lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Delhi  
Naturalne barwnikiMysore, Indiefoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

In pictures: India votes in world's biggest election

An attack on women that has devastated Australia

Top three stripped of medals in Beijing half marathon

Why a deluge of Chinese-made drugs is hard to curb

Can TikTok's owner afford to lose its killer app?

Chinese cities sinking under their own weight

Stabbed Australian bishop forgives alleged attacker

The West says China makes too much. Its workers disagree

Biden calls for tripling tariffs on Chinese metals

Watch: Volcano in Indonesia spews lava and smoke

Blasts heard in central Iranian province Isfahan

What we know about Israel's missile attack on Iran

Bowen: Crisis shows how badly Iran and Israel understand each other

Attack sends message to Iran but Israelis divided over response

US again warns Israel against Rafah offensive

Flurry of attacks heightens Israel-Hezbollah fears

Iran morality police arrest dead protester's sister, family says

US and UK extend sanctions against Iran

Dubai airport delays persist after UAE storm

'I’m in pieces' - Israeli hostage's agony over husband held by Hamas

Miasta Azji

 Qufu

warto zobaczyć: 7
transport z Qufu: 1
dobre rady: 11

wybierz
[opinieCount] => 0

 Szanghaj

warto zobaczyć: 18
transport z Szanghaj: 1
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Xi'an

warto zobaczyć: 10
transport z Xi'an: 2
dobre rady: 19

wybierz
[opinieCount] => 0

 Kaifeng

warto zobaczyć: 6
transport z Kaifeng: 1
dobre rady: 10

wybierz
[opinieCount] => 0

 Stambuł

warto zobaczyć: 38
transport z Stambuł: 2
dobre rady: 40

wybierz
[opinieCount] => 0

 New Delhi

warto zobaczyć: 23
transport z New Delhi: 2
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Hua Shan

warto zobaczyć: 8
transport z Hua Shan: 3
dobre rady: 18

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pekin

warto zobaczyć: 27
transport z Pekin: 5
dobre rady: 60

wybierz
[opinieCount] => 0

 Labrang

warto zobaczyć: 5
transport z Labrang: 2
dobre rady: 11

wybierz
[opinieCount] => 0

 Şanlıurfa

warto zobaczyć: 7
transport z Şanlıurfa: 1
dobre rady: 7

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Turcja
     kursy walut
     TRY
     PLN
     USD
     EUR
  •  Turcja
     wiza i ambasada
    Turcja
    ambasada w Polscetak
    wymagana wizatak
    Wiza elektroniczna - 20 USD, na przejściach granicznych 30 USD
    Najmniejsza
    prowizja w Polsce!
    sprawdź szczegóły

Wspomnienia z wakacyjnego wyjazdu do Indii i Pakistanu '97

poniedziałek, 18 paź 2004

Polska - Białoruś - Rosja - Kazachstan - Kirgizstan - Kazachstan - Chiny

Pomysł padł w czasie ferii zimowych '97. Jedziemy do Indii! Zainspirowali nas znajomi naszego kolegi Grześka, którzy byli w Indiach rok wcześniej. My, to znaczy Arek (autor), Grzesiek, Tomek i Wojtek. Trzeba wykorzystać okazję do prawdziwej wyprawy po skończeniu studiów i przed rozpoczęciem kariery zawodowej. Termin wyjazdu został wstępnie wyznaczony na lipiec ’97. Trasa miała biec tylko lądem (pociągi i autobusy) - dojazd do Indii drogą północną przez Rosję, Kazachstan, Kirgizstan, Chiny i Pakistan, powrót drogą południową przez Pakistan, Iran, Turcję, Bułgarię do Rumunii, dalej do domu zależnie od decyzji podjętej na miejscu przy powrocie. Po drodze przewidywaliśmy parę trekkingów w Pakistanie.

Zaczęły się przygotowania. Wielokrotne wyjazdy do Warszawy po wizy, szukanie przewodników i map, kompletowanie sprzętu, szczepienia ochronne oraz zbieranie informacji dosłownie o wszystkim (waluty, kultura, dojazdy, co warto zwiedzać, choroby, jedzenie, potrzeby sprzęt, warunki klimatyczne, adresy ambasad itd.) od znajomych Grześka, z przewodników i z internetu. Z czasem krystalizowała się trasa - regiony, miasta, zabytki, trasy trekkingowe. Po załatwieniu wiz ustaliliśmy dokładny termin wyjazdu - połowa lipca. Przed samym wyjazdem ostatnie sprawy - dentysta, ubezpieczenie, waluta, czeki podróżne, prowiant na dojazd do Pakistanu, bilet do Moskwy na 18 lipca i szybkie powtórki z języka rosyjskiego i angielskiego.

Podróż rozpoczęliśmy o 5.55 w pociągu z Lublina do Warszawy na Dworzec Wschodni. Rodzice (i nie tylko) płakali na peronie. Sami jechaliśmy z pewnymi obawami dotyczącymi głównie przygód w czasie drogi przez WNP. Pociąg do Moskwy spóźnił się o 2 godz. ze względu na powódź (była już od tygodnia). Rano następnego dnia byliśmy w Moskwie. Następny pociąg do Biszkeku, stolicy Kirgizstanu, był po północy więc cały dzień mieliśmy na zwiedzanie Moskwy. To co mogliśmy zobaczyć w centrum Moskwy jest naprawdę wspaniałe. Podobne wrażenie robi moskiewskie metro. Wiele budowli w centrum było remontowanych gdyż Moskwa szykowała się na 850-lecie swojego istnienia. Wieczorkiem siedliśmy przed Dworcem Kazachstańskim koło posterunku milicji i delektowaliśmy się pięknym zachodem słońca.

Do Biszkeku jechaliśmy 3,5 dnia (jakieś 3500 km). Codziennie było po kilka postojów, gdzie można było kupić tanio jedzenie i rozprostować kości. Nie zapomnę gdy za dwa 3-kilogramowe arbuzy zapłaciłem jednego dolara, co było dużą sensacją wśród przekupek. Przejechaliśmy Wołgę, minęliśmy Buzułuk (gdzie Anders formował wojsko polskie) wjeżdżając na pustynię. Wybita częściowo szyba w naszym przedziale okazała się błogosławieństwem, bo mogliśmy sobie zamykać drzwi mając sprawną wentylację. Po raz pierwszy, żeby się ochłodzić, nie wychylaliśmy się przez okno wystawiając się na podmuch powietrza bo na zewnątrz czyhał 45-stopniowy żar z nieba. Pod koniec zaczęły się kontrole milicji (mundurowych i niemundurowych), jednego dnia kontrolowali nas nawet cztery razy i szukali głównie noży i "awtamatow", no i drobnych prezencików.

W Biszkeku złapaliśmy autobus do Narynia, skąd chcieliśmy się dostać przez przełęcz Torugart do Chin. Wiedzieliśmy z różnych źródeł, że najprawdopodobniej nas nie przepuszczą, ale raz się żyje! W autobusie rozmawialiśmy z miejscowymi pasażerami. Dziwili się, że tak dobrze mówimy po rosyjsku. Jeden dziadek chwalił się że w czasie II wojny światowej dojechał do Polski na koniu i pytał się, czy Polska to dalej kraj rolniczy. W Naryniu wynajęliśmy pokój w obskurnym hotelu gdzie turyści chyba bywają bardzo rzadko bo oglądali nasze paszporty z wielką ciekawością. Naryń to niewielka dziura z trolejbusami, Nyskami jeżdżącymi jako taksówki i sokami Fortuny w paru sklepikach (to nas zdziwiło). Tu czekaliśmy dwa dni na autobus do Kaszgaru, który miał być na pewno, ale w końcu pojechaliśmy do granicy starym moskwiczem. W drodze towarzyszył nam tylko bezkresny step, a w pewnym miejscu na tym bezdrożu złapaliśmy gumę, co nas bardzo zaniepokoiło bo ruch na tej trasie o długości ok.180 km nie był duży...

Słyszeliśmy, że przejście graniczne na przełęczy Torugart było tylko otwarte dla zorganizowanych przez agencje turystyczne grup, ale słyszeliśmy też, że pojedynczym osobom lub niewielkim grupom niezorganizowanym udawało się przejść. Jak to mówią, jest ryzyko jest zabawa... chińscy pogranicznicy okazali się bezwzględni. Młodzi funkcjonariusze przepuściliby nas ale jakiś naczelnik siedzący w budynku nie zgadzał się i nam "nada wiernutsa". Zawrócili nas tak jak inną trójkę Polaków - Marcina, Patrycję i Tomka, z którymi się poznaliśmy i podróżowaliśmy dalej do Pakistanu. Zawrócili też jednego Anglika, Johna, który przejechał z nami z Biszkeku aż do Pakistanu. Aby się wkomponować w miejscowych nałożył sobie nawet charakterystyczną czapkę kirgiską, ale i to nie pomogło. Po jedną grupę Amerykanów nie wyjechał autokar z chińskiej strony i ich zawrócili także, ale oni musieli mieć wizę wjazdową do Kirgizstanu. Kiedy pytali się co robić, rosyjski celnik (granice WNP) powiedział im, aby nocowali na pasie ziemi niczyjej w autobusie... ale w takich okolicznościach wszystko da się załatwić za "dolki". Wróciliśmy gruzawikiem (stary ził z budą) do Narynia, a stamtąd do Biszkeku. Ta nieudana przeprawa kosztowała nas po 50 dolarów od łebka. W Biszkeku, gdzie dołączył do nas John, po odpoczynku wyruszyliśmy autobusem do Ałma-Aty. Stamtąd autobusem do Żarkentu (dawniej Panfiłow), który oczywiście po drodze zatarł się i musieliśmy dopakować się do następnego autobusu kursowego (siedziałem w przejściu na desce). Na postoju można zjeść smaczne posiłki serwowane w knajpkach np. "mantę" (rodzaj pierożków) i oczywiście lepioszki. Następnego dnia wyruszyliśmy do Chin przez przejście graniczne w Korgos. Autobus się spóźnił bo kierowcy urwało się mocowanie na przemyt pod podwoziem. Chińczycy przetrzepali nas nieźle. Pytali się kto jest na zdjęciach w gazecie Kurier Lubelski, w którą owinięte były butle z gazem u Tomka w plecaku. Przesłuchiwali też nasze taśmy magnetofonowe. Co nas trochę zdziwiło, w Chinach czekało na nas w knajpkach główne danie - kluski z warzywami (chowmain), a spodziewaliśmy się ryżu. Krajobrazy były wręcz paskudne, cały czas wzdłuż drogi ciągnęły się obskurne domy z gliny. Pod wieczór dojechaliśmy do Yining.

Chiny - Pakistan

W Yining dopiero zaczęły się schody. Recepcjonistka w hotelu rozmawiała tylko po chińsku. Znaleźliśmy jakąś młodą dziewczynę, która mówiła trochę po rosyjsku. Nie mogliśmy się też dowiedzieć gdzie jest dworzec i kiedy odjeżdża autobus do Kaszgaru. Na duchu podnosiło nas tylko piwo, tanie i dobre, cienkusz, ale za to zawsze podawane z lodówek. Wieczorem zwiedziliśmy centrum miasta, bardzo fajnie wyglądają knajpki w postaci szwedzkich stołów na chodnikach z bardzo egzotycznymi daniami np. kurzymi łapkami. W Chinach mogliśmy cały czas objadać się tanimi owocami - arbuzami, melonami itp.

Autobus do Kaszgaru był rano następnego dnia i była to nasza największa wyprawa autobusowa. Jechaliśmy 46 godzin z jednym kierowcą przez urocze góry Tien-szan i pustynię Takla-Makan (w jęzku Ujgur "Pustynia bez powrotu"), gdzie oczywiście złapaliśmy gumę w środku dnia w palącym słońcu. Do Kaszgaru (Kashi) dojechaliśmy rano i wynajęliśmy wieloosobowy pokój (dormitory). Nasza ośmioosobowa paczka zgrała się już dosyć dobrze. Ciekawe jest to, że Marcin rozmawiał z Johnem po... niemiecku. Dzień poświęciliśmy na zwiedzanie Kaszgaru. Jest to duże miasto w regionie autonomicznym Xinjiang. Ma ono swój urok wielkiego targowiska, gdyż co niedziela odbywa się wielki targ. Oczywiście można się targować co jest nawet zalecane, aby nie przepłacić. Wieczorem zrobiliśmy sobie małą imprezkę piwną w John’s Cafe z poznaną grupą studentów chińskich (interesowały nas głównie studentki). Na tematy polityczne rozmowa nie układała się zbytnio...

Mieliśmy tylko krótką, 7-dniową wizę tranzytową więc pojechaliśmy następnego dnia do Pakistanu normalnym, ciasnym (5 rzędów siedzeń w poprzek) chińskim autobusem do Soust z noclegiem w Tashkurghanie. Tak zaczęła się nasza 1300-kilometrowa przejażdżka po Karakorum Highway (KKH) z Kaszgaru do Islamabadu. W drodze do Tashkurghanu zacząłem czuć się źle i odczuwać coraz silniejsze bóle brzucha. Kiedy koledzy na noclegu poszli zwiedzać ruiny, ja umierałem w pokoju. Do tej pory nie wiedziałem co to jest prawdziwe zatrucie... wymioty i biegunka na zmianę w ciągu krótkiego czasu doprowadziły mnie do agonii, a koledzy patrzyli się z trwogą widząc moją zieloną twarz. Zwymiotowałem nawet tabletki. Przeleżałem tak do rana i cały następnym dzień jechałem na mineralce z gastrolitem czy czymś takim. Jak się potem okazało od tego momentu biegunka była nader częstą przypadłością towarzyszącą nam w drodze.

Wjechaliśmy we wschodnią część Pamiru, minęliśmy piękne jeziora m.in. Kara-Kuł i przejechaliśmy przez przełęcz Khunjerab (4730 m n.p.m.). W około były tylko piękne góry i dolina rwącej, górskiej rzeki. Każdy z nas chciał siedzieć przy oknie i musieliśmy się zmieniać. Góry te są bardzo suche i nic dziwnego, że Karakorum nazywają "najwyższą pustynią na świecie". W Soust nasza paczka rozdzieliła się. Marcin, Patrycja i Tomek oraz John pojechali do Gilgit, a my zaczęliśmy naszą przygodę z górami. Marcin, Patrycja i Tomek jechali wprost do Indii, a John wybierał się najpierw do Chitralu.

Pakistan 

Zjeżdżając w dół KKH od Soust do Gilgit wychodziliśmy na trasy trekkingowe. W Passu, małej wiosce na KKH, zaczęliśmy naszą aklimatyzację do wysokości. Zrobiliśmy parogodzinną wycieczkę na kilkusetmetrowe wiszące mosty na Hunzie (robią naprawdę spore wrażenie), potem jednodniowy trekking na lodowiec Passu skąd rozciągały się wspaniałe widoki. Na początku doznaliśmy pewnego zauroczenia, z czasem przyzwyczailiśmy się do tych widoków, co oczywiście nie wykluczało ciągłe ich podziwianie. W hoteliku pokazaliśmy jego właścicielowi, że jego hotel jest pozytywnie opisany w polskim przewodniku. Bardzo się ucieszył i powiedział, że chętnie napiłby się wódki, ale mieliśmy tylko spirytus... kategorycznie odmówił! ("It kills!"). Z Passu przenieśliśmy się do Karimabadu, uroczej miejscowości, pięknie położonej w górach z widokami na okoliczne siedmiotysięczniki. Tu najedliśmy się moreli, odpoczęli i zwiedzili fort Altit, położony na krawędzi urwiska rzeki Hunza. Podobno nigdy nie został zdobyty w dawnych czasach. Drugi fort Baltit jest ładniejszy, ale z 10-krotnie większą opłatą za wstęp. Z Karimabadu wyruszyliśmy na trekking do bazy pod Rakaposhi (7788 m n.p.m.) z miejscowości Minapin. Nie udało się nam złapać autobusu wieczorem do Minapin i ciężarówką dojechaliśmy do Aliabadu, gdzie przenocowaliśmy na polu namiotowym. Jego standard jest lepszy od wielu naszych przybytków. 

Rano z Aliabadu, czekając obok drogi przy której rosła bujnie marycha, złapaliśmy minibusa i na dachu dojechaliśmy do Minapin. Tu bardzo miły właściciel hotelu przyjął na przechowanie część naszych bagaży i pokazał nam mapę jak dotrzeć do bazy. Po przepakowaniu i odrysowaniu mapy ruszyliśmy w góry. Planowaliśmy tą wycieczkę na dwa dni (wejście i zejście), ale urzeczeni widokami przedłużyliśmy ją na trzy dni. Z aklimatyzacją szło nam dobrze więc byliśmy zadowoleni. Tutaj sprawdziły się nasze (moje i Wojtka) śpiwory Alpinusa Scout. My spaliśmy w Marabucie w slipkach, a Grzesiek i Tomek w polskim namiocie bez tropiku w 1-kilogramowych "ścierkach". Rano budzimy się wyspani, a chłopaki klną na czym świat stoi, że prawie zamarzli, nie mogli spać mimo, że wleźli do śpiworów w polarach, goretexach, czapkach i rękawiczkach. Jednak dobry śpiwór to podstawa... Z Minapin pojechaliśmy do Gilgit, skąd po odpoczynku wyruszyliśmy do Skardu. Droga i jazda kierowców na niej mroziła krew w żyłach, była bardzo ekscytująca. Jest to droga wykuta w skale, w ścianie doliny rzeki Indus. Poza tym zaczęły się tu gęściej policyjne punkty kontrolne, gdzie trzeba było się za każdym razem wpisywać do przeróżnych zeszytów. Jedyną zaletą ich było to, że nauczyłem się na pamięć numeru swojego paszportu.

W Skardu przenocowaliśmy w miłym hoteliku, gdzie spotkaliśmy wielu ciekawych ludzi: Kanadyjczyka, Amerykana z Hawajów, Anglika, Francuza i amerykańską Koreankę (którą w Karachi stróż kościoła katolickiego chciał zgwałcić w tymże przybytku) i oczywiście Japończycy... W miasteczku robiła się świąteczna atmosfera bo zbliżało się 50-lecie Pakistanu. Po wieczornych rozmowach z właścicielem hotelu i jego gośćmi, z którymi spaliśmy na podłodze zdecydowaliśmy przy naszych ograniczeniach czasowych wyruszyć na trekking na przełęcz Burji (Burji La). Mogliśmy z niej zobaczyć przy dobrej pogodzie z odległości ok. 60 km K2 i Gasherbrumy. Ale niestety nastąpiło załamanie pogody, co na tych wysokościach i kierowaniu się przewodnikiem Lonely Planet oraz brakiem perspektywy ujrzenia oczekiwanego widoku zmusiło nas do powrotu. 

Noc przespaliśmy w pasterskiej chacie, bo nie mogliśmy rozbić namiotu ze względu na straszny wiatr i ekspozycję terenu. Rano okazało się, że w chacie spaliśmy my, krowy i kozy (o tym wiedzieliśmy) oraz ... pchły. Walczyliśmy, z dobrym skutkiem, z nimi przez dwa dni. W hotelu właściciel śmiał się, że jak przyjeżdżają Polacy to zawsze musi się załamać pogoda, a zawsze "the weather is killer" (rok temu byli nasi znajomi i było tak samo). Ze Skardu wróciliśmy do Gilgit na 50-lecie Pakistanu. Już w drodze poczuliśmy, że jest święto narodowe - w jakiejś wiosce manifestacja zablokowała drogę na 2,5 godziny. W hotelu właściciele przygotowali uroczystą kolację, a na mieście jeździły w kółko samochody zapchane wykrzykującymi mężczyznami z flagami narodowymi. Tu odpoczęliśmy i zdecydowaliśmy się na trekking pod północną ścianę Nangę Parbat.

Masyw Nanga Parbat ("Naga Góra", zwana też Diamir, "góra morderca" - 8125 m n.p.m. - IX najwyższy szczyt Ziemi) to zachodni koniec pasma Himalajów. Przyłączył się do nas miły Niemiec - Thomas. Dojechaliśmy do Raikhot Brigde, skąd wzięliśmy jeepa do Tato za 800 rupii pakistańskich(!!!) w obie strony, ale na pięciu wyszło nie tak źle w porównaniu z perspektywą 5 godzin wędrówki (15 km) w skwarze bez wody. Z Tato doszliśmy do Fairly Meadows, gdzie przenocowaliśmy. "Baśniowa Polana" jest położonym na 3306 m n.p.m. pięknym kempingiem z jęzorem lodowca Raikhot spływającym w dole i widokiem na masyw Nanga Parbat. Z Fairly Meadows poszliśmy do obozu bazowego pod Nangę po drodze przechodząc przez lodowiec. Byliśmy sami w bazie, a wieczór spędzony przy imponującym wschodzie księżyca uważam za najbardziej ekscytujący spośród wszystkich na tym wyjeździe. Tu dopiero poczułem ogrom tych gór. Klimat jest tu ostry, gdy świeci słońce jest ok. 40 stopni C, a gdy teren schowa się w cieniu temperatura spada do 10 stopni. Z krótkich spodenek trzeba się przebrać w polary, rękawiczki i czapki.

Następnego dnia rano weszliśmy jeszcze do high campu na ok. 4500 m n.p.m. aby nasycić się imponującymi widokami. Z tej strony teren opada od szczytu do rzeki Indus (Raikhot Brige) ok. 7000 m w dół. Zrobiliśmy sesję zdjęciową i wróciliśmy do Fairly Meadows. Po drodze Wojtek i Grzesiek przeżyli chwile trwogi, gdy zgubili drogę przy przechodzeniu przez lodowiec. Musieli nadłożyć sporo drogi i przyszli po Tomku i mnie 2 godziny później. Wieczorem Tomek grał jeszcze w siatkówkę z ludźmi z kempingu i tubylcy dziwili się, że wrócił dzisiaj z high campu i ma siłę jeszcze grać w siatkę na 3300. Thomas nie poszedł z nami do high campu bo odezwały się jego problemy z żołądkiem (leżał 12 dni w szpitalu, część pod kroplówką po zatruciu czy czymś podobnym) i wrócił do Fairly Meadows przed nami. Potem razem wróciliśmy do Tato i jeepem do Raikhot Bridge. Tutaj okazało się, że menadżer (zna po prostu angielski) grupy kierowców jeepów znowu chce od nas 800 rupii - no to już była przesada. Na szczęście był wtedy obok kierowca, który nas zawiózł do Tato i powiedzieliśmy, że jemu daliśmy kasę po wjeździe na górę. Okazało się, że powinniśmy zapłacić przy powrocie, a naszą kasę kierowca wziął do kieszeni i nic nie powiedział menadżerowi. Sprawa się wyjaśniła i menadżer nas przeprosił. Tu się rozstaliśmy (nie na zawsze, bo spotkaliśmy go później w Delhi) z Thomasem, on wrócił do Gilgit, my pojechaliśmy do Rawalpindi minibusem. 

Z Rawalpindi pojechaliśmy do Islamabadu, gdzie obejrzeliśmy to nieciekawe miasto i złożyliśmy wizytę w naszej ambasadzie. Tu chcieliśmy załatwić powrotną wizę przez Pakistan, ale chcieli dać nam miesięczną więc zrezygnowaliśmy licząc na załatwienie sprawy w Delhi. Z Islamabadu wróciliśmy do Rawalpindi, gdzie spędziliśmy trochę czasu na zwiedzaniu i zakupach. Jest to duże miasto, ale bez większych atrakcji do zwiedzania. Z Pindi (skrót od Rawalpindi) pojechaliśmy pociągiem do Lahore. Tutaj do zwiedzania jest parę fajnych miejsc m.in. Old City z Fort Lahore, Meczet Badshahi, Minaret-i-Pakistan (wieża widokowa) i Lahore Museum. Po odpoczynku w Lahore wyruszyliśmy na "podbój Indii". 

Indie: Kaszmir

W drodze do Indii na przejściu drogowym Wagah-Attari, o ile przejście przez odprawę pakistańską było sprawne to przebrnięcie przez odprawę indyjską było straszne - długie czekanie i szczegółowa kontrola w poszukiwaniu rupii indyjskich, których nie można wwozić i wywozić z Indii. Już po stronie indyjskiej od razu zaoferowano nam piwo, którego nie piliśmy od Chin, po 60 rupii (gdy w New Delhi można było je kupić po 24 rupii indyjskich).

Potem przeszliśmy z przejścia do wsi Attari, skąd jechał autobus do Armitsar, głównego miasta Sikhów. Tam ulokowaliśmy się w Złotej Świątyni, gdzie spotkaliśmy grupę Polaków z Wrocławia, którzy właśnie wracali do Polski. W pewnym momencie mnie i Wojtka po prostu zatkało, kiedy do naszego pomieszczenia, pilnowanego przez strażników, w domu pielgrzyma weszła nasza nauczycielka angielskiego z politechniki - Monika, która wracała także do Polski. Obejrzeliśmy imponującą świątynię, wieczorem o 22.00 oglądaliśmy przenoszenie świętej księgi Granth Sahib z sanktuarium Hari Mandir do budynku parlamentu sikhijskiego Akal Takhat. Dostaliśmy sporo informacji od rodaków z którymi się mijaliśmy. Wracali do Polski ok. 10-osobową grupą (to prawie wycieczka!!!). Z Armitsar postanowiliśmy jechać do Kaszmiru. Autobusem dojechaliśmy do Jammu (raczej nic ciekawego oprócz dworca autobusowego), a z Jammu do Srinagaru autobusem w którym poznaliśmy czeskiego trampa - Milana. Docelowo jechał lądem do Bangkoku, skąd miał samolot do Pragi. Połączyliśmy się z nim aż do Kargil.

W Srinagarze wynajęliśmy tanio wspaniały pływający dom (houseboat) "Jamaica" na jeziorze Dal, którego właściciele byli bardzo mili dopóki nie przyjechał z Australii ich syn. Był zwykłym dusigroszem i zaczął nam obcinać posiłki, ale to tylko bawiło nas coraz bardziej. Jeden dzień spędziliśmy na łodzi, bo ostro padało. W tym czasie najeżdżali nas handlarze na łodziach - sprzedawali srebro, wyroby z masy papierowej, wyroby skórzane, czapki i inne rzeczy. Najfajniejsze jest targowanie się z nimi - ja za pudełko i komplet podstawek do herbaty z masy papierowej z 990 rupii doszedłem do 210 rupii, zaczynając od 150 rupii. Oczywiście wszystko odbywało się przy wybornej kaszmirskiej herbacie nazywanej "kawa" (zielona herbata z dodatkiem cynamonu, zielonego kardamonu i goździków). Handlarze dopadali nas na jeziorze cały czas, gdy poruszaliśmy się szikarami (wodne taksówki). Jeden dzień zwiedzaliśmy Srinagar. Oprócz okolic jeziora Dal nic ciekawego, w mieście mnóstwo wojska (podobno na 6 mln Kaszmirczyków przypada 600 tys. żołnierzy indyjskich), patrole i zamaskowane bunkry.

W Old City poruszanie się po zmroku jest podobno niezbyt bezpieczne (po prostu możesz zniknąć). W tym okresie wojsko przystąpiło do ofensywy i wypchnęło mudżahedinów daleko w góry. Ogólnie ostatnie parę lat było dla mieszkańców Kaszmiru bardziej spokojne i tłustsze bo turyści zaczęli chętniej odwiedzać te tereny. Następny dzień spędziliśmy na wycieczce po jeziorze Dal na wynajętej szikarze "deluxe". Okolice jeziora są piękne, jezioro porośnięte kwiatami lotosu jest otoczone wspaniałymi górami, a ogrody nad jeziorem (Mughal Gardens) świadczą o wspaniałej przeszłości tych stron. Kaszmir jest sławny ze swojego łagodnego klimatu. Poza tym miałem możliwość zaobserwowania działania tutejszej policji. Koło meczetu nad jeziorem osobiście widziałem awanturę, w której policjanci (wojskowi?) spałowali, nie wiem za co, jednego tubylca łamiąc na min pałki na oczach wielkiego tłumu ludzi odwiedzających meczet. Zwiedziliśmy także Mughal City - miasto na wodzie. Wieczorem Tomek i Milan zasmakowali tutejszego haszyszu, który uchodzi za jeden z najlepszych.

Ze Srinagaru wyruszyliśmy do Kargil, ale etapami bo bezpośrednie autobusy nie jeździły ze względu na uszkodzenie drogi niedawnymi opadami. Dotarliśmy do Sonamarg, gdzie dostaliśmy nocleg za 17 rupii(!!). Spędziliśmy miły wieczór przy herbacie, haszyszu (Tomek już zrezygnował) i grze Grześka na gitarze z gospodarzem hotelu, Milanem i Amerykaninem, z którym przyjechaliśmy do Sonamargu ze wsi Gund, gdzie dojechał autobus. Z Gund dojechaliśmy w pudle na kabinie ciężarówki w 10 osób z bagażem(!!!) w czasie deszczu. Po kolacji zaczęliśmy dyskutować na różne tematy, gospodarz opowiadał nam o możliwościach trekkingów w okolicy i Ladakhu, a ja z Wojtkiem reperowaliśmy namiot. W między czasie po zmroku wpadł do hotelu jakiś Koreańczyk z obłędem w oczach, zmęczony jakby przeszedł całe Himalaje. Od razu poszedł spać. Po pewnym czasie, ok. 22.00, gdy się rozgadaliśmy i było wesoło, nagle pojawił się na schodach Koreańczyk, zaszwargotał coś po swojemu, ale nas to tylko rozbawiło, więc stwierdził stanowczo: "You! Don’t play!". Chyba było to skierowane do Grześka grającego na gitarze. Jego prośba spowodowała, że wszyscy razem z gospodarzem wyśmialiśmy go. Z resztą i tak poszliśmy niedługo spać.

Z Sonamargu poszliśmy do check pointu, aby złapać autobus do Kargil, gdy będzie zbierany konwój przed przejazdem przez przełęcz Zoji La (3529 m n.p.m.), za którą zaczyna się już Ladakh. Wieczorem dojechaliśmy do Kargil, najdalej wysuniętego miasteczka muzułmańskiego. Tutaj dowiedzieliśmy się, że droga Leh - Manali jest prawdopodobnie zamknięta (ile już czasu, na jak długo i czy rzeczywiście zamknięta nie mogliśmy się dowiedzieć). U Tomka pojawiły się w tym czasie poważne problemy z uszami, które wyglądały coraz poważniej. W tych okolicznościach, przy braku czasu, niepewnej dalszej drodze i problemach zdrowotnych Tomka postanowiliśmy zawrócić (o dziwo sam Tomek chciał jechać dalej, ale demokracja wygrała - przegrał 3:1). Z powrotem nie załapaliśmy się na bezpośredni autobus Kargil - Srinagar który już jeździł, więc drogę przebyliśmy w dwóch etapach: Kargil - Sonamarg (kierowca wziął nas na dokładkę, ale tylko do Sonamarg bo bał się dalej kontroli na punktach kontrolnych) i Sonamarg - Srinagar.

W Srinagarze przenocowaliśmy jedną noc na obleśnym, ale tanim housebocie, bo wszystkie hotele są pozajmowane przez żołnierzy. Tomek aż nie chciał tam jeść i poszedł wieczorem, żeby coś kupić w sklepie, ale wszystko było już zamknięte. Wracając po ciemku, oczywiście bez latarki, przy nabrzeżu zapytał się jednego tubylca o drogę do łódki, bo było tak ciemno. On pokazał mu niby przejście między dwoma wychodkami... Siedząc i jedząc ryż z warzywami na łodzi przyszedł do nas właściciel i powiedział, że nasz kolega prosi, aby ktoś wyszedł do niego na zewnątrz. Okazało się, że Tomek między dwoma kiblami trafił na zwykły dół z gnojówą z kibelków. Zanurzył się po pas w gównach w swych Borealach, których najbardziej żałował. Resztę czasu spędził na myciu się, praniu części ubrań (bo część wyrzucił od razu) i przeklinaniu (trzeba było posłuchać...). My najedzeni śmialiśmy się z niego, bo był głodny i jeszcze unurzał się w gównie. 

Rano okazało się, że droga Srinagar - Jammu jest zamknięta(!!!) i trzeba jechać odcinkami. W autobusie Srinagar - Banihal poznaliśmy grupę Czechów - jednego chłopaka i parę dziewczyn, którzy wracali z Leh po dłuższym pobycie. Po wysadzeniu zawału drogi wojsko przepuściło ludzi do autobusów stojących po drugiej stronie. Z Banihal wsiedliśmy do autobusu do Jammu, który za Udhampurem siadł zupełnie (wcześniej z powodu awarii wlókł się jakieś 40 km/h). Po 22 w nocy musieliśmy łapać jakiś transport w ciemnej wiosce. Na szczęście przyjechał kursowy autobus do którego załadowaliśmy się na stojąco bo był potwornie zapchany. Po północy byliśmy w Jammu na dworcu autobusowym skąd jedną motorykszą (4 osoby + plecaki) dojechaliśmy na dworzec kolejowy. Tutaj zastaliśmy dziwny widok - tłumy ludzi śpiących wprost na ulicy obok dworca, do których dołączyliśmy i my. Za to w pociągu do Delhi jechaliśmy bardzo wygodnie, a w dodatku nikt nie sprawdzał naszych biletów.

Indie: Delhi, Agra

W New Delhi znaleźliśmy pokój w miłym hotelu Hare Kriszna na ulicy Main Bazar na Pahargańdźu. W hotelach normalnym widokiem są malutkie jaszczurki "wiszące" na ścianach obok lamp, polujące na uciążliwe owady. Pierwszego dnia w Delhi musieliśmy doprowadzić się do porządku. Wymieniliśmy trochę czeków i gotówki, zorientowaliśmy się jak załatwić wizę powrotną przez Pakistan i zwiedzaliśmy Delhi w okolicach Connaught Place na własną rękę. Byliśmy na ulicy Janapath, gdzie jest mnóstwo sklepów. Tam drobiazgi, które mogliśmy kupić w Kaszmirze, były o wiele droższe, ale także miały lepszy gatunek (jak I i II klasa jakości). Zamówiliśmy na następny dzień jednodniową wycieczkę po Delhi w biurze turystycznym. Na mieście spotkaliśmy Polaka - Ziemowita, oczywiście z Lublina, który był z kolegą z Niemiec. Poznał nas bo Wojtek miał koszulkę z herbem Lublina(!!!). Od niego dowiedzieliśmy się o wypadku księżniczki Diany i śmierci Matki Teresy (a byliśmy w Indiach!).

Następnego dnia pojechaliśmy na wycieczkę po Delhi. Z początku tak nas pokierowano, że myśleliśmy, że zrobili nas w konia, ale ostatecznie wszystko wyszło dobrze. Byli tam sami hindusi. Zapewniano nas, że będzie anglojęzyczny przewodnik i był taki, ale mówił tak szybko przeplatając językiem hinduskim, że mało co rozumieliśmy. Zwiedziliśmy świątynie Shri Lakshmi Narajana, okolice głównej ulicy Rajpath i Bramę Indii, Muzeum Pamięci Indiri Ghandi, Muzeum Neru, Indian Cottage Industries (coś jak nasza Cepelia), Qubt Minar (Kutab Minar), Świątynię Bahajską (Bahai Temple - dla różnowierców, w której mogą się modlić ludzie wszystkich wyznań) w kształcie kwiatu lotosu, grób Ghandiego i Red Fort (Lal Kila). Ogólnie było fajnie i wyszło tanio bo tylko 125 rupii na osobę. Wieczorem kupiliśmy bilety na pociąg do Agry.

Następnego dnia pojechaliśmy Taj Expressem do Agry. Tam spędzanie dnia zaczęliśmy od Taj Mahal - symbolu Indii (wspaniała i imponująca budowla, trzeba mieć okulary przeciwsłoneczne bo biały marmur strasznie odbija światło). Potem poszliśmy do Fortu Agra, nie pojechaliśmy bo wszyscy ryksiarze chcieli nas najpierw obwieźć po sklepach, co nas nie interesowało. Ciągłe odmawianie różnej maści sprzedawcom i naganiaczom może w końcu zmęczyć... Fort Agra był największy z wszystkich, które widzieliśmy i nawet ładny jak na fort (pod koniec już nie chciało nam się zwiedzać meczetów i fortów bo nie ma w nich nic szczególnego). Tu znajdował się kiedyś słynny Pawi Tron. Z fortu widać pięknie Taj Mahal nad rzeką Jamuna. Potem powłóczyliśmy się po straganach i wieczorem byliśmy w Delhi.

Następnego dnia, w poniedziałek złożyliśmy formularze wizowe w ambasadzie pakistańskiej na 3-dniowe wizy tranzytowe za 650 rupii/osobę (+ 810 rupii/4 osoby za list polecający od naszej ambasady (!!!)). Wyszło nie wiele mniej niż wiza jednomiesięczna, którą mogliśmy dostać w Islamabadzie. Potem zrobiliśmy zakupy przed powrotem w okolicy Chandni Chowk (Plac Księżycowy), a wieczorem kolacyjkę przy piwie. Tego dnia spotkaliśmy Thomasa, z którym byliśmy pod Nangą Parbat i Australijczyka, którego także spotkaliśmy w Gilgit w Madina Hotel. W ostatni dzień w Delhi ja z Wojtkiem odbierałem wizy i załatwiałem rezerwację na pociąg do Armitsaru (niestety już na godzinę 19.35 tego samego dnia), a Grzesiek z Tomkiem poszli do ZOO (cieszyli się z tego, bo przejechali się na słoniu za 5 rupii). Tak zakończył się nasz krótki pobyt w Delhi.

W Armitsarze złapaliśmy od razu autobus do wsi Attari. Na miejscu chcieliśmy zdjąć bagaż z dachu autobusu. Ja, Grzesiek i Tomek weszliśmy na dach autobusu aby wziąć plecaki, a Wojtek został na dole. W tym momencie autobus ruszył do przejścia bo kierowca wiózł tam jakiś stół na dachu. My dojechaliśmy do przejścia za darmo, a Wojtek wydał jeszcze 5 rupii za motorykszę. Zależało nam na czasie, bo chcieliśmy zdążyć na pociąg z Lahore do Quetty o 13.45. Odprawa po stronie indyjskiej wlokła się niemiłosiernie, a po stronie pakistańskiej szybko sprzedaliśmy przemycone rupie indyjskie i skokami Wagah-Jalimpur, Jalimpur-Lahore dotarliśmy na dworzec kolejowy. Po cofnięciu czasu o 0,5 h zdążyliśmy na pociąg.

Pakistan - Iran - Turcja - Bułgaria - Rumunia - Ukraina - Polska 


O pociągu Lahore-Quetta chyba nie można napisać nic pozytywnego: totalny brud, ścisk i wysoka temperatura (we wrześniu już trochę ustępująca). W pociągu poznaliśmy dwóch miłych Pakistańczyków, który nas poinstruowali, gdzie kupić bilety na autobus do Taftanu w Quetcie i jak dotrzeć na odpowiedni dworzec w Teheranie. Wieczorem po przyjeździe do Quetty kupiliśmy bilety na autobus następnego dnia i przenocowaliśmy w Azad Muslim Hotel. Tu spotkaliśmy Serba jadącego do Afganistanu (mało mu było wojny...). Na przejściu w Taftanie (po stronie irańskiej Mirjaveh) byliśmy rano. Okazało się, że mój plecak został usmarowany olejem roślinnym, który wyciekał jakiemuś bambusowi. Gdyby wiedział jak na niego kląłem to by się tak nie uśmiechał... bo co mogłem zrobić. Pod koniec podróży coraz bardziej ogarniało nas zmęczenie. Pakistańczycy wbili nam pieczątki bez problemu, chociaż na przejściu byliśmy już czwartego dnia po wjeździe do Pakistanu i nie sprawdzali nam bagażu, bo jak powiedział jeden celnik "Pakistan is free country".

W Taftanie piłem najohydniejszą coca-colę w moim życiu (może to nie była coca-cola?). Szybko też załatwili nas Irańczycy. Jechał z nami Martin, miły Czech, którego spotkaliśmy w autobusie do Taftanu. Po stronie irańskiej złapaliśmy szybko pickupa do Zahedanu. W drodze doznaliśmy szoku - ta szosa, wręcz autostrada, coś pięknego! Dokonaliśmy skoku w XX wiek. W Zahedanie czekaliśmy prawie cały dzień na autobus do Teheranu. Najpierw czekaliśmy na autobus, który jak się okazało miał nie pojechać, a w biurze nie chcieli nam oddać pieniędzy za kupione bilety - mało nie pobiłem gościa za kontuarem - tyle czekania na nic, a potem trudniej było znaleźć wolne miejsca. Tu szybko nauczyłem się podstawowych wielkości waluty irańskiej w mowie i piśmie. Interesujące jest to, że w Iranie za 1$ można kupić 8-9 pseudo-koli!!!. Autobus do Teheranu był bardzo wygodny, wręcz luksusowy po chińskich, pakistańskich i indyjskich. Przed wsiadaniem kierowca sprawdzał wszystkich Irańczyków i ich bagaż, ale nas nie ruszał. Kierowcy rozdzielili miejsca i rozmieścili manele w bagażniku. W czasie drogi autobus był sprawdzany na posterunkach kontrolnych 3-krotnie w nocy i to dokładnie. Trzeba było wysiąść, wziąć bagaże i przejść kawałek. Irańczykom sprawdzali cały bagaż, a nam tylko paszporty, mówiliśmy tylko jedno słowo "Lechistan" i to wystarczyło. Kierowcy nadzorowali sprawny załadunek bagaży i dalej w drogę.

Wieczorem byliśmy w Tehranie. Dotarliśmy na terminal zachodni na Azadi Sq. Kupiliśmy bilety na autobus do Istambułu na następny dzień. W okolicy nie było widać hoteli, a była już noc, postanowiliśmy więc nie szukać hoteli gdzieś dalej tylko przespać się na karimatach gdzieś koło dworca, jak czyniło to wielu Irańczyków. Bagaż zostawiliśmy wcześniej w przechowalni. Dwa razy nas przeganiali, trafiliśmy nawet na dworcowy komisariat, ale mieliśmy bilety na autobus więc wszystko było w porządku (to nas uratowało). Dworzec zamknęli o 22.00, a my znaleźliśmy miejsce obok lokalnego dworca. Rano mimo naszych dyżurów okazało się tylko, że nie ma moich adidasów. Traperki zostawiłem w Islamabadzie, a teraz musiałem wracać do kraju w klapkach do kąpieli, byłem bardzo poirytowany, ale już mi było to obojętne. Autobus z Teheranu do Istambułu jechał 2 dni, na przejściu granicznym Bazargan (Iran) - Giria (Turcja) byliśmy rano, gdzie dosiadł się Marek Siudak, także wracający z Indii.

W Istambule rozłączyliśmy się, Grzesiek i Tomek zostali w Istambule, ja, Wojtek i Marek złapaliśmy pociąg do Bukaresztu. Na początku cały wagon był zapchany handlarzami z Bułgarii, potem było trochę luźniej. Jak na międzynarodowy pociąg pośpieszny miał on bardzo dużo postojów, już w Rumunii jakieś babsko zaczęło palić papierosy (czego razem z Wojtkiem nie znosimy) w przedziale dla niepalących. Gdy nie reagowała na uwagi po prostu wywaliłem jej fajkę za okno. Baba za to zrobiła wielką i komiczną awanturę, ale byłem twardy, jak chcą do Europy niech się uczą. Pociąg miał tylko 6 godzin spóźnienia w Bukareszcie. Tutaj Marek został, a my pojechaliśmy nocnym pociągiem do Suczawy (Suceava) przy granicy z Ukrainą. W Suczawie trafiliśmy na dworzec autobusowy około 5 rano, gdzie dowiedzieliśmy się, że o 4 rano odjechał autobus do Przemyśla. Spotkaliśmy tutaj czwórkę Polaków z Gdańska wracających z Turcji. Razem z nimi pojechaliśmy autobusem do Czerniowiec na Ukrainie. Po drodze jeden z pijanych ukraińskich "studentów" zarzygał autobus, co urozaiciło nam podróż. Kierowca zatrzymał, zmył podłogę wodą i pojechalimy dalej. 

W Czerniowcach okazało się, że nie ma już tego dnia transportu do Przemyśla. Raczej nie mieliśmy ochoty nocować tutaj. Wsiedliśmy więc w nocny pociąg do Lwowa. Trasę tę pokonał w 12h. We Lwowie uciekł nam pociąg do Warszawy i pojechaliśmy na dworzec autobusowy. Tam złapaliśmy autobus do Przemyśla. Tutaj cinkciarzom prawie udała się walutowa przewalanka ze mną, ale dzięki znajomym z Gdańska i Polakom wracającym z Krymu, cinkciarze po szamotaninie ze mną, musieli się wycofać przed sporą brygadą, która stanęła za mną (WIELKIE DZIĘKI CHŁOPAKI!). O godzinie 13 wjechaliśmy do Polski - nareszcie! - chciałem całować asfalt. Czuliśmy się nienaturalnie otoczeni wokoło polską mową. W Przemyślu złapaliśmy pociąg do Lublina, gdzie zamknęła się pętla. Tak zakończyła się nasza tułaczka. Dla mnie najwięcej wrażeń i przygód(?) przyniósł sam powrót. Ale to już historia... trzeba pomyśleć o przyszłości...

słowa kluczowe: termin: 18.07.1997 - 20.09.1997
trasa: Białoruś, Rosja, Kazachstan, Kirgistan, Chiny, Pakistan, Indie, Iran, Turcja

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 1 / 5 (1)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 0 / 5 (0)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 18008 od 18.10.2004

Komentarze

Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone