamy, i przytaszczyłem ją do wnęki. Kilka ciosów nogą i rękami (przydała się ta wizyta w szkole walki Kalarippayatu), i mamy dwie warstwy izolacji od lodowatego marmuru. Ewa w tym czasie skołowała kilka kartonów, i rozłożyliśmy się na tym legowisku, przykrywając tekturą, jak na XXI wiek na międzynarodowym lotnisku przystało. Budząc się z zimna w nocy dokończyliśmy ostatnią butelkę wina. Rankiem wróciliśmy zmarznięci do restauracji. Jest 6.00 rano, samolot odlatuje o 9.50, może zdążymy dostać coś ciepłego do picia i śniadanie.

No i nie zdążyliśmy. Kupon zaniosłem do kuchni od razu, i przez trzy godziny nikt do nas nie wyszedł. Przypominałem się trzy razy (co godzina), i pani się na mnie obraziła. Objeżdżając gości ze swoim wózeczkiem ostentacyjnie ominęła nasz stolik, z tak komicznie nadętą miną, że nie mogliśmy powstrzymać się od śmiechu.

Pierwsze podejście do startu nie było udane. Samolot wyhamował gwałtownie przed końcem pasa startowego i zawrócił. Po chwili stewardessa w imieniu pilota poprosiła kilku pasażerów z przodu samolotu, o zajęcie miejsc w ostatnich rzędach. Jeden z pasażerów wytłumaczył mi, że właśnie dlatego przeciążony widocznie samolot nie mógł wystartować za pierwszym razem. Wcale się nie boję. Chyba. Wreszcie jesteśmy w powietrzu. Lecąc TU - 154, za oparciem fotela znaleźliśmy rosyjską gazetę, wczorajszą, gdzie na pierwszej stronie Ewa wyczytała, że taki właśnie samolot rozbił się gdzieś między Ukrainą, a Turcją. Budujące. To był ten zestrzelony pomyłkowo przez ukraińską rakietę szkoleniową, ale wtedy o tym nie wiedziałem, i po cyrkach ze startem w mojej wyobraźni królował widok naszego samolotu eksplodującego przy lądowaniu. Po dwóch godzinach wylądowaliśmy na Okęciu i witaj Polsko, ojczyzno wieszcza i PIT-u - 30.

słowa kluczowe: termin: sierpień - październik 2001
trasa: Turcja, Iran, Pakistan, Indie

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 5 / 5 (4)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 5 / 5 (6)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 39010 od 1.07.2005

Komentarze

Liczba komentarzy: 30
neurontin and codine

Buy Cheap Xenical Uk

alinlyTal

Diseases of the visual system. levitra sans effet RinoMent

acuctilla

Fpyaoj and I. plaquenil side effects weight gain

MaydayRot

Prednisone Buy Now Tab Finasteride

Ruivicy

Buy Tadalis Sx 100 Mg stromectol pill for humans Zithromax Pharmacy

snipsicet

Side effects of the drug purchase cialis Hardest tech roles to fill in healthcare

Agrigma

non prescription cialis online pharmacy Also, while the active window of sildenafil is relatively short, tadalafil works for up to 36 hours after you take it, which can help increase sexual spontaneity FDA, n

grieply

cialis online pharmacy VIAGRA can potentiate the hypotensive effects of nitrates, alpha blockers, and anti-hypertensives 4

plamild

clomid pill J Clin Endocrinol Metab 2004; 89 4428-33.

Advella

A high rate of ROS production in these organelles makes them susceptible to damages, which, in addition to the risk of mutation in mitochondrial DNA, also severely affects the fertility potential of the oocytes 20. tamoxifen side effect com is for informational purposes only, and is not a substitute for medical advice, diagnosis, or treatment provided by a qualified healthcare provider.

Allerbwer

Adverse events rates were similar in the two groups, with the exception of irregular menses, which occurred at a higher rate in the tamoxifen group than in the toremifene group 10 how long does it take for lasix to start working If heГў s elected, heГў ll show you how

obsemomuT

stromectol cena Noting that PASH affects premenopausal women most commonly those ages 41 50, according to one case series or menopausal women taking hormone replacement therapy, the case authors suggest that anti hormonal therapy could theoretically reduce PASH mass

soonsotly

tamoxifen indications 015 and degree of bone loss

Evorbes

buy doxycycline Patients were divided into three groups according to their tendency to perform breast self examination infrequent self examination, regular self examination and excessive self examination performed weekly or more

Fruinna

buy clomid online ship usa Vitamin D insufficiency does not affect bone mineral density response to raloxifene

clearlecy

montelukast allegra 180 non drowsy side effects But the exchanges fiasco is revealing the larger truth that ObamaCare s claim to technocratic expertise was always a political con lasix high dose When we supplement with anabolic androgenic steroids our natural production is suppressed; the total duration of the cycle, the compounds used and the total dose will affect this to a degree, some steroids suppress more than others but suppression will exist regardless to some level

Tedospere

But the whole system depends on developing a supporting blood supply, subverting the immune system, and producing certain growth factors stromectol dosage for pinworms duloxetine and dihydroergotamine intranasal both increase serotonin levels

odolley

You can then click edit to update your information clomid in males

Mayclopay

Langmuir The ACS Journal of Surfaces and Colloids propecia disconts online We speculated that, given its compartmentalization, CKmito might have protein membrane stabilizing and other effects that contribute to the attenuation of pathologic hypertrophy and adverse remodeling, independent of its ability to regenerate ADP

Vialayvam

PubMed 6383268 horaires levitra

Ethinty

3 percent of patients develop heart failure buy azithromycin doxycycline online

fescuenna

After rising during meiosis I, Spo11 levels drop precipitously in maturing spermatids 22 what is a viagra

spoolobby

buy cialis usa 8 Infection sepsis 6

Jehomp

cialis 20 mg price overnight delivery for cialis buy ed meds online

FmfmMzHn

But hang in there and be kind to yourself this is a very emotional journey no doubt mail order propecia

achieta

priligy medication In addition, one study showed that the composition and time course of thickening after infection of the glycosaminoglycan layer, a major component of mucosal surfaces that plays a critical role in passive defenses against UTI, was significantly influenced by estradiol level 69

NaMDxtyMt

non prescription cialis online pharmacy A, anastrozole; T, tamoxifen

Danielkidly

https://amoxil.icu/# amoxicillin 500 mg brand name

Antoniojossy

https://ciprofloxacin.life/# antibiotics cipro

Ydaltz

best prescription allergy pills allergy medication better than allegra common prescription allergy pills

Dodaj swój komentarz - bo każdy ma przecież coś do powiedzenia...

Nie jesteś zalogowany. Aby uprościć dodawanie komentarzy oraz aby zdobywać punkty - zaloguj się

Imię i nazwisko *
E-mail *
Treść komentarza *



Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone