lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Amman  
PetraWadi Musa, Jordaniafoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

Oppenheimer arrives in Japan - so what do they think?

Russia shuts down UN tracking of N Korea sanctions

India gangster-politician dies after cardiac arrest

Chinese smartphone giant takes on Tesla

China axes Covid-era tariffs on Australian wine

Two more abusers at J-pop predator's company

Australia debates seizure of Insta-famous magpie

India opposition leader Kejriwal to remain in jail

Thailand moves to legalise same-sex marriage

Aussie Rules football denies it has a cocaine problem

Syria blames Israel for major air strike

Top UN court orders Israel to allow aid into Gaza

Gaza starvation could amount to war crime, UN human rights chief tells BBC

Hostages’ relatives arrested as Gaza talks break down

Israel, Hezbollah trade strikes over Lebanon border

Israel says UN resolution damaged Gaza truce talks

Gaza aid drop in sea leads to drownings

UN rights expert accuses Israel of acts of genocide

Bowen: Biden has decided strong words are not enough

At Gate 96 - the new crossing into Gaza where aid struggles to get in

Miasta Azji

 Waranasi

warto zobaczyć: 1
transport z Waranasi: 3
dobre rady: 0

wybierz
[opinieCount] => 0

 Goa Velha

warto zobaczyć: 4
transport z Goa Velha: 0
dobre rady: 0

wybierz
[opinieCount] => 0

 Anjuna

warto zobaczyć: 1
transport z Anjuna: 0
dobre rady: 0

wybierz
[opinieCount] => 0

 New Delhi

warto zobaczyć: 23
transport z New Delhi: 2
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Agra

warto zobaczyć: 2
transport z Agra: 2
dobre rady: 7

wybierz
[opinieCount] => 0

 Panaji

warto zobaczyć: 2
transport z Panaji: 1
dobre rady: 0

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Turcja
     kursy walut
     TRY
     PLN
     USD
     EUR
  •  Turcja
     wiza i ambasada
    Turcja
    ambasada w Polscetak
    wymagana wizatak
    Wiza elektroniczna - 20 USD, na przejściach granicznych 30 USD
    Najmniejsza
    prowizja w Polsce!
    sprawdź szczegóły

Bliski Wschód 2005

SYRIA, JORDANIA, JERUZALEM, BEJRUT

Liczba uczestników: 2
Całkowity koszt wyprawy na osobę: ok. 2500zł

Czas trwania podróży: 12.02.2005 - 27.02.2005-05

Trasa podróży: Warszawa - Istambuł - Antakya - Aleppo - Deir ez Zur - Palmira - Homs - Damaszek - Bejrut - Damaszek - Amman - M.Martwe - Petra - Wadi Rum - Aqaba - Amman - Jerozolima - Amman - Damaszek - Antakya - Istambuł - Warszawa 

Dzień 1
Warszawa - Istambuł

Spotykamy się z Romanem na przystanku przed Dworcem Centralnym i już razem jedziemy na lotnisko.

Oddajemy bagaże - 12kg waży mój plecak, więc wcale nie tak dużo. Samolot Lufthansy staruje z 20 minutowym opóźnieniem z powodu złej pogody we Frankfurcie. Na pokładzie dostajemy tylko kanapkę i napoje. Na lotnisku we Frankfurcie jesteśmy po 12-ej i przejeżdżamy na drugą część dworca do wyjścia A. Zwiedzamy kilka sklepów, a potem wchodzimy do samolotu. Tu istna wyżerka, pierogi z tłuszczem - pyszne i jogurcik oraz wszelkie napoje i wino i piwo i Bailess Irish Cream. Koło mnie siedzi Turek, który nawet nieźle mówi po niemiecku. Po przyjeździe (przesuwamy zegarki do przodu o 1h) kupujemy wizę za 10$ lub 10E (dla nich ta sama cena) i przechodzimy kontrolę paszportową. Wymieniamy pieniądze, są już nowe nominały. Bagaż odbieramy z lekkim opóźnieniem i potem szybko udajemy się do metra, jest już późno i ciemno. Zjazd do metra jest w parkingu i udajemy się windą do poziomu „0”.

Bilet na metro 1.00000 lub 1.1TL. Jedziemy 11 przystanków i jesteśmy na największym dworcu autobusowym (OTOGAR). Chcemy się rozejrzeć, ale już od razu łapie nas jakiś naganiacz i prowadzi do swojego biura i namawia na autobus do Adany. Decydujemy się, jest późno i nie ma na co czekać. Bilet po targach kosztuje 22,5$ na osobę. Autobus jest luksusowy i nie wszystkie miejsca są zajęte. Można się rozłożyć. Jest ciepło, ale na zewnątrz chłód, nawet do -150C i pada śnieg. Cały czas jedziemy autostradą. 2 razy jest postój po 0,5h - restauracje, sklepy, WC - 300.000 lub 400.000 TL. I tureckie i europejskie, jak kto woli. 

Dzień 2
Adana - Antakya - Aleppo

Koło 8-ej rano dojeżdżamy do Adany, i od razu mamy autobus do Antakyi. Jedziemy autostradą a z prawej strony są góry. Cały czas śpię, mogę się wyciągnąć na dwóch siedzeniach. O 11ej jesteśmy w Antakyi, robimy mały spacer, kilka zdjęć a o 12.15 odjeżdżamy autobusem, który jedzie do Damaszku. Wcześniej jem kebab (1.5TL) i ja piję kawę z mlekiem (1.5TL). Była wymiana pieniędzy, są nowe monety i papierkowe, przez co łatwiej się orientować. Na dworcu autobusowym w Antakyi jest kilka biur i mnóstwo naganiaczy. Można stąd jechać wszędzie, nawet do Rosji.

O 13.20 jesteśmy na granicy tureckiej, a koło drugiej przekraczamy granicę syryjską. Nie ma żadnych problemów na granicy syryjskiej ani zbędnych papierów, jak nas straszyli. Wypełniamy tylko jedną kartkę białą, która jest po arabsku. Tylko nazwisko, cel i narodowość i to wystarcza. Jak się później okaże nie dali nam różowej kartki do wypełnienia. 5km za granicą wysiadamy. Wysiada z nami miły Tunezyjczyk z dwoma lodówkami przenośnymi z rybami - mieszka w Antakyi i handluje. Zaraz zatrzymuje się mini bus i zabiera nas do Aleppo (Haleb) - 40km. Jest chłodno, lecz na szczęście nie ma już śniegu. Ludzie uśmiechnięci i życzliwi, chodzą w galabijach, kurtkach i chustkach arafatkach. Niektórzy grzeją się na ulicy paląc skrzynki po pomarańczach, których jest tu mnóstwo. Turystów brak, poza jakąś grupą Japończyków. Oczywiście jedzenie jest super, podobne do tureckiego: kebab, zupa fasolowa, bakłażany w pomidorach i różne ciastka ociekające miodem z pistacjami. Na ulicach sprzedają gorące mleko i jakiś deser, który oczywiście próbuję, myśląc ze to ryż z cynamonem, a to jakaś biała galareta polana miodem. Na ulicach ruch zarówno samochodowy jak i pieszy, ale już nie robi to na mnie wrażenia, po tylu krajach arabskich, które zwiedziłam. Czuje się bezpiecznie i w swoim żywiole.

Łapiemy taxi i podjeżdżamy do centrum. Tu spotyka nas miła niespodzianka: hotel obok hotelu, wiec wchodzimy do pierwszego z brzegu - nic innego nie szukamy, już nam się nie chce. Są tu różne pokoje - właściciel chce 500SŁ za dwójkę i nie ma zamiaru opuścić. Bierzemy ciasną jedynkę za 300SŁ Jakoś się pomieścimy. I to był błąd, trzeba było szukać dalej, bo jest w czym wybierać. Po rozpakowaniu się i obmyciu w zimnej wodzie idziemy szukać cytadeli. Po drodze jemy słodkie ciastka i pijemy sok ze świeżych owoców. Wszyscy są życzliwi i pomocni, brak turystów. Cytadela jest już zamknięta, ale obchodzimy ją w koło. Jest ogromna. Podświetlona. Wracając wchodzimy na bazar, jeden z największych w Syrii. Od razu nas nawołują, zachwalają towar., a niektórzy sprzedawcy wołają „dzień dobry”, rozpoznając bezbłędnie naszą narodowość. Widać ilu tu przyjeżdża Polaków. Bazar jest potężny Wieczór spędzamy na planowaniu dalszej podróży i w kafejce internetowej.

Dzień 3
Aleppo - Deir ez Zur

Wstajemy późno, szybkie śniadanie i biegniemy zobaczyć cytadelę. Jest zimno, nie myję głowy bo i tak chodzę w chustce. Niestety wstęp 150SŁ od osoby, nie chcą uznać naszych legitymacji (nauczycielskich). Chodzimy dookoła w cytadeli, jest odbudowywana, kilkunastu robotników ustawia się do zdjęcia. Przechodzimy uliczkami mediny. W południe wracamy po bagaż do hotelu a potem taxi jedziemy na dworzec autobusowy. Od razu mamy autobus do DEIR ez- Zur. Najpierw musimy z biletami i paszportami iść do budki z milicjantami, aby nas zarejestrowali a potem przy wpuszczaniu do autobusu, kierowca też nas wpisuje na listę pasażerów. W autobusie, który jest b. porządny dostajemy kwity na bagaż przyklejane do biletu. Wszystko zgodnie z procedurą. Nie wiem, czy mieliśmy szczęście trafiając na autobus, czy jeżdżą z dużą częstotliwością. Już w drodze dostajemy wodę i cukierka kawowego.

Poznajemy sympatycznego studenta mówiącego nieźle po angielsku. Studiuje cos w rodzaju informatyki zawsze coś nam przetłumaczy. W połowie drogi jest krótki postój – On zaprasza nas na herbatę.

Potem tracimy czas, bo autobus tej samej firmy się popsuł i stoi na poboczu. Nasz kierowca mu pomaga. Ja natychmiast wysiadam, jest bowiem okazja, by zrobić trochę zdjęć. Naprawa trwa chyba pół godziny.

Koło 18-tej dojeżdżamy na miejsce, a dalej taksówką do hotelu. Hotel pusty, zimno jak w psiarni. Niestety brak tu ogrzewania i marznę, ale z tym się musze pogodzić i zakładam na siebie wszystko, co tylko mam. Potem spacerujemy nad Eufratem, przechodzimy przez ładnie oświetlony most, a na kolację fundujemy sobie prawdziwy kebab na ulicy, wzdłuż której ciągnie się bazar z mnóstwem straganów i ciekawych ludzi. Taksówki trąbią niemiłosiernie i przepychają się przez tłum. Oczywiście wieczór kończymy fajką - sziszą - w "herbaciarni" (Roman nie pali, ja oczywiście tak i uzupełniam notatki), która przypomina bardziej stodołę i siedzą w niej sami mężczyźni. Patrzą z zainteresowaniem na nas. W hotelu płacimy dodatkowo 50SŁ za piecyk, aby ogrzać pokój, ale jest strasznie zimno. Gotowa jestem dopłacić każdą sumę, byle się ogrzać, tylko w łazience, o dziwo, jest gorąca woda. 

Dzień 4
Deir ez Zur - Palmyra - Hims

Wstajemy dosyć wcześnie o 7-ej. Jest gorąca woda, ale na zewnątrz niestety ziąb. Jemy śniadanie. Mieliśmy zamiar jechać pod iracka granicę około 150km dalej na wschód, ale doszliśmy do wniosku, że nie mamy czasu. Muszę kupić baterię do aparatu. Na szczęście nie ma z tym problemu.

Te do ładowania 4 sztuki - 450SŁ - 9$ = 27zł a normalne Panasonica 270SŁ = 5.5$ = 20zł.

Trochę mi szkoda pieniędzy, jednak lepiej mieć zapas i sprawny aparat. Niby jest tanio, ale waluta rozchodzi się w błyskawicznym tempie. Wzdłuż głównej ulicy stragany z sokami ze świeżych owoców. Sok z pomarańczy z bananem smakuje wybornie.

Na ulicy bazar w pełni, nawoływania sprzedawców i trąbienie aut. Pełno owoców z południa kraju: pomarańcze, mandarynki, jabłka, gruszki, ananasy, daktyle i mnóstwo warzyw. Co rusz ktoś do nas podchodzi. Wszyscy chcą się fotografować. Mali chłopcy - czyścibuty i mężczyźni siedzący na murku. Ciągle ktoś nas pozdrawia i pyta skąd jesteśmy.

Jest słońce i zrobiło się nawet gorąco. To już wiosna idzie. Woda w Eufracie rwąca a brzegi porośnięte sitowiem i taplają się kaczki i mnóstwo ptactwa. Cały czas chodzę w chuście z Afganistanu. Proszę kogoś, by mi ją fachowo zawiązał dzięki czemu nie jest mi zimno w głowę i czuję się bardziej swojsko. Około 12-ej zabieramy bagaż z hotelu i idziemy jeszcze na suk (bazar) kupić chustę dla Romana, taką jak noszą autochtoni - razem z opończą kosztuje po targach 200SŁ. Potem jedziemy taryfą do dworca i okazuje się, że jest od razu autobus do Palmiry. Zaraz milicjanci oglądają nasze paszporty a jakiś człowiek mówiący po angielsku (pracownik ministerstwa turystyki) kieruje nas do autobusu i do odpowiedniej agencji sprzedającej bilety.

Wszystko odbywa się sprawnie i w ciągu 10minut odjeżdżamy. Po drodze pustynia, ale niestety strasznie zaśmiecona. Steward roznosi cukierki i wodę i spryskuje odświeżaczem powietrze w autobusie. Po chwili duszący zapach uderza nas w nozdrza. Po drodze tuż przed Palmyrą kontrola bagażu - stoi kilku żołnierzy z działem i kałasznikowem. Sprawdzają wszystkich Arabów, na nas nie zwracają uwagi i naszych bagaży na szczęście nikt nie każe otwierać. Przed zjazdem do miasta kierowca nas wysadza i od razu jest taksóka i za 50SŁ (najpierw chce 200SŁ) podwozi nas do centrum Palmiry (40.000 mieszkańców). Zostawiamy bagaż w Hotelu Sands (nie będziemy tu nocować, brak czasu, 50$ za pokój) i idziemy do ruin. Słońce świeci dosyć mocno, ruiny są wspaniałe i robią wrażenie. Turystów niewielu. Nachalny chłopak z pocztówkami lata za nami i chce nam je sprzedać. Jest strasznie namolny. Potem spotykamy starszego Araba, który zaprasza nas na herbatę i daktyle. Ma camping z basenem (nawet są kafelki) i ogród oliwny gdzie można rozłożyć namiot (100SŁ za noc). Prosi nas, abyśmy napisali o tym w internecie. Miejsce jest naprawdę przyjemne, tanie i blisko ruin. Oto adres: Camping - Swimming pool, Mini Jar Abu Ahmed, Palmira, (behind the temple of Bell All Vadi).

Wracamy do hotelu, a po drodze w sklepach z pamiątkami sprzedawcy chcą, abyśmy weszli do ich sklepów, właściciele restauracji zapraszają na syryjskie jedzenie. Narzekają na brak turystów.

Odbieramy plecaki z hotelu i idziemy na dworzec, który oddalony jest dosyć spory kawałek od centrum. Jesteśmy zaczepiani przez chmary dzieciaków żebrzących o długopisy. Jedziemy mini busem. To już chyba ostatni tego dnia, mamy szczęście, bo później pewnie nie byłoby się już czym wydostać. Konduktor (lub kierownik stacji) chce, abyśmy zapłacili za 3 miejsca ze wzgl. na plecaki, ale się nie godzimy. Ostro się z nim kłócimy i w końcu daje za wygraną.

Wyjeżdżamy około 18-ej a o 20-ej jesteśmy już na miejscu. Prawie cały czas pustynia, od czasu do czasu posterunki. Miasto Hims (Homs), trzecie co do wielkości w Syrii, trochę przypomina Europę. Mniej meżczyzn w kafijach, sklepy i witryny europejskie.

Lądujemy w centrum, przyjeżdżając taxi do hotelu. Jest bardzo stary, czysty ale bardzo zimny. Za wodę płaci się ekstra (prysznic – 50SŁ). Jest dostępna na korytarzu. Można jednak się umyć od biedy w toalecie.

Nawet mogę dostać wrzątku, bo jedyny kontakt w pokoju zajęłam do ładowania baterii do aparatu fotograficznego. Robimy krótki spacer po centrum i postanawiamy iść wcześniej spać. Oczywiście śpimy w ubraniach pod stertą kocy.

Dzień 5
Homs - Crak de Chevalier - Damaszek

Dzisiaj wyjazd do bajkowego zamku krzyżowców Crac de Chevalier - XIIw. Idziemy na dworzec autobusowy, który mieści się około 1,5 km od centrum. Dzięki naganiaczom znajdujemy się szybko w odpowiednim pojeździe. Musimy jednak czekać, aż zbierze się komplet pasażerów.

Na dworcu ruch jak w ulu, a trąbienie dochodzi ze wszystkich stron.

Mnóstwo straganów z jedzeniem, słodyczami, owocami itd. Jest też minibus jadący w interesującym nas kierunku. Szybko przesiadamy się, bo odjedzie szybciej, ale też musimy trochę poczekać, aż zbierze się komplet. Do końca go nie ma (brak 2 osób) i płacimy zamiast 25 po 40 SŁ od osoby. Jedziemy godzinę. Zamek już widać z daleka na wzniesieniu. Po drugiej stronie pasmo gór Antylibanu a za nimi już Liban. Na zamku niestety znowu nie uznają naszej karty, kłócimy się 15 min. ale nic nie pomaga. W końcu płacimy po 150SŁ. Pierwsze co robimy to siadamy na murze i zjadamy lunch. Sucharki z dżemem, które mamy jeszcze z Polski. Na świeżym powietrzu i w takiej scenerii smakują wyśmienicie. Zamek naprawdę robi wrażenie i jest w świetnym stanie. W środku pusto, turyści dopiero przyjeżdżają, jak my już wychodzimy, (aż 2 busy i kilka prywatnych samochodów). W środku można się naprawdę pogubić, tyle tu zakamarków , podwórek i przejść. Chcemy spróbować zabrać się okazją.

Schodzimy trochę w dół na piechotę, nic nie chce się jednak zatrzymać. Potem jakiś bus podwozi nas 10-15 km do autostrady. Tu próbujemy stopu, jednak bez rezultatu. Roman posila się chrupkami z serem a ja usiłuję coś złapać. Znowu fiasko. Po 10 min. zatrzymuje się min bus i po 40 min. jesteśmy na dworcu autobusowym w Homs. Akurat odjeżdża autobus do Bejrutu - 300 SŁ.

Wracając do hotelu po bagaż kupuję fajkę wodną . Można tu tanio kupić suveniry. Teraz już szybciutko wracamy do hotelu po bagaż i ponownie na dworzec, aby jeszcze tego dnia udać się do Damaszku. Wszyscy się dziwią, że nie bierzemy taksówki. Chcą nam nawet jakąś zatrzymać. Po drodze piję gorący budyń, czym się raczą miejscowi na rozgrzewkę, bo to przecież jeszcze zima.

Potem z powrotem na dworzec na piechotę, obładowani bagażem, czym wzbudzamy ogólne zainteresowanie. Tu łapie nas naganiacz (ale wygoda, nie tracimy czasu na szukanie) i prowadzi do kasy. Cena przejazdu do Damaszku jest śmiesznie niska – tylko 50 SŁ od osoby. Podróż trwa 2 h. - cały czas pustynia piaszczysta i kamienista. Jest też mały postój na WC i herbatę. O 18-tej jesteśmy w Damaszku na dworcu północnym i taksówka jedziemy do hotelu. Taksówkarz chce 100 SŁ ale dajemy mu tylko 50 SŁ, jest wyraźnie niezadowolony. Po poszukiwaniach znajdujemy hotel. Najczyściejszy, jak do tej pory i jest też czyściutka łazienka z gorącą wodą., a nawet mały taras, gdzie można wysuszyć pranie. Potem idziemy jeszcze na spacer pod meczet Umajjadów i bazar - jest wspaniały. Ja oczywiście idę na fajkę. Spotykamy studentów mówiących po angielsku, od których możemy dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy na temat życia Syryjczyków.

Na kolację jemy potężnego falafela i ostre papryczki, a ja pije ayran. Dużo owoców, granaty, pomelo, winogrona, truskawki i mnóstwo warzyw. 

Dzień 6
Damaszek

Dzisiaj rano piękne słońce i chyba 150C , korzystamy z okazji i nareszcie robimy pranie. Łazienka czyściutka i gorąca woda 24 h. Po śniadaniu idziemy najpierw do Biblioteki Narodowej poszukać doktorantów , którzy studiowali w Polsce. Spotykamy się z jednym z nich, jest bardzo miły, ale niestety zajęty pracą. Nie może poświęcić nam zbyt dużo czasu. Pracuje w archiwum i mimo upływu 15 lat, od ostatniego pobytu w Polsce, całkiem nieżle radzi sobie w tym języku. Biblioteka jest bardzo duża, została wybudowana przez Rosjan.

Trochę rozmawiamy a potem autobusem za 5 SŁ jedziemy do centrum. Zwiedzamy meczet. Muszę ubrać płaszcz z kapturem i jako obcokrajowcy płacimy wstęp. Wszyscy obcokrajowcy płacą, tubylcy nie.

Potem się rozstajemy na 1,5 h. aby zrobić zakupy. Każdego z nas interesuje coś innego. Jest taki wybór towarów, że boli głowa. Oczywiście i ceny odpowiednio wysokie, ale można się targować. Jemy szaormę, czyli mięsny falafel, bo w restauracjach jest drogo, jak na nasza kieszeń. Wracając do hotelu wstępujemy do kawiarenki internetowej - 1h kosztuje od 50 do 100 SŁ.

Potem na bazar. Bardzo lubię chodzić po bazarach. Na bazarze oczywiście herbaciarnia i szisza. Herbaciarnia jest mała, ale pełna mężczyzn spoglądających na nas z zaciekawieniem. I choć w tej herbaciarni na małym bazarze w pobliżu naszego hotelu nie ma sziszy, to właściciel ekstra ją dla mnie skądś przynosi a potem, kiedy ja już nie mogę palić, dopala ją do końca. Zresztą wcale mu się nie dziwię. Niech sobie biedak popali za darmo. Na zdrowie!

Dzień 7
Damaszek - Bejrut

Dzisiaj mamy w planie wycieczkę jednodniową do Bejrutu, więc rano wstajemy wcześnie, jemy ser syryjski i chleb z sezamem na śniadanie (pycha) i oddajemy bagaż do recepcji a następnie taksówką jedziemy na dworzec autobusowy BARAMKE, skąd odjeżdżają taksówki do Libanu. Na dworcu od rana spory ruch. Tu nas ładują od razu do taksówki (autobusy nie kursują od zamachu na premiera tj. od poniedziałku 15.02 br.).

Jedziemy w 5 osób, my siedzimy z tyłu z Libanką, młodą dziewczyną z paszportem kanadyjskim, która studiuje w Damaszku. Mówi świetnie po arabsku i angielsku, dzięki czemu możemy się dużo dowiedzieć i porozmawiać.

Na granicy nie ma problemu, odprawa jest szybka i sprawna, okazuje się, że przy wjeździe nie wypełniliśmy różowej kartki, ale nie robią nam problemu z tego powodu.

Jedziemy przez góry Liban i Antyliban – jest mnóstwo śniegu. Na drodze ruch nawet spory, jak na piątek - tutejszą niedzielę.

Na granicy Libańskiej (10km ziemi niczyjej) dostajemy stempel z wizą na 48h - gratis.

Liban - od razu widać tu inny i wyższy standard. Taksówką dojeżdżamy na peryferie, ale stąd jest jeszcze bardzo daleko do centrum, zmuszeni więc jesteśmy wziąć miejscową taryfę.

Robi się gorąco, temperatura dochodzi do 27*C. Po drodze przejeżdżamy obok miejsca zamachu na premiera. Mnóstwo tu ludzi, reporterów i policji. Można jednak spokojnie robić zdjęcia. Stolica kraju, Bejrut, wygląda jak europejskie miasta. Część sklepów jest nawet otwarta. Chodzimy po mieście na piechotę, bulwar nad morzem przypomina Riwierę Francuską. Mnóstwo hoteli i restauracji. Ale ceny jak z kosmosu. Fajka wodna kosztuje 8000LL. Nawet widzimy pogrzeb w TV, nad morzem (w knajpie z przyczepami kempingowymi).

W informacji turystycznej dostajemy mapy i spotykamy turystów z Iranu i USA. Nie podoba nam się tu, za wysoki standard i za drogo. Miasto w większości odbudowane, tylko gdzie niegdzie straszy jeszcze ruinami.

W każdym sklepie można płacić dolarami lub euro, nie ma problemu. Banknoty są kolorowe z napisami francuskimi i arabskimi - kolorowe jak kupony na loterie. Wszędzie mówi się po francusku i angielsku.

Jest tak ciepło, że można by chodzić w spodenkach i podkoszulku. Wzdłuż bulwaru ciągnie się plaża. Roman koniecznie chce się zanurzyć w Morzu Śródziemnym, szukamy więc zejścia. Brzeg morza jest skalisty, ale jest tez i plaża choć prawie wszędzie zagospodarowana i wstęp wzbroniony, tylko dla gości klubów i hoteli.

Znajdujemy kawałek piasku i kamieni oraz mnóstwo śmieci , to straszne tego byśmy się tu nie spodziewali. Roman rozmyśla się, moczy tylko nogi a ja już nie raz pływałam w tym Morzu, więc rezygnuję, zresztą nie mamy czasu. Teraz udajemy się w kierunku centrum. Idziemy na piechotę bardzo długo i nie możemy trafić. Ulice się w ogóle nie pokrywają z mapą. Ciągle kogoś pytamy. Lecz ludzie wskazują nam inny kierunek. Nareszcie jest ten DOWNTOWN , mały i drogi. Fajka 13000 LL a piwo miejscowe 5000LL. Pełno knajp i automatów z lodami 2000LL, nie wiem kogo na to stać. Z tego ,co się orientujemy, przeciętne pensje wcale nie są wysokie.

Samochody bardzo drogie, jeżdżą nimi ludzie z Zatoki Perskiej, z Ameryki itd. Jeszcze nigdzie nie widziałam takich samochodów - drogich i ekskluzywnych. Natomiast przeciwieństwem tego są niektóre taksówki, rozpadające się mercedesy, aż nie pasujące do tego eleganckiego miasta. Po południu musimy już się zbierać do drogi powrotnej. Aby wrócić jednak na dworzec autobusowy musielibyśmy wziąć taxi ( 5000LL). Zaczepiam jakiegoś kierowcę busa na ulicy i za niewielkie pieniądze nas zabiera. Jadą nim mieszkańcy górskiej wioski, którzy byli na wycieczce w Bejrucie. Po chwili jesteśmy już na miejscu, na postoju, jednak tu musimy czekać, aż zapełni się taksówka. Czas mija powoli i nawet po 20 minutach nic się nie dzieje. Jest nas 4 osoby, a brakuje jeszcze jednej. W końcu przychodzi piąty pasażer i możemy odjechać do Damaszku. Jedziemy wielką limuzyną. Mamy sporo miejsca i siedzimy z przodu we dwójkę Nikt z pasażerów nie mówi po angielsku. Ruch na drogach duży, a kierowcy nawet wyprzedzają z lewej strony przejeżdżając podwójną linię. Gdzieś po drodze zatrzymujemy się na kawę, jeden z pasażerów nam ją funduje. Roman przez pomyłkę wchodzi do damskiego WC i wcale nie jest tego świadomy. Śmiejemy się wszyscy do rozpuku. Dookoła góry i śnieg, ale w samochodzie jest ciepło, działa ogrzewanie. Jeden z pasażerów, młody mężczyzna wysiada blisko granicy i przekracza ja jakoś bokiem bez dokumentów, a potem po stronie syryjskiej wsiada z powrotem. Musimy nawet na niego pół godziny czekać. Nie wiemy co jest grane, bo nie jesteśmy w stanie nic zrozumieć. Zastanawiamy się, czy to może zbiegły więzień. Takie sprawia wrażenie. Pozostała część drogi mija szybko.

Na dworcu Baramke w Damaszku jesteśmy po 20-ej i chcemy jeszcze zasięgnąć informacji o autobusach do Ammanu. Wszyscy taksówkarze twierdzą, że nie ma autobusu, a podróż taksówką to „tylko” 10$ na głowę. Jednak nie bardzo nam się w to chce wierzyć. Wieczorem jeszcze prosto z dworca jedziemy na bazar – tu rozmawiamy z ludźmi (oczywiście dowiadujemy się, że autobusy jeżdżą do Ammanu) i ja starym zwyczajem palę fajkę, robiąc notatki. Większość dziennika podróży powstaje w czasie palenia sziszy. Po powrocie do hotelu Al Saada okazuje się, że nie ma miejsca (zrobiliśmy błąd nie rezerwując pokoju rano, nie sądziliśmy, że nagle zjawi się tylu gości), bierzemy nasze plecaki i idziemy do Al. Rabie na sąsiedniej ulicy, tak zachwalanego i polecanego przez LP. Jest tylko jedno łóżko w dormitorium, ale bierzemy je. Niestety nie mamy wyjścia. Jest już i tak późno, jakoś się prześpimy, a rano musimy wcześnie wstać, mamy więc tylko kilka godzin snu. Najważniejsze, że można się umyć. Pokój mały, z 4 łóżkami, a 2 zajęte przez chrapiących Japońców, śpiących w całym rynsztunku. Jacy oni muszą być zmęczeni. Zaduch jest niesamowity, bo brak okna. Nie ma czasu na zastanawianie się, szybko się myjemy i idziemy spać.

Dzień 8
Damaszek - Amman

W hotelu od rana szum, ściany cienkie, słychać każdy szmer. Jacyś turyści zza ściany tłukli się do późna i wcale nie mogłam usnąć. Jest prysznic z ciepłą wodą i działa kaloryfer. Nad ranem jest jednak chłodno, a my mamy tylko jeden koc. Wstajemy przed szóstą i taksówką jedziemy na dworzec Baramke.

Czekamy chwilę, aż otworzą kasę, jest trochę chętnych na ten autobus. Bez problemu kupujemy bilety. Z Damaszku nie jest daleko do granicy, a odprawa paszportowa przebiega szybko. Trzeba tylko wysiąść z autobusu i przejść do budynku i wypełnić tam odpowiedni druk. Urzędnicy są bardzo sympatyczni. Natomiast wizę jordańską kupujemy po drugiej stronie na granicy jordańskiej. Można też tu wymienić pieniądze. Zaczyna się robić coraz cieplej. Już w Ammanie psuje się autobus. Ja śpię cały czas i wszystko mi obojętne. Dopiero po godzinie podstawiają drugi autobus i przyjeżdżamy na dworzec Jett. Tu z poznaną w autobusie Koreanką, studentką farmacji, jedziemy taksówką do hotelu. Kierowca bardzo nachalny, chce nas namówić na hotel Sydney , nowy – 15DJ za pokój 2os. z łazienką, ale rezygnujemy i jedziemy do hotelu FARAH, polecanego przez LP. Kierowca cały czas namawia nas na wycieczkę nad M. Martwe (za 30JD w 3 osoby za auto lub 25DJ w 2 osoby.). Ale rezygnujemy. W hotelu bierzemy pokój 2osobowy na IV piętrze. Jest winda i na korytarzu prysznic i turecka ubikacja. Ale wszystko brudne. Oczywiście w łazience przepalona żarówka. Poznana Koreanka przychodzi do nas na herbatę i wspólnie zastanawiamy się nad wyprawą nad M.Mrtwe. Po rozpakowaniu się i porannej toalecie udajemy się do miasta.

Idziemy szukać centrum, i trochę nam czasu schodzi, bo mapa w przewodniku Pascala jest nie dokładna. Trafiamy na główna ulicę.

Pełno tu kantorów, dosłownie jeden obok drugiego, ale wszędzie prawie ten sam kurs. Jest też pełno restauracji i cukierni, lecz ceny wyższe niż w Syrii. Chcemy coś zjeść, ale wolimy zwykłą garkuchnie, gdzie przychodzą miejscowi. Gdzieś w bocznej uliczce jacyś ludzie zapraszają nas na darmowe jedzenie. Okazuje się, ze to Irakijscy uchodźcy mają jakieś święto. Częstują nas ryżem z sosem pomidorowym i herbatą.

Chcę zrobić zdjęcie. Ale mówią, że nie, a kiedy pytają skąd jesteśmy, twierdzą, że nie lubią Polaków, bo polscy żołnierze są w Iraku. Tłumaczymy im jednak, że to nasz rząd jest winien, że my nie mieliśmy żadnego wpływu na decyzję rządu itd.

Ulice w Ammanie pną się w różnych kierunkach pod górę i nie ma nazw. Jeżdżą też autobusy. Pełno nowoczesnych sklepów, jak w Europie, knajpek, straganów z jedzeniem i słodyczami. Z bankomatu nawet moją kartą VISA ELECTRON można wybrać pieniądze JD, a nawet dolary. Kafejki internetowe też są.
Nikt nie wie gdzie jest informacja turystyczna, ale może ją znajdziemy. Pytamy na ulicy kilka razy, każdy pokazuje inny kierunek. Ludzie są bardzo sympatyczni i chcą pomóc.

Po wązkich uliczkach, wiodących pod górę wdrapujemy się do cytadeli, ale jest już zamknięta. Wstęp 1JD i żadnych zniżek nie ma. Wracamy do centrum. Na głównych skrzyżowaniach stoją wózki z "przekąską": bober z ciecierzycą polany sokiem z cytryny i jakimiś ziołami, zaraz kupuje. Wieczorem siedzimy, sącząc herbatę i zastanawiamy się jak dostaniemy się nad M. Martwe. Wybieramy opcje: lokalny transport.

Dzień 9
Amman - M. Martwe - Mt. Nebo - MADABA

Wcześnie rano opuszczamy hotel by udać się nad M. Martwe. Wszystkie oferowane zorganizowane wycieczki są za drogie. Jedziemy więc taxi (0,60JD za 3 osoby), z poznaną Koreanką na dworzec autobusowy ALMOHAJERIN, a stamtąd mini busem do Suweimeh, skąd ma być już tylko 7km do morza.

Jedziemy około godziny rozwalającym się mini busem. Kierowca zatrzymuje się co chwilę, zbierając miejscowych. Kawałek przed celem zmieniamy autobus. Po chwili jesteśmy już nad Morzem. Faktycznie dotarliśmy do dzikiej plaży, niestety bardzo zaśmieconej, ale za to pustej. Nareszcie kąpiel w Morzu Martwym. Woda wypycha. Smaruję się glinką i robimy sobie nawzajem zdjęcia.

Na szczęście niedaleko jest plac budowy a obok ochroniarz postawił prymitywny prysznic i można się umyć. Właściciel prysznica zbiera opłatę: 1JD, ale po targach dajemy mu po pół JD. Stąd chcemy dostać się w góry, ale brak regularnego transportu. Zostaje więc autostop. Nawet szybko udaje się coś złapać i jedziemy na Górę Nebo . Kierowca podwozi nas na sam szczyt. Widoki jak z Biblii, tylko niestety powietrze jest trochę zamglone i nie widać Morza Martwego. Przejeżdżamy koło namiotów nomadów. Akurat dzieciaki mają lekcję.

Szkołę reprezentuje jedna nauczycielka, przyjeżdża do nich codziennie.

Potem znowu stopem (tym razem czekamy ponad pół godziny) do Madaby (9km. ), aby zobaczyć mozaikę z „Mapą Palestyny” z VI w.n.e. w greckiej cerkwi św. Jerzego (wstęp 1JD) pierwotnie z 11000000 części i obecnie już nie kompletna. Miasteczko stare i małe, tu jest trochę turystów (grup i autokarów). Późnym popołudniem wracamy mini busem do Ammanu na dworzec ABDALI (1h). W czasie podróży śpimy a Koreanka jest tak cicha i spokojna, jakby jej nie było.

Chcemy jechać jeszcze tego dnia do Jerozolimy, to tylko kilkadziesiąt kilometrów do granicy z Palestyną, ale okazuje się, że już nie ma autobusów. Kursują (rzekomo) tylko do 14-ej. Wracamy więc do centrum. Taksówka zbiorowa, zabiera 4 osoby. Białe taksówki kursują tylko między centrum a dworcem autobusowym Abdali.

Dużo osób mówi po angielsku, podobno mają najwyższy poziom nauki tego języka na Bliskim Wschodzie.

Dużo z nich żyje z handlu. W bankomacie, kiedy Roman chce wypłacić pieniądze ,bankomat wita go „welcome Roman B.” To jest postęp. Postanawiamy zmienić hotel na tańszy. Znajdujemy Bagdad Grand Hotel w samym centrum, na głównej ulicy. (Downtown, beside Jordan Bank, tel.462 5433, mobile 079/582 16 75. Jest bardzo prymitywny, ale ma niesamowicie sympatycznego właściciela.

Znowu chodzimy po sklepach i targu, jem TINA, zupę z kebabem o zielonym kolorze, do tego ryż chleb i marynowaną brukiew lub rzodkiew ogromnych rozmiarów. Całość za 1JD.

Mają tu dużo warzyw z doliny Jordanu. Wieczór kończymy na fajce i cały czas się zastanawiamy nad jednodniowym wyjazdem do Jerozolimy, i czy na pewno można będzie dostać pieczątki na granicy na oddzielnym druczku (nie do paszportu), aby potem móc spokojnie przejechać przez Syrię. Koło amfiteatru wieczorem rozkładają się Arabowie ze starymi książkami, monetami i banknotami. Jest też sporo irackich z podobizną Hussajna. Nabywamy zatem kilka, a ja nawet wymieniam za długopisy, których zawsze mam w nadmiarze z kraju.

W hotelu pełno gości, ale sami Jordańczycy. Rozmawiają ze mną po angielsku i francusku.

Jest prysznic z gorącą wodą ( ściany pomalowane razem z kontaktami i bojlerem na różowo) i kuchnia. Można sobie coś ugotować, zwłaszcza, że jest wyposażona w garnki i naczynia. Obsługa b. miła, daje nam nawet piecyk gazowy, ale nocą gaz się niestety kończy. Mimo tego jest ciepło. Z ulicy dobiega hałas przejeżdżających aut, ale całkiem dobrze nam się śpi.

Dzień 10
Amman – Perta – Wadi Musa

Rano jedziemy taxi na dworzec Wahabad. Jest to dosyć daleko, dworzec spory i kierowca podwozi nas prosto do odpowiedniego mini busa. Siedzi w nim już trochę ludzi i „białych” również. Konduktor zbiera pieniążki i chce za miejsce pod plecaki tyle co za bilet. Oczywiście się nie zgadzamy. W autobusie jedzie Australijka, która medytuje w klasztorze w Tajlandii i ponieważ uczy się też arabskiego, prosi nas, aby odpytać ją ze znajomości słówek.

Wówczas włącza się policjant, siedzący obok nas i rozmawia z nami. Daje też swojego maila.

Jedziemy autostradą przez pustynię (270km). Część ludzi wysiada po drodze, robi się coraz luźniej. Pokonujemy drogę w 3godziny. Za oknem pustynia piaszczysta i hamada. Już w Wadi Musa, na początku miejscowości, wsiadają naganiacze i oferują swoje hotele. Plecakowicze idą do hotelu "Valentaine" ( właściciel zgwałcił tu dwukrotnie turystkę, głośno o tym się mówiło, siedział nawet w więzieniu), mimo tego ma mnóstwo gości. Dajemy się złapać jednemu z nich i prowadzi nas do swojego hotelu. Częstuje herbatą i kawą. Zostajemy. Hotel wygląda zachęcająco, więc po długiej debacie zostajemy.

Zostawiamy bagaże i idziemy na piechotę do Petry (2-3km.). Jesteśmy zszokowani ceną za wstęp. 21JD = 30$ rezygnujemy. Próbujemy się targować i tłumaczyć, ale nic się nie da zrobić. Nie chce uznać naszej karty ITIC. Pytamy sklepikarza i radzi nam jechać do Małej Petry taksówką lub auto stopem . Można tez umówić się z taksówkarzem, że poczeka. My jednak nie każemy na siebie czekać, wtedy byłoby to aż 12JD. Wstęp jest w Małej Petrze darmowy. Przed wejściem Beduini – sprzedają pamiątki. Pusto. Kompletny brak turystów. Widoki nieziemskie, różowawe skały zwietrzałe przez wiatr. Stąd można dostać się w ciągu 1.5 godziny do Petry (tej właściwej), biorąc jakiegoś miejscowego chłopca za przewodnika i wtedy nie płacąc 30$ wstępu, wejść sekretnym przejściem do Dużej Petry (płacąc przewodnikowi parę dolarów).

Wracamy stopem - nie ma problemu. (2 samochody nawet chcą nas zabrać). Po drodze stada kóz. Drogi są w doskonałym stanie, gładkie, szerokie i równe. Wieczorem na kolacje jemy ryż z warzywami za1JD. Warzyw mało, ryż z marchewką i groszkiem. Mało turystów, wszyscy właściciele restauracji zapraszają do siebie na posiłki i do sklepów. Ceny jednak nieziemskie. Np. za internet chcą 3JD za 1 godzinę, więc rezygnujemy.

Właściciel hotelu, (okazuje się, że właściciel ma ten hotel już od 12lat) , prosi nas o pomoc, aby napędzić mu mnóstwo turystów. Obiecujemy, podać adres hotelu w internecie.

W naszym pokoju spłuczka popsuta w toalecie, ale jest w miarę czysto, jednak kaloryfer nie działa i jest zimno. Organizujemy sobie już transport na rano. Kierowca jakiegoś busa do Akaby ma po nas przyjechać o 7.45 i zabrać nas do skrzyżowania przed Wadi Rum (około 20km). Natomiast autobus do Wadi Rum jest tylko jeden wcześnie rano, ale jakaś grupa go zajęła. Nie bardzo w to wierzymy, ale co będzie okaże się rano. Idziemy spać. 

Dzień 11
Petra - WADI - RUM

Rano już o 6-ej do drzwi dobija się właściciel i twierdzi, że nie ma autobusu, bo rzekomo nie było chętnych, i proponuje, że zabierze nas do swojego samochodu i zawiezie na miejsce, bo nie mamy innego transportu. On zrobi dla nas dobry uczynek a z powrotem przywiezie sobie turystów. Chyba sobie już wczoraj to wszystko dokładnie zaplanował. Bardzo szybko się ewakuujemy i jedziemy zabrać jeszcze jedną osobę, jest nią mila Koreanka. Przy wjeździe do Wadi Rum (park) jest Visitor Center, gdzie kasują za wstęp po 2JD od osoby i oferują przejażdżki po pustyni zabierając pracę Beduinom. Są dosyć nieprzyjemni. Wjeżdżamy do wsi do znajomego kierowcy. Tu po długich targach decydujemy się na wycieczkę po pustyni z noclegiem.

Śniadanie: 

  • Humus z oliwą
  • Oliwki 
  • Jogurt (z krowy) z oliwą
  • Zatar – sezam z olejem i ziołami
  • Chleb
  • Herbata

To dostajemy w ramach dokonanej zaplaty. Czekamy na kierowcę i chyba na zbawienie.

W końcu po wielu telefonach i rzekomym kupnie biletu przy wjeździe do parku przez kierowcę za 45JD, (w co nie bardzo wierzę, bo wszystkiego dostał od nas 105JD), wyruszamy o 10.45.

Najpierw jeździmy po wsi za papierosami. Pada deszcz, ale jest ciepło. Po kolei zwiedzamy, to co jest w programie dla wszystkich turystów:.

1. źródła Lawrence
2. Pustynia, wydmy
3. dom Lawrenca
4. Most skalny, na który się wdrapujemy i inne skały.
5. Namiot (obozowisko) ojca. Ojca nie ma. Są tylko jego siostry. Mohammed ma 21 rodzeństwa, najstarszy – 46 a najmłodsze dziecko 9 miesięcy. Beduini piją mleko wielbłąda i to im daje siłę.
6. Skała przypominająca słonia lub kurę. Obozowisko Mohammeda znajduje się 12km od wsi.

Koło 4-ej przyjeżdżamy na miejsce do obozu. Jest tu też już grupa Francuzów. Mieli 5-o dniowy trekking po pustyni. Czekamy na zachód słońca. Koreanka jest b. fajna, wesoła i śmieszna. Fajnie się z nią podróżuje. Rzuciła pracę w Korei i jeździ już od 4 miesięcy.

Wieczór spędzamy w obozie, składa się z 3 namiotów. Długo czekamy na kolację. Oglądamy zachód słońca a ja ciągle robię zdjęcia. To jest zaleta cyfrówki, że można sobie robić i kasować zdjęcia.

Na kolację jest ryż z kurczakiem z kardamonem, w warzywach, polane jogurtem i sałatka z ogórka i pomidorów. Wszyscy są głodni i rzucają się na jedzenie. Potem jest trochę muzyki, Beduini tańczą i śpiewają . Trochę rozmawiamy z Francuzami, ale w sumie nie ma takiej atmosfery, jak gdybyśmy byli sami. Spanie na materacach pod kołdrami jest wygodne i ciepłe. Zauważam, że Beduini maja fajkę wodna, ale nie mają tytoniu. Na szczęście ja wzięłam ze sobą, więc mogę sobie zapalić i towarzyszy mi Koreanka, ale po chwili kręci jej się w głowie. Po sutym posiłku robimy sobie jeszcze mały spacer po pustyni, rozkoszując się pięknym rozgwieżdżonym niebem.

Dzień 12
WADI RUM - AQABA - AMMAN

Wstajemy po 6-ej, i pierwsze to idziemy sfotografować wschód słońca a dopiero potem pałaszujemy szybkie śniadanie.: chleb, masło, miód, dżem i serki do smarowania oraz kiwi. Jakiś młody Beduin wiezie nas do wsi Wadi Rum. Okazało się, że Mohammed jeszcze wieczorem wrócił do wsi. Jadę na dachu, aby mieć lepsze widoki. Nie mogę do syta napatrzeć się na tą pustynie i skały.

We wsi Mohammed twierdzi ,że nie ma autobusu ,bo rzekomo wziął turystów i już odjechał Obok jest szkoła, więc idziemy tam zasiegnąć języka i zrobić trochę zdjęć. Ale w szkole uczennice twierdzą, że codziennie autobus przywozi nauczycielki z Aqaby do szkoły. Robię dużo zdjęć dzieci w żeńskiej szkole. Dzieciaki rozrabiają ( tak jak u nas) na podwórku przed szkołą. Potem jeszcze zaglądam do medressy. Wszystkie dzieci w jednakowych niebieskich fartuszkach wyglądają prześlicznie.

Czekamy na autobus lub transport już około 2h. Wydaje nam się, że nas oszukuje z tymi transportami. Mówi nam że jakiś jeep, co rozwozi chleb nas zabierze. Ale jeepa nie widać. On ciągle gdzieś telefonuje, ale już w nic mu nie wierzymy. Od początku kłamał.

W końcu z daleka widzę jakiś mini bus. Mamy szczęście. Przywiózł Niemców i odjeżdża na pusto. A więc po 2h – straconego czasu mamy wreszcie transport.

Wsiadam od razu, by mi nie umknął, odwozimy Niemców do Gowerment Guesthouse. Rzekomo tam noclegi są za 2-3JD. Wracam razem z kierowcą pod dom Mohammeda, a w tym czasie przyjechały Amerykanki, które wczoraj poznaliśmy na pustyni w obozie. Mają swój własny samochód z wypożyczalni, ale mnóstwo bagażu, więc nie ma mowy, aby naszą trójkę zabrały. Oczywiście Mohammed w tym momencie już się nami nie interesuje.

Wsiadamy do busa i jedziemy prosto do Akaby. W centrum rozstajemy się z Koreanką. Ona płynie dalej do Egiptu. Zapraszam ją do Polski, żeby wpadła na Święta Wielkanocne, bo akurat będzie jechała w tym czasie do Londynu.

Idziemy w kierunku morza, chcemy się zanurzyć w Morzu Czerwonym ale jakiś napotkany mężczyzna z agencji turystycznej oferuje nam podwiezienie 15km. za miasto na plażę, gdzie jest prysznic, a nie płaci się wstępu. Normalnie wstępy są po 10JD. My mu płacimy tylko za podwiezienie. Po drugiej stronie Morza Czerwonego – Izrael tylko 4km do Eljatu i półwyspu Synaj, Taba w Egipcie dokąd pływają promy.

Plaża jest ładna, zagospodarowana. Piasek czyściutki. Kąpiemy się chwile, potem bierzemy prysznic. Temp. powietrza o 11-ej już 18*C. W toalecie znajduję kontakt, mam problem z wtyczką, ale Roman coś majstruje i możemy sobie zagotować wodę na budyń i kawę. Na szczęście nikt nie zwraca na nas uwagi. Jest tu trochę robotników, brak turystów. Jest tez statek – restauracja ale brak chętnych. Po kilku godzinach wychodzimy na jezdnię, aby złapać stopa do Aqaby, ale od razu jest mini bus. Dojeżdżamy do promenady i mameluckiego fortu z IV w.

Robimy kilka zdjęć Eliatu, Synaju i idziemy na dworzec autobusowy. Mamy szczęście. Jest autobus do Ammanu a taksówkarze chcą 7.5JD. Tylko nie wiem ile będziemy jechać, ale to nie ważne. Autobus z lokalnymi pasażerami jest niezbyt luksusowy. Pasażerowie palą papierosy w środku, jadą głównie mężczyźni. Po 20km. kontrola bagażu i autobusu. Wychodzimy z bagażem na terminal, ale naszych plecaków nie sprawdzają. Mój waży ponad 14kg. Jest waga. Tu jest specjalna strefa ekonomiczna, lecz żarcie ponoć najdroższe.

Samolot podobno z AQABY do AMMANU – 21JD.
Wycieczki łodzią ze szklanym dnem od 7-15JD.

Jedziemy Desert Highway, po drodze pustynia o różnych kolorach, żyzne doliny i wsie. Nareszcie jest postój. Ponieważ nie wiem co można zamówić, kelner prosi mnie do kuchni. Bierzemy zupę (może mleczna lub jogurtowa) ale to ścierwo z ryżem i chleb. Niespodzianka nas czeka przy kasie bo chcą za to aż 4.5JD, ale się wykłócam i płacę 3JD. To i tak za dużo za takie jedzenie byle jakie. Szkoda, że nie dałam mu 1JD, co by wtedy zrobił. Czasami tak człowiek wpadnie jak śliwka w kompot, ale przecież w kuchni mi podali inne ceny. Podróż do końca zleciała nam szybko, zrobiło się ciemno i już nie mogłam czytać ani pisać.

Za oknem Dolina Jordanu. To tu się wszystko uprawia, podlewa wodą doprowadzoną z rzeki Jordan. Lądujemy na dworcu południowym i jedziemy do centrum. Taksówkarz się denerwuje, bo chciał nas zawieźć za 3JD, a potem odstawić do jakiegoś (taniego w jego pojęciu) hotelu. Wysadza nas 1km. od celu.

Idziemy do hotelu Bagdad, bo wiadomo, że tu będzie najtaniej. Po drodze pytamy w napotkanym hotelu, chcą 10JD za pokój - 2 osobowy z łazienką, ta oczywiście w stanie godnym pożałowania. Właściciel hotelu Bagdad b. zadowolony, kiedy nas widzi. Dostajemy ten sam pokój. Jest nawet gość, który mi użycza fajki wodnej, a mam swój tytoń, więc mogę zaoszczędzić. Idziemy jeszcze na spacer i znajdujemy internet za 0.5JD = 1h.

Zastanawiamy się jeszcze nad wyjazdem do Jerozolimy. Jak się uda, to tam rano pojedziemy a potem do Damaszku i dalej w drogę powrotną.

Dzień 13
Amman - Jerozolima


Budzimy się rano, niestety z godzinnym opóźnieniem, bo był źle nastawiony zegarek. Jedziemy jak zwykle taksówką na dworzec Abdali i okazuje się, że co chwilę odjeżdżają taksówki do mostu Hussajna (granica z Izraelem). Zostawiamy bagaż w agencji przewozowej koło dworca i wsiadamy do taxi. Ktoś mówi nam, że autobus kosztuje 2JD i będzie dopiero jutro rano. Jedziemy w 4 osoby. Koło mnie siedzi młoda dziewczyna z Palestyny, farmaceutka. Świetnie mówi po ang. była rok w Anglii, a studiuje w Ammanie farmację. Jedziemy doliną Jordanu. Wszędzie bananowce. Droga jest coraz gorsza, i nie przypomina drogi międzynarodowej. Na przejściu granicznym urzędnicy jordańscy są bardzo mili. Nie stawiają pieczęci, kiedy tłumaczymy im, że jeszcze dzisiaj wracamy. Musimy jednak zapłacić taksę wyjazdową po 5JD każdy. Czekamy chwilę na autobus. Chcemy wymienić forsę, ale nie ma kantoru. W sklepie wolnocłowym spotykamy Jordańczyka, który wymienia nam 20$.

Czekamy chyba pół godz. kiedy przyjeżdża autobus znowu czekamy aż się zapełni.
Pogranicznik jeszcze raz sprawdza paszporty a raczej opłatę wyjazdową. Potem musimy czekać na autobus, którym wszyscy przekraczający granicę turyści przejadą na teren Izraela.

Przejazd do mostu 3-4km, przy moście kontrola autobusu, a potem most – mały i krótki a rzeka wąska – 2-3m podobno za bardzo ją wyeksploatowali. Po stronie izraelskiej od razu widać porządek i inny system. Ale system kontroli trzeba przeżyć samemu, tego nie da się opisać. Przypomina mi to czasy komunizmu i dawne kontrole w Polsce.

Przed autobusem strażnik z bronią. Potem Ci, co mają bagaż go oddają. Przechodzi się przez bramki, kurtki i plecaki na taśmę i wszystko jest sprawdzanie promieniami Roentgena. Przy odprawie paszportowej mnóstwo pytań: skąd, dokąd, ile gotówki, karty kredytowe, imię ojca i dziadka, zawód, po co i na co. Moje imię się nie mieści w kratkach, więc jest problem. Czeka się na sali i jest się wywoływanym po czym wtedy oddają paszport.

Jednego starszego człowieka ze sztuczną nogą rozebrali i nogę dali do prześwietlenia, buty, płaszcz i spodnie. To co się tu dzieje jest nie do opisania. Paszport Romana zniknął i czekamy godzinę. Zresztą nie tylko jego. Kilku innych ludzi i nie koniecznie turystów. Przy ostatniej kontroli znowu cofnęli Romana i sprawdzali jego paszport wykrywaczem metali.

Celnicy i odprawa paszportowa - to same kobiety, miny obojętne, niesympatyczne i nic nie wiedzą, jeśli je coś spytać. Twierdzą, że w tym dniu już nie damy rady wrócić, bo granicę zamykają wcześnie, będziemy musieli więc zostać na noc, co nie było planowane.

Straciliśmy na granicy Izraelskiej chyba 2 godziny a może więcej. Po odprawie wymieniamy dolary w kantorze i myślimy, że już możemy sobie jechać do miasta. O nie! Okazało się, że teraz czekamy z innymi "białymi" na specjalny mini bus, który zawiezie nas do centrum Jerozolimy. Kierowca cały czas dzwoni - pewnie do centrali agencji (do której należy tez busik, ABDUL TOUR ) i jedziemy 1h do miasta. Krajobrazy po drodze podobne jak w Jordanii, pola, gaje i pustynia.

Wysiadamy przy starym mieście, przy Damascus Gate. i wchodzimy na starówkę , otrzymujemy (na szczęście) mapy w inf. turystycznej (Jaffa Gate) i zwiedzamy: bazar, Via Dolorosa czyli Drogę Krzyżową, Kościół Grobu Pańskiego, ścianę płaczu i z daleka kopułę Meczet na Skale (niestety już go nie zwiedzimy – zamknięte).

Turystów jest mało, sklepikarze zapraszają do środka, wręcz nachalnie, Żydzi wraz z Palestyńczykami. Na każdym rogu policjanci, w kamizelkach z bronią. Częste kontrole plecaków. To bardzo policyjne państwo.

Dużo sklepów z przyprawami i pamiątkami. Chałwa 20sz=1kg. W hotelu Palm lub Cairo można spać za 20NIS, a my śpimy w hotelu Tabasco (obecnie zwanym Hebron). W sali zbiorowej. Na kolację jemy humus z ciecierzycą + 2 krążki (to co do falafela) cebula, pomidor, ogórek konserwowy (taki smak jak w Polsce) + chleb za 13NIS. Bardzo smaczne. Jemy na spółkę.

W hotelu jest czysto i jest ciepła woda. My jednak nic nie mamy ze sobą. W nocy marznę – mimo 2 kocy. W recepcji mówią nam, aby nie zmieniać łóżek, w nocy może być kontrola i mogą strzelać do nas bez ostrzeżenia. Usypiam szybko.

Dzień 14
Jerozolima - Amman - Damaszek - Antakya

Budzę się wcześnie rano. Najpierw budzi mnie śpiew muezzina, potem dzwonią dzwony. Poza tym jest mi zimno, w tych grubych murach tak chyba musi być. Przebiegamy dosłownie przez starówkę, sklepy spożywcze dopiero są otwierane, a przekupki sprzedają zieleninę.

Przychodzimy na to samo miejsce, gdzie przyjechaliśmy wczoraj, na parking przy Meczecie AJAKSA a mini bus już czeka. Jest koło 7ej, to pierwszy autobus, jeżdżą co godzinę lub co dwie. Spotykamy Koreankę z Ammanu. Też była 2 dni w Jerozolimie i wraca do Jordanii. Kierowca jest tak miły, że funduje mi kawę (3 NIS). Mówię, że mam tylko JD, ale on ich nie chce i idzie do budki po kawę.

Przyjeżdżamy na granicę za wcześnie i musimy czekać przed szlabanem wraz z taksówkami wiozącymi pasażerów. Autobusem służbowym wjeżdżają pracownicy granicy i też autobus jest sprawdzany. Punkt ósma otwierają szlaban i wjeżdżamy na teren nadgraniczny, oczywiście po jednym aucie i znowu kontrole paszportów i aut. Przy wchodzeniu na teren terminalu przejście przez bramkę i pytanie „po co mi ten plecak”, chodzi o podręczny i „co tam mam”. Dziwne pytanie.

Potem przy kontroli paszportów okazuje się że musimy zapłacić 32 $ (lub 129 NIS) za opuszczenie kraju. Płacę kartą VISA ELEKTRON, nie mam już gotówki. Miejscowi płacą 56 $, nie ważne jak często wyjeżdżają z kraju, a minimum zarobku to 1500 $. Znowu musimy czekać na autobus dla turystów. Miejscowi jadą innym. Już 1.5 h czekamy w sumie na granicy. Kupuję kawę za 0,7 JD, choć kosztuje 1 JD. Chcę dopłacić syryjskimi pieniędzmi, ale chłopak w bufecie rezygnuje. Jesteśmy źli z powodu tego ciągłego czekania, więc postanawiam umyć sobie głowę w toalecie (w hotelu tego nie zrobiłam), stwierdzam że są warunki, mydło, woda i suszarka do rąk. Oczywiście 3 razy jestem sprawdzana, co tam tak długo robię, bo chyba jeszcze nikt tego na granicy nie robił. Od razu czuje się lepiej.. Przy przejeździe przez most na rzece Jordan, robię ukradkiem zdjęcia, dzięki cyfrówce jest to możliwe.

Wreszcie jest autobus dla turystów. Ale jeszcze stoimy i czekamy pewnie na zezwolenie. W końcu odjazd. Przy przejeździe przez most na rzece Jordan, robię ukradkiem zdjęcia, dzięki cyfrówce jest to możliwe. Zaraz za mostem kontrola jordańska, to już zupełnie inna atmosfera. Na granicy jordańskiej odprawa trwa 0,5 h. Wszyscy uśmiechnięci, zupełnie inni i sami faceci.

Wychodzimy przed terminal i bierzemy taryfę do Ammanu na dworzec Abdali. Na razie jedziemy sami tak do końca. Na dworcu w Damaszku odbieramy bagaż i chcemy jechać z tej agencji do Damaszku (ich samochodem), jednak znowu coś ściemniają, że za moment będzie auto, a potem że jest trzech pasażerów – przyjaciół i oni jadą razem, więc dla nich potrzebny tylko jeden pasażer. My jednak, już nie mamy czasu, w końcu mówię ,aby oddali nam forsę (20$), więc zaczynają dzwonić po agencjach i szukać innego przewoźnika.

Za moment jest taxi z innej agencji z 2 pasażerami i od razu po wpisaniu danych z paszportów odjeżdżamy.
Na granicy jordańskiej płacimy po raz drugi opłatę wyjazdową 5 JD i nie pomaga żadna perswazja. Podróż upływa szybko, cały czas taki sam krajobraz. Kierowca strasznie nas popędza na granicy a potem w sklepie wolnocłowym czekamy, aż sam zrobi zakupy. Przejazd trwa 3.5 h do Damaszku z Ammanu.

Lądujemy na dworcu autobusowym Baramke. Stąd taxi do dworca HARASTA, skąd odjeżdżają autobusy do Turcji, do Antakyi. Tu łapią nas naganiacze. Sprawdzamy w kilku biurach - cena wszędzie taka sama: 1500SŁ (30$). Decydujemy się na firmę JET - odjazd 22.00 . Mamy więc 5 h czasu. Jedziemy mini busem do centrum na "nasz" bazar. Jest otwarty. Pierwsze, to palę fajkę, a Roman je mega falafela na targu, gdzie już poprzednio jedliśmy. Robimy też drobne zakupy.

Chodzimy po targu , potem pijemy sok ze świeżych pomarańczy i wracamy mini busem na dworzec. Tu jeszcze zjadamy fasolówę z ryżem i kiszonkami i trochę siedzimy robiąc porządki w plecaku. Chciałam jeszcze zapalić fajkę, ale nigdzie jej nie ma na dworcu ani w jego okolicach. Jakieś dzieci żebrzą i kiedy daje im długopisy, zlatują się inne. Szwendamy się po dworcu, spory ruch i kilka autobusów odjeżdża do Turcji.

Punktualnie, nawet kilka minut wcześniej wyjeżdżamy z dworca. Kierowca b. szybko jedzie. Jest tylko około 10 pasażerów. Na granicy jesteśmy o 1.00 i formalności trwają do 2-ej. Jest zimno, czuć zmianę klimatu. Usypiamy. O 3-ej jesteśmy w Antakyi i każą nam wysiąść. Mówą nam, że za 1h pojedziemy dalej Najpierw niczego nie podejrzewamy, ale w końcu ktoś po niemiecku tłumaczy nam, że to o 13-ej następnego dnia.

Dzień 15
Antakya - Istambul

Przed trzecią w Antakyi musimy wysiąść i czekać na inny autobus. Czy to tylko tak w zimie robią czy zawsze z przesiadką? Kto ich wie?

Ale to nie pomyłka dopiero za 10h o 13-ej będzie następny autobus. A jeśli chcemy jechać inaczej musimy zapłacić i to wcale nie mało. Robimy awanturę, ale to nic nie pomaga. Oni swoje a my swoje. W końcu idziemy do hotelu, jest tuż obok duży wybór, by chodź trochę się przespać a przede wszystkim umyć bo od 2-ch dni nie myliśmy się. Jesteśmy źli i zmęczeni. Jest jakiś Turek, który mówi po niemiecku. I jakoś mogę się z nim dogadać. Okazuje się, że nie ma bezpośrednio autobusu ani z Damaszku ani z Aleppo do Istambułu, zimą Z Antakyi odjeżdżają autobusy do Aleppo o 7-ej i 8.30. Obudziliśmy się wcześnie, bo straszny ruch w hotelu i na targu. Nie dało rady dłużej spać

Szukam fajki i wreszcie jakiś bywalec z restauracji, kelner zaprowadza nas do miejscowej kafeterii i jest fajka ( 2.5TL). Jestem szczęśliwa, że mogę zapalić już po raz ostatni. Roman próbuje dodzwonić się do Polski. Komórka już od Jeruzalem poprzez Amman i Damaszek i Antakye, nie działa. Nie da się wysłać sms-a. Dzwonił do 4 osób w Polsce ale nikt nie odbiera. Próbujemy w innym miejscu, udaje mi się uzyskać połączenie za 0.5TL. Wyjeżdżamy punktualnie i jedziemy przez Iskenderum, Adanę, Aksaray, Ankarę i Istambuł. Najpierw wzdłuż wybrzeża M. Śródziemnego do Iskenderum, mnóstwo gai pomarańczowych, przejazd przez góry.

W okolicach Adany - morze pomarańczy. Autobus często się zatrzymuje, co 2-3h. 
W strugach deszczu wjeżdżamy do Ankary. Tu krótki postój. Wyjście z wc - bramka jak do metra, więc za darmo się nie da skorzystać. Toalety na parkingach są drogie , nawet do pół $.

Dzień 16
Istmbuł - Frankfurt - Warszawa

Punktualnie o 6-ej rano jesteśmy w Istambule. Na szczęście nie leje, choć są kałuże. Agencja oferuje nam przewóz do dzielnicy Aksaray. Po chwili jednak, kiedy zaczynają pakować sterty worków i kartonów, rezygnujemy bo nie wiadomo, kiedy odjadą i gdzie nas wysadzą w dzielnicy Aksaray w Istambule. Jedziemy metrem do centrum i tu chcemy zostawić bagaż w jakimś hotelu lub knajpie. Udaje się to dopiero za szóstym podejściem. Zaczyna padać deszcz. Zwiedzamy Błękitny Meczet, już jest otwarty, i odbywamy spacer w deszczu nad Bosfor i Złoty Róg. Niestety pada coraz więcej już jesteśmy przemoczeni. Chciałam, aby Romek choć trochę zobaczył Istambułu, ale pogoda pokrzyżowała nasze plany. Musimy zrezygnować i wrócić po bagaż i jechać na lotnisko. Dobrze że jest metro, jest prosto, szybko i tanio. Tu przebieramy się w suche ubrania.

W Burger Kingu na lotnisku kupuję kawę za 3.5TL - zdzierstwo. W ogóle ceny są tu straszne: piwo - 4TL. W sklepie bezcłowym też są ceny nie dla nas Polaków, na stadionie można kupić taniej. Lot do Frankfurtu mija mi bardzo szybko na rozmowie z miłą Turczynką (nawet nieźle mówi po niemiecku), a Romanowi smacznie się śpi. Na lotnisku we Frankfurcie mamy tylko tyle czasy, aby zmienić terminal i już rozpoczyna się boarding. Również ten , już ostatni odcinek podróży mija bardzo szybko, jak zresztą cała ta podróż. Na lotnisku czeka na nas "komitet powitalny".

słowa kluczowe: termin: 12.02.2005 - 27.02.2005-05
trasa: Istambuł - Antakya - Aleppo - Palmira - Damaszek - Bejrut - Damaszek - Amman - M.Martwe - Amman - Jerozolima - Amman - Damasz

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 0 / 5 (0)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 0 / 5 (0)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 15912 od 14.06.2005

Komentarze

Liczba komentarzy: 4
Pxtcbk

tadalafil medication order generic tadalafil 20mg over the counter erectile dysfunction pills

Danielkidly

http://amoxil.icu/# order amoxicillin no prescription

Antoniojossy

https://ciprofloxacin.life/# buy cipro

Sefcvp

antihistamine nasal spray canada allergy medication better than allegra allergy pills for rash

Dodaj swój komentarz - bo każdy ma przecież coś do powiedzenia...

Nie jesteś zalogowany. Aby uprościć dodawanie komentarzy oraz aby zdobywać punkty - zaloguj się

Imię i nazwisko *
E-mail *
Treść komentarza *



Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone