lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Teheran  
Mozaika na ścianach meczetu JamehYazd, Iranfoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

Johnny Kitagawa: Hundreds seek compensation over J-pop agency founder's abuse

Pakistan police bust organ trafficking ring that took kidneys from hundreds

Can India-Europe corridor rival China's Belt and Road?

China Belt and Road: Indonesia opens Whoosh high-speed railway

Aukus: UK defence giant BAE Systems wins £3.95bn submarine contract

Golden Week: Chinese seek cheap wanderlust in economic gloom

Bears versus robot wolves in ageing Japan

Maldives election: Pro-China candidate Muizzu wins presidency

Top Indian diplomat blocked from Glasgow gurdwara visit

Evergrande: The rise and fall of the property giant's billionaire founder

Egypt fire: Health ministry confirms 38 people injured

Saudi football side refuse to play in Iran due to statue

Turkey strikes Kurdish rebels after Ankara blast

Israeli conscripts banned as guards after allegations of sex with Palestinian inmate

Dame Helen Mirren speaks of 'delicate balance' in playing Golda Meir

Gaza-Israel tensions spiral amid closures and clashes

Iraq fire: Around 100 killed in blaze at wedding party in Qaraqosh

Iraq fire: Eyewitnesses tell of wedding hall blaze horror

Iraq wedding fire: How the blaze unfolded

Landmark Saudi and Israeli trips as normalisation talks progress

Miasta Azji

 Pokhara

warto zobaczyć: 9
transport z Pokhara: 1
dobre rady: 9

wybierz
[opinieCount] => 0

 Hua Shan

warto zobaczyć: 8
transport z Hua Shan: 3
dobre rady: 18

wybierz
[opinieCount] => 0

 Tajpej

warto zobaczyć: 22
transport z Tajpej: 11
dobre rady: 39

wybierz
[opinieCount] => 0

 New Delhi

warto zobaczyć: 23
transport z New Delhi: 2
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Jerozolima

warto zobaczyć: 9
transport z Jerozolima: 3
dobre rady: 12

wybierz
[opinieCount] => 0

 Stambuł

warto zobaczyć: 38
transport z Stambuł: 2
dobre rady: 40

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pekin

warto zobaczyć: 27
transport z Pekin: 5
dobre rady: 60

wybierz
[opinieCount] => 0

 Szanghaj

warto zobaczyć: 18
transport z Szanghaj: 1
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Xi'an

warto zobaczyć: 10
transport z Xi'an: 2
dobre rady: 19

wybierz
[opinieCount] => 0

 Katmandu

warto zobaczyć: 14
transport z Katmandu: 3
dobre rady: 21

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Iran
     kursy walut
     IRR
     PLN
     USD
     EUR
  •  Iran
     wiza i ambasada
    Iran
    ambasada w Polscetak
    wymagana wizatak
    wiza turystyczna jednokrotna na 30 dni pobytu kosztuje 50 euro
    Najmniejsza
    prowizja w Polsce!
    117 PLN wiza tranzytowa - około 14 dni roboczych sprawdź szczegóły

Iran 2001

niedziela, 19 cze 2005
  • dotyczy:  

POMYSŁ

Pomysł wyjazdu do aturystycznego, gorącego i owianego mnóstwem nieprzychylnych i odstraszających stereotypów kraju, pojawił się w głowie Qby jakoś na wiosnę. Inspirowany swoim kolegą Joshem, który był już w Iranie i miał zamiar wybrać się tam na czas dłuższy w wakacje, opowiedział mi o swoim pomyśle. Decyzję podjęłam natychmiast. Ciekawość Persji i świetna okazja przekonała także Faziego. Wiedzieliśmy już, że jeśli promocje lotnicze dopiszą, najbliższy urlop spędzać będziemy na Środkowym Wschodzie. Następne kroki podjęliśmy szybko: złożyliśmy podania o wizę i zaczęliśmy powoli przygotowywać się merytorycznie do wyjazdu (Polecam przewodnik Lonely Planet z 2001 roku - drogi, ale bardzo dobry). Dzięki pomocy Josha wizy kosztowały nas 30 $ mniej, ale radzę się przygotować na studolarowy wydatek. W promocji lotniczej włoskiej linii Alitalia kupiliśmy trzy bilety do Teheranu z międzylądowaniem w Mediolanie (420$ za osobę z taxami) i już tylko czekaliśmy wyjazdu. Josh pojechał pierwszy - planował spędzić dwa tygodnie z polskimi studentkami w Iranie, a kolejne dwa - z naszą trójką. Jako transport wybrał sobie pociąg do Istambułu, a dalej autobus do Iranu. Stamtąd wysłał e-maila, że będzie nas oczekiwał na lotnisku 29 sierpnia o trzeciej rano. Niecierpliwie wyczekiwaliśmy dnia odlotu. 

Gdy we wtorkowe popołudnie spotkaliśmy się na lotnisku, nasze podniecenie sięgało zenitu. Ciekawość świata walczyła ze strachem przed nieznanym. W naszych oczach widać było pragnienie niezapomnianego trampingu połączonego z odrobiną relaksu nad Zatoką Perską; chcieliśmy zobaczyć cuda architektury perskiej, miasta, w miastach - ludzi, a w ludziach - ich życie. Zobaczyliśmy znacznie więcej. Zobaczyliśmy znacznie więcej. 

TEHERAN

W Teheranie wylądowaliśmy o trzeciej nad ranem. Nie mogliśmy uwierzyć patrząc na miasto z lotu ptaka - zobaczyliśmy jak zalewając horyzont ze wszystkich stron wydaje się nie mieć końca. Światła minaretów, ulic i gór sprawiały wrażenie jakbyśmy lądowali w stolicy rozrywki a nie w islamskim, srogim kraju.

Lotnisko

Przy kontroli paszportowej dostaliśmy "niebieskie karteczki" - karty demarkacyjne, konieczne do okazania przy opuszczaniu kraju - bardzo ważne! Na zatłoczonym lotnisku okazało się, że jestem kobietą najbardziej zakrywającą swoje wdzięki. Zdziwiłam się widząc Iranki z nagimi stopami, rękawami podwiniętymi do łokci i dość odważnym makijażem. Od razu zrzuciłam grube, czarne rajstopy, które nakazywał przewodnik. Z odnalezieniem czekającego na nas w Teheranie kolegi o imieniu Josh nie mieliśmy problemu. Pojawił się na lotnisku wraz z właścicielem hotelu Mashad, w którym to hotelu mieliśmy spędzić trzy najbliższe noce. Po wymianie waluty, z kieszeniami wypchanymi bloczkami irańskich riali (euforia panów), oszołomieni pierwszym haustem teherańskiego powietrza, ruszyliśmy do hotelu.

Hotel Mashad

Hotel Mashad na ulicy Amir Kabir w Teheranie jest zaiste hotelem tanim i czystym (jak na irańskie warunki), jednakowoż wystrój wnętrz pozostawia wiele do życzenia. Celowate pokoje bez okien upakowane są łóżkami o piekielnie twardych materacach i skamieniałych poduchach. Stare, rozpadające się wywietrzniki robią tam za klimatyzację, a narciarskie toalety dopełniają dzieła - patrz Qba i jego stresy. Cena noclegu jest niewygórowana: 20000 IR czyli jakieś 10 zł za głowę, a obsługa - Hamid - non stop robi podłodze "łoszink".

Miasto

Z nastaniem poranka ruszyliśmy zwiedzać to ogromne miasto widziane jak dotąd tylko w nocy. Tuż po wyjściu z hotelu stanęliśmy jak wryci - ruch uliczny wprawił nas w nieliche osłupienie: morze samochodów jadących jednokierunkową drogą ale w zupełnie odwrotne strony (także w poprzek), pomiędzy nimi przechodnie, handlarze lub inni krzyczący ludzie, a do tego wszechobecny smród spalin, upał i nieskończone wycie klaksonów. Gdy tylko zbliżyliśmy się do asfaltu (przeskakując rynsztok zwykle oddzielający w Iranie ulice od chodników), podjechało do nas błyskawicznie kilka samochodów prowadzonych przez pseudotaksówkarzy, którzy jeden przez drugiego zaczęli się z nami targować. Osłupiali, dowiedzieliśmy się wtedy od Josha, że w Iranie taksówkarzem jest każdy posiadający jakikolwiek (!!!) pojazd.
Włócząc się po mieście w poszukiwaniu biletów lotniczych na wyspę Kish udało nam się zobaczyć kilka intrygujących miejsc: Uniwersytet Teherański oglądaliśmy z daleka, bo wejście na jego teren wyglądało jak bramka na lotnisku i trzeba było mieć przepustkę. Okrągły teatr oblężony był przez odpoczywających, śpiących na trawie teherańczyków a pobliski skwer okazał się nieoficjalnym (oczywiście!) parkiem dla gejów (źródło - Josh).

Plac Palestyny

O wiele większe wrażenie zrobił na nas Plac Palestyny, gdzie propagandowe graffiti i malunki na murach budynków krzyczą do przechodniów i przypominają, że "sprawa palestyńska jest najważniejszą sprawą islamskiego Iranu." Pomimo agresywnego przesłania obrazów, ludzie przechadzający się po namalowanej na chodniku fladze Izraela zdają się nie zwracać uwagi na dzikie nawoływania do boju. W Teheranie widzieliśmy bardzo dużo propagandowych malunków dających do myślenia nawet nam, Europejczykom, ale nie było w nich agresji - te na Placu Palestyny są wyjątkowe.

Ambasada Amerykańska

Tak samo wyjątkowe jest graffiti na murach byłej ambasady USA - Statuła Wolności dumnie dzierżąca płomień, patrząca na świat czarnymi, pustymi, trupimi oczami nagiej czaszki.

Teheran Teheran fot. Qba, Fazi
Zwiedzanie Teheranu nie jest sprawą łatwą ani przyjemną. Smog, hałas, temperatura i smród wylewający się z bezzamrażarkowych sklepów mięsnych skutecznie obrzydzają miasto. Nawet wytrwali załamują ręce widząc na ulicach handlarzy z plastikowymi, czarnymi workami na śmieci, z których prześwitują zielonkawe, obdarte ze skóry głowy małych owieczek. Takie widoki popularne są na ulicach Teheranu, szczególnie w tych częściach miasta gdzie sprzedaje się mięso. Moja rada: jeśli przechadzając się pomiędzy straganami z owocami poczujecie nagle mdławy, duszący zapach nadciągający zza rogu - uciekajcie. Jeśli zaryzykujecie, czeka was co najmniej dwieście metrów smrodliwych wystaw wiszących półtusz, móżdżków, innych dziwnych organów oraz cuchnące, krwawiące rynsztoki. Po przejściu przez taką dzielnicę umęczeni i zdegustowani wróciliśmy do hotelu.

Darband

Teheran Teheran fot. Qba, Fazi
Aby wynagrodzić sobie trudy porannych doświadczeń zapragnęliśmy skosztować perskiego życia nocnego. Za dwa i pół zielonego papierka (25000 IR) pojechaliśmy taksówką do położonego ok. 25 km od centrum Darband. Jest to góra usłana kafejkami, gdzie można swobodnie rozgościć się na ogromnych dywanowych łożach, zjeść kebaba, wypić ZamZama i zapalić faję wodną upchaną jabłkowym tytoniem. Ceny umiarkowane, atmosfera rodzinna, spokój - bardzo polecamy to miejsce. Tam odzyskaliśmy równowagę, odpoczęliśmy i ze spokojem wróciliśmy do hotelu.

Mauzoleum Chomeiniego

Teheran Teheran fot. Qba, Fazi
Kolejny dzień był dniem szczególnym, ponieważ odwiedziliśmy jedno ze świętych miejsc w Iranie - Mauzoleum Chomeiniego. Oddalone o jakieś 15 km Mauzoleum to kompleks meczetów połączonych ze sobą, do których droga wiedzie przez pustynię z palącymi się szybami naftowymi w tle. Aby wejść do środka musieliśmy się chwilowo rozdzielić: panie na lewo, panowie na prawo. W środku trzeba oczywiście zdjąć buty i przejść przez kontrolę, taką jak na lotnisku: bramki, przeszukanie, prześwietlenie plecaków i aparatów. Wnętrze Mauzoleum imponuje zarówno wielkością jak i grą świateł. Kopuła znajdująca się nad miejscem gdzie spoczywa święty Ajatollah wyłożona jest kryształami i małymi kawałkami luster, dzięki którym światło rozszczepia się i tańczy po całej sali. Mistycznej atmosfery dodają ludzie modlący się i bijący czołem na pięknych perskich dywanach oraz kobiety dotykające srebrnych krat grobowca, przytulające do nich swoje dzieci, jakby sam dotyk grobu ukochanego przywódcy miały im oszczędzić trudów irańskiego życia. Uwaga! To miejsce robi ogromne wrażenie. 

Darakeh

Wieczór chcieliśmy spędzić na Darband ale właściciel naszego hotelu, którego zaprosiliśmy na kolację, zawiózł nas gdzie indziej - do Darakeh. Jest to park rozłożony na wysokiej górze, z ławeczkami i miejscami do rodzinnego piknikowania, grania w kometkę, knajpkami i innymi atrakcjami. Pomimo późnej godziny mnóstwo ludzi (rodziny z dziećmi głównie) bawiło się w najlepsze. Ceny w restauracjach o wiele wyższe niż w Darband, ale i podobno prestiż miejsca większy. Niestety atmosfery spokoju, dywanowych łóżek i faji wodnej na świeżym powietrzu nie udało nam się znależć - zdecydowanie polecamy Darband, Darakeh można sobie darować.
Po kolacji pojechaliśmy do hotelu spakować się, ponieważ następnego dnia mieliśmy przelecieć tysiąc pięćset kilometrów na południe i dotrzeć na wyspę Kish. Ogromne zdziwienie ogarnęło nas, gdy nasz gość zażyczył sobie zapłatę za odbyty z nami kurs na kolację i z powrotem. Oczywiście kwota była trzykrotnie większa niż taksówkowa i chociaż czuliśmy się zrobieni w konia, Josh nadal przekonywał nas, że to niezwykle miły człowiek. W końcu stwierdziliśmy, że ma rację (zrzuciliśmy problem na karby obcych i nieznanych nam obyczajów) i poszliśmy śnić o czekającej na nas Zatoce Perskiej. 

KISH

Gdy koła naszego "wspaniałego" TU 154 dotknęły płyty maleńkiego lotniska wyspy Kish temperatura wewnątrz kokpitu wzrosła o kilka stopni w ciągu paru sekund. Panika ogarnęła niemalże wszystkich pasażerów nie oszczędzając także mnie - byłam pierwszą osobą, która podniosła larum aby natychmiast wypuszczono nas z samolotu bo na pewno się podusimy. Wszyscy wstali domagając się natychmiastowego otworzenia drzwi. Jakże ogromne było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że w nocy na zewnątrz temperatura jest bliska 40°C a wiejący wiatr to w rzeczywistości strumień gorącego powietrza rodem z suszarki do włosów. Okulary były bezużyteczne, obiektywy zaparowane do ostatniej kropli krwi, a my bezustannie skąpani we własnym pocie. Tak miało być przez pięć kolejnych dni. 

Hotel

Wynajęliśmy apartament w wiecznie klimatyzowanym, całkiem luksusowym (jak na ichniejsze warunki) hotelu Parsian. Obsługa dość miła, cena niewysoka - 9$ za dobę - byliśmy w raju. 

Pierwszy kontakt z morzem

Kish Kish fot. Qba, Fazi
Od razu po przyjeździe ruszyliśmy w stronę morza, by niezwłocznie zobaczyć słynną Zatokę Perską. Wody Zatoki olśniły nas swoją przejrzystością, spokojem i oczywiście temperaturą - ciepło i przyjemnie jak w łonie matki. Qba stwierdził, że nie ma co, ładuje się do wody bez dwóch zdań. Josh na to, że nic z tego, bo to miejsce publiczne i nawet mężczyźni nie mogą się rozbierać. Po chwili Qba rzekł, że nie może już wytrzymać i rzucił się do wody w ubraniu (oczywiście zdjął uprzednio zegarek i schował go... do kieszeni spodni). Słuchając Qbowych okrzyków radości i euforii, odkryliśmy, że nieopodal kąpią się tubylcy, i to bez ubrań. Widząc to Fazi spokojnie zdjął odzież wierzchnią i wskoczył do morza, a Josh stojący na straży tradycji, kultury i dobrych obyczajów, już po chwili pluskał się razem z chłopakami. Jedynie Qba był trochę poirytowany swoim mokrym ubraniem (i zegarkiem...) no i oczywiście ja, bez szans kąpieli w miejscu publicznym, po raz pierwszy żałowałam, że nie mam tego co oni mają, a ja nigdy nie będę mieć... 

Drugi kontakt z morzem

Kish Kish fot. Qba, Fazi
Następnego dnia wyruszyliśmy na poszukiwanie plaży międzynarodowej, gdzie w s z y s c y moglibyśmy cieszyć się urokami morza. Po przejechaniu połowy wyspy dotarliśmy do ogrodzonego wysokim murem skrawka piaszczystego brzegu. Ponieważ w okolicy nie było żywej duszy, od razu władowaliśmy się do wody. Było bosko; przejrzysta woda, niewysokie fale i bezchmurne niebo. Jedynie dwie rzeczy były nie do zniesienia: nieprawdopodobna temperatura (ok. 50°C) i sól wykrzywiająca nam twarze. Po chwili kąpieli mieliśmy facjaty niczym maski wykrzywione w groteskowym grymasie. Nagle w bramie pojawił się jakiś człowiek krzyczący do nas po persku. Wydelegowany Josh powrócił z informacją, że aby kąpać się na plaży musimy zakupić w odpowiednim biurze odpowiednie bilety, ale mamy jeszcze pół godziny darmowej promocji bo nie wiedzieliśmy o zwyczajowej tu biurokracji. Po darowanej nam półgodzinie wyruszyliśmy z powrotem do miasta, aby przy okazji zwiedzania okolicy zakupić upragnione przepustki do raju. 

Kish to sztuczny twór

W trakcie zwiedzania odkryliśmy, że wyspa Kish to sztuczny twór - wyspa zaadaptowana do celów turystycznych i handlowych - olbrzymia strefa wolnocłowa, gdzie przy okazji rodzinnego wypoczynku można kupić telewizory, pralki, lodówki magnetowidy i wszystkie istniejące cuda współczesnej techniki taniej niż na kontynencie. Na każdym kroku spotkać można olbrzymie, mocno klimatyzowane centra handlowe, w których roi się od sklepów bogatych we wszelaki asortyment. Chodzenie po nich i kupowanie nie byłoby takie fajne i ciekawe gdyby nie fakt, że wszędzie można się targować. Po pewnym czasie targowanie stało się naszą ulubioną rozrywką, a Qba opanował tę zdolność do perfekcji. W trakcie pobytu na wyspie zwiedziliśmy wszystkie centra handlowe, po części dlatego że na zewnątrz bez klimatyzacji nie szło wytrzymać, a po części dlatego że knajpy, restauracje, kafejki i wszystkie rozrywki znajdowały się właśnie tam. Życie na wyspie toczy się w budynkach - rzadko kiedy można spotkać kogoś na mieście. Wyjątkiem są oczywiście plaże, ale na nich nie byliśmy, ponieważ tak jak wszędzie w Iranie, jest tu surowy podział na rodzaj męski i nijaki (kobiety i dzieci). Niestety, pomimo wszelkich starań nie udało nam się odnaleźć biura w który moglibyśmy zakupić upragnione bilety. Zmęczeni gorącem udaliśmy się na spoczynek.

Pentagon i smak "wolności"

Następny dzień rozpoczął się problemem, co zrobić aby wykąpać się w kuszącym morzu. Z tą zagwostką udaliśmy się po pomoc do naszego "bardzo miłego i sympatycznego" znajomego z recepcji. Niestety nie mógł nam nic doradzić, za to obiecał zająć się biletami lotniczymi do Shirazu, a także pozwolił wieczorem wykonać Qbie darmowy telefon do Polski, aby sprawdzić ile kosztuje takie połączenie. Oczarowani elokwencją i chęcią współpracy naszego przyjaciela, postanowiliśmy wcielić w życie plan awaryjny, wykazać trochę polskiej inwencji - przekupić strażnika plaży. Niestety, jak to w pruderyjnych krajach bywa, nie przyjął łapówki, ale doradził nam abyśmy skorzystali z plaży tuż za murem. Jest to co prawda nielegalne, ale mniej nielegalne niż przyjęcie łapówki - typowe perskie zakłamanie. Zastanowiliśmy się chwilę i stwierdziliśmy, że pomimo ryzyka warto spróbować, choć mieliśmy obawy, czy strażnik nie chce zabawić się naszym kosztem; nie wiem co zrobiłabym gdyby nagle na plażę wjechała policja i aresztowała mnie za obnażanie się w miejscu publicznym i do tego przy trzech facetach. Dzięki Bogu nic takiego nie miało miejsca, a ubawiliśmy się setnie. Spędziliśmy na plaży cały dzień, kąpiąc się i budując Pentagon z piasku, co chwila wyglądając na drogę i sprawdzając czy nie jedzie policja. Potem zrobiliśmy szybką drzemkę i wróciliśmy na plażę, aby przy świetle księżyca, w ciemną noc dać sobie odrobinę "wolności" i wykąpać się na golasa, zmywając z siebie pruderię i zakłamanie kraju, w którym przytrafiło nam się spędzać wakacje.

Kish z za kierownicy wynajętego "paździerza"

Planem na kolejny dzień było wynajęcie samochodu. Nie obeszło się jednak bez przepraw. Logika postępowania ludzi w Iranie jest zrozumiała jedynie im samym - przez cały czas załatwiania samochodu nie wiedzieliśmy co się dzieje. Człowiek w biurze o niczym nas nie informował tylko wypełniał jakieś dokumenty i dzwonił w różne miejsca, a na nasze pytania odpowiadał "O.K". W końcu powiedział, że nie ma dla nas auta, po czym zapakował nas do samochodu i zawiózł do drugiego budynku swojej firmy gdzie czekał na nas Hyundai Accent. Podpisaliśmy umowę, zapłaciliśmy 150 000 IR i ruszyliśmy w drogę.

Ze znalezieniem stacji też były kłopoty. Jeździliśmy w tę i z powrotem by znaleźć wyraźnie zaznaczony na mapie punkt, który w rzeczywistości okazał się schowaną między budynkami stacyjką benzynową. Zatankowaliśmy cały bak i zapłaciliśmy tak mało, że Fazi chciał ponalewać benzyny do butelek po ZamZam Coli i przywieźć trochę do Polski. Chwilę później pojechaliśmy na wycieczkę dookoła wyspy.
Objechanie całej wyspy zajmuje jakieś pół godziny. Pierwszą atrakcją był stary, grecki wrak przycumowany nieopodal brzegu. Zgodnie z informacją zamieszczoną przy brzegu, pewnego dnia na horyzoncie pojawił się statek pod grecką banderą. Dość mocno zniszczony zacumował przy brzegu małej, prawie w ogóle nie zamieszkanej wysepki o nazwie Kish. Nikt nie wie w jakim celu przypłynął i kto nim zawiaduje. Jest to tajemnica wyspy. Później w hotelu dowiedzieliśmy się, że na wraku mieszkają ludzie, którzy chcą go wyremontować i otworzyć tam hotel, knajpę i kasyno. Niestety stopień zniszczenia jest ogromny, a prac remontowych nawet nie widać. Wrak zostanie wrakiem - takie jest jego przeznaczenie.

Kolejną atrakcją było prowadzenie samochodu - każdy miał swoją szansę, ponieważ policji drogowej na wyspie nie uświadczysz a i ruch na drodze też niewielki. Pierwszym kierowcą był Josh - było to jego dziewicze doświadczenie z samochodem i nie radził sobie najlepiej. Jednak jego harce były bardziej emocjonujące i ciekawe niż moja, pierwsza w życiu, monotonna i dość poprawna jazda. Qba także wykazał się rajdowo, aczkolwiek i bezsprzecznie prym w szybkiej i kontrolowanej jeździe wiódł Fazi - miłośnik samochodów - który cały czas ubolewał nad marką auta i ciągle powtarzał, że nie wsiądzie do takiego "paździerza".

Imię - "nie ma", nazwisko - "Zielone"

Po powrocie do hotelu okazało się, że nasz przyjaciel z recepcji załatwił już bilety lotnicze do Shirazu. Zadowoleni, że wszystko jest załatwione poszliśmy do naszego apartamentu. W pewnej chwili rozległ się śmiech Qby, który właśnie sprawdzał swój bilet. Okazało się, że ktoś w biurze podróży w rubryce "imię i nazwisko" przepisał z peerelowskiego paszportu Qby "nie ma zielone" - "znaki szczególne" i "kolor oczu".

Ostatni kontakt z morzem

Ostatniego wieczoru Fazi i Qba postanowili wybrać się na plażę po "wolność". Było bardzo gorąco, byliśmy poparzeni słońcem i chłopcy zwykle pod wieczór dostawali głupawki. Ten wieczór nie należał do wyjątków. Przed wyjściem zawinęli sobie na głowach dwa piękne, białe prześcieradła, po czym wybrali się na trzygodzinną przechadzkę w turbanach po mieście. Josh i ja zostaliśmy w hotelu zamartwiając się czy chłopcy nie wpakują się w jakieś tarapaty dzięki swoim pomysłom, ale na szczęście okazało się że Irańczycy na wakacjach mają wyjątkowo tolerancyjne poczucie humoru. Jak się później okazało chłopcy oprócz kąpieli, zafundowali sobie jeszcze podziwianie fauny i flory z wynajętej łódki ze szklanym dnem.

Ostatnie chwile na Kishu

W dniu wyjazdu odkryliśmy, że obsługa hotelu nie jest już dla nas taka miła jak przedtem. Do rachunku dopisali nam jakiś tajemniczy "service", o którym - nawet gdybyśmy wiedzieli co to oznacza - nie było mowy, a nasz "przemiły i elokwentny" przyjaciel z recepcji doliczył obiecany, darmowy i przez to dość kosztowny telefon Qby do Polski. Na hotelowy bus na lotnisko czekaliśmy wieki i w końcu zdegustowani wylądowaliśmy w taksówce. Na lotnisku odprawa trwała ponad godzinę, a może jeszcze dłużej, ponieważ okienka odprawy zalane były falą wracających z wakacji Irańskich rodzin, z których każda wiozła ze sobą co najmniej po kilka telewizorów, wież Hi-Fi, lodówek, pralek, sprzętu AGD wszelakiego rodzaju i Bóg wie czego jeszcze. Chłopców szczególnie interesowały olbrzymie telewizory zapakowane w kartony z wielkimi napisami "Toshiba BOMBA", ja natomiast nie czułam się najlepiej - bolały mnie nerki, przez co nie pamiętam dobrze podróży do Shirazu. Tak naprawdę to następny etap podróży - głośne miasto Shiraz i leżąca nieopodal kolebka cywilizacji perskiej, ruiny Persepolis oraz Pasargade - są dla mnie ciemną plamą z niejasnymi przebłyskami świadomości. 

SHIRAZ

Gdy nasz samolot kołował po lotnisku w Shirazie byłam nieprzytomna z bólu. Niewiele pamiętam z tego miasta, dlatego daję pole do popisu Qbie aby opowiedział o ruinach Persepolis i o innych atrakcjach, które mnie i Faziego ominęły. Jednakowoż informacje o chorowaniu w Iranie mogą okazać się cenne dla potencjalnych pacjentów, więc opowiem o mojej dramatycznej przygodzie z medycyną.

Szpital

Shiraz Shiraz fot. Qba, Fazi
Gdy dotarliśmy do szpitala w Shirazie ból był już tak nieznośny, że łzy kapały mi z nosa niczym z rynny. Każdy lekarz widząc pacjenta w takim stanie rzuciłby się na pomoc, ale nie pani doktor, do której zaprowadził nas jakiś litościwy dziadek. Rozmawiając ze mną po angielsku wyraźnie dała mi odczuć co myśli na temat niekonwencjonalnego sposobu wiązania chusty, a także "miłym" głosem nadmieniła, że będąc w obcym kraju powinnam mówić w jego języku. Była bardzo młoda i agresywna, dlatego zamiast dyskutować zawołałam Josha, który wyjaśnił jej po persku, że potrzebuję natychmiastowej pomocy bo mnie boli i nie wiadomo nawet co. Usłyszawszy kilka perskich słów ochłonęła troszkę i ...zabrała mi paszport. Zapytała, czy "Polska" to Laheston i gdy usłyszała "tak" zmierzyła mnie jeszcze raz wzrokiem, wyciągnęła plik recept i wzdychając głośno wypisała skierowanie na badanie moczu. Kazała mi położyć się na kozetce. Pougniatała mnie trochę tu i tam, po czym wypisała mi kolejną receptę. Odprowadzając mnie do drzwi powiedziała, że muszę natychmiast zrobić badanie w szpitalnym labolatorium, a po badaniu, w zabiegowym ktoś zrobi mi zastrzyk. Pomyślałam, czy nie zapytać może o strzykawkę i igłę, ale stwierdziłam, że to przesada. 

Za drzwiami przypomniałam sobie, że jesteśmy w Iranie i wróciłam do gabinetu z pytaniem na ustach. Pani doktor znów westchnęła głęboko, krzyknęła coś po persku, znów westchnęła i wypisała receptę na jednorazową igłę i strzykawkę. Bijąc pokłony wycofałam się szybko na korytarz, gdzie czekał na mnie mocno zmartwiony Fazi wraz z Qbą i Joshem. 

Gdy razem z Fazim szukałam gabinetu zabiegowego, Josh i Qba wyruszyli na poszukiwanie apteki i upragnionego zastrzyku. Gdy po długim błądzeniu po szpitalnych korytarzach znaleźliśmy "zamaskowane" pielęgniarki (czarne chusty obowiązkowo nasunięte na głowy), chłopcy byli już z powrotem. Troskliwe sanitariuszki oszołomione widokiem obcokrajowców przyjęły skierowanie, poczym jedna z nich wręczyła mi pojemnik na mocz o średnicy jednogroszówki. Pomimo bólu uśmiechnęłam się do nich cedząc po angielsku, że mam nasiusiać do środka a nie oddać krew, ale wszystkie trzy panie zgodnym ruchem głowy przytaknęły, że to co trzymam w ręku to właśnie pojemnik na mocz. Chciałam zapytać czy wyglądam jakbym miała "to" między nogami, ale dałam pokój. 

Po jakimś czasie udało mi się osiągnąć sukces - fiolka była pełna. Biegiem zaniosłam mocz do analizy i pokornie czekałam na wyniki. Po półgodzinie wiedziałam już, że niczego się nie dowiem: kartka z wynikami napisana oczywiście po persku, ale co najbardziej zagadkowe - żadnych cyfr, danych ani procentów. Jedyne co zbadali to czy dany składnik jest, czy go nie ma, a nie ile go jest i o co w ogóle chodzi - nie wiadomo.
Po obejrzeniu wyników młoda pani doktor zarządziła wykonanie zastrzyku. Niestety pokonał ból tylko na okres kilku godzin. Gdy po tym czasie znowu zaczęło się piekło myślałam, że to koniec.

Diagnoza i ...noc bólu i cierpienia

Jedyne co mogłam zrobić, to pójść do właściciela hotelu i prosić o pomoc. Irańska gościnność nakazuje aby ten zrobił wszystko co w jego mocy aby mi pomóc. Tak też się stało. Bez słowa zapakował mnie i Faziego do samochodu i zawiózł do prywatnego lekarza. Ten zbadał mnie - oczywiście z zachowaniem wszelkich konwenansów nauk islamu - i orzekł, że to kamień nerkowy. Przepisał lekarstwa i powiedział, iż zbliżająca się noc będzie dla mnie nocą bólu i męczarni, bo ten mały, prawie niewidoczny sukinsyn, będzie próbował zaistnieć w świecie zewnętrznym. Jeśli mu w tym pomogę pijąc dużo i wbrew sobie, zaznam ukojenia.
Stary, poczciwy doktor miał rację. Nigdy nie zapomnę tej nocy i do końca życia będę dziękować Faziemu, że był wtedy przy mnie - mógł mnie po prostu zastrzelić, żebym się nie męczyła, ale okazał się niezastąpioną pomocą i oparciem. Każdy powinien mieć kogoś takiego przy sobie. Myślę, że można mi zazdrościć.

Dzień po

Następnego dnia obudziłam się jak nowonarodzona - nic mnie nie bolało! Natychmiast pobiegłam podziękować kierownikowi hotelu. Powiedział mi, że miałam szczęście, że doktor w ogóle mnie przyjął. Podobno studiował i pracował w Stanach, za co nie może wykonywać zawodu w swoim własnym kraju. Dlaczego? -Bo tak. Pomimo, że jest świetnym lekarzem i studiował za granicą, żeby móc lepiej leczyć w Iranie, po powrocie do kraju zastał drzwi do kariery zamknięte - padł ofiarą Rewolucji Islamskiej. Dlatego teraz przyjmuje nocą potajemnie w strachu przed wymiarem sprawiedliwości. Leczy tylko znajomych i pewnych ludzi. Jednak jest lekarzem z powołania i dzięki moim "koneksjom" z dumnym właścicielem hotelu, zostałam przyjęta. Podziękowałam serdecznie, poczym wieczornym autobusem, razem z chłopakami pojechaliśmy do Kermanu.

Tymczasem Qba i Josh...

Kiedy Fazi został przy Nandii opiekując się nią, ja (Qba) wraz z Joshem wybraliśmy szlakiem grobowców irańskich ludzi kultury. Na pierwszy ogień poszło Mauzoleum Saddiego jednego z najsłynniejszych perskich poetów. Przy wejściu Okazało się, że są dwie ceny wstępu, dla miejscowych (taniutko) i foreigners (o wiele, wiele drożej). Poczuliśmy się zdyskryminowani i postanowiliśmy sięgnąć po naszą tajną broń czyli oficjalne pismo z ambasady Iranu w Warszawie, w którym to napisane było, iż nasza wyprawa jest naukowa i nie należy nas chargowawać as foreigners. Poskutkowało i weszliśmy jako "miejscowi". Na miejscu zobaczyliśmy niewielki budynek mauzoleum wewnątrz którego znajdowała się krypta oraz..... miejscowych ochroniarzy, którzy to widząc, że trzymam aparat fotograficzny, krzyczeli: forbidden, forbidden! Będąc nieco zaskoczony tą sytuacją (na zewnątrz nie widziałem żadnego zakazu fotografowania), postanowiłem tą sytuację negocjować mówiąc skąd jestem. Ochroniarze ułatwili mi to pytając się łamaną angielszczyzną skąd jestem. LAHESTON! To słowo podziałało niczym nasza magiczna karteczka i mogłem bez przeszkód fotografować mauzoleum jednocześnie będąc....................dumny, że jestem Polakiem.

Mauzoleum Hafeza

Shiraz Shiraz fot. Qba, Fazi
Następnie na warsztat wzięliśmy drugie mauzoleum, tym razem Hafeza również perskiego poety. Tu bez przeszkód mogłem fotografować. Dodatkową atrakcją w mauzoleum była czajhone, dokąd po zwiedzeniu krypty udaliśmy się niezwłocznie na czaj i fajkę. Miejsce to sprawiało bardzo miłe wrażenie, jednak ze znalezieniem "siedziska" mieliśmy problemy. Mając na uwadze fakt, że Iran nie jest specjalnie rozrywkowym krajem, a natury nie da się oszukać - ludzie bilogicznie potrzebują rozrywki, postanowiliśmy swoje odczekać, aż zwolni się miejsce. Gdy już zasiedliśmy przy czaju, i pykaliśmy dymek z miętowej fajeczki, moje oczy zwróciły się w stronę jednego stolika, przy którym siedzieli młoda, piękna dziewczyna wraz ze swoim adoratorem. Po jakiejś 20 minutowej obserwacji jak również socjologicznej analizie zachowań tychże ludzi, doszedłem do wniosku, że w Iranie musi być strasznie ciężko poderwać laskę. Zasadniczo i pobieżnie możesz dziewczynę zabrać do czajhone, aby wspólnie opić się herbaty i skopcić fają, albo możesz z nią pomiszkurować w kometkę. Wszelkie okazywanie uczuć między obojgiem płci należy do rzadkości i ja sam nie spotkałem pary trzymającej się chociażby za ręce. Ze stanu jakiemu się poddałem prze ostatnie 20 minut, brutalnie wyciągną mnie Josh oświadczając, że już zamykają i musimy wracać. Tak też zrobiliśmy i wróciliśmy taksówką do hotelu. Na miejscu, tuż przed zaśnięciem będąc wtulony w poduszkę analizując końcówkę dnia utrwaliłem się w przekonaniu, że Iran nie jest krajem dla takiego człowieka jak ja.

Wycieczka do Persepolis

Nastpnego dnia z Joshem postanowiliśmy poszerzyć swoje horyzonty z zakresu historii Iranu i udać się do Persepolis - jednej z pierwszych stolic Persji. Tradycyjnie już taksówką dotarliśmy dworzec autobusowy gdzie w tempie ekspresowym zostaliśmy zapakowani przez dworcowego naganiacza do busa jadącego podobno w interesującym nas kierunku. Po przejechaniu jakiś 30 kilometrów, nasz bus zakończył swój bieg w nie znanej nam miejscowości. Po czym kierowca poinformował nas, że Persepolis............. jest tam, pokazując nam palcem kierunek. No cóż, starym sposobem, nie zastanawiając się specjalnie zatrzymaliśmy kolejną taksówkę, która za śmieszne pieniądze przewiozła nas następne 20 kilometrów pod bramy Persepolis.

Persepolis

Persepolis Persepolis fot. Qba, Fazi
Radość z faktu szybkiego dotarcia, szybko została przyćmiona przez cennik biletów. Persians - 500 riali (2,5 zł), Foreigners - 50 000 riali (25 zł). Po raz kolejny pokazaliśmy nasze pismo z ambasady. Poskutkowało weszliśmy na teren ruin Persepolis znowu jako "miejscowi". Tuż za bramą ukazał się nam piękny widok jednakowoż skądś już znajomy. Taaaaaaaaak Persepolis wygląda dokładnie jak ateński Akropol. Wszędzie ruiny budowli, kolumny, place, gdzie nie gdzie posągi zwierząt oraz grobowce perskich pryncypałów schowane w skałach na wysokości ok. 70 metrów nad resztą ruin. Ciekawą sprawą było to, że na terenie muzeum było drugie inne muzeum traktujące o różnego rodzaju skamieniałościach znalezionych na terenie miasta Persepolis. I nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że również do tego miejsca obowiązywała taka sama opłata jak przy wejściu do "miasta". Cóż znowu skorzystaliśmy z magicznej karteczki i po raz drugi poskutkowało. Następnie nasze kroki skierowaliśmy w stronę grobowców do których prowadziła kręta, nie wydeptana droga (wspinaczka po kamieniach) pod górę. Zmęczyło nas to bardzo, jednak zmęczenie to zrekompensowane zostało widokami jakie rozpościerały się nad Persepolis. To było uwieńczenie naszej wyprawy w to miejsce. W między czasie uzupełniliśmy płyny w muzealnej kafejce, gdzie poznaliśmy "laski" z Tokio, które tak jak my poszerzały horyzonty. A jedna z nich nawet została uwieczniona na celuloidzie. 

Gdy wyszliśmy już na zewnątrz, Josh oznajmił mi, że niedaleko jest Pasargade - miejsce pierwszych zintegrowanych cywilizacji perskich. Cóż nie zastanawiając się po krótkim targowaniu z pierwszym napotkanym taksówkarzem ruszyliśmy w stronę Pasargade. To niedaleko wg Josha to jakieś 90 km wiec u naszego taksówkarza - dobroczyńcy zamówiliśmy obsługę kompleksową, czyli Persepolis - Pasargade, Pasargade - Shiraz. Deal! Suma.............. 25 000 riali czyli 12 zł per person.

Pasargade

Pasargade Pasargade fot. Qba, Fazi
Po dojechaniu na miejsce powtórzyła się sytuacja z biletami, powtórzyła się również sytuacja z naszym magicznym papierkiem. Tym razem poskutkowało połowicznie tj. Josh mógł wejść jako miejscowy a ja jako turysta. Z racji tego, że cena biletu była dużo niższa od ceny Persepilis, bez szczególnego brąchania zakupiłem bilet. Zasadniczo na miejscu nie było nic więcej poza kamiennym grobowcem Cyrusa II, jednak waga tego miejsca usprawiedliwiała fakt, że się tam znaleźliśmy. Po obejrzeniu i obfotografowaniu grobowca, nasz taksówkarz zawiózł nas jeszcze do pobliskich małych ruin będących jak się okazało także w granicach Pasargade. Następnie zgodnie z ustaleniami, zostaliśmy zawiezieni do naszego hotelu w Shirazie w którym to zostali chora Nandii i Faziut. 
Na miejscu dowiedzieliśmy się o poszpitalnych perypetiach Nandii jak również okazanej pomocy przez właściciela hotelu w którym mieszkaliśmy. 

KERMAN

Podróż do Kermanu była wielce emocjonująca. Jechaliśmy nocą, a nasz elokwentny kierowca zasypiał za kierownicą, tudzież zdarzało mu się wyłączać światła gdzieś na środku stromo biegnącej serpentyny pośród gór. O postoju w trakcie ośmiogodzinnej podróży nie było co marzyć. Moje ledwo uratowane nerki znów zaczęły wariować i obawiałam się, że cała historia się powtórzy. Dzięki temu, który miał nas w opiece nic takiego się nie stało, a do Kermanu przyjechaliśmy o szóstej rano. 

Miejscem naszego przeznaczenia nie był Kerman, lecz Bam - miasto oddalone o jakieś 200 - 250 kilometrów, znane z jedynej w miarę dobrze zachowanej twierdzy zbudowanej z gliny i słomy.
Tak więc w samym Kermanie byliśmy nie wiele. Było to niestety podyktowane napiętym grafikiem trampingowym. Jednak z tego co udało się nam wyczytać w przewodniku, to ominęła nas wizyta na jednym z najpiękniejszych bazarów w Iranie,stare łaźnie jak również herbaciarnie. Poza tym Kerman miał jeszcze jedną zaletę...... była stacja kolejowa. 

BAM

twierdza Bam twierdza Bam fot. Qba, Fazi
Do Bamu dojechaliśmy taksówką za jedyne dwa zielone papierki. Dzięki tej podróży mogliśmy podziwiać nastanie świtu w irańskich górach - roztańczoną ferię barw lekko muskającą twarde i od wieków nieruchome skały, zstępującą powoli i majestatycznie, zalewając góry swym jasnym, rozgrzewającym ciepłem. W takiej chwili wiadomo, po co się jest. 

Gdy dotarliśmy do Bamu, nakreśliliśmy dość ryzykowny i nie całkiem pewny plan dalszego działania. Wynajęliśmy pokój w hotelu, poczym biegiem pomaszerowaliśmy zwiedzać twierdzę - chcieliśmy jeszcze tego samego dnia wrócić do Kermanu, a stamtąd pociągiem do Yazdu. Na wszystko mieliśmy zaledwie parę godzin, więc zwiedzanie twierdzy przebiegało dosyć prężnie, choć żadne z nas nie mogło uwierzyć w to, co zobaczyliśmy.

Twierdza Bam

twierdza Bam twierdza Bam fot. Qba, Fazi
Twierdza w Bamie to nie jakieś tam ruiny czy pozostałości - to autentyczne miasto z zamkiem, otoczone murem i do tego w całości z gliny i słomy. Olbrzymi świadek wieków zaskoczył nas swoim majestatem, wielkością i gościnnością zarazem. Nie dość, że za wstęp do tego olbrzymiego pomnika udało nam się zapłacić o wiele mniej niż wymagano (dzięki Josh) to jeszcze spotkaliśmy dosyć miłych i otwartych ludzi po drodze. Fazi porobił im od razu zdjęcia a Qba spokojnie delektował się otaczającą go zewsząd historią. Po obejrzeniu każdego zakamarka tej atrakcji udaliśmy się do hotelu po bagaże, a stamtąd dalej autobusem z powrotem do Kermanu. Jednakże wszyscy zgodnie przyznaliśmy, że warto odwiedzić Iran - kraj o tak niesprzyjającym klimacie politycznym - chociażby po to, aby zobaczyć ten olbrzymi zamek z gliny stojący na środku pustyni, kontemplujący w ciszy i śpiący od wieków.

Stacja kolejowa

Na stację w Kermanie wpadliśmy dosłownie w ostatniej chwili. Ostatni pociąg do Esfahanu przez Yazd właśnie gotował się do odjazdu. Niestety nie mieliśmy biletów, bo w naszej europejskiej naiwności liczyliśmy na to, że takowe zwyczajowo zakupimy na stacji. Okazało się, że są ogólnodostępne, ale w specjalnych biurach i to w mieście. Na nasze nieszczęście stacja, na której właśnie staliśmy znajdowała się ok. 10 kilometrów za miastem, a ostatni pociąg już niecierpliwie parskał puszczając parę z nozdrzy. W jednej chwili ktoś, już nawet nie pamiętam kto, podjął błyskawiczną, męską decyzję: wbijamy się za wszelką cenę - potem będziemy się tłumaczyć. Jak dzicy rzuciliśmy się na już całkiem nieźle spanikowaną - bo spóźnioną - kolejkę do kontroli. Potem już szybko: podział na płeć, panie do bramki po prawej, panowie po lewej, wróć, bagaż jeszcze, i aparat też. Na peronie okazało się jednak, że każdy zna swoje miejsce i tylko my stoimy jak jemioły nie wiedząc co robić. Nagle podszedł do nas konduktor, który zaprowadził nas do innego gościa, który znowu oddelegował nas gdzieś... ...a pociąg zaczął buczeć trochę głośniej podczas gdy my ciągle byliśmy na peronie. W końcu jakiś uprzejmy steward zabrał nas do swojego przedziału i ugościł sowicie czajem.

W pociągu

Byliśmy mocno zdziwieni gdy okazało się, że nasz wybawca oczekuje w zamian nieustannej z nim rozmowy i nie interesuje go, że ktoś nie mówi po persku. Josh miał dosłownie przesrane. My mogliśmy wyjść.
Sześciogodzinna podróż okazała się bardziej męcząca niż jakakolwiek inna. Nasz dobroczyńca był cholernie miły i wymagający nieprzerwanej uwagi, a zbawienne korytarze okazały się zatłoczonymi hajłejami dla rozszalałych dzieciaków i ich spacerujących rodziców. Nigdy nie byłam pyrgana i poszturchana tak wiele razy. Mimo wszystko i tak byliśmy szczęśliwi, że podróżujemy a nie stoimy gdzieś w polu na stacji, czekając na pociągi następnego dnia. Poza tym, dzięki tej podróży mieliśmy okazję obejrzeć kawał prawdziwego Iranu - takiego, jakiego nie zobaczyliśmy do tej pory; pustynnego, ciężkiego i pozornie bez życia. Pozornie, bo łutem szczęścia udało mi się zobaczyć stado wielbłądów, pola uprawne jakichś roślin i samotnych, szarych jak piasek ludzi na pustyni.
Podróż pociągiem zakończyliśmy na stacji Yazd. Pożegnaliśmy naszego wybawcę i z ulgą na uszach wsiedliśmy do taksówki. Czekała nas jeszcze wieczorna wyprawa w poszukiwaniu hotelu. Jeszcze tylko to, i moglibyśmy odpocząć... 

YAZD

Po szczęśliwym dotarciu do Yazdu, niezwłocznie zapakowaliśmy się do taksówki i ruszyliśmy w poszukiwaniu hotelu. W pierwszym hotelu nie było miejsca, w drugim doznałem szoku gdyż właściciel zaproponował nam miejsce na dachu z racji braku miejsc w pokojach, w trzecim natomiast było już miejsce, choć toaleta w nim była najbardziej odrażająca ze wszystkich dotąd widzianych. Nie mniej jednak zameldowaliśmy się w nim i czym prędzej zmęczeni pięciogodzinną podróżą zalegliśmy w twardych wyrach, oddając się naturalnemu procesowi biologicznemu - zaśnięciu.

Meczty i Y@zd caffe

Następnego dnia ruszyliśmy w Yazd - jednego z najstarszych miast świata, miasta w którym do chwili obecnej żyje ok. 10 tys. wyznawców religii czcicieli ognia, czyli zoroastryzmu - pierwszej dominującej religii na terenach obecnego Iranu. 

Yazd Yazd fot. Qba, Fazi
W oparciu o przewodnik Lonley Planet, pojechaliśmy zwiedzać meczety, których w Yazdzie jest bardzo dużo. Pierwszy meczet zrobił na nas ogromne wrażenie, być może dlatego, że dla większości z nas był to debiut w zwiedzaniu tego typu obiektów. Dywany perskie, przepiękne wzory mozaikowe na ścianach jak również sklepienia łukowe, automatycznie wyzwoliły w nas naturalny odruch sięgnięcia po aparat fotograficzny i uwiecznienia widoków na celuloidzie. Zwiedzanie całego kompleksu budynków przylegających do meczetu zajęło nam ponad godzinę. W miedzy czasie udało mi się wyczytać w przewodniku, że tuż obok naszego meczetu jest kafejka internetowa. Będąc ciekawym zasadniczo wszystkiego co się dzieje w Polsce, a zwłaszcza tego czy już jesteśmy w finałach MŚ w piłce nożnej, i tego czy mój brat podlewał kwiatki w moim mieszkanku, udaliśmy się tam niezwłocznie. Na miejscu spotkaliśmy kilkoro turystów min. z Irlandii i Brazylii, którzy tak samo jak my niesieni ciekawością co dzieje się w ich ojczyźnie przyszli w to miejsce. Na miejscu było niestety łącze modemowe, więc jak można się było spodziewać, połączenie z polskimi portalami zabierało troszkę czasu. Nie mniej jednak dowiedzieliśmy się, że Polska będzie grać na MŚ (mimo uwalonego meczu z Białorusią), a mój brat podlewał cyklicznie kwiatki w domu. Ponadto Nandii z Fazim wysłali maile i serie sms-ów do rodziny i znajomych, tylko Josh........... biedny nie mógł mimo kilkakrotnych prób połączyć się z Wirtualną Polską na której miał założone konto mailowe. Przy komputerze spędziliśmy jakąś godzinkę za co zostałem skasowany na dwa zielone papierki - 10 zł, co jak na warunki irańskie jest dość drogo.
Następnym etapem naszej wędrówki po Yazdzie, był dla odmiany............meczet. Znów więc oddaliśmy się przepięknym widokom mozaikowych ścian i kolorowych dywanów.

Spotkanie z grupą Polaków

Yazd Yazd fot. Qba, Fazi
W pewnym momencie Josh coś napomkną, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że właśnie w Yazdzie możemy spotkać się z grupą Polaków z którą on przyjechał droga lądową do Iranu. Tak też się stało. Popołudniu u zbiegu dwóch ulic w centrum miasta niemalże wpadliśmy na siebie. Radości nie było końca zwłaszcza w wykonaniu Josha. Chwile potem byliśmy wszyscy u naszych znajomych w hotelu, hotelu w którym dzień wcześniej zaproponowano nam spanie na dachu. Opowiadaliśmy swoje przygody z dotychczasowego pobytu w Iranie przegryzając między zdaniami arbuzem i winogronami. Umówiliśmy się jeszcze tego samego dnia wieczorem na "Polską balangę" co w Iranie może znaczyć tyle co fajka i czaj. Z Nandii i Fazim udaliśmy się do hotelu celem odświeżenia się przed wieczorną wyprawą w miasto, a Josh pognał z dziewczynami do kafejki internetowej w której byliśmy rano. 

Wieczorem spotkaliśmy się z naszymi rodakami, jednak w wyniku wewnętrznego konfliktu między nimi, tylko kilka osób poszło z nami w miasto. W końcu wylądowaliśmy w jednej z czynnych jeszcze restauracji gdzie toczyliśmy długo "Polaków nocne rozmowy". Niestety restauracje zamykano stosunkowo wcześnie, więc zdegustowani wróciliśmy do hotelu jednocześnie żegnając się z naszymi polskimi przyjaciółmi zadając sobie sprawę, że następnego dnia nasze drogi się rozchodzą. My jechaliśmy do Efahanu, oni w okolice Morza Kaspijskiego. 

ESFAHAN

Do Esfahanu Esfahan Esfahan fot. Qba, Fazi
dotarliśmy po 6 godzinnej podróży na pokładzie jednego wielu autobusów jednej z wielu linii krajowych. Już jadąc taksówką do hotelu wiedzieliśmy, że jest to miasto niezwykłe. Dawna stolica Persji, z wieloma zabytkami i wielkim placem w centrum miasta, analogicznie przypomina nasz słowiański Kraków. Wiedzieliśmy, że będzie to jeden z najatrakcyjniejszych etapów naszej wyprawy do Iranu. I tak też było. 

Ulokowaliśmy się w hotelu (nazwy nie pamiętam) w samym centrum Esfahanu, przy jednej z głównych ulic, która zapewne nosiła nazwę Imama Chomeiniego lub Amir Kabir jak wszystko w Iranie. Jednak najistotniejsze było to, że pokój 4 osobowy na ostatnim piętrze z TV i łazienką kosztował nas raptem dwa i pół zielonego papierka tj. 12 zł od osoby. Godzinę później już byliśmy gotowi do zwiedzania miasta. Posililiśmy się jeszcze pseudo hot-dogiem w jednym z baro-fast-foodów i udaliśmy się na główny plac oczywiście Imama Chomeiniego.

Plac Chomeiniego

Esfahan Esfahan fot. Qba, Fazi
Po wejściu z jednej z bocznych uliczek na plac naszym oczom ukazał się niesamowity widok. Przestrzeń wielkości kilku boisk piłkarskich otoczona meczetami, minaretami i innymi tego typu budowlami sprawiała wrażenie lądowiska dla przywódców duchowych Iranu. Pośrodku placu na trawniku w sąsiedztwie fontanny, niczym na pikniku całymi rodzinami warlali się Irańczycy. A w około jeden z największych bazarów na świecie. Z racji tego, że zbliżaliśmy się do kresu naszej podróży, postanowiliśmy właśnie na bazarze w Esfahanie dokonać finalnych zakupów, które później zabierzemy do Polski. Mając na uwadze fakt, że przy każdym zakupie należy się targować, a nie wszyscy handlarze dysponują językiem angielskim, postanowiliśmy silniej zatrudnić Josha jako tłumacza. W godzinach południowych udaliśmy się do jednego z biur lotniczych celem zakupienia biletów lotniczych do Teheranu.

Bilety lotnicze do Teheranu

Sytuacja jednak była bardziej skomplikowana niż nam się wydawało. Biletów już nie było, a zasadniczo był tyko jeden. To nas nie urządzało. Jednak miłe panie z biura poinformowały nas, że pasażerowie często rezygnują z biletów w miedzy czasie i być może bilety na interesujący nasz lot będą rano następnego dnia. Obiecaliśmy, że stawimy się w biurze następnego dnia rano.

Most

Następnie udaliśmy się w jedno z najbardziej znanych w Esfahanie (oprócz placu) miejsc, mianowicie na most Khaju, który na zdjęciach w internecie podświetlony prezentował się naprawdę okazale. Jednak w rzeczywistości już nie był tak okazały, a to z dwóch powodów. Primo - nie był podświetlony, secundo - rzeka była wyschnięta. Nic to, wraz z Fazim doszliśmy do wniosku, że i tak robimy zdjęcie mostu nawet jak nie jest podświetlony. W pewnym momencie, jakaś nieznana siła chyba nas usłyszała bo.............most nagle rozbłysłą plejadą świateł i wyglądał dokładnie tak jak go sobie wyobrażaliśmy przed przyjazdem. Natomiast koryto rzeki, jak było suche tak pozostało suche.

"Romantyk" i "stoneman"

Po sesji zdjęciowej jakiej został poddany most przeze mnie i Faziego, wolnym krokiem kierowaliśmy się w stronę naszego hotelu, kiedy to nagle podszedł do nas tajemniczy mężczyzna i płynną angielszczyzną oznajmił, że obserwuje nas od dłuższego czasu i.............w związku z tym napisał wiersz. Sytuacja stała się co najmniej dziwna. Nandii od razu znalazła wspólny język z naszym "romantykiem" Fazi nie przejął się specjalnie gościem i po chwili wrócił do fotografowania mostu, a Josh........Josh po prostu bawił się rzucając sobie kamykami w metalową skrzynkę nad brzegiem wyschniętej rzeki, przez co zdobył wdzięczną ksywę "stoneman".
Do hotelu wróciliśmy późnym wieczorem, zahaczając o czajhone na placu gdzie zdążyliśmy wypić czaj i zapalić fajeczkę.

Bilety lotnicze do Teheranu - ciąg dalszy

Następnego dnia skoro świt udaliśmy się po bilety do Teheranu. Niestety bilety były ale nie cztery tylko dwa. W związku z tym opracowaliśmy strategie podróży. Ja wraz z Nandii fruniemy, a Josh z Fazim jadą autobusem. Miejscem docelowym w Teheranie miał być hotel w którym zatrzymaliśmy się po przybyciu do Iranu. Okazało się także, że jest trzeci bilet tyle, że na lot o 22.00 (nasz był o 16.00). To nam nie pasowało. Kupiliśmy więc bilety na wcześniejszy lot. Następnie szybko na bazar po ostanie zakupy a potem już przygotowywaliśmy się do podróży.

Nagły zwrot sytuacji

Tuż przed wyjazdem nastąpiła rzecz niespodziewana i przełomowa w naszej podróży. Finał jej był taki, że na lotnisko pojechałem sam, Nandii z Fazim pojechali na dworzec autobusowy, a Josh,....... no właśnie Josh po prostu wybrał inną drogę. Tak więc podróż z Esfahanu do Teheranu była jedynym momentem kiedy się rozdzieliliśmy i tak naprawdę tylko Nandii i Fazi mogli na sobie polegać. Rozstaliśmy się w taksówce przy dworcu autobusowym. Na lotnisko dotarłem około 13 i miałem jakieś trzy godziny do odlotu, które dość szybko upłynęły mi na rozmowie z pracownikiem przechowalni bagażu. Sam lot do Teheranu był szybki (360 km) i przyjemny. Na miejscu w naszym hotelu w godzinach wieczornych spotkałem się z Nandii i Fazim, którym podróż też minęła bez większych przygód. 

POWRÓT

Ostatni dzień w Teheranie minął, na wydawaniu ostatnich pieniędzy. Faziut przymierzał się do foto-obiektywu, Nandii do złotej i srebrnej biżuterii, a ja zakupiłem mnóstwo prażonych pestek słonecznika, które wyjątkowo mi smakowały. Jednocześnie prawie wszyscy zakupiliśmy.........czajniki o nietuzinkowej pojemności 25 litrów, które później co poniektórym z nas służył jako bagaż podręczny. Ten stan podniecenia i ogólnej radości w związku z powrotem do domu trwał do momentu kiedy nie znaleźliśmy się na lotnisku w Teheranie.

12. września 2001, godz. 2.00 - lotnisko w Teheranie

Mniej więcej o tej godzinie opuściliśmy hotel i objuczeni bagażami udaliśmy się na lotnisko. Po dotarciu na miejsce spokojnym krokiem udaliśmy się na halę główną lotniska nieświadomi tego co tam nas spotka. A w hali...tłum ludzi, jedni z otwartymi ustami patrzyli na tablicę odlotów, inni biegali, z kolei jeszcze inni siedzieli na bagażach i zasępieni patrzyli w nieznane. Widok ten wzbudził nasz niepokój, który z czasem przerodził się w przerażenie po tym jak na tablicy odlotów zobaczyliśmy, że nasz lot do Mediolanu został odwołany. Co więcej nie poleciały także samoloty do Zurichu i Londynu. Szukając przyczyny takiego stanu Nandii prężnym krokiem udała się do informacji. Gdy wracała kolor jej twarzy jak również przerażenie w oczach zdradzały że zdarzyło się coś naprawdę złego.

Japonia zaatakowała USA!

W związku z zamachem w USA, cała Europa wstrzymała wszelkie połączenia lotnicze min. z Azją Środkowo-Wschodnią do odwołania. To nas zwaliło z nóg, przez pół godziny oswajaliśmy się z tą informacją, nie mogąc przyjąć do wiadomości, że czeka nas niewiadomo jak długi pobyt w śmierdzącym, zatłoczonym Teheranie. Dowiedzieliśmy się, że na hali odlotów jest przedstawiciel Alitalii. Informacje jakie od niego usłyszeliśmy jeszcze bardziej pogorszyły stan naszego samopoczucia. Dowiedzieliśmy się, że... Japonia zaatakowała USA, że został zniszczony Pentagon, jak również Manhattan, a satelita zauważył wzmożony ruch wojsk na wyspach japońskich. Apokalipsa. Byliśmy załamani i bezradni, jednocześnie przerażeni wizją wojny nuklearnej, no bo jak inaczej wytłumaczyć zakończenie konfliktu między takimi mocarstwami. Przez następną godzinę snuliśmy domysły i scenariusze naszego powrotu do Warszawy dochodząc do jednego słusznego wniosku, że najpierw trzeba odwiedzić biuro Alitalii w Teheranie.

Biuro Alitalii

Tak też się stało w biurze Alitalii byliśmy ok. 7.00 rano. Godzinę później pracownica biura, spokojnym tonem poinformowała nas, że w związku z zaistniałą sytuacją w USA, jedyne co teraz może zrobić, to wpisać nas na listę oczekujących na lot do Mediolanu w poniedziałek (była środa). Takie rozwiązanie absolutnie nie wchodziło w rachubę. Nandii przystąpiła do dyplomatycznego ataku wytykając słusznie, że każdy poważny operator lotniczy mam obowiązek zorganizować zastępcze połączenie do miasta docelowego, nie mówiąc już o zapewnieniu wiktu i opierunku na czas oczekiwania. Niestety nie w Iranie. Wszystko wskazywało na to, że posiedzimy w Teheranie jeszcze co najmniej kilka dni, co na pewno będzie miało swojej następstwa w naszym życiu zawodowym. Po ponad dwugodzinnej walce z mocno biurokratycznym systemem będącym opoką postępowania naszej pani z biura Alitalii i po wpisaniu się na listę oczekujących, postanowiliśmy się udać do ambasady RP po pomoc. Gdy już wychodziliśmy z biura, nagle zostaliśmy zawróceni przez naszą biurokratkę, która poinformowała nas, że jej szef już coś organizuje dla nas. Wiadomość ta wskrzesiła w nas iskierkę nadziei, że być może w Warszawie znajdziemy się jednak wcześniej niż za pięć dni. Czym prędzej wróciliśmy na spotkanie z szefem biura. Ten niezwykle miły pan, jakby czując internacjonalny problem zapewnił nas, że właśnie jest bookowany dla nas pokój w hotelu z jednoczesną rezerwacją biletów na połączenie zastępcze do Warszawy na następny dzień.

Przez Dubai, Stambuł czy Rzym?

Nie mogliśmy wyjść z podziwu, tak nagłym obrotem sytuacji. Iskra nadziei przerodziła się w płomyk i czekaliśmy tylko, aż zapłonie on pełnym ogniem. Pierwsza opcja była taka, że mieliśmy lecieć Alitalią do Mediolanu przez Dubai! Jednak nikt nie był pewien, czy samoloty z Włoch latają w obecnej sytuacji do Zjednoczonych Emiratów Arabskich, więc powstała koncepcja Turkish Airlines przez Stambuł. W końcu dostaliśmy "emergency ticket" Iran Air do Rzymu na 7 rano następnego dnia. Ogień płonął.

Hotel Laleh

Wsiedliśmy do taksówki i udaliśmy się do hotelu Laleh, który okazał się dużym ekskluzywnym hotelem w bogatej części Teheranu. Tam też za pośrednictwem kanału BBC News dowiedzieliśmy się, że to nie Japonia winna jest sytuacji w której znalazł się cały świat, tylko islamscy terroryści. Sam Iran potępił zamach, o czym dowiedzieliśmy się z anglojęzycznego wydania Tehran News. Utrwaliło nas to w przekonaniu, że Iran jest krajem, który coraz bardziej wychodzi z islamskiej izolacji, jednocześnie rozumiejąc problemy swoich dawnych wrogów takich jak USA.
Czas w hotelu, upłynął nam szybko. Odsypialiśmy ostatnie mocno stresujące godziny na przemian z oglądaniem przerażających scen z Nowego Jorku retransmitowanych w TV.

Ostatni etap

Nasz hotel opuściliśmy o godz. 4 rano i udaliśmy się na lotnisko, które znaliśmy już nie gorzej od warszawskiego Okecia. Na miejscu sytuacja wyglądała jeszcze dramatyczniej niż dzień wcześniej. Masowa ewakuacja korpusów dyplomatycznych z rodzinami, przypominała ewakuację Sajgonu w 1975 roku. Gdy na ekranie jednego ze stanowisk pojawił się napis "Roma" i logo Iran Air, my byliśmy pierwsi w kolejce. Nadaliśmy bagaże i ruszyliśmy do odprawy paszportowej, która trwała baaaaardzo długo. Potem jeszcze ostatnia bramka gejtu i siedzieliśmy w samolocie Airbas 300 czekając na start. Lot przebiegł bez problemu, tylko byłem troszkę niepocieszony faktem prohibicji na pokładzie samolotu. Liczyłem, że po opuszczeniu terytorium Iranu, po dwóch tygodniach napije się piwa, wina... czegokolwiek co zakręci mi w głowie i pozwoli zapomnieć o piekle ostatnich 24 godzin, niestety musiałem czekać na Rzym. W Rzymie ostanie 6 godzin oczekiwania na samolot do Warszawy, spędziliśmy na zakupach w sklepach wolnocłowych i podziwianiu samolotów rozpędzających się po pasie startowym. O 16.45 rozpoczął się ostatni etap naszej podróży - Warszawa. Gdy wyszliśmy z lotniska na Okęciu przywitała nas dżdżysta pogoda, jednak nam zupełnie to nie przeszkadzało, bo był to nasz polski deszcz. 

słowa kluczowe: termin: 29.08.2001 - 13.09.2001
trasa: Teheran, Kish, Shiraz, Kerman, Bam, Yazd, Esfahan, Teheran

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 0 / 5 (0)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 0 / 5 (0)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 21939 od 19.06.2005

Komentarze

Liczba komentarzy: 1
Ciligc

cialis 10mg price buy cialis 40mg online non prescription ed pills

Dodaj swój komentarz - bo każdy ma przecież coś do powiedzenia...

Nie jesteś zalogowany. Aby uprościć dodawanie komentarzy oraz aby zdobywać punkty - zaloguj się

Imię i nazwisko *
E-mail *
Treść komentarza *



Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2023 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone