lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Hanoi  
Ruch ulicznyHanoi, Wietnamfoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

World’s biggest election kicks off as India votes

Why a deluge of Chinese-made drugs is hard to curb

Can TikTok's owner afford to lose its killer app?

Chinese cities sinking under their own weight

Stabbed Australian bishop forgives alleged attacker

The West says China makes too much. Its workers disagree

Biden calls for tripling tariffs on Chinese metals

Inside Thailand's Casablanca: A town of exiles, revolutionaries and fear

Watch: Volcano in Indonesia spews lava and smoke

Sydney stabbings: Bondi Junction mall to reopen on Friday

Israeli missile hits Iran as explosions are heard

Israeli missile has struck Iran, US officials say

US again warns Israel against Rafah offensive

Flurry of attacks heightens Israel-Hezbollah fears

Iran morality police arrest dead protester's sister, family says

US and UK extend sanctions against Iran

EU to tighten Iran sanctions after Israel attack

Dubai airport delays persist after UAE storm

'I’m in pieces' - Israeli hostage's agony over husband held by Hamas

Qatar reassesses mediator role in Gaza truce talks

Miasta Azji

 New Delhi

warto zobaczyć: 23
transport z New Delhi: 2
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Waranasi

warto zobaczyć: 1
transport z Waranasi: 3
dobre rady: 0

wybierz
[opinieCount] => 0

 Panaji

warto zobaczyć: 2
transport z Panaji: 1
dobre rady: 0

wybierz
[opinieCount] => 0

 Agra

warto zobaczyć: 2
transport z Agra: 2
dobre rady: 7

wybierz
[opinieCount] => 0

 Anjuna

warto zobaczyć: 1
transport z Anjuna: 0
dobre rady: 0

wybierz
[opinieCount] => 0

 Goa Velha

warto zobaczyć: 4
transport z Goa Velha: 0
dobre rady: 0

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Laos
     kursy walut
     LAK
     PLN
     USD
     EUR
  •  Laos
     wiza i ambasada
    Laos
    ambasada w Polscenie
    wymagana wizatak
    30 dniową, turystyczną wizę można uzyskać w ambasadzie Laosu, jak również na niektórych przejściach granicznych.
    Najmniejsza
    prowizja w Polsce!
    97 PLN - Tryb normalny (14 dni roboczych)
    127 PLN - Tryb ekspresowy (7-10 dni) sprawdź szczegóły

Przez Rosję i Chiny do Bangkoku

piątek, 24 cze 2005

O tej wyprawie marzyłem już od pewnego czasu. Gdzieś na początku 1999 roku napotkałem na sieci ogłoszenie Noemi, pytającej o podróż koleją transsyberyjską. Zaproponowałem połączenie sił. I tak się zaczęło. Ona namówiła innych. I tak zebrała się grupa siedmiorga wspaniałych, która ruszyła na wschód. Oczywiście najpierw musieliśmy zdobyć wizy. W różnych ambasadach wyglądało to różnie :

  • Białoruś i Rosja - wizy nie są potrzebne. Można jechać na tzw. voucher, ale znacznie tańsze i łatwiejsze jest wyrobienie sobie tzw. pieczątki "AB". Wstemplowuje ją wydział paszportowy na podstawie podania z jakiejkolwiek firmy - za darmo. Nie napotkaliśmy żadnych przeszkód w podróży w ten sposób, a na wschodniej granicy Rosji traktowano nas nawet z pewną rewerencją. 
  • Mongolia - za 25$ tranzytowa lub w tej samej cenie turystyczna do 3 miesięcy. Konsul może pomóc zarezerwować bilet na przejazd Moskwa - Ułan Bator ( kosztuje to 50$ ).
    Chiny - wizę dostaje się na podstawie powrotnego biletu lotniczego. My mieliśmy rezerwacje i na jej podstawie dostaliśmy wizy, a później odwołaliśmy rezerwacje ... Wizę dostaje się na czas ważności biletu, ważną od momentu przekroczenia granicy. Kosztowała 100 zł, a jej wyrobienie trwało tydzień. Za dopłatą można ten czas przyśpieszyć. 
  • Wietnam - "wiza dla obywateli Polski jest bezpłatna, ale osoba prywatna musi mieć zaproszenie lub dokument z agencji turystycznej z Wietnamu". Ambasada oczywiście za jedyne 50$ pośredniczy w zdobyciu dokumentu z agencji turystycznej. Trwa to około 2 tygodni. Na wizie określony jest wjazdowy i wyjazdowy punkt graniczny z Wietnamu, oraz minimalna data wjazdu ( nie można wjechać wcześniej ) oraz maksymalna data wyjazdu ( nie można wyjechać później ). Wiza jest ważna maksymalnie na 30 dni. 
  • Kambodża - nie ma ambasady w Polsce. Wizę wyrabialiśmy w Wietnamie ( 20 $ ). 
  • Tajlandia - w ciągu jednego dnia dostaje się za równowartość 10$ wizę jednokrotną lub za 20$ dwukrotną. 
  • Laos - za 20$ dostaje się w ciągu dwóch dni wizę na 2 tygodnie, ważna 2 miesiące od daty wystawienia. Nam przemiły pan konsul wpisał w czerwcu daty wystawienia z sierpnia i września.

Długo zajęło nam znalezienie informacji o kursowaniu i cenach kolei trans mongolskiej. W końcu jednak w dniu 05.07.1999 wyruszyłem na moją wielką przygodę. Oto krótki jej opis. 

Białoruś i Rosja

Moskwa Moskwa fot. Jacek Żoch
Rano 05.07.1999 wyjechaliśmy z Warszawy. Wkrótce dotarliśmy do Terespola. Za 10 zł taksówka dowiozła nas do przejścia granicznego. Tutaj łapaliśmy okazje - mnie za 1,5$ pewien Białorusin podwiózł do dworca w Brześciu. Wymieniliśmy u cinkciarza pieniądze i kupiliśmy bilety do Moskwy ( po 12,5 $ ). Wsiadamy na pociąg z Pragi i bez przeszkód docieramy do stolicy Rosji rano. Tutaj spotyka nas niemiła przygoda - w czasie wymiany cinkciarze robią nas w konia i tracimy po 90$ na głowę. Drugi raz wymieniamy pieniądze w kantorze. Kupujemy bilety na pociąg do Ułan Bator - za 89$ i okazuje się, że mamy szczęście - jest to chiński skład, ponoć najlepszy ze wszystkich. Ponieważ pociąg odjeżdża o 21:05 mamy cały dzień na na zwiedzanie miasta - jedziemy na Plac Czerwony i WDNCh. 

Rosja Rosja fot. Jacek Żoch
W pociągu okazuje się, że podróżujemy w jednym wagonie z mieszanym małżeństwem polsko - mongolskim z dziećmi, oraz z pewna parą jadącą w odwiedziny do siostry , studiującej w Ułan - Bator. Na początku mijamy krajobraz podobny do naszego - pola, domy ( trochę inne w kształcie ), ale szybko głównym widokiem za oknem staje się las, czyli głównie brzozy. Co kilka godzin pociąg zatrzymuje się na jakiejś stacji. Można tam kupić u "babuszek" jedzenie - pierogi, rybę, a w kiosku - dość tanie piwo ( piwo 5 - 15 rubli, 1$ » 24 ruble, ryba - 10 rubli, pierożki 0,5 rubla za sztukę ). Co pewien czas służby porządkowe rozganiają babcie i wykazują się w ten sposób. Podróż jest bardzo przyjemna, czas podczas dyskusji mija szybko. Bardzo ciekawe jest obserwowanie jak obowiązujący na kolei czas moskiewski coraz bardziej rozmija się z rzeczywistością. 

Granicę z Mongolią przekraczamy w nocy, ale prawie bez problemów. Celnicy rosyjscy co prawda okręcają podsufitkę, a nam dają deklaracje celne po chińsku, ale to normalne w tym rejonie świata. 

Rano 11.07.1999, po 5 nocach podróży, docieramy wreszcie do Ułan Bator.

Mongolia

W Ułan Bator jesteśmy rano. Mongolia Mongolia fot. Jacek Żoch
Miasto nie należy do najpiękniejszych. Kilka rządowych budynków i jeden nowoczesny wieżowiec wyróżniają się wśród obskurnych bloków i slumsów z jurt ! Wymieniamy pieniądze u cinkciarzy 1$ = 1000 Togrików. Idziemy do siostry dziewczyny spotkanej w pociągu. Studiuje ona w Ułan Bator. Wraz z jej chłopakiem ( Mongołem ) idziemy na zawody odbywające się z okazji święta niepodległości Mongolii ( wstęp 1500 Togrików ). Niestety ulubione sporty Mongołów - zapasy, strzelanie z łuków są dla postronnego obserwatora dość nudne. W samym mieście wart zobaczenia jest jedynie klasztor buddyjski - jedyny, który przetrwał komunizm. 

Rzuca się w oczy, że większość mieszkańców chodzi w butach do jazdy konnej. Ciekawe przeżycie to telefon do kraju - ręczna centrala umożliwia połączenie z jakością podobną do rozmowy z inna galaktyką za jedyne 3200 Togrików za minutę. Za to jest dobre podłączenie do Internetu. Miejscowe jedzenie jest straszliwie tłuste, ale na szczęście można zjeść także coś europejskiego. Hotel, zbita z desek komórka, kosztuje 3$ za noc. 

Mongolia Mongolia fot. Jacek Żoch
Szybko opuszczamy stolicę Mongolii i przez Saiszand jedziemy do granicy Chin ( za 4800 Togrików ). Utykamy na cały dzień w pogranicznym Zamyn Ud. Mamy czas aby poobserwować powolne życie na mongolskiej prowincji. W sklepach towary prawie wyłącznie importowane - w tym wiele z Polski !.Zdumienie budzą stojące w centrum pomniki - w tym łosia i rakiety. Hotel kosztuje nas 2 500 - 3 500 Togrików za dobę. 

Pociąg do chińskiego Erenia kosztuje 50 Juanów ( nie można płacić w Togrikach ) i jeździ 2 razy w tygodniu. U miejscowych cinkciarzy można po korzystnym kursie wymienić pieniądze.

Chiny

Mongolię opuściliśmy w dniu 14.07.1999 Bez żadnych problemów przekroczyliśmy granicę i pociągiem przejechaliśmy do miasta Eren. Już na samym początku skosztowaliśmy świetnego jedzenia za niewielkie pieniądze oraz doświadczyliśmy. trudności z porozumieniem. W pierwszej z brzegu knajpie zjedliśmy wspaniałe danie z ryżem oraz zetknęliśmy się po raz pierwszy z doskonałym miejscowym piwem.

Okazuje się, że pieniądze mają tu kilka nazw. Oficjalnie waluta to RMB ( "Renminbi" - pieniądz ludowy ), a jej jednostki 1 Juan = 10 Jiao i 1 Jiao = 10 Fen ( feny praktycznie nie są używane ). W mowie potocznej Juan to kuai, a Jiao to mao. 

W przygranicznym mieście hotel kosztował nas 10 Juanów ( 1$ w Bank of China to 8,07 Juana ). Miasteczko zabudowane jest niskim budynkami, jedynie budynki rządowe i paru firm wyróżniają się znacząco. 

Wyruszamy pociągiem do miasta Jining, oglądając po drodze step ( 21 Juanów ), a tam łapiemy autobus sypialny za 51 Juanów do Pekinu. Ten typowo chiński wynalazek to przerobiony zwykły autobus z dwoma "poziomami" łóżek. Na każdym śpią dwie osoby. Ja wylądowałem na samym tyle, razem z czterema Chińczykami. Za pomocą rozmówek szybko nawiązaliśmy konwersację. Moi współtowarzysze okazali się bardzo troskliwi - w nocy przykryli mnie, gdy zrobiło się zimno. Ponieważ obsługa po wyjechaniu z dworca nieoficjalnie "dopakowała" pasażerów, w trakcie podróży można było wysiąść tylko przez okno. Mimo wszystko dość wygodnie dotarliśmy nad ranem do Pekinu

Chiny Chiny fot. Jacek Żoch
W Pekinie znajdujemy dość dobre lokum w podziemiach eleganckiego hotelu za jedyne 30 Juanów. Na początku zwiedzamy plac Tiananmen. Oczywiście jemy w słynnym McDonald`s ( zestaw 16,80 Juanów ). Ogromny plac robi niesamowite wrażenie. Odwiedzamy oczywiście mauzoleum Mao i rozpoczynamy zwiedzanie Zakazanego Miasta. Ten wspaniały kompleks to rzeczywiście cud świata, choć byłoby przyjemniej, gdyby nie 40 stopniowy upał i tłumy chińskich turystów ( wstęp 30-50 Juanów ). Przepiękna jest panorama Zakazanego Miasta z pobliskiego wzgórza. Niedaleko historycznego kompleksu mieści się tzw. nowe Zakazane Miasto, czyli siedziba władz ChRL. Następnego dnia wyruszamy na zwiedzanie Pałacu Letniego. Niestety transport w stolicy Chin jest fatalny, a dogadać się z Chińczykami jest bardzo ciężko. Przejazd metrem i autobusem 375 zajmuje nam ponad 3 h ! ( metro 1 Juan, autobus 1 Juan, wstęp 33 Juany, przejazd łódką 5 Juanów ). Miejsce jest przepiękne, tylko znowu te tłumy.... 

Kolejny dzień chcemy poświęcić na obejrzenie Wielkiego Muru. Znalezienie taniego przejazdu do Badaling nie było jednak takie proste. W końcu na placu Tiananmen na przystanku linii nr 17 znajdujemy specjalną linię wycieczkową w cenie 36 Juanów. Odwiedzamy Juyongpass ( twierdzą na Wielkim Murze ), odcinek muru w Badaling i grobowce Mingów. Wstęp na na mur to konieczność wydania 30 Juanów. Jednak pieniędzy nie żal - tu czuć historię. 

Wieczorem idziemy na nocny targ żywności - można delektować się między innymi smażoną szarańczą, ptaszkami, skorpionami lub kokonami owadów. Ja decyduję się tylko na zasmażane krewetki ( smaczne ) i smażoną czarną rybę ( ohydztwo ). W "supermarkecie" można kupić chińską wódkę - jest ekstremalnie tania, mocna i taka sobie w smaku. 

Ostatni dzień w Pekinie pozwala poznać mi trochę prawdziwe miasto - zarówno wyburzane hutongi ( stare budownictwo ), jak i nowoczesne wieżowce wyrastające z dnia na dzień. Główne ulice miasta są szerokie. Mają wydzielone pasy dla rowerów. Tłumy rowerzystów przemieszczają się bardzo sprawnie. 

Obok naszego hotelu płynie straszliwie zanieczyszczona rzeka, a niedaleko rozciągają się slumsy . Wieczorem mogę podziwiać puszczanie latawców nad placem Tiananmen. Wspaniałe smoki majestatycznie unoszą się nad miastem. Gdy rozpoczyna się zachód słońca ma swój początek ceremonia zdjęcia flagi Przy dźwiękach "Międzynarodówki" czerwona flaga powoli spływa z masztu, a potem oddział wojska odnosi ją do Zakazanego Miasta. 

Chiny Chiny fot. Jacek Żoch
Dnia 20.07.1999 wyjechaliśmy pociągiem do X`ian. Kupno biletów w dniu odjazdu nie było takie proste. Nie skorzystaliśmy z usług koników i w rezultacie tylko przez część trasy mieliśmy miejsca siedzące. Jednak nie było powodów do narzekań Za 162 juany jechaliśmy w dość luksusowych warunkach, z klimatyzacją. Kilkunastogodzinną jazdę urozmaicała nam rozmowa z chińskim studentem. Jego poglądy były były dla nas trochę szokujące ( masakra w 1989 roku to dzieło ... terrorystów ), ale ciekawe. W każdym razie rano dotarliśmy do X`ian. Znajdujemy miejsca w hotelu po 25-30 Juanów. W tym mieście doznaliśmy najwspanialszych przeżyć kulinarnych - wołowina w sosie słodko kwaśnym, serwowana w jednej w małych restauracyjek na starym mieście, była niezapomniana ( 10 Juanów ). Do tego oczywiście piwo. Po odespaniu podroży obejrzeliśmy niesamowitą dzielnicę muzułmańską, gdzie można było zjeść fajne szaszłyczki. Następnego dnia pojechaliśmy zobaczyć słynną terakotową armię. Znajduje się ona trochę poza miastem - autobus kosztuje 5-6 Juanów. Za wstęp trzeba wydać 65 Juanów. W środku nie można robić zdjęć :-) . W 4 pawilonach można zobaczyć dumnych wojowników, którzy mieli strzec grobu cesarza. 

W mieście można skorzystać z dość wolnego Internetu w China Telecom ( 18 Juanów za godzinę i 10 Juanów za 1/2 h ).

Wieczorem wyruszamy do Chengdu. Myślimy, że pociąg będzie wyglądał, tak jak poprzednio. Jednak wkrótce przekonamy się, jak bardzo się mylimy. To prawdziwa rzeźnia. W środku kłębi się tłum pasażerów, którzy stoją przez całe 19 godzin podróży. W środku panuje straszny zaduch, na podłodze wyrasta warstwa śmieci, siedzenia kleją się do pośladków. Co pewien czas przepycha się ktoś sprzedający jedzenie. Największym wzięciem cieszą się zupki w plastikowych pojemnikach. Zawsze dostępna jest gorąca woda w termosach. Wielu Chińczyków ma ze sobą specjalne słoiczki na herbatę.W pewnym momencie wybucha bójka o miejsce do siedzenia. Można przysnąć tylko na chwilę i z utęsknieniem czekać na koniec tej męki. Gdy wysiadamy tłum rusza, aby zająć nasze miejsca. 40-50 letnia kobieta z dużą zręcznością wskakuje przez okno. Z przyjemnością udajemy się do hotelu, mieszczącego się w .... szkole medycyny chińskiej ( 35 Juanów za miejsce w dwójce, 20 w trójce ). Chengdu to jedno z najnowocześniejszych miast chińskich - wszędzie mury pną się ochoczo do góry. Udaje się nam wymienić TC na gotówkę w banku ( mniej niż 1% prowizji ), a tą na juany u cinkciarzy po kursie 8,7 Juana / USD. 

W Chengdu kupujemy bilety na rejs po Jangcy. 4 ( ostatnia ) klasa kosztuje 157 Juanów. Następnego dnia jedziemy autostradą luksusowym autobusem do Chongqing ( 102,5 Juanów ). Na miejscu czekają na nas już z nazwiskiem na kartce. Usilnie namawiają nas do wykupienia lepszej klasy. Potem zawożą nas na statek, ale chyba na inny niż mieliśmy płynąć pierwotnie. Za to płyniemy 3 klasą. I cieszymy się z tego, bo 4 klasa, to zbiorowa kabina. Mamy klimatyzację i jesteśmy sami ( Chińczyk z naszej kabiny....uciekł ! ). Na statku są dwie toalety i prysznic z wodą z rzeki. Mamy też restaurację ( z nawet przyzwoitym jedzeniem ) i salonik ( na dzień dobry "Titanic" z płyty CDV oraz karaoke ). Towarzystwa dotrzymują nam karaluchy i szczur w kabinie. 

Sama podróż jest dość monotonna, rzeka ma kolor żółto- brązowy i pływa w niej mnóstwo opakowań po chińskich zupkach i inne zanieczyszczenia. Co pewien czas zatrzymujemy się w różnych miejscowościach. Jest wycieczka do tzw. małych przełomów - za 100 Juanów ( nie skorzystaliśmy ). Same przełomy robią dość duże wrażenie - ogromna rzeka w pewnym momencie bardzo się zwęża. Po trzech dniach podróży docieramy około północy do Ychang. Po nocy w hotelu ( 30 Juanów ) wyruszamy pociągiem do Sanjiang ( hard seater za 51 Juanów, sypialny kosztował 151 Juanów ). 

Podróż do Sanjiang przypomina przejazd do Chengdu, na szczęście w połowie drogi wysiada część pasażerów. W nocy budzi nas policjant, żeby ... porozmawiać z nami po angielsku ! Po 17,5 h podróży docieramy do Sanjiang, skąd za 5 Juanów jedziemy do wioski mniejszości Dongów. Za 10 Juanów mamy bardzo przyzwoity hotelik. Sama wioska jest niesamowita - czas płynie tu inaczej. Słynne mosty ( dla turystów opłata 5 Juanów za wejście ), pola ryżowe, urządzenia nawadniające sprawiają, że widoki są niezapomniane. Żałuję, gdy następnego dnia wyjeżdżamy. Następnym celem naszej podróży jest Longsheng. Po 2 przesiadkach i wydanych 15 Juanach docieramy do wioski ludu Yao. W czasie jazdy mamy okazję obserwować wieśniaków wiozących na targ żywe prosiaki lub ryby ( razem z urządzeniem do napowietrzania wody ! ). Możemy zamieszkać na dole w wiosce ( 10 Juanów ), lub wdrapać się na górę z plecakami ( kobiety Yao mogą wnieść plecaki za 15 Juanów, ale to naruszałoby moją męską dumę ! ). Zostajemy na dole. Mieszkamy w chacie na palach, w raczej prymitywnych warunkach - pod nami jest chlew, a w naszych pokojach imponujące pająki. 

Wdrapanie się na tarasy ryżowe w upalny dzień nie jest takie proste, ale widoki wynagradzają trudy ( wstęp 20 Juanów ). System nawadniania zbudowany kilkaset lat temu działa do dziś. 

Wieczorem mamy okazję być świadkami pogrzebu - strzelają petardy, męczone są świnie, a żałobnicy są ubrani na biało. W czasie kolacji mamy możliwość przekonać się, że kobiety Yao są najgorszymi kucharkami na świecie - z kolacji dał się zjeść tylko ryż....

31.07.1999 docieramy do Guilin ( 15 Juanów ), Chiny Chiny fot. Jacek Żoch
a stamtąd do Mekki zachodnich turystów - Yangshoo. Na miejscu tłumy, więc o miejsce w hotelu jest trudno ( pokój 20 Juanów ). Za to można zadzwonić do domu ( 1 minuta 16 Juanów ) i skorzystać z Internetu ( 1 h = 20 Juanów ). W mieście można zjeść dania europejskie, choć często dodawane chińskie przyprawy czynią je mało jadalnymi ( pizza 10 Juanów, kolacja 25 Juanów ). Choć okolica ma wspaniałe krajobrazy, to wiele osób spędza czas na głównej ulicy nazwanej przez nas "Krupówkami", zmieniając tylko restauracje. 

Okolicę można oglądać z siodełka roweru ( mnóstwo wypożyczalni ) lub z rikszy. Do najciekawszych miejsc należą "Moon Hill" - wzgórze o specyficznym kształcie ( wstęp 8 Juanów, wspaniałe widoki ) oraz ogromne drzewo "Big Banyan Tree"( 13 Juanów, można wejść bokiem ). 

Warto także wybrać się na przejażdżkę łódką po słynnej rzece Li. Można płynąć z samego miasta, albo dojechać do Xinping ( 5 Juanów w jedną stronę ) i stamtąd przepłynąć najciekawszy odcinek ( Xinping-Yangdi-Xinping to wydatek 40 Juanów ). Ta wycieczka to dobrze wydane pieniądze. Gdy po deszczu z mgły wydobywają się ostańce czuję się, jakbym przeniósł się do staro chińskiego obrazu. Krajobraz nad rzeką wielokrotnie opiewany przez poetów to właśnie te prawdziwe Chiny, które chciałem obejrzeć. 

Trzeciego dnia pobytu w Yangshoo postanowiłem wybrać się na krótką wycieczkę do Guilin ( autobus 5-10 Juanów ). Największa atrakcja to grota "Red Flute Cave". ( wstęp 40 Juanów ). Jest ona bardzo ciekawa, tylko przerobiona w "chińskim" stylu, to znaczy z kolorowym podświetleniem i betonowymi chodnikami. Oglądam sobie także park "Seven Stars"( 15 Juanów ). 

W Yangshoo kupuję trochę prezentów - malowidła chińskie za 20-30 Juanów, kaligrafię za 8,5 Juana, piękny wachlarz za 2 Juany.

Po trzech dniach odpoczynku w kurorcie, wyruszamy w podróż do najbiedniejszej prowincji Państwa Środka - Guizhou. Poprzez Guilin wracamy się do Longsheng, tam łapiemy autobus do Longe. Za 10 Juanów przemierzamy przez 3 godziny tą drogę w niesamowitym pyle i kurzu. Na dachu wszelkie bagaże - w tym żywe kury w klatce. Jedyny hotel otwarty dla cudzoziemców pobiera opłatę 15 Juanów. Wykąpać można się w pobliskiej rzece. Następnego dnia o godzinie 6:00 mamy autobus do Zhaoxing ( 5 Juanów, 2 godziny ). Znajdujemy całkiem przyzwoity hotel ( w którym notabene spotykamy turystkę z Francji, z pochodzenia Polkę ). Za to w knajpie za 5 Juanów próbują na wcisnąć ryż z jakimś zielskiem. Dziewczyny same kupują na targu potrzebne warzywa i po usmażeniu wszystkiego w woku powstaje całkiem smaczny obiad. Sama wioska jest przecudowna. Skapana w słońcu z życiem toczącym się niespiesznie. Mieszkańcy ( głównie mężczyźni ) spędzają całe dnie na zabudowanych mostach. W czasie spaceru można zobaczyć pracującego kowala lub oprawianie psa na obiad.

Następnego dnia jedziemy o 7:00 do Liping ( 10 Juanów ), gdzie łapiemy autobus sypialny do 45 Juanów do Leishan. Droga jest straszna , autobus podskakuje na wybojach, wszędzie wciska się pył. Z powodu kłopotów z silnikiem dopiero po 7,5 h jesteśmy na miejscu. Hotel pocztowy kosztuje nas 20 Juanów od osoby. Rano, za 7 Juanów odbywamy szybką podróż do Kaili. Tu kupujemy bilety na pociąg do Kunmingu na 19:30. Kosztuje nas tylko 113 Juanów, ale nie mamy rezerwacji ( stacja jest za mała ). Widząc tłumy na peronie ogarnia nas trochę strach przed podróżą. Czas do odjazdu pociągu spędzamy w miłej kafejce, niedaleko dworca. Tuż przed odjazdem pociągu dostajemy dobrą radę od Chinko-Francuzki - mamy iść do wagonu restauracyjnego. Po wepchaniu się do pociągu, przedzieramy się przez zatłoczony pojazd ( podłoga pokryta jest dość grubą warstwą śmieci i plwocin ). Wreszcie udaje nam się odnaleźć wagon restauracyjny i tam znajdujemy bezpieczny azyl. Za 20 Juanów dostajemy herbatę i zupkę z makaronem, oraz możemy siedzieć od 22:00 do 6:30. Trochę śpię, trochę rozmawiamy z poznaną parą turystów ( Austriaczka i Niemiec ). Rano bezapelacyjnie wyrzucają nas z restauracji, ale znajduję sobie przytulne miejsce, gdzie na karimacie śpię aż do przybycia do celu. o 12:30

Chiny Chiny fot. Jacek Żoch
08.08.1999 jesteśmy w Kunmingu. Straszliwie zmęczeni po podróży wybieramy pierwszy hotel z "Lonely Planet". - Kuhnu Hotel. Miasto robi na mnie bardzo dobre wrażenie - przyjemny klimat, czysto, wszystko odremontowane z okazji odbywającej się tutaj wystawy światowej ( tak, tak Expo`99-kto o tym wie ? ) W "La Pizetta" można zjeść wyśmienitą pizzę za 25 Juanów, a w tutejszym China Telecom jest najtańszy Internet - 10 Juanów za godzinę. Następnego dnia jedziemy do "Kamiennego Lasu". Wsiadamy do autobusu za 18, 50 Juana na dworcu i.... okazuje się, że trafiliśmy na tak typową dla tego kraju wycieczkę. Zanim dotrzemy na miejsce zdążymy odwiedzić trzy jaskinie, sklep z biżuterią i restaurację. Po 5 godzinach jesteśmy na miejscu. Bilet to koszt 55 Juanów, dla studentów - 30 Juanów. "Kamienny Las" byłby niesamowity, gdyby nie tłumy Chińczyków, głośnych i ciągle robiących zdjęcia. Po 1,5 godziny mamy dość i za 20 Juanów łapiemy mikrobus z powrotem. Za 107 Juanów kupujemy bilet na autobus sypialny do Lijiang. Teoretycznie powinniśmy wyruszyć o 19:00, ale przez 2 godziny czekamy na chętnych do zajęcia dwóch wolnych miejsc. W nocy zaczyna mocno padać deszcz, a ktoś dobiera się do bagażu jednej z dziewczyn.

Chiny Chiny fot. Jacek Żoch
W Lijiang znajdujemy wolne miejsca dopiero w hotelu "Red Sun", tuż obok pomnika Mao ( za 20 -30 Juanów). Główna atrakcja, to Stare Miasto - światowe dziedzictwo kultury UNESCO. Przetrwało ono trzęsienie ziemi, które zrównało nowoczesne budynki. Część z zabytkowych budynków jest odnowiona, jednak najbardziej urokliwe są te uliczki, gdzie nic się nie zmieniło od dawnych czasów. Nad jednym z kanałów przecinających dzielnicę odnajdujemy fajną knajpkę "Sakura Restaurant", gdzie jedzenie jest zawsze wspaniałe. Lokalna specjalność, to kanapka Naxi z sera koziego. Pizza kosztuje 12 - 14 Juanów, wspaniałe musli - 8 Juanów. 

Następnego dnia postanawiamy zobaczyć monastyry. Jedziemy nawet do pobliskiej wioski, ale ciągłe opady zmuszają nas do szybkiego powrotu. Kupujemy bilety na autobus do Dali. Droga jest świetna i po 3 godzinach jesteśmy na miejscu. Jest tam dość dużo białych turystów i sporo guesthousów, oferujących przyzwoity nocleg za 10-20 Juanów.

13.08.1999 wyruszam na zwiedzanie Dali. Miasto, choć nie tak piękne jak Lijiang, to jednak ma sporo atrakcji. Przede wszystkim jest miastem mniejszości narodowych. Można tu spotkać wielu ludzi w pięknych strojach regionalnych. Ciekawe są bramy miejskie ( wstęp 2 Juany ). Na jednej z nich spotykam interesujących staruszków. Niestety po zmierzchu bramy są oświetlane.... jarzeniówkami, najczęściej w czerwonym kolorze, tak że nazywamy je "Pizza Hut". Dali, to trochę kurort - niedaleko jest jezioro i góry. Jest wiele przyzwoitych restauracji - nam najbardziej przypadła do gustu "Tibetan Cafe". Dlatego można tu spotkać wielu białych - między innymi jedyną poznaną przez nas w Chinach polską grupę. Warto wybrać się w góry. My odbyliśmy wycieczkę do świątyni Zhonghe. Wejście jest dość męczące, bo trasa jest śliska i zajmuje około 1,5 h. Droga jest jednak ciekawa, bo wiedzie min. przez cmentarz. Można wjechać wyciągiem krzesełkowym za 35 Juanów. Sama świątynia nie jest zbyt imponująca, ale niedaleko jest "Cloud Road", wiodąca przez wodospady, z niesamowitymi widokami na jezioro i niebezpiecznymi punktami widokowymi.

Chiny Chiny fot. Jacek Żoch
Następnego dnia jadę na zorganizowaną wycieczkę statkiem na "Wase Market" - targ w jednej z miejscowości nad jeziorem ( 30 Juanów ). Mimo niesprzyjającej pogody ( ciągle pada - góry ), jest całkiem fajnie i udaje mi się zrobić kilka ciekawych zdjęć. Na targu można kupić wszystko i np. jeden z wycieczkowiczów ( mały Izraelczyk ) kupuje żywego kurczaka. Wieczorem kupujemy bilety na sypialny autobus do Kunmingu ( 90 Juanów ).Cały następny dzień pada deszcz, więc oddaję się słodkiemu lenistwu i zakupom nabywam między innymi stemple z imieniem po chińsku ( 15 Juanów ) i płytę z ludową muzyką ( 14 Juanów ). Około 19:00 opuszczamy miłe Dali. W czasie podróży muszę skorzystać z toalety publicznej. Chińskie toalety to temat na osobną opowieść. Z reguły nie ma tam sedesów - ani normalnych, ani "narciarskich" ( jak w krajach islamskich ). Po prostu przez środek biegnie odkryty kanalik, spłukiwany co pewien czas wodą, którym spływają nieczystości. Poszczególne kabiny są oddzielone niskimi murkami, nie mają drzwiczek. W środku jest niemiłosiernie brudno, a każdy biały korzystający z takiego przybytku jest bacznie obserwowany cały czas ( z głośnymi komentarzami ). Podobnie wygląda ( choć jest niewątpliwie czystsza ) toaleta przy stacji benzynowej dużego zachodniego koncernu.

Znowu wracamy do Kunmingu, do tego samego hotelu. Mogę wreszcie odebrać moje rzeczy oddane do prania, których zapomniałem zabrać przed wyjazdem. Niestety pogada znacznie się popsuła - ciągle pada. To niweczy moje plany wejścia na EXPO. Cała wystawa jest na świeżym powietrzu i szkoda mi wydawać 100 Juanów, przy braku pewności, że cokolwiek zobaczę. Postanawiam powtórzyć próbę następnego ranka. Niestety nadal padał deszcz. Rezygnuję także z wyjazdu do "Bamboo Temple". Ponieważ jednak wstałem o 7:00 rano, to mam okazję zobaczyć ćwiczenia Tai-Chi. Widzę między innymi ćwiczenia z mieczami, czy mistrza ćwiczeń z wachlarzem. Niedaleko głównego placu w mieście wielu starszych ludzi ustawia klatki z kanarkami. Inni uczą się tańczyć lub grają w badmintona. Okazuje się, że pociągi do Hekou odjeżdżają z południowej stacji kolejowej. Za 77 Juanów kupujemy bilety na pociąg sypialny. O ironio, tuż przed odjazdem wypogadza się. O 14:55 wyruszamy. Podróż jest bardzo przyjemna. Czysta pościel. termosy z gorącą wodą. Policja sprawdza paszporty i dokumenty, od Chińczyków inkasuje po 10 Juanów. 

Rano jesteśmy na miejscu. Pada okrutnie - jakby ktoś lał z węża. Znajdujemy hotel Nan Ya za 40 Juanów za pokój ( niezależnie ile osób w nim mieszka ). Mając zaświadczenie z banku, udaje mi się zamienić w banku juany na dolary ( 8,28 RMB/USD ). Zjeść można tylko zupkę z makaronem za 3 Juany lub wątpliwej jakości mięso za 10 Juanów. Widać, że całe miasteczko nastawione jest na handel z Wietnamem. Można pobawić się w wesołym miasteczku. Wieczorem do naszych pokoi hotelowych dobijają się prostytutki. Jednej nawet udaje się wejść do pokoju i trudno ją wyrzucić. Cała sytuacja powtarza się jeszcze w nocy kilkakrotnie. Trochę niewyspani ruszamy, aby przekroczyć granicę. Urzędnicy po chińskiej stronie są bardzo mili, dają nam nawet krzesełka do siedzenia. Potem wystarczy już tylko przejść most graniczny i ... witaj Wietnamie.

Wietnam

20.08.1999 po przejściu mostu granicznego wchodzimy do Wietnamu - miejscowość Lao Cai. Od razu mamy przyjemność poznać tutejszą mentalność. Zarówno służba imigracyjna, jak i celniczka żądają od nas po 1$ opłaty. Gdy prosimy o pokwitowanie - okazuje się, że zabrakło formularzy. Po zapłaceniu bez problemu dostajemy zgodę na pobyt 30 dniowy ( czyli taki, na jaki opiewały wizy ). Gdy jednak moi współtowarzysze zaczynają wykłócać się z celniczką, ta zamyka nasze formularze wjazdowe w szufladzie i ... wychodzi. Teraz oni muszą za nią biegać i prosić ją o przyjęcie pieniędzy. Za to bagażu prawie nam nie przeszukują. Wymieniamy w banku pieniądze ( 1$ = 13830 Dongów ). Później szybko okaże się, że większość opłat i tak trzeba regulować w dolarach. UAZ ( radziecki samochód terenowy ) do miejscowości Sapa, kosztuje nas 2$ od osoby. Po drodze psuje się co prawda z siedem razy, ale wspaniałe krajobrazy umilają podróż. 

Sapa , to niewielka miejscowość, o typowo turystycznym charakterze już od czasów kolonialnych. Rozłożona jest na wielu wzgórzach, w centrum znajduje się mocno zdewastowany park i rozpadający się kościółek. Można wybrać się na wycieczkę do wioski Cat Cat ( wstęp 5 000 Dongów ) zamieszkałą przez Hmongów, odwiedzić pobliski wodospad, albo wybrać się na targ. Hotel kosztuje nas 2$ od osoby, w miłej restauracji "sajgonki" ( "spring rolls" ) z mięsem kosztują 5 000 Dongów, pizza 25 000, smaczny napój pomarańczowy 5 000, a butelka coli 3 000 Dongów. Na mieście cola w puszce to wydatek około 5 000 Dongów, w butelce 1500 - 2000 Dongów, woda 1,5 l - 6 000 - 8 000 Dongów. Na targowisku stare kobiety sprzedają trawę ( torebka 10 000 ), ale dość podłej jakości. 

Chcemy jechać do Hanoi, przez Lai Chau. Gdy okazuje się, że nie ma biletów na minibus, wynajmujemy na 3 dni UAZa ( 165 $ za samochód z kierowcą i paliwem ). Wieczorem mamy okazję podziwiać wspaniały widok na Fanispan, najwyższy szczyt Indochin. 

Po zapłaceniu 80 $ zaliczki wyruszamy. Mijamy wodospad "Thac Bat" ( "srebrny" ) - najwyższy w Indochinach., potem przez słynną przełęcz "Tram Ton". Droga robi się coraz gorsza, ale widoki coraz piękniejsze. Obserwujemy niesamowitą burzę w oddali, chodzimy po wiszących mostach, zaglądamy do wiosek. Bieda jest tutaj niesamowita. W domach nie ma niczego, dzieci biegają zupełnie nagie, wszędzie błoto i nieczystości. Wszystko jest takie niesamowite, jakby żywcem wzięte z filmu dokumentalnego. Wieczorem docieramy do Lai Chau. Hotel to wydatek 3$ na osobę. Następny dzień jest równie ekscytujący, jak poprzedni - przejeżdżamy przez wioski mniejszości, m in. Tajów czarnych i Tajów białych. Dzieciaki biegają za nami, ale boją się podejść bliżej. Kierowca zawozi nas zawsze do najdroższych restauracji - ma tam za darmo jedzenie. My staramy się znaleźć coś tańszego, ale nie jest to takie proste ( gdy tylko wchodzimy, ceny od razu skaczą do góry ). W dwóch wioskach wiszą łuski po bombach, z czasów wojny wietnamskiej. W Son La nie jest łatwo znaleźć hotel - śpimy w prawdziwej norze za 2$/osobę. Na dodatek właściciel oszukuje nas - wpierw śniadanie miało być w cenie, potem musimy za nie dopłacić. 

Reszta grupy zapada na chorobę oczu. Całe nabiegają krwią. Później okaże się, że to specyficzny rodzaj zapalenia oczu. Ostatni etap do Hanoi przyjeżdżamy w dość dużym pośpiechu. Na miejscu jesteśmy około 17:00. 

Wieczorem 23.08.1999 jesteśmy w Hanoi. Wietnam Wietnam fot. Jacek Żoch
Ruch jest niesamowity - mało samochodów, ale mnóstwo motocykli i rowerów. Ciekawe są ceny hoteli. Jeden ( nawiasem polecany w Lonely Planet ) oferuje prawdziwą norę za tą samą cenę co inny fajny fotel. W końcu zostajemy w Hotel Camelia za 3 USD od osoby za noc w super warunkach. Mieszkamy w Starym Mieście. Dawna kolonialna dzielnica ma swój niewątpliwy urok. Wiele ulic wzięło swoje nazwy od nazw różnych zawodów, którzy mieli tam swoje warsztaty. Częściowo przetrwało to naszych czasów. W wielu miejscach można kupić "sztuczne" pieniądze, które pali się w czasie pogrzebów. Czasami trudno się przecisnąć przez wąskie uliczki zastawione motocyklami. 

Nasi chorzy udają się do lekarza do kliniki międzynarodowej. Ceny są tam horrendalne np. wizyta u okulisty to wydatek 35 USD. Ja następnego dnia jadę wraz z zorganizowaną wycieczką do Parfume Pagoda. Kosztuje to 15 USD. Wyruszamy rano i jedziemy nad rzekę. Tutaj przesiadamy się do metalowych łódek. Jest trochę dziwnie, bo wiosłują kobiety i dzieci. Wpierw odwiedzamy pagodę na wyspie z XVII w, a po ciekawej podróży ( krajobraz trochę przypomina ten z Guilin z Chin ) do tej właściwej. Tutaj też jest kilka świątyń - w pierwszej możemy obserwować obrzędy buddyjskie. Droga do następnej to 2 km wspinaczka. Świątynia mieści się w grocie. Tutaj mieszkał i zmarł słynny mnich, a teraz znajduje się mnóstwo posążków Buddy. Potem czeka nas już tylko lunch i powrót. Wycieczka była dość dobrze zorganizowana, choć nasi przewodnicy mówili dość dziwnym językiem angielskim ( później zorientuję się, że jest to typowy "wietnamski angielski" ). 

W Hanoi można skorzystać z Internetu - kosztuje to około 300 - 400 Dongów za minutę.

Wykupujemy wycieczkę do Zatoki Halong na 2 dni za 16 USD ( trzydniowa to wydatek 27 USD ). Wyjazd zorganizowany to dobry pomysł. Na miejscu okazuje się, że podobnie , jak w reszcie Wietnamu, trudno jest coś zorganizować taniej samemu. Podróż na miejsce trwa 5 godzin. Po rozmieszczeniu się na statku idziemy na lunch ( ryba i owoce morza ), a potem na statek. Chociaż pada deszcz to widoki są niesamowite. Legenda głosi, że to smok zgubił kamienie, z którymi leciał i tak powstały te wynurzające się z morza wyspy. Obiad na statku jest wyśmienity - znowu wspaniała ryba i owoce morza. Fajne jest też towarzystwo ( min Chińczyk, który uciekł na łódce i mieszka w USA, oraz 75 letnia Niemka - podróżniczka ). Na wodzie spędzamy 5 godzin i wracamy na noc do miasta Haiphong, gdzie nie ma nic interesującego. Drugiego dnia dalej pływamy - oglądamy fajną grotę ( tylko trochę przerobioną na modłę chińską ). Z czasem zaczyna padać coraz mocniej, a niebo rozświetlają błyskawice. Wracamy do Hanoi.

Wietnam Wietnam fot. Jacek Żoch
Wieczorem, po powrocie z wycieczki mamy udać się na kolację z poznanym wcześniej Wietnamczykiem, mieszkającym na stałe w Polce ( Huey ). Jednak kolacja ma być specyficzna - wszystkie dania będą z węża. Mimo szalejącej ulewy jedziemy. Bierzemy 2 taksówki. Nasza restauracja mieści się w dzielnicy, gdzie wszyscy specjalizują się w podobnych potrawach. Korki są niesamowite, co powoduje że koszt przejazdu to 2 x 100 000 Dongów. I tu występuje pierwszy zgrzyt. Choć Huey płaci za taksówkę, to jego kolega, który jedzie z nami - już nie. Kolacja jest bardzo ciekawym przeżyciem. Na naszych oczach wyciągają z klatki kobrę i ją zabijają. Jemy zupę z węża, sajgonki z mięsem z węża, zmielone kości z węża, chrupki ze skóry węża, zupę z lotosu i węża, wreszcie pijemy wódkę z krwią węża oraz wódkę na narządach płciowych węża, a jeden z nas także kieliszek z bijącym jeszcze sercem gada. Za wszystko płacimy 1 650 000 Dongów. Jednak nasi Wietnamscy znajomi nie poczuwają się do płacenia i wszystko pokrywamy z własnej kieszeni. Wracamy taksówkami także na nasz koszt. I jak można mieść po czymś takim dobre zdanie o Wietnamczykach ? Ale kolacja była świetna. 

Następnego dnia idziemy do ambasady Kambodży po odbiór wiz. Musimy przyjść później ( bo pani konsul sobie gdzieś poszła ... ), ale w końcu dostaniemy wizy ( 20 USD - taniej niż w konsulacie w Sajgonie :-) ). W tym czasie idziemy na krótką wycieczkę po Hanoi. Oglądamy "One Pillar Pagoda" ( malutka, ale ładna ), mauzoleum Ho Chi Minha ( tylko zewnątrz ), oraz jego dawny dom, obecnie muzeum ( z wystawą osiągnięć socjalistycznego Wietnamu ). Tamże mamy także okazję podziwiać koncert tradycyjnej muzyki wietnamskiej, na tradycyjnych instrumentach. Szybko oglądam także Pagodę Literatury. Niedaleko jest polska ambasada. Jeszcze ostatni spacer po Starym Mieście, zobaczenie katedry ( wierni wprowadzają do środka rowery ) i już wyjeżdżamy na południe. A właściwie część z nas wyjeżdża - rozdzielamy się po raz kolejny. Bilet do HoiAn kosztuje 13$ ( kupiony w jednej z kawiarni ).

Po całonocnej podróży jesteśmy bardzo zmęczeni. Droga Nr. 1 jest fatalnej jakości, a czasami wręcz nie ma jej wcale. Jednak docieramy do Hue - dawnej cesarskiej stolicy. Nie mamy czasu na odwiedzenie słynnych grobowców cesarzy. Dlatego chcemy tylko odwiedzić Cytadelę i Zakazane Miasto. Zostały one zniszczone w czasie wojny wietnamskiej i teraz rośnie tam tylko trawa.. Ponieważ za wstęp do Zakazanego Miasta chcą 5$, nie wchodzimy tam. Po całkiem dobrym obiedzie ( 20 000 Dongów za stek ) wsiadamy w następny autobus i po 3 h 20 min. jesteśmy wieczorem w HoiAn. Zatrzymujemy się w hotelu do którego dojechaliśmy 10$ za trójkę. Wykupujemy zorganizowaną wycieczkę do My Son - ruin dawnej stolicy królestwa Champa. Samo miasto jest bardzo ładne. Na kolacje jem za 20000 Dongów świetne sajgonki z krewetkami.

Następnego dnia rano wyruszamy do My Son. Po godzinnej podróży wchodzimy na teren ruin ( 50000 Dongów ). Jeep dowozi nas na miejsce. Po królestwie zostało niewiele - duże zniszczenia przyniosła wojna wietnamska. Najlepiej zachowany zespół to właściwie kupa cegieł. Styl budowli przypomina Kajuraho w Indiach ( z zachowaniem odpowiednich proporcji ). Po południu wracamy i idziemy oglądać miasto. Za 50000 Dongów kupuję bilet wstępu do trzech budynków w mieście. Na obiad jemy miejscową specjalność - Cao Lau w przepięknie położonej nad brzegiem rzeki restauracji. Przy wspaniałej słonecznej pogodzie oglądam miasto, zachowane doskonale od czasów swojej świetności ( XVII - XIX w. ). Idę na most japoński ( zbudowany przez japońskich kupców ), oglądam dom kupca chińskiego ( fajny oprowadzający ) i zgromadzenia kupców chińskich. Kupuję trochę pamiątek. Później idziemy na plażę ( całkiem ładna ), a wieczorem jem na kolację niesamowitą rybę z grilla ( 30000 Dongów ).Wtedy spotykamy Polaków, którzy byli wcześniej w Birmie i Laosie. Do hotelu wracamy dopiero nad ranem ...

Rano wyruszamy w długą podróż do Sajgonu ( oficjalnie miasto Ho Chi Minh ). Bilet kosztuje nas w jednej z licznych hoteli i restauracji. Po drodze kilkakrotnie zatrzymujemy się na plażach. Niektóre z nich są niesamowite - biały piasek, woda, palmy... Chciałoby się zostać na dłużej. Autobus zmieniamy w Nha Trang. U sympatycznego kaleki można umyć się i coś zjeść. Przez całą noc jedziemy i nad ranem docieramy do Sajgonu. Gdy usiłujemy znaleźć jakiś hotelik spotyka nas niemiła przygoda. Kłócimy się i przepychamy z miejscowym chłopakiem, którzy niby pomagał nam w szukaniu miejsca do spania. Robi się nawet dośc groźnie, ale sytuacja szybko się uspokaja. Tyle złego opowiadano nam o tym mieście, a teraz to. Jednak znajdujemy Guesthouse za 5,5$ ( jedynka ) i 7$ ( dwójka ). W ogóle to miasto jest droższe niż inne w Wietnamie. Za 70000 Dongów zmieniamy na naszej wizie tzw. exitpoint ( trwa to 1 dzień ). W banku ANZ można z bankomatu wypłacić dolary i to bez prowizji. W samym Sajgonie - jest niewiele do oglądania - ciekawa pagoda ":Jade Emperor",i chińska dzielnica Cholon ( nie ma tam prawie Chińczyków bo uciekli na łódkach ), katedra katolicka. Można za to dokonać ciekawych zakupów - pirackie płyty z muzyką i CD-ROMY, fajne T-Shirty(1 $), wódkę z kobrą, kapelusze i wiele innych pamiątek. Wykupuję wycieczkę do tuneli ( 3,5 $ ). 

Wyruszam na nią następnego dnia. Zatrzymujemy się w wytwórni papieru ryżowego, służącego potem min. do wyrobu sajgonek. Na początku jedziemy do siedziby religii Caodai. Jest to wyznanie typowo wietnamskie, powstałe w 1926, będące mieszaniną różnych wyznań, z kultem różnych postaci ( np. Wiktora Hugo ). Czasy jego potęgi przypadały na okres przed zjednoczeniem Wietnamu, obecnie ma kilka milionów wyznawców. W Tay Ninh mieśći się cały kompleks, w tym piękne ogrody. Kapłani i kapłanki ubrani są w piękne kolorowe stroje, również Wielka Świątynia ma ciekawy wygląd. Uczestniczyliśmy w nabożeństwie, potem zjedliśmy obiad i pojechaliśmy do Cu Chi, gdzie są osławione tunele Viet Congu.( VC - dla Amerykanów Victor Charlie ). Po obowiązkowym filmie i krótkiej prelekcji mogliśmy obejrzeć pułapki zastawiane na żołnierzy USA, przeciskać się przez tunele partyzantów, widzieć salę posiedzeń i szpital polowy. Był także zniszczony amerykański czołg. Mogliśmy sami się przekonać, że wejścia do tuneli były tak konstruowane, że mógł przecisnąć się nimi szczupły Wietnamczyk, a nie mógł biały. Nasz przewodnik okazał się byłym żołnierzem armii Południa, który spędził 3 lata w obozie reedukacyjnym po zjednoczeniu. Dopiero niedawno mógł podjąć lepszą pracę niż kierowca rikszy. Wieczorem wróciliśmy do Sajgonu. Wymieniam pieniądze ( 1$ = 13900 Dongów ) i dzwonię do domu ( na poczcie aż 53 000 Dongów za minutę ! ). 

Wietnam Wietnam fot. Jacek Żoch
02.09.1999 wyruszamy na dwudniową wycieczkę do delty Mekongu ( z jedzeniem 22$, bez jedzenia byłoby 16,5$ ). Taki wyjazd trudno byłoby zorganizować samemu, bo w większości miejsc wynajem łodzi turystom jest kontrolowany przez władze ( policja ściąga indywidualny wynajem ) i dlatego dość drogi. Mamy okazję podziwiać zbiór ryżu, a potem jechać promem przez jedno z ramion Mekongu. Tam spotykamy mnóstwo żebrzących dzieci - niektóre ze strasznie zdeformowanymi kończynami. Potem łodziami płyniemy do lasu Tram. Jest to jedyny zachowany kawałek pierwotnej dżungli ( bo tam ukrywali się partyzanci VC ). Chodzimy po tych moczarach , oglądamy pozostałości bunkrów, z których dowódcy VC śledzili ruchy w pobliskiej ogromnej bazie USA. Jak oni tam mogli wytrzymać po rok, półtora ? Po zjedzeniu lunchu ( kiepskiego ) oglądamy ogród różany ( nic ciekawego ) i udajemy się do miasta Cantho. Naprzeciw naszego hotelu mieści się okazały pomnik Ho Chi Minha, a całkiem niedaleko świątynie buddyjskie - Wietnamska i Khmerska. W obu tych krajach panuje buddyzm ( w Wietnamie jest 10% katolików ), ale w różnych odmianach. Mamy okazję porozmawiać z mnichem Khmerskim, zrobić sobie zdjęcia i obiecać mu wysłanie kartki.

Następnego dnia wreszcie mamy okazję płynąć po prawdziwych kanałach. Przez ponad 2 godziny podziwiamy życie toczące się prawie na wodzie, "małpie mostki" poprzerzucane tu i tam, biedne domki ukryte wśród palm, dzieci płynące do szkoły. Na targu wodnym rolnicy z łódek sprzedają swoje produkty, jest też pływająca stacja benzynowa. W jednym z ogrodów kosztujemy ananasów, "dragon fruit" ( miejscowa specjalność ), bananów i innych owoców, pijemy sok Prawie cały czas jest przepiękna słoneczna pogoda, dopiero pod sam koniec nadchodzi krótka, ale intensywna tropikalna ulewa. Wieczorem wracamy do Sajgonu. Po drodze, w jednej z kafejek, możemy podziwiać pytona ( 4m, 85 kg ). W mieście spotykamy znowu Polaków, poznanych w Hoian.
04.01.1999 wyruszamy do Kambodży. Autobus do samego Phnom Penh wykupiliśmy w kawiarni. Odprawa przebiega bez problemów. Żegnaj Wietnamie ... 

Kambodża

Kambodża Kambodża fot. Jacek Żoch
Kambodża wita nas deszczem, dość sprawną odprawą graniczną oraz fatalnym stanem drogi. Bezpośrednie połączenie, które wykupiliśmy w Sajgonie okazuje się troszkę naciągane - na granicy musimy się przesiąść. Znowu jesteśmy w kraju "znaczków" - pismo, wzorowane na staro indyjskim sanskrycie, jest chyba dla nas mniej zrozumiałe niż alfabet chiński. Przepływamy promem przez Mekong, później droga staje się trochę lepsza. Pieniądze można wymienić po kursie 1$ = 3880 Riali. Jednak w Kambodży w powszechnym użyciu są Dolary i tajskie Bhaty. Do Phnom Penh docieramy wieczorem. Miasto robi na nas dość dobre wrażenie - przynajmniej na początku. Znajdujemy Smiley`s Guesthouse za 3$ od osoby. Tam jemy kolację. Ceny są dość wysokie. Ja kosztuję miejscowego przysmaku - ryby w zupie ananasowej ( dość dziwna w smaku ). Idziemy zobaczyć miasto "by night". Okazuje się, że przestrogi zawarte w przewodnikach chyba były prawdziwe. Na ulicach pustki, domy ogrodzone są wysokimi płotami ( często sięgającymi pierwszego piętra ), co większych rezydencji pilnują uzbrojeni ochroniarze. Szybko wracamy, choć nasi znajomi z Wietnamu ruszają na poszukiwanie ananasów ( dla dziewczyn :-) ). Okazuje się, że w jednym z pobliskich sklepików można bez problemu kupić skręty z marihuaną.

Rankiem wyruszamy na szybkie zwiedzania Phnom Penh. Wpierw idziemy do osławionego więzienia Tuol Sleng. Tam Czerwoni Khmerzy więzili i torturowali tysiące osób. Dawna szkoła, przerobiona na więzienie, to obecnie muzeum ( wstęp 2$ ). Wstrząsające są zdjęcia zrobione przez Wietnamczyków po wyzwoleniu, narzędzia tortur, ilustracje różnych rodzajów tortur, czy wreszcie mapa kraju ułożona z czaszek. Po Phnom Penh najlepiej poruszać się motocyklami z kierowcą ( typowy przejazd to 1500 Riali ). Tylko kilka głównych ulic jest wyasfaltowanych - reszta tonie w kurzu lub w błocie, zależnie od pogody. Najpiękniejszym zabytkiem jest pałac królewski i Silver Pagoda. Wstęp kosztuje 3$ + 2$ za fotografowanie, ale to sensownie wydane pieniądze. Miejsce jest przepiękne, a w środku mieści się czczony Emerald Buddha, wycięty z kryształu, oraz inny posąg ze złota. Podłoga jest wyłożona jest srebrnymi płytkami. Można oglądać także część wnętrz pałacu. Wzdłuż rzeki można do Ounalom Wat ( mili mnisi ) i przejść przez bazar ( straszny bałagan ) do poczty głównej ( znaczek do polski 1000 Riali, kartki 1000 Riali ). Niedaleko stamtąd jest Wat Phnom ( wstęp 1 $ ), położony na wzgórzu i zgodnie z legendą mieszczący statuty Buddy wyłowione z Mekongu, przez kobietę zwaną Penh, od której nazwę wzięło miasto ( Phnom Penh - wzgórze Penh ). Dalej ciągnie się ulica z pięknymi kolonialnymi budynkami.
Po południu jedziemy na Pola Śmierci - miejsce, gdzie mordowano więźniów z Tuol Sleng ( przejazd 2$, wstęp 2$ ). Mieści się tam obecnie Wat z czaszkami ofiar. Zostali oni zamordowali głównie za pomocą motyk. Wracając widzimy wstrząsające slumsy. Do najtańszych i najlepszych restauracji należy Capitol. Można jednak zjeść w modnych lokalach nad brzegiem rzeki. Goście podjeżdżają tam często Mercedesami ( typowe dla Kambodży - przemieszane bogactwo i bieda ).Można zjeść "Happy Pizza" z dodatkiem trawy za 3-12$.

Kambodża Kambodża fot. Jacek Żoch
Do Siem Rap wyruszamy wcześnie rano. Są dwie możliwości dostania się tam - szybką łodzią za 25$ lub pickupem za kilka dolarów ( zależnie od miejsca ). My wybieramy tą drugą możliwość. Zajmujemy miejsca z tyłu ( za kierowcą - 3 osoby ). Nie są one najwygodniejsze, ale lepsze niż te z przodu ( 3 osoby oprócz kierowcy ) lub na pace. Droga na początku jest całkiem dobra ( w pewnym momencie nawet świetna ), ale wkrótce zaczynają się doły, drewniane mostki itp. Ponieważ przegrzewa nam się koło stajemy co pewien czas w zupełnym polu. Widoki są niesamowite, bieda wstrząsająca. Na jednym z postojów proponują nam na przekąskę pająki. Nasz kierowca jedzie ostro, jednak upakowanie całego ładunku zajmuje nam dużo czasu, więc cała podróż trwa 10 h. Na miejscu zajmujemy miejsca w Smiley`s Guesthouse ( prowadzony przez brata właściciela Smiely`s z Phnom Penh - 3$ za dość kiepskie pokoje ), ale następnego dnia przenosimy się do Narim`s Guesthouse ( 2-3 $ za pokój ).

Do odwiedzenia Angkoru wybieramy wyjazd motocyklami ( 5$ dziennie za pojazd z kierowcą ). Bilet wstępu kosztuje : 1 dzień 20$, 3 dni 40$, tydzień 70$ ). Wykupujemy bilet trzydniowy, choć będziemy tutaj tylko 2 dni ). Przez wejście południowe jedziemy do Angkor Thom, ufortyfikowanego miasta, zbudowanego przez Jayavarmana VII, w XII wieku. W samym centrum znajdują się ruiny Bayon, gdzie z każdego miejsca spoglądają na mnie twarze króla. Na okalających murach wyryte są reliefy, przedstawiające życie w ówczesnej Kambodży. Niedaleko znajdują się inne pozostałości miasta, w tym Kambodża Kambodża fot. Jacek Żoch
Taras Słoni i Taras Trędowatego Króla. Następnie jedziemy jeszcze do Bramy Zwycięstwa, a wreszcie docieramy do wspaniałego Angkor Wat. Ta budowla , ze swoimi czterema wieżami to naprawdę cud świata. Tak dobrze zachowana, ze wspaniałym reliefami z indyjskiej mitologii budzi podziw. Wieczorem wracamy do hotelu. Obiad kosztuje tutaj 4$ ( stek ) piwo Angkor 0.6l jest za 1,5$, set menu za 1$. Następnego dnia mieliśmy zobaczyć wschód słońca nad Angkorem, ale chmury nam to uniemożliwiają . Wspinamy się na Phnom Bakheng, skąd ma być wspaniały widok na Angkor Wat, ale jest on raczej słaby. Jeszcze raz odwiedzamy wspaniały Bayon i jedziemy do Ta Prohm. Ten kompleks nie został nie został oczyszczony z dżungli i wygląda tak, jak w momencie odkrycia przez francuskich uczonych. Ogromne drzewa porastają częściowo zapadnięte budowle.Wieczorem oglądam zachód słońca, najpierw nad Angkorem, a końcówkę nad polami ryżowymi. Potem spotykamy znowu tych samych Polaków. Sprzedajemy im nasze bilety ( został niewykorzystany 1 dzień ) i wspólnie wypalamy co nieco. 

09.09.1999 wyruszamy do granicy. Znowy jedziemy pickupem ( można też łodzią przez Battambang. Za 8$ mamy miesce w kabinie. Musimy przesiąść się w Sisowath. Nasze plecaki jadą razem z rybami i żabami. Przejazd zajął nam 8h, a droga była miejscami jeszcze gorsza niż poprzednio - ogromne koleiny i doły w których chował się cały samochód. Jakoś docieramy jednak do Poipet, dojeżdżamy do przejścia motocyklami ( z plecakami ! ) i przechodzimy granicę bez większych problemów. Witaj cywilizacjo ! 

Tajlandia

Tajlandia Tajlandia fot. Jacek Żoch
Do Tajlandii wjechałem po raz pierwszy z Kambodży w dniu 09.09.1999. Obsługa na przejściu w Aranya Prathet była szybka i miła. Tuż za przejściem czekał minibus, który za jedyne 6,5$ zawiózł nas do Bangkoku na sławną ulicę Khao San. Po bezdrożach Kambodży dobrze utrzymane drogi czynią podróż czystą przyjemnością ( ruch lewostronny ). Mam też okazję skorzystać z ubikacji, zrobionej w sposób typowy dla regionu. Otóż, zamiast rezerwuaru, jest tam wymurowany basenik, napełniony wodą. W nim pływa plastikowe naczynie, którym można zaczerpnąć wody. 

Po dotarciu do stolicy z trudem znajdujemy tam coś do mieszkania. Za 150 Bathów mam brudną klitkę w mało przyjemnym hoteliku ( Green House ). Wymiana pieniędzy następuje po kursie 1$ = 38-39 Bathów. Przez cały następny dzień szukamy tanich biletów lotniczych. Najtańszy jest Biman ( linie bangladeskie ), ale bilety są dawno wykupione. Do Berlina można polecieć za 250$, a ja kupuję bilet Aeroflotu do Warszawy za 318$. Oczywiście większość tych okazji to różne okazje np. bilet grupowy. Mój można wykupić nie wcześniej niż 7 dni przed wylotem, więc muszę zawierzyć pieniądze agencji. Wieczorem spotykamy znowu naszych znajomych z Wietnamu. Okazuje się, że nie wpuszczono ich na nasze bilety do Angkoru i musimy im zwrócić kasę. Ceny są następujące : cola - 13 B, obiad 80 - 150 B ( taki tańszy ! ), piwo 35 B, minuta Internetu 1-2 B, hamburger w supermarkecie 7/eleven - 17 B ). Następnego ranka mogę wreszcie trochę pozwiedzać. Wszędzie widać portrety pary królewskiej w różnych sytuacjach - trwają przygotowania do urodzin ukochanego króla ( wszystko jest pięknie iluminowane w nocy ). Całkiem niedaleko od Khao San jest pałac królewski i Wat Phra Kaew. Wstęp kosztuje 125 B ( w cenie jest bilet do muzeum monet i pałacu tekowego na drugim końcu miasta ). W środku jest kaplica Szmaragdowego Buddy ( najbardziej czczony posąg w kraju ), wspaniałe rzeźby, zabudowania, miniatura Angkoru. Wszystko to niedawno odnowione, błyszczące i piękne. 

Tajlandia Tajlandia fot. Jacek Żoch
Po pożegnaniu odlatującej Kasi, zostajemy już tylko we dwóch z Bartkiem. Po południu idziemy do chińskiej dzielnicy ( z gigantycznymi hurtowniami różnego rodzaju chińskiego szmelcu rozprowadzanego stąd na cały świat i kilkoma ciekawymi świątyniami ) Odwiedzamy świątynię Złotego Buddy ( wstęp 20 B). Mieści się tam szczerozłoty posąg, wykonany dawno temu, pokryty dla ochrony warstwą gipsu, która przypadkowo odpadła dopiero 20 lat temu, odsłaniając złoto. Wracamy promem ( 20 B ). Wieczorem, mimo deszczu, jedziemy na Patpong, do klubu go-go. Przejazd to wydatek 70 B, wstęp wolny, obowiązkowe piwo - 90 B. Dziewczyny robią rzeczywiście różne sztuczki ( strzelają do baloników i piłeczkami pingpongowymi, gaszą świeczki, grają na instrumentach ) i to wcale nie ustami:-). Do każdego gościa przytulają się rozebrane panienki, próbując namówić go na jeszcze jedno piwo. Warto poobserwować zachowanie niektórych starszych panów... W sumie kilka mile spędzonych godzin.

Na samej ulicy jest targ z wszelkiej maści podróbkami np. zegarków. Następny dzień poświęcam na zostawienie części rzeczy w depozycie ( 10 B/dzień ), telefon do Polski ( normalny 55-61 B/min, przez Internet 25 B/min ), zakup płytki z grą ( 180 B ). Jeszcze mam czas na zobaczenie wspaniałego, ogromnego odpoczywającego Buddy w Wat Pho i ciekawych buddyjskich stup tamże. O 18:00 jedziemy autobusem do Chaing Mai ( turystyczny 150 B, taniej niż rejsowy i z Khao San, a nie z dworca ). Podróż zajmuje całą noc. Rano wysadzają nas na przedmieściu i "zapominają" zabrać do centrum, gdy okazuje się, że nie chcemy nigdzie nocować. Tuk-tuk na dworzec autobusowy to 30B/osobę, a bilet do Chiang Khong to następne 151 B za drugą klasę air-con ( taką sobie ). Po 6 godzinach docieramy na miejsce. Jeszcze tylko 20B za tuk-tuka do przystani, szybka odprawa graniczna, 20B za przeprawienie przez rzekę i jesteśmy w Loasie.

Laos

13.09.1999 przepłynęliśmy Mekong i tym sposobem dotarliśmy do Huay Xai, pierwszego miasta w Laosie. Po szybkim dopełnieniu formalności granicznych wymieniliśmy pieniądze ( 1 B = 238 Kipów, na mieście 1B = 250 Kipów ) i zaczęliśmy szukać noclegu. Ceny w hotelach kształtowały się na poziomie 2,5-6$ za dwójkę. Nasz pokój, w cenie 3$, miał łazienkę i był bardzo fajny. Za to jedzenie kosztowało 1-2 $ za obiad i było takie sobie. W sklepach wiele towarów sprowadzonych z Tajlandii i droższych niż na drugim brzegu rzeki ( np. lody Algida zamiast 13 B - 20B ). Cola kosztuje 5000 Kipów, woda 1500 Kipów. Wszędzie można płacić w Batach. Samo miasteczko jest przyjemne, ciche i spokojne. Na wzgórzu mieści się świątynia. Następnego ranka chcemy jechać do Nam Tha i Muang Sing. Udajemy się na bazar ( położony trochę poza miastem - dojazd 1500 Kipów ), skąd jeżdżą ciężarówki w tamtym kierunku. Spotykamy tam już kilku białych, jadących w tym samym kierunku. Jednak okazuje się, ze droga jest w złym stanie i na razie nic nie jeździ w tym kierunku ( potem dowiem się, że podróż była jednak możliwa, należało po prostu nalegać ). Za kolejne 1500 Kipów jedziemy na przystań. Najpierw chcemy płynąć w dół rzeki ( do Xieng Kok ), ale nic tam nie płynie. Nie chcemy płynąć szybką łodzią ( czółno z motorem, dość niebezpieczne ), więc wyruszamy normalną łódką do Pakbeng o 11:00 ( 150 B ). Po drodze widoki są wspaniałe - dżungla, wzgórza i toczący leniwie swe wody Mekong. 

Około 17:00 docieramy do Pakbeng. Na miejscu znajdujemy dość prymitywny hotel za 5000 Kipów od osoby ( wszystkie są podobne ). W wiosce jest kilka knajp nastawionych na turystów, ale ceny są tam wysokie i porcje raczej małe ( np. ryba 10 000 Kipów to tylko mały kawałek ). Można za to zjeść chińską zupkę z makaronem za 3500 Kipów. Nie ma też problemów z zakupem trawy ( 3000 Kipów za torebkę ). Przed zmierzchem wybieramy się na małą przechadzkę po okolicach. Wszędzie jest bardzo ubogo, ale jednocześnie przepięknie. Przez kilka godzin wieczorem w części wioski jest elektryczność z generatora. Rankiem łódź odpływa do Luang Prabang, my jednak ( wraz z innymi białymi ) wsiadamy do starej chińskiej ciężarówki, która zawiezie nas do Udomxai. Droga ma fatalną nawierzchnię. Trochę siedzę w środku, a trochę stoję na zewnątrz ( z tyłu samochodu jest specjalna kratownica ). Podczas kilku postojów mijamy prymitywne, aczkolwiek bardzo malownicze wioski. Duże wrażenie robi tankowanie - z pompa z rurką w jednej z chat. Tuż przez dojazdem do celu zatrzymujemy się i musimy zapłacić za podróż. Chcą od nas więcej niż od miejscowych, bo falang ( cudzoziemiec ) musi płacić więcej ! W końcu jednak nasz upór doprowadza do korzystnego dla nas rozwiązania.

W Udomxai jesteśmy około 17:00. Laos Laos fot. Jacek Żoch
Znajdujemy guesthouse za 5000 Kipów od osoby ( mieszkamy razem ze spotkanym w podróży Szwajcarem ). W jednej z knajp jem befsztyk po laotańsku ( mięso jest drobniutko pokrojone i przystosowane do jedzenia pałeczkami ! ) za 12000 Kipów. Zimne Beer Lao kosztuje 6500 Kipów, domowy jogurt - 500 Kipów. W mieście jest mnóstwo Chińczyków - sprzedają jedzenie, jest dla nich kilka "domów masażu". } 

Okazuje się, że nasz hotel ma 2 wady - w nocy pada mi na głowę prze nieszczelne okno, a rano budzi nas głośna muzyka z ulicznych głośników. Idziemy na "dworzec autobusowy", skąd odchodzą ciężarówki do różnych miejscowości. Rozdzielamy się - Bartek jedzie do Nam Tha i Muang Sing, ja z poznanym Szwajcarem - przez Pak Mong do Nong Khiaw. O ile autobus Bartka wyrusza z 45 minutowym opóźnieniem, to my na odjazd naszego pojazdu czekamy 3 godziny. Dlaczego ? Na każdej ciężarówce jest w czerwonym kółeczku wypisana liczba pasażerów. Jest to MINIMALNA liczba osób, potrzebna do wyruszenia w drogę. Na nic zdają się próby pojechania ciężarówką do Luang Prabang ( jadącą przez Pak Mong ) - wyrzucają nas z niej. Wreszcie około 11:00 możemy ruszyć i po 2,5 godziny dotrzeć do Pak Mong ( cena 8 000 Kipów ). Stąd już tylko 1,5 h drogi do Nang Khiaw ( 5 000 Kipów ). Warto było się jednak pomęczyć - położona nad rzeką Nam Ou miejscowość jest przepiękna. Gdy idziemy przez okolicę gromady dzieciaków biegają za nami, krzycząc "Sabaidi" ( Witamy ) i "Falang" ( Cudzoziemiec ). Można zjeść owoce, ostrą sałatkę, albo wypić lao lao ( wódkę ryżową ). Nie ma tam elektryczności. Wieczorem widzimy, jak prawie cała wioska gromadzi się przed jedynym telewizorem, zasilanym z generatora. W jednej knajpie można wypić zimne piwo ( 7 000 Kipów ). 

Chcieliśmy płynąć statkiem do Luang Prabang. Ale obecnie nie ma regularnych połączeń ( ulepszono drogę ) i można wynająć całą łódź za 400 000 Kipów. Ja więc decyduję się jechać samochodem, a mój znajomy zostać i czekać na statek płynący w dół rzeki. 

Rankiem 17.09.1999 zjadłem na śniadanie zupkę ( 4 000 Kipów ), zaś mój bagaż załadowałem na ciężarówkę, jadącą do Luang Prabang. Gdy po chwili zaczęła odjeżdżać, kierowca wytłumaczył mi ( łamanym angielskim i rękami ), że jedzie po pasażerów i zaraz wróci. To "zaraz" trwało 1 h 20 minut !. Podróż kosztuje 9 500 Kipów i biegnie dobrze utrzymaną oraz malowniczą drogą wzdłuż rzeki.

Około 14:00 docieram na południową stację autobusową w Laos Laos fot. Jacek Żoch
Luang Prabang. Za 2 000 Kipów jadę do Hotelu Rama. Wynajmuję pokój za 15 000 Kipów ( z łazienką ). W położonej naprzeciwko restauracji jem miejscową specjalność - sałatkę Luang Prabang ( 6 000 Kipów ). Pogoda jest dobra - świeci wspaniałe słońce. Idę zwiedzać - oglądam Wat Wisunalat ( 3 000 Kipów ) i Wat Aham ( znów 3 000 Kipów, więc nie wchodzę do środka ). Widzę mnóstwo mnichów buddyjskich. Wynajmuję łódkę, która przewozi mnie przez Mekong ( 7 000 Kipów ) i idę oglądać Wat Chom Phet ( oprowadzają mnie dzieciaki za parę Kipów ). Mam stamtąd wspaniały widok na rzeki ( Mekong i łączącą się z nią Nam Ou ).

Niedaleko leży też piękny Wat Xieng Maen i jaskinia z wizerunkami Buddy. Wracam dopiero wieczorem ( oglądam wspaniały zachód słońca nad Mekongiem ). Na mieście można zjeść stek za 12 000 Kipów, wypić Beer Lao za 6 000 Kipów i używać Internetu ( 5 minut za 1$ ). Następny dzień zaczynam od wspaniałego śniadania ( bułka z tuńczyka za 9 000 Kipów ) i wymiany pieniędzy ( kurs coraz niższy - w banku i na poczcie 1B = 206 Kipów, w Internecie 1B = 220 Kipów ). Potem idę oglądać pałac królewski ( wstęp 5 000 Kipów ). Nie jest on zbyt okazały, jednak w środku znajduje się najbardziej czczona w Laosie figura Złotego Buddy oraz podarunki dla pary królewskiej ( która wraz z rodziną została deportowana i "zaginęła" po przejęciu władzy przez partię komunistyczną Pathet Lao w 1975 ). Z Polski jest tam tandetna miniaturka szczerbca z lat 60` tych. Przed pałacem stoi pomnik króla, a władze budują nową, okazałą kaplicę dla świętej figury. Odwiedzam jeszcze Wat Mai Suwannaphumaham. W centrum miasta jest bazar, gdzie można kupić praktycznie wszystko. Jest też targowisko z różnym rękodziełem, ale ceny są tam wysokie ( placyk niedaleko poczty ). Potem biorę tuk-tuka i jadę na wycieczkę do niedalekich wodospadów Xie Za przejazd płacę 45 000 Kipów + 4 000 wstęp i przejazd łódką ( dla miejscowych tylko 1 000 Kipów, a i tak chcą ode mnie opłaty x 2, ale się nie daję ). Wodospady są prześliczne - drzewa zanurzone w przepływającej wodzie i chłód w upalny dzień. Wracając kupuję bilet do Vang Vieng ( 25 000 Kipów ), a potem idę do Wat Xieng Thong ( wstęp 3 000 Kipów ).Ta niesamowita świątynia, wraz z mozaiką "drzewa życia" robi duże wrażenie. Przy głównej bramie kompleksu można obejrzeć królewski powóz pogrzebowy.

Wieczorem udaję się do miejscowego Czerwonego Krzyża, gdzie oddaję się przyjemności sauny ( 10 000 Kipów ) i 1/2 h masażu ( 25 000 Kipów za 1 h ). Kolację jem we wspaniałej indyjskiej restauracji niedaleko mojego hotelu ( Masala Dosai za 8 000 Kipów jest świetna ). Przed snem odwiedzam jeszcze miejscową dyskotekę, odbywającą się w moim hotelu ( tragedia ). 

19.09.1999 wczesnym rankiem z żalem opuszczam to wspaniałe miasto. Na dworzec podwozi mnie umówiony wcześniej kierowca ( 4 000 Kipów ). Po drodze widzę mnichów odbierających od miejscowych kobiet dary - miseczki z ryżem ( kobiety klęczą - nie mogą dotknąć mnicha, ani być wyżej niż on ). O 6:30 wyruszam do Vang Vieng. 

Droga jest kręta i bardzo malownicza, aż do miejscowości Kasi, kilka kobiet wymiotuje. Potem jest już prosto i po 7 godzinach jazdy jestem w Vang Vieng. Praktycznie cała miejscowość to jedno wielkie letnisko, mnóstwo całkiem przyzwoitych guesthouse`ów. Za 9 000 Kipów mam pokój z łazienką. Niepokojąco wzrasta kurs Kipa - płacą tylko 150-160 Kipów / B. Mi udaje się wymienić po 170. Jest tutaj kilka dobrych restauracji - stek kosztuje 9 000 Kipów, piwo 5 000 Kipów, pepsi 1 500 - 2 000, szejk owocowy 1 500 Kipów, sandwich 5 000 Kipów. Na miejscowym bazarze można kupić chyba wszystko, w tym trawę (około 5 000 -10 000 Kipów za torebkę ). Jest tu kilka palarni opium, jedna w centrum, w budzie z intensywnym zielonym neonem ( 1 fajka 4 000 Kipów ).Do innych atrakcji można zaliczyć spływ pobliską rzeką w oponie, czy pobliskie jaskinie.

Idę na wycieczkę do Vang Vieng Resort, gdzie są także jaskinie ( bilet 500 Kipów ), ale okazuje się, że najciekawszą z nich otwierają po południu. Idąc z powrotem do miasta mijam ubogą szkołę. Po powrocie płacę za wstęp 4 000 Kipów ( dla obcokrajowców ) i nie rozczarowuję się - jest całkiem fajnie, mimo widocznych śladów działalności chińskich inżynierów. Wraz ze spotkaną parą Izraelitów chcemy jeszcze zobaczyć jedną jaskinię, więc przepływamy rzekę ( 1000 Kipów w jedną stronę ) i idziemy zgodnie z mapą. Jednak odległość jest znacznie większa, robi się ciemno, więc zawracamy. Następnego dnia z przerażeniem odkrywam, że kurs w miejscowym banku, to tylko 1 B = 100 Kipów. Na przystanku przy bazarze wsiadam do tuk-tuka, który zawiezie mnie do Vientiane ( 6 000 Kipów ). 

Laos Laos fot. Jacek Żoch
W czasie podróży Vientiane widzę liczne zalane pola i domy. Później przeczytam, że to odprysk tajfunu spowodował liczne powodzie. Po kilku godzinach jestem na miejscu. Najpierw idę do ambasady Tajlandii po wizę. Okazuje się, że zmianiła ona swoją siedzibę i muszę zapłacić 2 000 Kipów za krótką jazdę tuk-tukiem. Na miejscu dowiaduję się, że czeka się na wizę 3 dni robocze, ale ponoć Polacy nie muszą mieć wizy ! Mimo moich obaw pracownik ambasady potwierdza tą informację. Ucieszony, zaczynam szukać noclegu. W większości miejsc ceny kształtują się na poziomie 5-6$/noc. Jednak znajduję Wonderland Guesthouse II, gdzie w bardzo przyzwoitym dormitorium noc kosztuje 2$. Robię sobie przechadzkę po mieście - oglądam pomnik trzech słoni, odwiedzam kilka restauracji ( 12 000 za befsztyk, piwo 6 000 Kipów, cola 3 000 Kipów, naprzeciw mojego guesthouse hot-dog za 8 500 Kipów ).

22.09.1999 mam zamiar wyjechać do Bangkoku. Rano zwiedzam Vientiane. Zaczynam od Muzeum Rewolucji ( jak biali kolonizatorzy gnębili Laotańczyków, śmieszne i ciekawe ), a potem idę do Wat Si Saket. W tej świątyni, mieszczącej się niedaleko pałacu prezydenckiego, w niszach stoi ponad 8 000 posążków Buddy. Niedaleko jest Haw Pha Kaew mieszczący rzeźby Buddy, zebrane z licznych świątyń, zniszczonych przez najazd Tajów w XIX w, oraz kilka ładnych willi z czasów kolonialnych. Oglądam też Patuxai, dziwaczny betonowy monument zwycięstwa, wzorowany na paryskim Łuku Triumfalnym ( zbudowany w latach 60`tych z cementu przeznaczonego pierwotnie na budowę nowego portu lotniczego Stamtąd jadę za 2 000 Kipów do Pha That Luang, wielkiej, pozłacanej stupy, pochodzącej z XVI wieku i będącej symbolem buddyzmu oraz Laosu. Przed budowlą znajduje się pomnik jej budowniczego króla Setthathirat. Wstęp do każdej świątyni kosztuje 500 Kipów. Utwierdzam się w przekonaniu, że słusznie robię uciekając stąd jak najszybciej - mam dość kolejnej strasznej stolicy jednego z krajów trzeciego świata.

Po zabraniu swoich rzeczy z hotelu, jadę na granicę ( 2000 na stację autobusową koło bazaru, 1 000 autobus nr. 14 do mostu przyjaźni, 25 000 autobus przez granicę ). Bez problemów opuszczam Laos, ale nie chcą mnie wpuścić do Tajlandii. Okazuje się, że urzędnikowi w ambasadzie się pomyliło - Polacy mogą dostać wizę tylko na lotnisku ! Wściekły wracam do Vientiane ( 20 B za tuk-tuk ). W ambasadzie mnie przepraszają i obiecują szybko wydać wizę ( ale papiery mogę złożyć dopiero jutro - dziś jest po godzinach przyjmowania wniosków ). Pobieram z mojej karty kredytowej 300 Bahtów i zdesperowany zaczynam nawet dowiadywać się o loty do Bangkoku ( Lao Aviation 75$, Tai - 125$ ). Następnego ranka składam podanie o wizę ( tranzytowa 200 B, normalna 300 B ) i przez cały dzień bezczynnie chodzę po mieście. Na słynnym Talaat Sao ( poranny rynek ) kupuję kilka tanich prezentów, wieczorem jem w knajpce nad brzegiem Mekongu. Ponieważ coraz więcej pada ulice zamieniają się w rwące potoki.

24.09.1999 odbieram wreszcie wizę i tym razem bez problemów opuszczam Laos. Mimo ostatnich przygód, żal mi wyjeżdżać. Mam nadzieję, że jeszcze tu wrócę, a ten wspaniały kraj nie stanie się kolejnym turystycznym skansenem. Sabaidi ! 

Tajlandia

Po raz drugi wjechałem do tego kraju 24.09.1999 z Laosu. Tajlandia Tajlandia fot. Jacek Żoch
Po przejechaniu mostu przyjaźni ( ciekawa zmiana ruchu prawostronnego na lewostronny ) dotarłem do Udom Nong, gdzie zakupiłem bilet na autobus do Bangkoku ( 177 B ). Po 14 godzinach jazdy ( miało być 10 godzina, ale niektóre postoje trwały 1h 10 min ) dotarłem na północną stację autobusową. Za 85 B biorę taksówkę i po 3 w nocy jestem na Khao San. Znajduję znacznie lepsze miejsce do spania ( Lek Guesthouse - 120 B za dwójkę ). Mimo późnej pory można jeszcze skorzystać z Internetu, czy zadzwonić do domu. Następnego ranka bez problemów odbieram mój bilet lotniczy i depozyt. Postanawiam obejrzeć dawną stolicę Tajlandii - Ayuthaya ( zniszczoną przez najazd Birmańczyków w 1767 roku ). Za 4,5 B dojeżdżam miejskim autobusem do północnej stacji autobusowej, skąd jadę za 34 B do Ayuthaya. Na miejscu jestem około 13:00. Ponieważ mam mało czasu, postanawiam zrobić objazd taksówką ( 200 B za 2 godziny ).

Odwiedzam Wat Yai Chai Mongkon ( zrujnowany z nową statuą leżącego Buddy ), Wat Chai Wattanaram ( odbudowany, z licznymi statuami Buddy i ładnym zielonym ogrodem ), Wat Chetharam ( z leżącym Buddą ), Wat Wihaan Phra Si Sanphet ( odbudowany, z siedzącym pozłacanym Buddą z brązu, tam widziałem drzewko z pieniędzmi ), Wat Phra Mahathat ( mocno zrujnowany, ze stojącą dużą głową Buddy i głową wrośniętą w drzewo, jedyny gdzie płacę za wstęp 30 B ). Widzę też zagrodę dla słoni, służących do wożenia turystów. Wracam w podobny sposób, jak dojechałem na miejsce ( jedynie autobus miejski jest droższy - 14 B, bo klimatyzowany ). Na ulicy Khao San robię ostatnie zakupy ( spodnie "podróbki" za 300 B ). Wieczór spędzam w barze, oglądając filmy i popijając piwo Singha ( małe za 50 B ).

26.09.1999 robię ostatnie zdjęcia i wyjeżdżam autobusem na lotnisko ( przejazd wykupiony wcześniej za 70 B ). Mam drobne kłopoty z wejściem do samolotu ( mój bagaż jest za ciężki - ponad 30 kg, ale po przepakowaniu wszystko jest OK ). Lot do Moskwy trwa 9,5 h. Nasz samolot to Boeing 777, jedzenie jest dobre, trochę nudno. Całą noc spędzam na lotnisku - najpierw w słynnej stołówce tranzytową ( ciekawa rozmowa z parą Hindusów ), potem w półśnie na krzesełkach.

O 9:55 wylatuję do Warszawy i po dwóch godzinach lotu samolotem TU 154 jestem na Okęciu. Moja podróż dobiegła końca.

słowa kluczowe: termin: 05.07.1999 - 26.09.1999
trasa: Białoruś, Rosja, Mongolia, Chiny, Wietnam, Kambodża, Laos, Tajlandia

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 0 / 5 (0)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 0 / 5 (0)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 26378 od 24.06.2005

Komentarze

Liczba komentarzy: 3
Shivaniroy

I have as of late begun a blog, the data you give on this website has helped me extraordinarily. Gratitude for the entirety of your time and work
Call Girl Near By
indian bhabhi whatsapp number digital study
Hot Girl Number
Scott Services near Me
Call Girl India
Chennai Call Girl
Call Girl Amritsar
Call Girl Bardhaman
Amravati Escort
Hassan Escorts

Qiwjhv

cialis 40mg us order generic tadalafil 10mg buy ed pills tablets

Hthsbi

claritin allergy sinus 12hr costco exact allergy pills prescription allergy medicine list

Dodaj swój komentarz - bo każdy ma przecież coś do powiedzenia...

Nie jesteś zalogowany. Aby uprościć dodawanie komentarzy oraz aby zdobywać punkty - zaloguj się

Imię i nazwisko *
E-mail *
Treść komentarza *



Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone