lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Delhi  
Kobieta susząca sariiWaranasi, Indiefoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

Oppenheimer arrives in Japan - so what do they think?

Russia shuts down UN tracking of N Korea sanctions

India gangster-politician dies after cardiac arrest

Chinese smartphone giant takes on Tesla

China axes Covid-era tariffs on Australian wine

Two more abusers at J-pop predator's company

Australia debates seizure of Insta-famous magpie

India opposition leader Kejriwal to remain in jail

Thailand moves to legalise same-sex marriage

Aussie Rules football denies it has a cocaine problem

Syria blames Israel for major air strike

Top UN court orders Israel to allow aid into Gaza

Gaza starvation could amount to war crime, UN human rights chief tells BBC

Hostages’ relatives arrested as Gaza talks break down

Israel, Hezbollah trade strikes over Lebanon border

Israel says UN resolution damaged Gaza truce talks

Gaza aid drop in sea leads to drownings

UN rights expert accuses Israel of acts of genocide

Bowen: Biden has decided strong words are not enough

At Gate 96 - the new crossing into Gaza where aid struggles to get in

Miasta Azji

 Katmandu

warto zobaczyć: 14
transport z Katmandu: 3
dobre rady: 21

wybierz
[opinieCount] => 0

 Szanghaj

warto zobaczyć: 18
transport z Szanghaj: 1
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Jerozolima

warto zobaczyć: 9
transport z Jerozolima: 3
dobre rady: 12

wybierz
[opinieCount] => 0

 New Delhi

warto zobaczyć: 23
transport z New Delhi: 2
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Hua Shan

warto zobaczyć: 8
transport z Hua Shan: 3
dobre rady: 18

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pekin

warto zobaczyć: 27
transport z Pekin: 5
dobre rady: 60

wybierz
[opinieCount] => 0

 Xi'an

warto zobaczyć: 10
transport z Xi'an: 2
dobre rady: 19

wybierz
[opinieCount] => 0

 Stambuł

warto zobaczyć: 38
transport z Stambuł: 2
dobre rady: 40

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pokhara

warto zobaczyć: 9
transport z Pokhara: 1
dobre rady: 9

wybierz
[opinieCount] => 0

 Tajpej

warto zobaczyć: 22
transport z Tajpej: 11
dobre rady: 39

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Indie
     kursy walut
     INR
     PLN
     USD
     EUR
  •  Indie
     wiza i ambasada
    Indie
    ambasada w Polscetak
    wymagana wizatak
    e-Tourist Visa (promesa wizowa aplikowana on-line) - 50 USD ważna 30 dni bez możliwości przedłużenia

Indie 2004

poniedziałek, 20 cze 2005
  • dotyczy:  

PRZYGOTOWANIA

Zastanawiam się, kiedy zapadła decyzja o wakacjach w Indiach. W moim przypadku było to poniekąd naturalną koleją rzeczy ze względu na moje zainteresowanie buddyzmem - prędzej czy później podjęłabym decyzję o zwiedzeniu tego egzotycznego kraju. Kuba, jako rasowy obieżyświat podjął, jak się potem okazało, to wcale niełatwe wyzwanie z ciekawości świata. 

Decyzja zapadła spontanicznie. Pierwotnie nasz wyjazd miał trwać miesiąc i obejmować Indie i Nepal. Jednak ze względów finansowych podjęliśmy decyzję o rezygnacji ze zwiedzenia Nepalu. Staraliśmy się zapewnić sobie dobre warunki pobytu i podróżowania, aby nie zniechęcić się do tego pięknego acz trudnego dla Europejczyka kraju i warunków w nim panujących. To spowodowało, że zaoszczędziliśmy czas, ale szybciej skonsumowaliśmy pieniądze przeznaczone na podróż.

Wybór październikowego terminu był nieprzypadkowy: koniec pory monsunowej, ale jeszcze ciepłe klimaty w Himalajach, w które również zaplanowaliśmy nasz wyjazd. 

Przygotowania do wyjazdu trwały ok. pół roku. Najwięcej, bo kilka miesięcy zajęły rozciągnięte w czasie szczepienia na dur brzuszny, tężec, polio, żółtaczki A i B. I tutaj chciałabym powiedzieć, że jestem strasznie dumna z mojego mężczyzny, (który ma awersje do wszelakich igieł) bo przy pomocy maleńkiej pluszowej "krófki" przyciskanej do piersi, udało mu się te szczepienia przeżyć ;). Poza tym Kuba pilnie studiował fora internetowe dotyczące wyjazdów do Indii i one pomogły nam dokonać koniecznych zakupów: buty, plecaki, ciuchy itp. Polecamy ciuchy kiepskiej jakości kupowane w supermarketach na garście i kilogramy, bo można je po prostu wyrzucić i nie obciążać plecaka podczas podróży. Bardzo ważne jest ubezpieczenie na czas podróży. Wiemy, bo w naszym przypadku okazało się bardzo przydatne, ale o tym w okolicach Jodhpuru.

Bilety lotnicze z międzylądowaniem w Moskwie zarezerwowaliśmy w Areofłocie na dwa miesiące przed wyjazdem. Rosyjskie linie lotnicze mają zdecydowanie najlepsze ceny jeżeli chodzi o ten kierunek świata, choć dobrze jest przed lotem zmówić zdrowaśkę. Co z tego, że piloci rosyjscy są znakomitymi fachowcami, skoro flota nie jest pierwszej młodości? 

START

Wylot nastąpił 02.10.2004 r. ok. godz. 11.00. Początek podróży do Moskwy przypominał nam klimatem dawno nie sprzątany dworzec kolejowy w Pcimiu Dolnym, dostaliśmy bowiem miejsca niedaleko toalet, a te nie zdążyły chyba zostać opróżnione przed startem. Aromaty wydobywające się z tego uroczego miejsca irytowały przede wszystkim pasażerów, ale także i załogę, bo przyszła żienszczina i dezodorantem o zapachu przypominającym „ruskije duchy” spowodowała skażenie powietrza uniemożliwiające oddychanie w ogóle. I problem rozwiązał się sam. Niemniej udało nam się jednak przesiąść, a także przeżyć start. Ciekawym dla nas zjawiskiem były rosyjskie stewardesy, które miały makijaż jak wańki-wstańki przywożone przez moją mamę jeszcze z ZSRR: jednolicie błękitne lub zielone powieki, ostry róż na policzkach i wargach. To już klasyka makijażu, który teraz można zobaczyć już tylko u galerianek i pań z ulicy Poznańskiej (patrz definicja galerianki wg Kuby).

Bardzo smutne i zaniedbane, brak infrastruktury dla podróżnych powoduje, że ludzie czekający kilkanaście godzin na samolot koczują na prowizorycznych legowiskach - całkiem jak na dworcu centralnym w W-wie. Na zainteresowanie zasługuje duty free, jednak ceny w Moskwie są w euro, a w Delhi w dolarach, co przy obecnym kursie tych dwóch walut rozwiązuje dylematy. Ilość lokali czy knajpek umilająca oczekiwanie jest ograniczona a te, które funkcjonują są drogie: za dwie kawy zapłaciliśmy 330 rubli co w przeliczeniu daje 40 złotych polskich!

Można jednak poszpanować znajomością języka rosyjskiego, co też uczynił Kuba zamawiając „double espesso with double małako”.

Przy niektórych odprawach, szczególnie w stronę Ameryki Północnej, panuje lekka psychoza i pasażerowie muszą zdejmować także buty. Słyszeliśmy o tym jeszcze w polskim radio. Nas ta "przyjemność" na szczęście ominęła. 

Na samolot do Delhi czekaliśmy ok. 6 godzin i o godz. 20 wznosiliśmy się w przestworza. W samolocie zebrało się mocno międzynarodowe towarzystwo: Czesi, Polacy, Skandynawowie, trochę bliżej niezidentyfikowanych skośnookich no i oczywiście Hindusi. Komfort lotu nieporównywalny z lotem do Moskwy, choć ludzi dużo więcej. No i stała się rzecz najważniejsza w moim dorobku łatającego podróżnika: widziałam zachód słońca z wysokości 9 tys. metrów! Barwy układają się w soczystą tęczę, delikatnie przechodzą od intensywnego indygo przez błękity, żółcie, pomarańcze i czerwienie, by odciąć się wyraźną czarną kreską od horyzontu utworzonego przez uciekające w ciemność morze chmur. Niezapomniane przeżycie... Catering w samolocie okazał się bardzo średni i z utęsknieniem wspominaliśmy pyszne kanapki, które przygotowała mama Kuby. Lekki dyskomfort wprowadzają Hinduski ze swoimi dziećmi paradujące boso do toalety. 

DELHI

Delhi przywitało nas ok. 3 rano bardzo parnym i wilgotnym powietrzem, jakbyśmy weszliśmy do sauny. Hala przylotów na lotnisku zrobiła na mnie kiepskie wrażenie. Pasowała bardziej do lotniska na jakiejś prowincji niż do stolicy kraju. Podłogi z białego marmuru tandetnie kontrastowały z kontuarami wyłożonymi tapetą samoprzylepną w kolorowe kwiatki, za którymi siedzieli urzędnicy. Indie wprost zalane są tandetą tak bardzo niepasująca do wizerunku Indii wykreowanego w naszych głowach.

Po odprawie, jeszcze na lotnisku wymieniliśmy symboliczne 20 dolarów (bo ta waluta jest chyba najlepsza w przypadku Indii), by mieć papier na wymianę waluty na rupie. Jest on potrzebny, gdy pod koniec podróży zostają nam rupie i chcemy je wymienić na dolary.

Jeszcze przed podróżą zarezerwowaliśmy hotel w Delhi w dzielnicy Pahar Ganj, znanej z dużej ilości hoteli o przystępnych cenach oraz taksówkę, która nas zawiezie do hotelu za 450 rupii, czyli ok.40 zł (cena za przyjazd na lotnisko i do hotelu). Warto o tym pomyśleć, bo lotnisko oddalone jest od centrum miasta ok. 25 km, a tarabanić się z plecakami w nocy jest kiepskim pomysłem. Oczywiście przed lotniskiem czekają tłumy chętnych rikszarzy i taksówkarzy, którzy chętnie cię podwiozą, ale dla osób niezorientowanych w cenach i obyczajach konieczność targowania się od razu po przylocie może stanowić niezbyt miłe przeżycie. Nasz kierowca czekał na nas trzymając w garści kartkę z nazwiskiem Kuby. Już wyjazd z parkingu stanowił dla nas pokaz świetnych umiejętności indyjskich kierowców, ale to było preludium do tego, co zobaczyliśmy jadąc do hotelu. Droga szybkiego ruchu: sporo samochodów osobowych i ciężarowych, sporo riksz rowerowych i motorowych a do tego święte krowy, które nic sobie nie robiły z pędzących bolidów przechodząc przez jezdnię tuż przed maską rozpędzonego samochodu. Hindusi jeżdżą szybko i ryzykownie, ale pewnie i zachowują stoicki spokój i wobec innych użytkowników drogi i wobec krów używając jedynie w nadmiernej ilości klaksonu. Żadnych wyzwisk, grożenia sobie itp. zachowań, które często obserwujemy na polskich drogach. I chyba nie mają wyjścia, bo przy tej ilości ludzi i zwierząt w Indiach ciężko jest przestrzegać zasady ruchu drogowego, nawet lewostronny ruch na ulicach nie jest przestrzegany, bo czasami wygodniej jechać prawą stroną.

Klucząc brudnymi uliczkami Delhi dojechaliśmy do hotelu Star Paradise. Już w trakcie trwania naszego wyjazdu mogliśmy się przekonać, że w gruncie rzeczy przypadkowy wybór tego hotelu okazał się bardzo trafny. Jego właściciel Raj Kumar jest bardzo pomocny przy załatwianiu różnych spraw: od zakupu butelki wody począwszy do przebukowania biletów lotniczych na inny termin włącznie (nawet, gdy Ty jesteś na drugim końcu Indii). Przy tym jest skłonny do negocjacji i uczciwy. Nasz pokój był skromny, ale czysty, z łazienką z ciepłą wodą ze ściany i z telewizorem, co było dość istotne dla Kuby (szczególnie w dalszych tygodniach trwania podróży), ale bez klimatyzacji, by się nie przeziębić już na początku (cena 400 rupii, z a/c 600 rupii, czyli ok. 35 i 55 złotych).

Okno wychodziło na „studnię” z agregatami klimatyzacyjnymi, których wdzięczny szelest pozwolił nam szybko stanąć na nogi po kilku godzinach snu. Jednak należy się przyzwyczaić do braku normalnych okien w hotelach, co jest podobno dość popularne w niektórych krajach azjatyckich (np. w Iranie – przyp. Kuby). Podczas naszej podróży spotkaliśmy się nawet z koniecznością zapłacenia wyższej ceny za pokój z oknami! Pamiętajcie, by wziąć klapki do kąpieli, w hotelach nie ma wanien i brodzików, woda leje się wprost na podłogę i na wszystko, co znajduje się w łazience.

Niedaleko hotelu, dosłownie cztery kroki od wejścia do hotelu znajduje się bardzo przyjemna knajpka, do której chętnie zaglądają turyści: Everest Bakery Cafe (Momo Cave). Jest tam smaczne międzynarodowe menu, a jeśli czegoś nie ma to kucharz w miarę swoich możliwości przygotuje Wam to, na co macie smaczek. Jednak czasami przebywanie w niej wymaga cierpliwości i tolerancji wobec muzycznych zamiłowań właściciela. I tutaj przestrzegam Panie przed zbyt odważnym ubiorem! Mimo, że Indie nie są krajem muzułmańskim i Hinduskom prześwitują spod sari brzuszki, krótkie spodenki, przeźroczyste szmatki i bluzki bez ramiączek prowokują bardzo natarczywe, nieprzyjemne spojrzenia mężczyzn, co już po chwili staje się bardzo dla kobiety krępujące. Doświadczyłam tego uczucia, gdy wystroiłam się w krótkie spodenki i natychmiast zmieniłam je na długie, aseksualne bojówki, które zapewniły mi dalszą bezstresową podróż.

Delektując się przepyszną kawą doszliśmy do wniosku, że zwiedzanie Delhi tradycyjnymi środkami lokomocji przerasta nasze mocliwości, jak na pierwszy dzień pobytu w tym nieznanym mieście i zdecydowaliśmy się na wynajęcie taksówki przez hotel Star Paradise. To był naprawdę świetny pomysł! Taksówka z anglojęzycznym kierowcą kosztowała 600 rupii i była do naszej dyspozycji przez 8 godzin. Jednak dziś, z perspektywy czasu możemy się podzielić następującym spostrzeżeniem: nie zwiedzajcie Delhi zaraz po przylocie, jeśli jesteście w Indiach po raz pierwszy! Natłok nieznanych widoków, nowych ludzi i ich przyzwyczajeń, brud na ulicach i duża ilość zwierząt może spowodować, że miasto to wywoła w Was negatywne emocje i będziecie chcieli uciec z Indii!

Uciekajcie z Delhi, a wróćcie do niego dopiero wtedy, gdy przyzwyczaicie się do Hindusów i zwyczajów panujących w tym przemiłym kraju. My zwiedziliśmy Delhi w dwóch turach: po przylocie i przed odlotem i zdecydowanie polecamy zwiedzanie miasta na końcu.

Suresh Kumar, bo tak nazywał się nasz kierowca, okazał się być przemiłym i uczynnym facetem, który, gdy mówił po angielsku, w uroczy sposób zamieniał literkę f na p, przez co mieliśmy problem z rozszyfrowaniem liczebników zaczynających się cyfrą pięć.

Po ustaleniu trasy wycieczki, manewrując pomiędzy świętymi krowami, przecisnęliśmy się wąskimi uliczkami w kierunku taksówki. Pierwszy spacer po uliczkach Delhi wywarł na nas niezapomniane wrażenie: bieda, brud, sterty śmieci na ulicach, koczujący ludzie rywalizujący o miejsce z krowami i psami, krowy żujące kartony i worki foliowe. I to wszechobecne wrażenie tymczasowości objawiające się betonowymi, rozsypującymi się ruinami bez okien i drzwi, ze szmatami zasłaniającymi ich wnętrzności i życie lokatorów, dumnie nazywanymi przez Hindusów domami i sklepami. Później zauważyliśmy, że Hindusi bardzo rzadko rozbierają pustostany. Jak nie nadają się do zamieszkania, to je po prostu opuszczają i przenoszą się do następnego betonowego koszmarka.

A przy tym wszystkim są niesamowicie uprzejmi, mili, starają się pomóc. Ale pamiętają też o sobie i o tym, że w takich sytuacjach mogą zarobić kilka rupii. A Hindusi starają się zarabiać na wszystkim: na pozowaniu do zdjęcia, na głaskaniu przez turystę słonia, na oprowadzeniu po jakimś zabytku... nieskończona jest lista możliwości.

Naszą wycieczkę po Delhi zaczęliśmy od... przebicia się przez gęstwinę ludzi i zwierząt, czego udało się nam dokonać przy nieustającym akompaniamencie klaksonu. Hindus bez klaksonu jest jak żołnierz bez karabinu! Po ulicach przelewają się potoki riksz rowerowych i motorowych, samochody, ludzie, żebracy, riksze, święte krowy, psy, riksze, samochody...oszaleć można! Przy tym ten potworny smród spalin, szczególnie dający się we znaki, gdy jedziesz rikszą rowerową i na wysokości Twojego nosa znajduje się rura wydechowa samochodu ciężarowego czy autobusu. Powiem szczerze, do tej pory uważałam Warszawę za smrodliwe i zanieczyszczone spalinami miasto, ale po powrocie z Indii zmieniłam zdanie ;).

Delhi Delhi fot. Monika Schiller,
Pierwszym zabytkiem na naszej trasie była India Gate - indyjski Łuk Triumfalny i jednocześnie pomnik ku czci poległych w różnych wojnach żołnierzy indyjskich (więcej w przewodnikach). Ponieważ była niedziela, mogliśmy obejrzeć sobie indyjskie rodziny na spacerze w parku otaczającym bramę. Kuba z namaszczeniem robił fotki i wyszukiwał, co ładniejsze Hinduski, byście mogli ich zdjęcia obejrzeć na tej stronie. Hindusi mają taki naturalny wdzięk pozowania do zdjęć... Aby nie było nudno i zbyt familijnie mieliśmy okazję poobserwować kilkuletnich chłopców baraszkujących w fontannie. Bez specjalnego skrępowania pozowali do zdjęć stojąc nago w wodzie. Ten brak wstydu w miejscu publicznym i wobec obcych ludzi był dla nas pewnym zaskoczeniem.

Przez zatłoczone miasto przedostaliśmy się do następnej atrakcji New Delhi – Humayun’s Tomb, świątyni zbudowanej na polecenie Hadżi Begam – żony mogolskiego cesarza Humajuna. Kompleks zbudowany jest z bardzo popularnego w Indiach budulca – czerwonego piaskowca i mimo, że nadgryziony zębem czasu, wygląda przepięknie. Otoczony jest ogrodem, w którym żyje całe mnóstwo śmiesznych, podobnych do skunksa wiewiórek.

Nasz kierowca i przewodnik Suresh postanowił pokazać nam wszystkie świątynie w Delhi i zawiózł nas do Bahai Temple (Świątynia Bahajska), która jest obiektem nowoczesnym, ukończonym w 1986 roku. Jest to świątynia jednocząca wszystkie religie i inicjatorem jej powstania był Mahatma Ghandi. Zbudowana z betonu ma kształt kwiatu lotosu otoczonego lazurem wody basenów i fontann. Wnętrze bardzo skromne, wyłożone białym marmurem, który przez swoją dostępność przestaje być w Indiach towarem luksusowym. Jednak ocenę tego miejsca pozostawiamy Wam. Na nas nie wywarło mocnego wrażenia.

Ostatnim punktem programu pierwszego dnia w Indiach był Red Fort w Old Delhi. Jest otwarte do godz. 18, ale turystów wpuszczają do 17.00. Ale o tym dowiedzieliśmy się po fakcie, gdy o 20.30 pocałowaliśmy przysłowiową klamkę. Jednak pewną pociechą były przepiękne zdjęcia Czerwonego Fortu mieniącego się feerią barw i to co przeżyliśmy przejeżdżając przez Old Delhi. Główną ulicą Old Delhi jest Chandni Chowk, zatłoczona ulica-bazar, na której w zasadzie cały czas trwa handel. Panuje tutaj ogromny zgiełk i hałas wywoływany przez dwa strumienie samochodów, riksz i zwierząt.

Widzieliśmy rzecz niesamowitą: w tym tłoku, smrodzie spalin i hałasie leżą ludzie przytuleni do odgradzających dwa pasy ulicy płotków i śpią! W takim smrodzie i hałasie, wśród krów i psów! Później, gdy nocą opuszczaliśmy Delhi i jechaliśmy w kierunku Agry, zobaczyliśmy jeszcze jeden ciekawy obrazek: na wysepkach rond, na przystankach autobusowych, na rikszach rowerowych zaparkowanych na chodnikach, wśród śmieci i zwierząt, wszędzie widzieliśmy śpiących także wprost na ziemi ludzi. W Indiach żyje ich tak dużo, że odnosi się niesamowite wrażenie iż miasto nie może ich pomieścić, że wręcz wylewają się z niego.

Kuba wpadł na pomysł, by także na dalszą część wyprawy wynająć samochód z kierowcą. Jak się potem okazało, bardzo ułatwiło nam to życie i pozwoliło na bezstresową i dobrze zorganizowaną podróż. Indie są bowiem dobrze skomunikowane, ale wyegzekwowanie punktualności od przewoźników może okazać się w niektórych przypadkach niemożliwe. A my nie mieliśmy aż tyle czasu, by móc pozwolić sobie na czekanie dwa dni na pociąg, który jedzie np. 15 godzin. Ustaliliśmy plan wycieczki kierując się informacjami zawartymi w przewodniku i przystąpiliśmy do negocjacji z Raj Kumarem - właścicielem Hotelu Star Paradise, w którym mieszkaliśmy. Kuba był twardym negocjatorem i stanęło na 22,5 tys. rupii (niecałe 500 dolarów) za dwie osoby. Trasa rozpisana została na 13 dni i obejmowała prawie 3000 km; wiodła następującym szlakiem: Delhi-Agra-Jaipur-Jodhpur-Jaisalmer-Bikaner-Amritsar-Dalhausie-McLeod Ganj. Samochód i kierowca, którym okazał się być znany nam Sures, byli cały czas do naszej dyspozycji. Jeśli mieliśmy ochotę odwiedzić coś w okolicy któregoś z miast, przedstawialiśmy Suresowi plan i wsiadaliśmy w auto. Poza tym wielokrotnie przydała nam się pomoc Suresa, gdy szukaliśmy hotelu, poczty czy banku. Jego pomoc był nieoceniona. 

AGRA - Taj Mahal

Do Agry wyruszyliśmy o godz. 2-giej w nocy, by móc oglądać Taj Mahal w promieniach wschodzącego słońca. Droga był dość długa i męcząca, chociaż my jako pasażerowie bezpośrednio tego nie odczuliśmy. Na trasie szybkiego ruchu zasady ustalały święte krowy. Przyznaję, że jestem pełna podziwu dla indyjskich kierowców, którzy potrafią prawie bezkolizyjnie manewrować załadowanymi po niebo ciężarówkami między innymi samochodami i krowami.

Miasto przywitało nas o 6 rano, trochę za wcześnie, by zwiedzać Taj Mahal, ale ok. 7-mej można było już kupić bilety (dość drogie - 750 rupii za osobę). Szybka kontrola na bramce (chowajcie telefony komórkowe, inaczej trzeba je zostawić w bezpłatnym depozycie, nie dajcie się naciągnąć na kasę!) i stanęliśmy przed jednym z siedmiu cudów świata. Wchodzi się jak do innego świata: czysto, cicho, śpiew ptaków, niewielu turystów...

Taj Mahal

Jeszcze się nie obudził, tkwił w srebrnej szarości otoczony delikatną mgiełką parującej porannej wilgoci. Siedzieliśmy ponad godzinę słuchając ciszy, obserwując nieśmiało wychylające się zza drzew słońce i jego różowo-złote promienie baraszkujące po białej kopule grobowca. Moment ten jest magiczny, nie wiadomo, czy to zachód czy wschód słońca - niebo nasycone jest różami, pomarańczami i fioletami. Stąpając po ciepłych marmurach oglądaliśmy ten wspaniały dowód wielkiej miłości. Jest imponujący i robi ogromne wrażenie. We wnętrzu grobowca nie można robić zdjęć, więc pozostaje jedynie wspomnienie koronkowej pracy rzeźbiarzy. Po środku dość dużej sali stoją imitacje grobów szacha Dżahana i jego małżonki Mumtaz, zmarłej przy porodzie bodaj 14-go dziecka (prawdziwe groby wraz ze szczątkami znajdują się w krypcie pod komnatą, niestety nie udostępnionej turystom do zwiedzania). Groby otoczone są ażurowym parawanem z białego marmuru, ściany we wnętrzu inkrustowane półszlachetnymi kamieniami i bogato rzeźbione roślinnymi motywami. Taj Mahal stoi nad brzegiem rzeki Jamuny, nieokiełznanej rzeki rozlewającej się na okolicznych polach. Jeszcze dziś Hindusi przeprawiają się przez nią tradycyjnie, czyli łódką. My oglądaliśmy ją wcześnie rano, gdy poranne mgły skrywały jej łagodne brzegi.

Godne obejrzenia są także budynki otaczające Taj Mahal, choć w przewodniku nic się o nich nie pisze i ciężko jest się domyślić, jakie było ich pierwotne przeznaczenie. Zbudowane z czerwonego piaskowca, z podcieniami i kolumnami są wdzięczne do fotografowania Taj Mahal. Część z nich niestety nie jest dostępna dla zwiedzających.

Turysta wychodzący z ogrodów Taj Mahal narażony jest na bardzo intensywne przeżycia. Niesamowite zderzenie czystej, zadbanej i niemal pachnącej rzeczywistości z prawdziwym miastem Agra, w który mieszkają ludzie. Wszędzie pełno śmieci, z którymi jeszcze ciężko jest się nam oswoić. Wzdłuż drogi prowadzącej przez miasto, po obu jej stronach ciągną się rynsztoki, przy których Hindusi myją się, naczynia, załatwiają potrzeby fizjologiczne, zupełnie się przy tym nie przejmując obecnością obcych. W rozgrzanym powietrzu unosi się smród odchodów... Dla turysty, który przed chwilą oglądał Taj Mahal konfrontacja z codziennym życiem otoczeniem Hindusów może byś szokiem. Dla nas była...

Keoladeo Ghana National Park

Droga do stolicy Rajasthanu była dość długa i męcząca. Zmieniał się klimat na gorętszy i suchszy, zmieniały się widoki wzdłuż szos. Jednak niektóre charakterystyczne dla Indii obrazki niezależne były od regionu kraju: śmieci jak i mnogość ludzi i zwierząt. Do armii świętych krów i psów doszły jeszcze stada kóz oraz jednogarbne wielbłądy służące jako siła pociągowa, a do walących się domów usytuowanych wzdłuż drogi dołączyły glinianki i szałasy, w których mieszkają Hindusi prowadzący koczowniczy tryb życia.

Około 30 km przed Jaipurem rozciąga się Keoladeo Ghana National Park. Jego główną atrakcją jest tygrys, którego nikt nie widział przynajmniej od 7 lat i naciągacze stojący przed bramą, bezceremonialnie zawieszający turyście na szyi lornetkę, a gdy ten jest przekonany, że za jej wypożyczenie zapłacił wraz z biletem, Hindus upomina się o 50 rupii (Kuba strasznie się wkurzył, mało nie doszło do rękoczynów). Park godny polecenia miłośnikom ornitologii oraz turtle’s children, jak pieszczotliwie nazwał nasz przewodnik potomstwo żółwi wodnych. Ptaków jest tak dużo, że chyba zjadły wizytówkę parku, sławnego tygrysa. Z nudów wymyśliliśmy nowy gatunek papugi, u której samiec to Papa Gej a samica Mama Gej ;)

JAIPUR - różowe miasto

Jaipur Jaipur fot. Monika Schiller,
Na pierwszy rzut oka miasto jak jedno z wielu w Indiach. Ale wjeżdżając do Rajasthanu od razu daje się zauważyć przywiązanie Hindusów z tej części kraju do tradycji. Charakterystycznym dla budowli Jaipuru kolorem jest róż (uważany za kolor gościnności) a zwierzęciem słoń. Są dumni z tych symboli, co z resztą można zauważyć na każdym straganie: słoń pod każdą postacią. Jest to też stolica fabryk i sklepów tekstylnych, można kupić naprawdę piękne wyroby, czy najtańsze – nie wiemy, nie konfrontowaliśmy cen.

Zamieszkaliśmy w hotelu poleconym nam przez Suresha: Rajasthan Palace Hotel przy Moti Doongri Road (pokój z oknem, bez a/c 400 rupii). W hotelu basen do dyspozycji gości hotelowych, restauracja serwująca smaczne i niedrogie dania, chętni do pomocy boy’e hotelowi.

Jaipur ma do zaoferowania mnóstwo atrakcji i tak naprawdę opłaca się skorzystać z przewodnika. Ale uważajcie, każdy przewodnik ma sklepy czy fabryki do odwiedzenia których będzie Was namawiał. Nasz przewodnik w pewnym momencie próbował nas zmusić do odwiedzenia sklepu z biżuterią i zakupienia czegokolwiek (wiadomo, procent!) i zaciągnął do fabryki tekstyliów pod pozorem obejrzenia sposobu tkania dywanów dla maharadży, a tam zostaliśmy zasypani wszystkim co mieli na składzie.

Jaipur Jaipur fot. Monika Schiller,
Wspaniałym zabytkiem o bardzo spektakularnym wyglądzie jest Hawa Mahal czyli Pałac Wiatrów. Wygląda jak olbrzymi różowy balkon z mnóstwem okienek i ażurowymi ścianami, by damy dworu jednego z maharadżów mogły przez nie oglądać życie miasta samymi pozostając w ukryciu. Podobno rozciąga się z niego przepiękny widok. W centrum miasta znajdują się dwa warte obejrzenia miejsca: City Palace Complex, czyli Miejski Kompleks Pałacowy i Jantar Mantar, czyli obserwatorium, który faktycznie wygląda jak muzeum rzeźby współczesnej (zgodnie z informacja w przewodniku).

City Palace tradycyjnie zbudowany jest z czerwonego piaskowca. Dobrze utrzymany zabytek z bogatym w eksponaty muzeum, które warto obejrzeć z kilku względów: bogactwa kolorów i wzorów oraz wielkości wyeksponowanych szat należących do maharadży Sawaja Mana Singha I, który mierzył 2 metry wzrostu i ważył 250 kg! (jego jedna kiecka zajmuje całą gablotę). Ciekawym eksponatem są ogromne srebrne kadzie, w których maharadża zabierał ze sobą w podróż do Anglii wodę do picia nabieraną z Gangesu. Swoją drogą miał chłop szczęście, że nie żył w XX wieku, bo przy dzisiejszym zanieczyszczeniu jego wód mogłoby się to skończyć przytulaniem porcelanowego misia. W tle kompleksu stoi zamieszkały przez autentycznego maharadżę i jego rodzinę pałac, ale nie jest udostępniony do zwiedzania.

Obserwatorium Jantar Mantar przyszło nam zwiedzać w okropnym upale. Snuliśmy się pomiędzy marmurowymi przyrządami służącymi do wyznaczania azymutu i pozycji gwiazd i planet. jak powolne satelity marząc wręcz, by natychmiast uciec w cień. Kubę dopadły już pierwsze objawy choroby, z której nie zdawaliśmy sobie sprawy. Chodził smętny, co chwilę przysiadał i jedynie perspektywa przejażdżki na słoniu powstrzymała go przed ucieczką do hotelu.

Jaipur Jaipur fot. Monika Schiller,
Słonie! Pojechaliśmy zwiedzać Amber Fort w okolicy Jaipuru. Oczywiście jedną z wyczekiwanych przez nas atrakcji był wjazd do fortu na słoniu. Tak więc stawiliśmy się w Elefant Office, w którym śmierdziało, jak w PGR-rze, ale to taka atrakcja :). Wdrapanie na słonia nie jest trudne, gdyż wsiada się z wysokiego podestu na przymocowane do jego grzbietu siedzisko (wchodzą 4 osoby, przejażdżka w jedna stronę 400 rupii). Słoń kroczy dostojnie, miarowo kołysząc się na boki. Od czasu do czasu wydaje przednią paszczą pomruki niezadowolenia ze swojego ,,kierowcy”, który niemiłosiernie dźga go za uchem stalowym prętem, oraz tylną paszczą – dźwięki urozmaicające turystom podróż. Dla ich zdrowia natomiast stosuje mało wyszukaną aromaterapię. 

Amber Fort jest pierwszym fortem, który zwiedziliśmy i jeszcze nie zlewał się z innymi zabytkami tego typu (potem tak się niestety działo). Charakterystyczna dla tych murów jest czarna barwa ścian - to dzieło monsunów i wilgoci w powietrzu które spowodowały, że na ścianach rozpanoszył się grzyb. Pod fortecą rozciąga się szmaragdowe jezioro i wspaniały ogród. Wnętrza są przepięknie zachowane, jak zwykle króluje marmur i piaskowiec. Poza tym widać, że maharadży i jego dwunastu żonom zależało na przepięknym wystroju: ściany ozdobione są kryształowymi lusterkami, mozaikami sprowadzanymi z Wlk. Brytanii, płaskorzeźbami z motywami roślinnymi itp. 

Fascynującym miejscem w fortecy jest świątynia Kali znajdująca się u stóp fortecy. Ze sklepienia wypływa smuga światła rozświetlająca wnętrze świątyni. Stojąc pod nim czujesz przepływającą przez Ciebie moc. Nawet Kuba – niewierny Tomasz - ją poczuł.... Poza tym w żadnym z dotychczas zwiedzanych miejsc nie widzieliśmy tak pięknych kobiet jak tutaj, nie mogliśmy odmówić sobie zrobienia kilku zdjęć...

Jaipur upewnił mnie co do dziwnej symbiozy, jaka nawiązała się między ludźmi i zwierzętami. Byłam świadkiem takiej oto sceny: na chodniku siedziały dwie Hinduski i sprzedawały warzywa, tuż za plecami jednej z nich stała święta krowa, która w pewnym momencie załatwiła się prawie na plecy jednej z kobiet. Hinduska nawet nie odwróciła głowy... 

JODHPUR

Następnym punktem w programie naszej wycieczki był Jodhpur – Błękitne miasto, w którym królują konie. Jednak drogę do tego pięknego miasta „umiliła” nam choroba Kuby. Dała o sobie znać klątwa ameby i innej cholery rzucona na białych turystów: oblicze Kuby przybrało kolor zielony, o reszcie lepiej nie wspominać. Suresh, jak tylko dowiedział się, że w obozie zapanowała choroba, przyniósł od swoich przyjaciół dziwnie wyglądającą brązową maź i kazał Kubie troszkę zjeść. Jak się potem okazało było to opium – remedium na wszystkie bolączki Hindusów. Kubie jednak pomogło tylko na chwilę.

Droga do Jodhpuru była bardzo męcząca. Wjeżdżaliśmy coraz głębiej w pustynię, było cholernie gorąco a szersze otwarcie okna nie tylko nie dawało ukojenia, ale groziło wtargnięciem do samochodu suchego, pustynnego wiatru niosącego drobinki piasku.

Jodhpur Jodhpur fot. Monika Schiller,
W Jodhpurze zamieszkaliśmy w guest house „Rawla” przy Shastri Nagar, który gorąco polecamy (pokój z a/c kosztuje 500 rupii, bez a/c 350). Pokoje są czyste i niekrępujące. Prowadzony jest przez serdeczną i pomocną, wielopokoleniową hinduską rodzinę. Pan domu Kp Singh (czytaj Kipi Singh) mówi po angielsku i francusku, jest licencjonowanym przewodnikiem, co może ułatwić zwiedzanie miasta i pozwala dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy o Indiach i Hindusach. W domu mieszka też sympatyczny 7-mio latek Rashi - sympatyczny i skory do zabawy syn naszego gospodarza. Mama Kp jest wyśmienitą kucharką i tak naprawdę jej kuchnia pozwoliła Kubie przetrwać chorobę. No właśnie, choroba Kuby...Wieczorem dała mu się tak mocno we znaki, że zdecydowałam się zadzwonić do Elvii Insurance w Polsce z prośbą o przysłanie lekarza. Polska zadzwoniła do rezydenta Elvii w Indiach i już po dwóch godzinach przybył lekarz, który był jednym z nielicznych wykształconych i porządnie ubranych Hindusów, jakich udało nam się spotkać (jak to mówi Kuba opowiadając te historię – normalnych Hindusów). Kuba został uratowany przy pomocy silnych antybiotyków i diety. Jak widać nie warto oszczędzać na ubezpieczeniu (wydatek ok. 250 zł/ osoba, a może uratować życie i wyjazd). Podczas kuracji Kuby wybrałam się z Kp pozwiedzać Jodhpur. Ciekawym miejscem jest rynek przy Clock Tower. Tutaj nie tylko się handluje ale także świadczy róźnorakie usługi. Można zmienić fryzurę, ogolić wąsiki, podkuć buty i wyrwać ząb (ew. załatwić sobie protezkę). Można też dowiedzieć się jaka czeka nas przyszłość, zagryźć tę wiedzę czymś smacznym i owinąć się w sari.

Dnia następnego pojechałam z Sureshem do banku i to co tam zobaczyłam przeszło moje najśmielsze oczekiwani. Czułam się jak w latach socjalizmu, gdy urzędnik był panem, a petent przeszkadzał mu pić kawę. Dwa komputery na krzyż, pieniądze liczone przy pomocy naślinionych paluszków, na moich plecach czułam oddech Hindusów na plecach liczących wraz ze mną kasę. Na poczcie panowała podobna atmosfera. W jednym okienku kupujesz znaczki, w drugim je podajesz do ostemplowania i wysyłasz, przy czym panienka z okienka ma temperament żółwia i każdą kartkę przed ostemplowaniem musi dokładnie obejrzeć.

Potem oddałam się zwiedzaniu... fortu a z jego murów zrobiłam przepiękne zdjęcia całego Błękitnego Miasta. 

BIKANER

Plan naszej wycieczki obejmował również zwiedzanie Jaisalmeru i udział w safari na wielbłądach, ale ze względu na trwające leczenie Kuby zrezygnowaliśmy z tej atrakcji. Zatem...Jedziemy do Bikaneru! Im dalej przesuwaliśmy się w kierunku Bikaneru, tym bardziej pustynny ukazywał się naszym oczom krajobraz. Podobno od maja do lipca jest tu tak gorąco i sucho, że nie uświadczysz tu żywej duszy. Głównymi mieszkańcami tych terenów w pozostałych miesiącach są nomadzi ze swoją zwierzyną. 

Około 30 km przed Bikanerem leży miejscowość Deshnok, a w niej tajemnicza świątynia szczurów Karni Mata. Brama wejściowa do świątyni wyrzeźbiona jest w biały marmurze. W przewodniku znaleźć można opinię, że rzeźbienia są piękniejsze niż w Taj Mahal. Jest to opinia bardzo śmiała, ale ja się z nią zgadzam 

Bikaner Bikaner fot. Monika Schiller,
Wchodzimy do świątyni oczywiście na bosaka (wstręt do szczurów nie jest tu żadnym usprawiedliwieniem). Po dziedzińcu biegają szczury, jednak nigdzie nie widać śmieci i nie czuć nieprzyjemnych zapachów. Hindusi bardzo dbają o czystość w tym miejscu, co chwilę myją marmurowe podłogi jakimś dezynfekującym środkiem. Przesuwając się dalej widzimy gryzoni coraz więcej: obie płci różnej wielkości. Zajęte są swoimi sprawami czyli przechadzkami, jedzeniem i miłością. I wcale nie przejmują się turystami i ich strachem. Tak naprawdę turyści nie muszą się ich bać. Szczury są najedzone i ani im w głowach atakowanie turystów. No chyba, że idzie o kobietę :).

Bikaner przywitał nas piękną pogodą:) i bardzo fajnym hotelem (tylko dla zagranicznych turystów). Po raz pierwszy podczas trwania całej wyprawy mieliśmy taki luksusowy pokój za tak przystępną cenę (b/a 350 rupii).

Wieczorem okazało się, że na dachu hotelu znajduje się kafejka z przepięknym widokiem na nocne miasto, w której można nie tylko zjeść czy pokontemplować widoki, ale także potańczyć. Zaproszone przez właściciela hotelu Hinduski tańczyły tańczyły w rytm tradycyjnej radżastańskiej muzyki. Dźwięki tradycyjnej radżastańskiej muzyki kołysały biodrami i podzwaniały bransoletkami. Tańczyły niesamowicie płynne i naturalnie i stanowiło to kontrast z naszymi nieudolnymi próbami ich naśladowania. Ale tańczyło się magicznie...

Obowiązkowym punktem programu zwiedzania jest ... fort. Tym razem Junagarh Fort. Charakteryzuje się on wysoką jakością rzeźbień oraz dużą ilością przepięknie zachowanych zbiorów broni, biżuterii, zdjęć i obrazów. Po zwiedzeniu tego fortu doszliśmy do wniosku, że zaczynają się nam one powoli zlewać, niemniej każdy z nich warto obejrzeć. 

AMRITSAR

Przed nami Amritsar i Wagah – dwie najbardziej wyczekiwane przez Kubę miejscowości. Jadąc tam w pewnym momencie naszej podróży byliśmy tylko ok. 50 km od granicy z Pakistanem. Widać to było m.in. po większej ilości i wzmożonej aktywności wojska. Wszędzie było ich pełno i stanowili chyba siłę marketingową dla okolicznych wiosek, w których kwitł handel. Jednak ludzie byli tu zupełnie inni niż w np. w okolicach Delhi. Na brzydkich, wysuszonych słońcem twarzach malowała się dziwna zaciętość i zmęczenie ciężkim życiem. Faktycznie, nie ma im czego zazdrościć. 

W następnej miejscowości na szlaku Sri Ganagar, zatrzymaliśmy się tylko dlatego, że byliśmy głodni. I potem strasznie tego żałowaliśmy. Suresh długo szukał restauracji czy hotelu, w którym moglibyśmy coś zjeść. W końcu znalazł hotel o nazwie „Pagoda” z dość przyjemną restauracją. Ale mieliśmy pecha, bo obsługa nie znała języka angielskiego. Na 500 różnych sposobów tłumaczyliśmy co to są gotowane warzywa, a zajęło nam to dobrych 15 minut. O dziwo zamówione przez nas danie dało się zjeść!

Punjab, następny stan, który był przedmiotem naszej wycieczki, przywitał nas fatalnym stanem dróg. Jechaliśmy slalomem 20-30 km na godzinę, by na dziurach nie urwać zawieszenia. Zaczynało już zmierzchać, do tego mieszkańcy tej okolicy akurat na ten dzień zaplanowali sobie wypalanie ściernisk, co wyglądało malowniczo, ale znakomicie utrudniało jazdę. Do tego Hindusi spacerujący poboczem i duża ilość ciężarówek jeżdżąca po wąskich drogach. I znowu przy tej okazji okazało się, że Suresh jest świetnym kierowcą. W końcu dotarliśmy do Armitsaru.

A w Amritsarze święto! Miasto przystrojone tysiącami lampek i łańcuchów. Ludzie odświętnie ubrani przewalali się tłumnie przez centrum. Nie mogliśmy przejechać samochodem, a trzeba było znaleźć nocleg. Jeździliśmy od hotelu do hotelu i nie mogliśmy znaleźć miejsca, ale przy okazji przekonaliśmy się, że należy omijać dwa hotele. Pierwszym jest polecany przez przewodnik Pascala „Grand Hotel” (niedaleko dworca kolejowego), w którym można wynająć brudne pokoje za niebotyczną cenę 650-700 rupii, a drugim jest hotel „Volga”, w którym cały czas trwają prace budowlane i zarówno właściciel, jak i robotnicy mają w nosie potrzeby turystów.

Hałasują od samego rana, wyłączają prąd w pokoju (wyłączniki na zewnątrz). Podczas częstych awarii prądu, bez względu na porę dnia czy nocy, włączają agregat prądotwórczy głośny jak sieczkarnia. Częste awarie telewizji kablowej kinomanów potrafią doprowadzić do białej gorączki i morderczych myśli. Niebywale nieprzyjazny hotel.

Amritsar jest zamieszkały przede wszystkim przez sikhów. Widać, że jest to bogate miasto i że jego mieszkańcom dobrze się powodzi. Są bogato ubrani, dobrze odżywieni i zadowoleni z życia. Mężczyzn łatwo rozpoznać po czarnych turbanach na głowach przyozdobionych charakterystycznym „koczkiem” z przodu głowy.

Amritsar Amritsar fot. Monika Schiller,
Amritsar jest miastem,o krwawych kartach historii. W 1919 roku rzezi na mieszkańcach dopuścili się Brytyjczycy, mordując w parku otoczonym murem zgromadzonych tam Hindusów, którzy manifestowali swój sprzeciw wobec wprowadzonej przez Anglików ustawie, ograniczającej Hindusom wolność. Park nazywa się Jallianwala Bagh i w całości poświęcony jest tej tragedii. Jest tam też maleńkie muzeum, w którym wyeksponowany jest obraz pokazujący tę ogromną tragedię oraz studnia, do której skakali Hindusi podczas ostrzału wierząc, że mogą w niej ocalić swe życie. Niestety studnia była bardzo głęboka i wszystkim przyniosła śmierć. Bardzo ciekawie pokazuje te zdarzenia film pt. Ghandi, który obejrzeliśmy już po przyjeździe do kraju. I tak naprawdę dopiero teraz potrafimy sobie uzmysłowić, co się tam stało. Dopiero film otwiera oczy. Gdy spaceruje się po ścieżkach parku i czyta suchy przekaz z przewodnika i tablice informacyjne, trudno sobie wyobrazić tragedię tamtych dni.

Innym fascynującym miejscem jest Amritsar Amritsar fot. Monika Schiller,
Golden Temple. Do tej sikhijskiej „Jasnej Góry”, jak ją nazywa Kuba, można wejść jedynie w nakryciu głowy, no i oczywiście na boso. Przedarłszy się przez tłum wiernych stanęliśmy przed fascynującym widokiem. Pośrodku marmurowego basenu stała złota świątynia. Dookoła niego „pielgrzymowali” wierni, modlili się klęcząc i stojąc, mężczyźni i chłopcy kąpali się w świętych wodach basenu. Nastrój był podniosły i czułam się jakbym wtargnęła do ich domu i zabrała tę odrobinę prywatności i intymności, jaką się ma modląc się w jego zaciszu. Patrząc na twarze sikhów nie widziałam w nich zwykłej w Indiach życzliwości.

Byliśmy w końcu obcy, byliśmy biali, a ten kolor skóry kojarzy im się ze śmiercią w ich rodzinach. Poza tym Golden Temple jest kolejnym miejscem, w którym wydarzyła się tragedia. W latach 80-tych sikhowie zażądali od ówczesnych władz przepędzenia z Punjabu ludności będącej innego pochodzenia niż sikhijskie. Swoje żądania przypłacili życiem właśnie w świątyni na rozkaz wydany przez Indirę Gandhi, która później w odwecie została zamordowana przez swoją ochronę – sikhów. 

WAGAH

Amritsar jest interesującym miejscem pod jeszcze jednym względem – bliskości granicy z Pakistanem. W miejscowości Wagah znajduje się znane przejście graniczne, na którym odbywa się pokojowa demonstracja siły Hindusów i Pakistańczyków. Po obu stronach granicy zbudowane zostały trybuny i codziennie ok. godz. 17.00 zjeżdżają się całe rodziny zarówno hindusów, jak i pakistańczyków. Przyjeżdżają wycieczki szkolne, dowożeni są przez wojsko okoliczni mieszkańcy aby było jak najwięcej ludzi. Bez względu na wiek, każdy chce dać wyraz swojego patriotyzmu.

Wagah Wagah fot. Monika Schiller,
Ludzie skandują okrzyki, wszyscy śpiewają, staruszkowie biegają z flagami i tańczą, a to wszystko po to, by pokazać przeciwnikowi, czyli pakistańczykom (i na odwrót), że ich naród jest lepszy i silniejszy. W międzyczasie ściągane są flagi obu narodów i wojska przygraniczne składają sobie uszanowanie i ściskają dłonie. Następnie brama jest zamykana i zebrani ludzie mogą podejść, pogrozić i wykrzyczeć, co myślą o drugiej stronie. I nie są to niestety pochlebne okrzyki w stylu: „Witajcie bracia, jaka dziś piękna pogoda”. Jak tylko próbujesz wykonać bardziej przyjazny gest jesteś natychmiast upominany przez indyjskiego „wopistę”. Wniosek nasuwa się prosty: wolno tylko wygrażać i rzucać inwektywami. Cały „spektakl” jest fascynujący, bo nietypowy i trwa ok. 1-1,5 godziny i trzeba go koniecznie obejrzeć. W ocenie Kuby interesującego się geopolityką tego regionu, Wagah z jego spektaklem było jednym z najciekawszych miejsc, jaki zwiedziliśmy podczas tej podróży. 

DALHAUSIE

Po dwóch dniach pobytu w Amritarze skierowaliśmy nasz samochód w Himalaje.
Dalhousie i góry przywitały nas przeraźliwym zimnem i deszczem. Powiem szczerze, byłam trochę przerażona tą pogodą, gdyż zupełnie nie byliśmy przygotowani na takie zimno. Trzęśliśmy się jak osiki i marzyliśmy o szybkim znalezieniu ciepłego hotelu. Ale nie dane nam było. W Dalhousie turystyczna posucha, ale właściciele jak na złość koniecznie chcieli na nas zarobić i proponowali nam pokoje za 800 rupii z nie domykającymi się oknami. W końcu trafiliśmy na dobroczyńcę, który chciał tylko 350 rupii i dodał do tego dwie grube kołdry, byśmy mogli spokojnie zasnąć. 

Rankiem przywitało nas przepiękne słońce i pierwsze małpy, nieśmiało przez nas karmione orzeszkami (pierwszy raz miałam do czynienia z małpami na wolności... potrafią być złośliwe). Dalhousie Dalhousie fot. Monika Schiller,
W Dalhausie zobaczyliśmy też ośrodek dla tybetańskich uchodźców, szkołę dla dzieci, tkalnie dywanów itp. Sielski krajobraz, cisza i spokój. Suresh postanowił pokazać nam przepiękną dolinę w miejscowości Khajiar. Wygląda jak zapomniana polana wśród gór, na której swoim rytmem żyją ludzie i zwierzęta. Mało turystów, przepiękne widoki, rewelacyjne ceny. Byliśmy też świadkami kręcenia filmu. Przyjechał gwiazdor z Boolywood... patrzył przez lornetkę i już. Ale wszyscy chodzili cichuśko na paluszkach i broń Boże nie oddychać.

Z Khajiar już niedaleko do McLeod Ganj, miejsca pobytu tybetańskiego rządu na uchodźstwie i duchowego przywódcy Tybetańczyków XIV Dalajlamy (teoretycznie siedziba mieści się w Dharamsali), ale wcześniej Himalaje pokazały nam swoje piękno. Jednak żadne zdjęcia nie oddadzą ani błękitu nieba, ani zieleni drzew, ani zapachów, ani faktury kamieni, ani drżącego powiewu wiatru. Himalaje są fascynujące...i potrafią uzależnić od swojego widoku nawet mieszczuchów. 

McLEOD GANJ

Do McLeod Ganj przywiodło nas nasze zainteresowanie buddyzmem, jak i chęć poobcowania z kulturą tybetańską. Dodatkową "atrakcją" tego miejsca jest fakt, że mieszka tutaj Dalajlama a spokój oraz możliwość uczestniczenia w medytacjach w świętym dla buddystów miejscu pozwala na wyciszenie i uporządkowanie myśli.

Niedaleko McLeod leży Bhagsu, które traktowane jest jak dzielnica McLeod. Można łatwo się tam dostać (riksza, spacer), łatwo też wynająć pokój w hotelu (polecamy Akash Deep, b/a 350 rupii, bardzo czyste pokoje z widokiem na góry) oraz dobrze i niedrogo zjeść (serdecznie polecamy międzynarodową kuchnię w Ashoka Restaurant, z bardzo grzeczną i pomocną obsługą i świeżymi daniami; kolacja dla 3-ch osób 250-300 rupii). Nie polecamy natomiast pokoi w Ashoka, gdyż spokoju nie dadzą w nocy samochody na parkingu i watahy psów, które akurat w tym miejscu mają "bazę".

McLeod Ganj McLeod Ganj fot. Monika Schiller,
W Bhagsu nie ma specjalnych atrakcji poza maleńką, bardzo zniszczoną świątynią Siwy z XVI wieku i mieszczącym się przy niej kąpieliskiem zasilanym górską wodą, w którym kąpie się wyłącznie płeć brzydka, oraz bardzo malowniczym wodospadem, u stóp którego często zasiadaliśmy wsłuchując się w szmer spadającej wody. Dookoła McLeod i Bhagsu rozciągają się przepiękne okolice. Niestety, Hindusi nie dbają o to, by ich kraj miał dobrze oznakowane szlaki górskie, dlatego też nasza wędrówka po górach skończyła się kręceniem wokół tych samych miejsc, aż w końcu zmęczeni poprosiliśmy o pomoc miejscowe dzieciaki sztuk trzy, o łącznym wieku lat 20 i wzroście 1,5 cm, które doprowadziły nas do upragnionej świątyni na szczycie wzgórza. Dostali za to wynagrodzenie, które spowodowało kłótnię i rozłam wśród nich (i tak to pieniądze niszczą przyjaźnie...). Jednak ta nie zamierzenie długa wycieczka pozwoliła nam się rozejrzeć wśród wiejskich, biednych gospodarstw. Królują biedne chałupki, przy których na tarasowych polach uprawia się rolę, jak w Polsce w XIX wieku, przy pomocy wołu zaprzężonego w drewniany pług. Mimo to przyjazne zachowania miejscowych wobec turystów pozostają niezmienne. Na szlaku spotkaliśmy grupę młodych Hindusów, którzy momentalnie wyrazili ochotę zrobienia sobie z nami zdjęcia. Pouwieszali się na mnie pozując do zdjęcia a Kubę zdegradowali do roli fotografa.

McLeod Ganj McLeod Ganj fot. Monika Schiller,
McLeod oferuje nieco inne rozrywki niż Bhagsu. Przede wszystkim tętni życiem jak mała metropolia. Na ulicach można spotkać turystów z różnych stron świata, którzy przyjeżdżają do tego miasteczka najczęściej z powodu Dalajlamy, no i oczywiście wszędobylskie krowy i psy. Wzdłuż uliczek usytuowane są sklepy i stragany, które oferują niesamowitą ilość niedrogich pamiątek i na pewno zaspokoją najbardziej wybrednego turystę: typowa srebrna tybetańska biżuteria przyozdobiona turkusami, wełniane szale, tanki, male (buddyjskie różańce), bransoletki, płyty z tradycyjna muzyka, książki o Tybecie, buddyzmie itp.

Stragany te należą w większej mierze do Tybetańczyków, ponieważ McLeod Ganj jest jednym z miast uchodźców tybetańskich, które daje im schronienie i pracę. Klimatem przypomina ono wielki targ. Na każdym kroku cos się kupuje, ktoś się targuje, ogląda, przymierza, ale całe to zamieszanie sprawia człowiekowi ogromną przyjemność. Poza tym cały czas można utrzymywać kontakt ze światem, bo w mieście na każdym kroku są tanie kafejki internetowe.

Dla mnie największą radością była możliwość przebywania w Tsuglagkhang Complex, czyli kompleksie świątyń znajdujących się nieopodal oficjalnej rezydencji XIV Dalajlamy. W kaplicy centralnej stoi wielki, budzący respekt i szacunek posąg Buddy. W jednej z bocznych kaplic na ścianach wymalowany jest piękny fresk przedstawiający Kalachakrę - koło czasu. Nastrój panujący w świątyniach podkreślają dodatkowo mnisi buddyjscy odziani w bordowo-żółte szaty, którzy albo się uczą, albo dyskutują, albo medytują. W dużej mierze są to Tybetańczycy, są wśród nich także kobiety. Co ciekawe miejsce to odwiedza sporo Hindusów.

Kolejną atrakcją McLeod, a także Indii, McLeod Ganj McLeod Ganj fot. Monika Schiller,
której warto zasmakować jest masaż ajurwedyjski. Jest to masaż całego ciała wykonywany ciepłymi ziołowymi olejkami, które mają także działanie terapeutyczne, dlatego też używa się ich stosownie do potrzeb czy chorób klienta. Masaż całego ciała trwa 1,5 godziny i kosztuje niemało, bo 500 rupii, ale przenosi w zupełnie inny wymiar. Pozwala odprężyć ciało i uwolnić umysł, ponieważ masowana jest niemal każda komóreczka. Paniom radzę udać się na taki masaż w parze z mężczyzną czy kobietą (możliwe jest równoczesne masowanie dwóch osób), by nie było problemów z ewentualnym molestowaniem (przewodnik mówi o takich przypadkach).

Godnym polecenia miejscem w okolicy McLeod jest Masrur. Jest to mała osada, w której znajdują się ruiny 15-tu wykutych w skale świątyń w stylu indyjsko-aryjskim pochodzących z X wieku. Klimatem przypominają troszkę świątynie kambodżańskie. Po skałach biega jaszczurka, którą Hindusi nazywają kobra. Należy na nią bardzo uważać, gdyż jest jadowita i jeśli ukąsi to, jak to powiedział Suresh, „fajf minet ded”. My przeżyliśmy właściwie tylko dzięki poświęceniu Suresha, który biegał po skałach i odganiał jaszczurki prychając na nie jak kot.

Innym ciekawym miejscem jest miejscowość Kangra, w której znajduje się wyjątkowo malowniczy targ z mnóstwem drobiazgów, które można kupić na prezenty, i ciekawa świątynia bogini Badźreśwari. Niestety światynia stanowi również symbol głupoty Hindusów. Zbudowana z białego marmuru, w ramach renowacji została przez nich cała wymalowana olejną farbą w kolorze lilaróż i w tej chwili stanowi cudowny architektoniczny koszmarek.

W McLeod Ganj byliśmy z Kubą tydzień. Później przyznał mi się, że to miejsce i mieszkający w nim ludzie spowodowali, iż z żalem opuszczał Indie. Tutaj ponownie przekonaliśmy się o przychylności naszego hotelarza z Delhi - Raja Kumara ze Star Paradise, który na naszą telefoniczną prośbę załatwił nam zmianę terminu wylotu, nie biorąc od nas za to pośrednictwo ani rupii.

Zaplanowaliśmy powrót do Delhi. Kuba z miną myśliwego zadowolonego z łupu poinformował mnie, że kupił miejsca w autobusie klasy de lux, która miała istotnie wypłynać na komfort 12-godzinnej podróży. Gdy zobaczyliśmy ten autobus z zewnątrz nic nie wzbudziło naszych podejrzeń. Jednak gdy do niego weszliśmy, to okazało się, że Hindusi specyficznie pojmują definicję luksusu. Siedzenia oddalone od siebie o 40 cm rozkładały się do pozycji półleżącej, co zapewniało możliwość bliskiego obcowania z sąsiadem z przodu. Kuba, facet słusznego wzrostu, miał nie lada problem z ulokowaniem nóg, robił co mógł, by nie trzymać ich na mojej szyi. I w dodatku, wzdłuż całego autobusu co chwilę otwierał się luk bagażowy więc nie mieliśmy czasu na spanie czy czytanie, tylko łapaliśmy bagaże. Autobus jechał po serpentynach budząc w nas niepkój, co chwilę przystawał na krawędzi skarpy i Bóg mi świadkiem, że cieszyłam się z panujących ciemności.

Po drodze mijaliśmy zwykłe autobusy, w których Hindusi jechali w równie dalekie jak nasza trasy i byłam pełna podziwu dla ich wytrwałości. Kiwając się podczas snu na wszystkie strony z pokorą znosili trudy podróży.

DELHI

Chwila w której wjechaliśmy do Delhi była bardzo wyraźnie odczuwalna: momentalnie zmienił się klimat, gęstość i wilgotność smierdzacego spalinami powietrza. Dodatkowo na dzień dobry kierowca autobusu chciał nas nieuczciwie wysadzić dużo wcześniej niż chcieliśmy, by dać zarobić kolegom rikszarzom, ale dzięki podpowiedziom starych wyjadaczy nie pierwszy raz podróżujących po Indiach, zaparliśmy się i nie wysiedliśmy z autokaru. I musiał nas zawieźć w miejsce przeznaczenia.

Przez ostatnie dwa dni w Delhi postanowiliśmy mieszkać w Star Paradise. Przyjęto nas bardzo serdecznie jak starych bywalców. Dostaliśmy pokój za 400 rupii, choć kosztował 600 i z przyjemnością się w nim rozlokowaliśmy. Pierwszego dnia postanowiliśmy porządnie się wyspać, najeść, a drugiego zamówić na cały dzień taksówkę i zwiedzić kluczowe zabytki Delhi, których nie zdążyliśmy zobaczyć na początku wyprawy: Red Fort, muzeum Indiry i Radźiwa Gandhiego, Mahatmy Gandhiego i Jawaharlala Nehru. Z ogromną przyjemnością przywitaliśmy ponownie Suresha, jako naszego kierowcę.

Muzeum Jawaharlala Nehru, pierwszego premiera w niepodległych Indiach, mieści się w jego dawnej rezydencji. Urządzone z ogromnym smakiem, wiernie odzwierciedla klimat tamtych czasów. Zgromadzonych jest w nim mnóstwo pamiątek z czasów pełnionej przez Nehru funkcji premiera: dary od krajów z całego świata (m.in. z Polski), książki, meble, prywatne zdjęcia. Jest też wystawa poświęcona ruchom narodowowyzwoleńczym w Indiach, Mahatmie Gandhiemu i prowadzonej przez niego polityce.

W innym klimacie jest muzeum Indiry i jej syna - Radźiwa Gandhiego. Jest to prawdziwe sanktuarium, które zwiedzają rzesze Hindusów. Co ciekawe, Hindusi bardzo lubią podkreślać swoistą martyrologię tych tragicznych postaci. W jednej z gablot wyeksponowane są zaplamione krwią resztki odzieży Radźiwa, który zginął w zamachu od ukrytych w zawieszonym na jego szyi wieńcu z kwiatami granatów. Na ścianach wisi mnóstwo zdjęć, a w gablotach wystawione są eksponaty dokumentujące jego początkowo zwykłe życie. Radźiw Gandhi był pilotem i uprawiał ten zawód czynnie, dopiero później zajął się polityką, co niestety skończyło się dla niego tragicznie.

Część muzeum poświęcona Indirze jest bardzo skromna i ogranicza się do jednej sali, w której pani premier przyjmowała delegacje i gości. Bardzo sugestywna jest natomiast ścieżka od bramy do rezydencji, cała pokryta kryształowym szkłem, które chroni plamy krwi zamordowanej przez swoich sikhijskich ochroniarzy w 1984 r. Indiry. Na całej długości ścieżki widoczne są wgłębienia, które odzwierciedlają miejsca upadku rannej. Jest to święte miejsce, strzeżone przez żołnierzy.

Delhi Delhi fot. Monika Schiller,
Najciekawszym miejscem, szczególnie dla Kuby, jest muzeum Mahatmy Gandiego i, znajdujący się tuż obok nad Jamuną, Raj Ghat, gdzie spalono jego zwłoki. Raj Ghat otoczony jest przepięknym parkiem, w którego centralnym punkcie usytuowana jest „nagrobna płyta”, przez cały czas udekorowana świeżymi kwiatami Wokół niego zawsze kłębi się tłum Hindusów, chcących zrobić sobie zdjęcie właśnie w tym miejscu. Do tej części parku wchodzi się jak do świątyni – na bosaka.

Natomiast by dostać się do muzeum Mahatmy Gandhiego trzeba przedrzeć się przez bardzo ruchliwe skrzyżowanie. Budynek muzeum nie jest tak imponujący jak np. muzeum Nehru, ale można w nim obejrzeć wspaniałe zbiory z całego życia Gandhiego, zarówno z okresu początku kariery, gdy był prawnikiem, jak i z okresu edukacji narodu i walki o niepodległość Indii. Po zgromadzonych zbiorach widać, jak bardzo Hindusi uwielbiają Mahatmę. Z gablot z eksponatami zrobili ołtarze ku jego czci. Są nawet wyeksponowane bardzo osobiste drobiazgi, jego przyrządy do golenia, klapki, okulary, pościel, książki, naczynia w których jadł z napisem: „W tej misce Mahatma Ghandi jadł ryż” itp. rzeczy. I oczywiście całe mnóstwo zdjęć jego, rodziny, przyjaciół i wielkich XX wieku, z którymi się spotykał np. Alberta Einsteina. Można też obejrzeć zakrwawione ubranie z dnia zamachu i łuskę z naboju, który go zabił, a kiedyś także pistolet, z którego został zastrzelony.

Przerwa na posiłek. Suhres zawiózł nas do indyjskiego McDonalda. Kuba przymierzył się do zrobienia fotki menu i załogi, która zorientowała się co się święci i zaczęła poprawiać fryzury i ustawiać się do zdjęcia. Na to wszystko wszedł manager w turbanie i choć gęba mu się do nas śmiała i sam miał ochotę się ustawić, to pomachał nam paluchem i zabronił robić zdjęcia. Menu smakowo odmienne niż u nas: McChicken okazał się baaaardzo curry.
Na ostatnie indyjskie popołudnie pozostawiliśmy sobie perełkę delhijskich zabytków, czyli Red Fort. Zaskoczył nas on niewielką ilością udostępnionych turystom obiektów jak również ich sporym zaniedbaniem.

Największym rozczarowaniem była niemożność obejrzenia sali prywatnych audiencji, w której stał niegdyś słynny Pawi Tron(skradziony przez irańskiego szacha) oraz Łaźni Królewskich, które podpatrzyliśmy przez okno i zapowiadały się na bardzo atrakcyjny obiekt.

Zbliżał się już wieczór. Poprosiliśmy Suresha, byśmy w drodze powrotnej do hotelu przejechali przez Old Delhi. Nie był zachwycony tym pomysłem. Później dowiedzieliśmy się dlaczego... Miasto było koszmarnie zakorkowane. Jechaliśmy bardzo wolno, a obok nas rowery, riksze, samochody i wozy zaprzężone w bawoły zerkające z ciekawością do wnętrza samochodu. W pewnym momencie stanęliśmy na skrzyżowaniu, na którym ruchem kierowali policjanci. Przed nami riksza rowerowa niepokornie wychyliła się z szeregu. I w tym momencie podbieg do niej jeden z policjantów i śrubokrętem przedziabał oponę krzycząc przy tym niemiłosiernie na rikszarza. A ten skulił po sobie uszy, wziął rikszę pod pachę i pokornie odszedł na bok. No i na co komu mandaty, jak można naród zdyscyplinować powszechnie używanym narzędziem?

Ostatnie chwile w Delhi spędziliśmy łażąc po sklepach Pahar Ganj robiąc ostatnie zakupy i zajadając się przysmakami w Momo Cave.

POWRÓT

Na lotnisko pojechaliśmy ok. godz. 23, pożegnawszy się serdecznie z Raj Kumarem, bo chociaż samolot mieliśmy ok. 3 rano, to na lotnisku trzeba było być 4 godziny wcześniej. Do kraju wracaliśmy oczywiście Aerofłotem ale na szczęście w Moskwie czekaliśmy tylko ok. 1,5 godz. na samolot do Warszawy.

Kończąc chcę powiedzieć, że stęskniłam się za domem, za chłodną, listopadową Warszawą i za jej codzinnym życiem. Jednak teraz, w długie zimowe wieczory z przyjemnością powracamy do wspomnień z wyprawy. Indie zachwyciły nas tak bardzo, że zaczytując się w książkach, przewodnikach o Indiach i buszując po internecie szukając ciekawostek, planujemy już następny wyjazd.... Kashmir 2006.

Kto wie... może będzie nam dane spotkać się gdzieś na szlaku...?

Pozdrawiamy Monika i Kuba

słowa kluczowe: termin: listopad 2004
trasa: Delhi, Agra, Jaipur, Jodhpur, Bikaner, Amritsar, Wagah,  Dalhousie, McLeod Ganj, Delhi

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 5 / 5 (1)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 5 / 5 (1)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 20807 od 20.06.2005

Komentarze

Liczba komentarzy: 1
Amwbva

tablet for allergy on skin best allergy medications over the counter strongest over the counter allergy

Dodaj swój komentarz - bo każdy ma przecież coś do powiedzenia...

Nie jesteś zalogowany. Aby uprościć dodawanie komentarzy oraz aby zdobywać punkty - zaloguj się

Imię i nazwisko *
E-mail *
Treść komentarza *



Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone