lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Taszkent  
Mury obronne starożytnego miastaChiwa, Uzbekistanfoto: Małgorzata Maniecka
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

Blinken arrives in China as relations crackle with tension

Searing heat shuts schools for 33 million children

Free beer and taxi rides to woo voters in Indian city

US jails Chinese man who threatened student activist

TikTok vows to fight 'unconstitutional' US ban

The batting blitz turning cricket into baseball

Australian police launch manhunt for Home and Away star

Diabetic Delhi leader finally gets insulin jab in jail

Ten dead after Malaysia navy helicopters collide

Tens of thousands evacuated from massive China floods

'Stay strong,' parents tell Gaza hostage after video

House speaker heckled by Gaza protesters at Columbia

Searching for missing loved ones in Gaza’s mass graves

Tents appear in Gaza as Israel prepares Rafah offensive

Iranian rapper sentenced to death, says lawyer

UN 'horrified' by Gaza hospital mass grave reports

Argentina seeks arrest of Iranian minister over bombing

'We need a miracle' - Israeli and Palestinian economies battered by war

US to send new Ukraine aid right away, Biden says

Restart aid to Palestinian UN agency, EU urges

Miasta Azji

 New Delhi

warto zobaczyć: 23
transport z New Delhi: 2
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Jerozolima

warto zobaczyć: 9
transport z Jerozolima: 3
dobre rady: 12

wybierz
[opinieCount] => 0

 Stambuł

warto zobaczyć: 38
transport z Stambuł: 2
dobre rady: 40

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pekin

warto zobaczyć: 27
transport z Pekin: 5
dobre rady: 60

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pokhara

warto zobaczyć: 9
transport z Pokhara: 1
dobre rady: 9

wybierz
[opinieCount] => 0

 Hua Shan

warto zobaczyć: 8
transport z Hua Shan: 3
dobre rady: 18

wybierz
[opinieCount] => 0

 Katmandu

warto zobaczyć: 14
transport z Katmandu: 3
dobre rady: 21

wybierz
[opinieCount] => 0

 Tajpej

warto zobaczyć: 22
transport z Tajpej: 11
dobre rady: 39

wybierz
[opinieCount] => 0

 Szanghaj

warto zobaczyć: 18
transport z Szanghaj: 1
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Xi'an

warto zobaczyć: 10
transport z Xi'an: 2
dobre rady: 19

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Kirgistan
     kursy walut
     KGS
     PLN
     USD
     EUR
  •  Kirgistan
     wiza i ambasada
    Kirgistan
    ambasada w Polscenie
    wymagana wizanie

Azja Centralna 2004

piątek, 3 gru 2004

Dzień 1
Warszawa – Kijów

Podróż zaczyna się w deszczu. Pada całą noc. Pociągiem sypialnym jadę aż do Kijowa. Postanawiam, że pierwszy odcinek drogi pokonam wygodnie- tak na wszelki wypadek, bo nigdy nie wiadomo, co będzie dalej. Na granicy polsko- ukraińskiej muszę wypełnić jakąś deklarację i opłacić ubezpieczenie w wysokości 20 zł. Niestety nie udaje mi się tego obejść. Większość drogi przesypiam. Za oknem mokro.

Dzień 2
Kijów – Charków

Rano przestawiam zegarek o godzinę do przodu. Konduktor w pociągu jest bardzo sympatyczny, częstuje mnie herbatą i nawet na zawołanie otwiera toalety. Przeglądam notatki i rozmawiam z pozostałymi pasażerami. Za oknem rozciągają się zielone krajobrazy- Ukraina. Niestety cała skąpana w strugach deszczu. Dopiero około 13-ej wychodzi słońce i świat robi się weselszy. 

Na dworcu w Kijowie jest chyba z 50 kas i przy każdej długaśna kolejki. O podejściu nawet nie ma mowy. Ktoś radzi mi, żebym przeszła do kas międzynarodowych. Próbuję nawet dostać się do wcześniejszego pociągu bez biletu, ale niestety nie udaje mi się. Wracam więc na swoje miejsce i z pokorą czekam na swoją kolej. Swoje muszę odstać zanim dostaję bilet Zasięgnięcie informacji w okienku kosztuje 2-3 Hr (cena jednej informacji). Dworzec jest bardzo duży, a jego górna cześć przypomina mi lotnisko. Widać, że organizacja jest super. Wrzucam plecak do szafki w przechowalni (4 Hr) i udaję się metrem do centrum. To tylko 3 stacje. Otacza mnie mnóstwo ludzi. Zauważam tendencje podobną do naszej polskiej- dużo młodych chodzi z piwem w ręku. Jest gorąco- 26oC. Po 3 godzinach wracam na dworzec i odwiedzam kafejkę internetową (1h-4 Hr). Spędzam w niej tylko pół godziny, zapłacić muszę jednak za pełną godzinę. Wymieniam forsę w dworcowym kantorze. W pociągu płacę dodatkowo za pościel – 8 Hr. Przydzielono mi łóżko na samej górze- duszno tam jak cholera, a jeszcze do tego brak drabinki do wchodzenia. Towarzystwo w przedziale wyjątkowo mało rozmowne. Nie pozostaje mi nic innego jak wgramolić się na górę i czytać do aż zaśnięcia.

Dzień 3
Charkow- Biłgorad-Woroneż

Wczesnym rankiem przyjeżdżam do Charkowa. Dworzec jest imponujący, duży. Udaję się na poszukiwania kasy międzynarodowej, ale już widzę że będzie to problem, bo każdy udziela odmiennych informacji na temat jego położenia. Jednym słowem jestem odsyłana od Iwana do Pogana. W końcu jednak udaje mi się dowiedzieć, że jest pociąg do Tupolewa który odjeżdża dopiero o 14-ej. Zauważam natryski i za 5 Hr funduję sobie kąpiel. Od razu mi lepiej - niestety przy tych temperaturach miłe uczucie czystości trwa co najwyżej 10 minut - dopóki się człowiek cały potem nie zaleje. 

Po wyjściu spod prysznica, spotykam bagażowego i okazuje się, że za 3 minuty jest pociąg elektryczny do Biłgoradu (Rosja). W biegu kupuję bilet i lecę na peron. Tłum niesamowity. 

Przez okno zajmuję sobie miejsce w pociągu, ale muszę się jeszcze do niego dostać. Pozornie wydaje się to proste, ale z plecakiem już takie nie jest. Boje się urwać szelki. W końcu wsiadam, a podróżować będę w towarzystwie szalenie miłej rodziny, która to zresztą zajęła mi miejsce. Nie mam gdzie położyć plecaka, robię więc małe przetasowanie na półce. Nikt mi w tym nie pomaga, ale wszyscy obserwują, czy dam sobie radę. 

Ludzie wokoło są bardzo sympatyczni. Rozmawiają ze mną i doradzają jak mam jechać dalej. W tą i z powrotem przechodzą kobiety roznoszące orzeszki, piwo, oranżadę itd. Ktoś włącza muzykę i atmosfera w pociągu robi się wesoła. Moje klimaty. Za oknem widoki jak u nas sprzed 50 lat. Na granicy ukraińsko-rosyjskiej (Kozacza Łopań i Naumatka) 40-minutowy postój. Kontrole graniczne odbywają się szybko i sprawnie i na szczęście nikt nie interesuje się moim bagażem. Wypełniam deklarację celną- nie wpisuję ilości przewożonej gotówki. Muszę też upomnieć się o stempel w paszporcie. Większość z podróżnych to ludzie jadący na handel. Przewożą głównie papier toaletowy, herbatę, cukierki i serwetki. Pociąg ma opóźnienie i około 11.30 czasu miejscowego dojeżdżamy do Biłgoradu. Przestawiam zegarek o godzinę do przodu. Na dworcu dowiaduję się, że pociąg do Woroneża jest o 18.30 (310 Rb), ale w poniedziałek. Muszę pojechać na dworzec autobusowy (autobus nr 1 i 4). Jadę marszrutką, bo akurat nie ma żadnego autobusu. Z powodu mojego bagażu kierowca każe mi płacić za dwa miejsca. Międzyczasie strasznie zgłodniałam, idę więc do dworcowej restauracji i jem „żarkoje” (30 Rb) – rodzaj gulaszu z kartoflami, z mięsem w śladowych ilościach i sałatkę ze świeżej kapusty (12 Rb). 

Autobus wyjeżdża o 14.30 – jest stary i niewygodny. Nie mam miejsca na rozprostowanie nóg, a przede mną 270 km. Kierowca każe mi jeszcze dopłacić 16 Rb za bagaż. W Woroneżu nie mam już niestety autobusu do Saratowa. Odjechał o 19.20 i nikt nie potrafi mi udzielić odpowiedzi czy coś jeszcze będzie jechało w tym kierunku. Zresztą dworzec jest prawie pusty. Jadę marszrutką na dworzec kolejowy mając nadzieję, że tam coś będzie. Po drodze mijamy pomnik Lenin. Prawie wszystkie autobusy miejskie w Woroneżu pochodzą z Niemiec- najprawdopodobniej są to poniemieckie wraki, które tam nie spełniają już żadnych norm technicznych a tu ich nie potrzebują spełniać. Dworzec jest ogromny i bardzo ładny. Mam szczęście- udało mi się złapać pociąg do Saratowa, z przesiadką w Miczurinie. 

Brakuje mi rubli więc wymieniam pieniądze w barze. Kurs jest dużo niższy, ale nie mam innego wyjścia. Pani w kasie używa liczydła! (przeżytek- jak się okazuję, nie wszędzie). Pociąg jest pełen i roi się w nim od „prowadnic” (konduktorek). Na szczęście znajduje się dla mnie miejsce siedzące. Przepełnienie, światło słabe i w dodatku zabrakło wrzątku (do wyboru jest wrzątek albo wentylacja- wszyscy wybierają wentylację z wiadomych względów, bez wrzątku można się obejść). Pozwoliłam sobie na krótką drzemkę i jak tak dalej pójdzie to przegapię przesiadkę. Dojeżdżamy, wysiadam na stacji w Miczurinie - jest duża - na zewnątrz pomnik Miczurina a wewnątrz Lenina. Koło dworca szwendają się bezdomne psy. Udaję się do poczekalni. Część jej jest płatna (10 Rb) - zdzierstwo - a tylko małym płotkiem oddzielona od reszty sali. Jest tu telewizor, oglądać mogą jednak wszyscy - czy zapłacili czy nie. Toaleta wcale nie jest dużo tańsza (6 RB).

Dzień 4
Miczurin – Saratow – Samara

W końcu jest i pociąg, nie mogę jednak do niego dotrzeć. Latam po peronach w jego poszukiwaniu i nikt nie wie, który to. Pociąg relacji Brześć-Wołgograd stoi na drugim peronie, a dojście do niego jest wręcz karkołomne. W końcu jakaś kobieta pracująca na torach lituje się nade mną - bo od tego biegania zupełnie opadłam z sił i wskazuje mi odpowiedni pociąg. Muszę znowu trochę podbiec, bo wagonów pociąg liczy sobie aż 19 a ja mam właśnie dziewiętnasty. W końcu dobiegam i gramolę się jakoś, a prowadnica wskazuje mi miejsce. 

Pociąg jest zapełniony i niestety zostaje mi tylko miejsce na górze. Pościeli nie biorę (35 Rb), - jest gorąco i duszno. Prowadnica zabiera mi siennik (materac) i poduszkę, ale mogę przecież wyjąć śpiwór i rozłożyć karimatę. Duchota, całkowity brak świeżego powietrza, za to nieświeżego w bród. Okna otworzyć nie można.
Ludzie z którymi dzielę przedział jadą bezpośrednio z Brześcia do Wołkogradu (ok. 45 $). 

Prowadnica dba o czystość wagonu- regularnie zmywa podłogę, a śmieci wyrzuca na każdej stacji.
Na szczęście nie brakuje wrzątku - mogę sobie wypić herbatę, co zresztą czynię i zjadam resztkę ukraińskiego chleba z serkiem topionym z Polski. Znowu przybywamy z małym opóźnieniem. Dworzec w Saratowie nie jest już tak okazały jak poprzednie. W okienku dla kolejarzy dostaję mnóstwo informacji od sympatycznej kasjerki i przeciwieństwie do poprzednich doświadczeń nic nie muszę za nie płacić. Zastaję tu piękną pogodę- gorąco i słonecznie. Od razu kupuję bilet do Samary na 19.20 i pozbywam się bagażu oddając go do przechowalni (jest pół godzinna przerwa i muszę oczekiwać na jej koniec). Obsługują mnie dwie ogromnych rozmiarów „żeńszczyny” z naburmuszonymi minami. Same układają torby, a klientów wpuszczają pojedynczo (55 RB). 

Zauważam, że jest tu mnóstwo automatów do gier, często przybierających kształty słupów ogłoszeniowych. Powszechne jest tu chodzenie z piwem w ręku - wydaje się, że cała Rosja piję piwo. Znowu musze wymienić pieniądze - tym razem Euro. Nie ma z tym żadnego problemu - wszędzie pełno kantorów. Przed chwilą zjadłam pół kilo malin (25 Rb). Ponieważ mam trochę czasu jadę nad Wołgę (autobus nr 2 – 6 Rb). Nad nią pogoda załamuje się - słońce na przemian z deszczem, a od wody dmie silny wicher. Na nabrzeżu roi się od knajpek a raczej piwiarni. Są to kolorowe namioty, a na nich reklamy piwa. Wszędzie szaszłyki i szałarma (mięso), lody na wagę, popcorn i wata cukrowa. Można sobie też ustrzelić miśka na strzelnicy. Przy brzegu cumuje statek wycieczkowy. Szukam kafejki internetowej i nawet udaje mi się ją znaleźć - jest tylko mały problem - kafejka w likwidacji. Jadę do centrum (autobus nr 32-6 Rb). Ulice podziurawione, a fasady domów popadają w ruinę. Za to pomnik Leninajest w świetnym stanie i stoi sobie jakby nigdy nic na placu teatralnym. Nikomu tu nie przeszkadza. W samym centrum jest deptak - przypomina mi on Arbat w Moskwie. Pełno tu straganów z książkami, pamiątkami, okularami i przekąskami. Wszędzie to samo- kwas chlebowy (3-3,5 Rb), hot-dogi, szaszłyki. Szałarma i woda sodowa. Mimo niedzieli otwarte wszystkie sklepy. Dużo bankomatów i przyjmują wszystkie karty. Jest też i internet. Jedna godzina 60 Rb. Udaję mi się znaleźć targ, gdzie mogę zaopatrzyć się w jedzenie na drogę. 

Sfotografowane przeze mnie sympatyczne przekupki z wdzięczności ofiarowują mi słoik wiśni. Trolejbusem nr 15 (4 Rb) wracam na dworzec. Dla zabicia czasu łażę wkoło i zjadam Bieliaż z misą – mięso w cieście drożdżowym (12 Rb). Dopiero w dworcowej restauracji udaje mi się znaleźć Pielemieni z rosołem. Ale rosół bardziej przypomina popłuczyny (23 Rb). 

Jestem już spocona i brudna, może w pociągu będzie okazja, żeby się trochę obmyć. Szkoda, że nie ma już prysznica. Na peronach „babuszki” roznoszą piwo, herbatę, pierogi, jajka na twardo i inne specjały rosyjskiej kuchni. Na pewno z głodu się tu umrzeć nie da. Jakoś nie mam szczęścia do współpasażerów, ale może zagranicą to się zmieni. Przejeżdżamy przez Wołgę - najdłuższą rzekę Europy. Pociąg często się zatrzymuje i jedzie wolno. Na kolację jem wiśnie z białym serem, który kupiłam na targu. Długo nie mogę zasnąć, z powodu panującego tu gorąca. Jak zwykle nie biorę pościeli.

Dzień 5
Samara- Aktiubińsk

Budzę się około 5-tej, urządzam sobie porządną kąpiel w pociągowej umywalce, zachlapując całe pomieszczenie. Na śniadanie jem kisiel z bułką i kawą. Za oknem ogromna ulewa. W wagonie robi się szum, bo wszyscy wysiadający w Samarze zdają pościel. Od czasu do czasu przechodzi kobieta z ciastkami. Pociąg znowu ma spóźnienie - na szczęście deszcz nieco zelżał. Dworzec w Samarze nowoczesny - 5-cio piętrowy gmach po generalnym remoncie. Znowu musze zamienić pieniądze, ale czekam aż je przywiozą do kantoru. Czekam prawie godzinę od otwarcia. Koło dworca, po lewej jego stronie znajduje się knajpa „U Pałycza”. Funduję sobie placki ziemniaczane (draniki - 4 sztuki ze śmietaną) - 40 Rb. Jadę tramwajem nad Wołgę. Zaczyna znowu padać i robi się zimno. Wzdłuż rzeki plaża i pełno ogródków piwnych, ale ludzi prawie nie widać. Robi się jeszcze bardziej zimno i nieprzyjemnie. Po drodze port rzeczny - stoją tu dwa statki. Jakąś starą ulicą docieram do centrum. Trochę tu nowych sklepów i śmiesznie to trochę wygląda (jak kwiatek do kożucha). Jest też deptak, ale jeszcze nie skończony i pomnik Lenina na placu Rewolucji. Wszystko szare, brudne, a na jezdni dziury - przejeżdżające samochody ochlapują przechodniów. Natrafiam nawet na kino i chętnie poszłabym, bo akurat grają Shreka, ale niestety nie zdążyłabym na pociąg. Wracam na dworzec i szukam jakieś miejsca, w którym mogłabym sobie uciąć drzemkę. Na najwyższym piętrze jest poczekalnia z miękkimi fotelami– niestety znowu płatna. Za 5 godzin 60 Rb, za 3 godz. 30 Rb. To już lekka przesada. Jakaś gruba baba z za biurka decyduje o tym kto może wejść a kto nie (door selection). W końcu wkurzona idę na pierogi z wiśniami (warieniki z wiszni) - 55 Rb. Potem spaceruję po dworcu i oglądam wystawy. Ludzi mnóstwo a tylko jedna toaleta (dworzec jeszcze nie dokończony) i kolejka. Właściwie nie ma tu co zjeść, same słodkie bułki, jakieś pseudo hot-dogi, herbata z wody mineralnej (8 Rb) i tyle jej co kot napłakał. Kładę się na ławkach i zasypiam. Jestem tak śpiąca, że miejsce jest obojętne. Śpię ponad godzinę. Aby zabić czas podchodzę kilka razy do informacji i dowiaduję się o różne pociągi. Potem mogę nawet wejść do środka i pooglądać mapę (nawet kasjerka mnie już rozpoznaje) 

Kiedy zostaje ogłoszony pociąg, pół poczekalni rzuca się w kierunku peronu. Musze się śpieszyć, bo mam bilet bez numeru łóżka. Na szczęście znajduję jakieś wolne na górze. Wagon pełen Kirgizów - niektórzy z nich nie mają miejsca ale prowadnica gdzieś ich utyka. Jakaś kobieta sprzedaje napoje, chodzi w te i we w te i ciągle krzyczy. Sprzedaje nawet wódkę i ajran (rodzaj kefiru), telefon, lalki, kamienie. Można też jechać bez biletu i dać pieniądze konduktorce. Zasypiam, nie wiem kiedy.

Dzień 6
Aktiubińsk (Aktöbe)

Budzi mnie krzyk prowadnicy aby przygotować dokumenty do kontroli. Nie wiem po co się tak drze, bo przecież jest jeszcze trochę czasu. Kontrola przebiega bez problemów. Pasażerka na dolnym łóżku ma stary paszport i niestety nie może wjechać do Kazachstanu. Musi wrócić do Moskwy i wyrobić sobie nowy paszport (po 25 roku życia i po 45). W pociągu robi się przyjemna atmosfera, jadą trzy młode dziewczyny i małżeństwo, które pracuje na granicy. Rozkładają obrus (gazeta) i wszyscy zbierają się na posiłek - oczywiście jestem zaproszona. Najwięcej idzie jajek na twardo i suszonych ryb. Niektórzy jedzą też chleb ze śmietaną. Ja jeszcze dodatkowo wypijam kawą i zjadam budyń z torebki. Potem jest kontrola celników kazachskich w Jasan. Zaglądają do niektórych toreb, mnie na szczęście nie każą otwierać plecaka. Dostałam stempel na wizie i na tym koniec - żadnych deklaracji. Kupuję suchy ser w kulkach (kurd) 3 kulki za 2 Rb. Jest smaczny i w razie głodu jest coś na ząb. Przestawiam zegarek o 3 godziny do przodu. Trudno tu zgłodnieć, bo co chwila przychodzi ktoś i oferuje jedzenie. 

Pociąg przybywa punktualnie. Dworzec mały, nowoczesny. Robię rozeznanie odnośnie pociągów, potem oddaję bagaż do przechowalni i dostaję kwit pisany przez kalkę. Chcę kupić bilet do Makat, ale niestety nie ma już miejsc. Urzędniczka zostawia mój paszport, na wszelki wypadek, gdyby znalazło się jakieś miejsce dla mnie. Przed dworcem mnóstwo knajp- w jednej z nich jem pierogi z mięsem (manty) i zapijam piwem. Miasto przypomina mi Ułan Bator, a język kazachski przypomina bardzo język turecki. Jednak wszyscy mówią po rosyjsku i jest to dużym ułatwieniem. Szukam internetu, ale niestety jest za daleko (plac Puszkina) i nie mam czasu żeby do niego dotrzeć. 

Idąc główną ulicą natrafiam na bazar, z przewagą akcentów azjatyckich. Jest mnóstwo towarów, ale towary chińskie i koreańskie stanowią większość. Po powrocie na dworzec okazuje się, że jednak nie miejsca. Postanawiam wsiąść bez biletu. Tu dopiero zaczyna się „bonanza”. Wprawdzie mam miejsce siedzące, ale nie wiem na jak długo. Upał jest niesamowity, chyba ponad 40 stopni a do tego smród. Płacę konduktorowi 500 T. To na pewno za dużo, ale on zdaje sobie sprawę, ze dla mnie to i tak grosze (4 $). Wszyscy się mną interesują i nie mogą nadziwić, że jadę sama. Muszę ściemniać, że piszę reportaż, bo nie bardzo mogą uwierzyć, że sama finansuję ten wyjazd. Ciągle ktoś przełazi i depcze mi po palcach. Niektórzy stoją na końcu wagonu i popijają wódkę. Wszyscy coś jedzą: pierogi, słonecznik, pierogi z kartoflami. Można kupić też suszoną rybę. Plecak mam na samej górze, nie mogę się do niego dostać. W plecy ugniata mnie brzeg parapetu i nie bardzo sobie mogę wyobrazić jak mam tu spać. Jedno jest pocieszające: można otworzyć okno. To chyba będzie najgorsza noc do tej pory. Powoli jednak pasażerowie wykruszają się i po północy będzie się chyba można położyć. W końcu mam miejsce leżące, ale niestety jest bardzo zimno, niektóre okna są bez szyb. O godzinie 5.15 lądujemy w Makat.

Dzień 7
Makat- Beyney.

Dworzec w Makat maleńki, ale nowy i można się w nim przynajmniej schować przed przenikliwym zimnem. Na następny pociąg muszę czekać ok. 2-u godzin. Kilka kobiet sprzedaje to co wszędzie. Na rozkładzie jazdy czas astański. Nie bardzo mogę się tu połapać. Wreszcie nadjeżdża pociąg, też jest bardzo zatłoczony. Pół drogi jadę oparta o plecak, ale na szczęście po 2-ch godzinach zwalnia się trochę miejsc i mogę się położyć. Wszędzie brudno i duszno. Kiedy się budzę przejeżdżamy już step (trawy, wrzosy). Jakaś kobieta ładuje mi się na łóżko. Potem okazuje się być miłą i rozmowną osobą (Dasza) - szybko się zakolegowałyśmy. Druga kobieta (Klara) siedzi na przeciwko nas z synem i podąża do Nukus. Zaczyna padać deszcz i nie ustaje gdy wysiadamy z pociągu. Podchodzi do nas kobieta i oferuje kwaterę. Jedna z wielu. Udajemy się tam we czwórkę. Mniej niż dolara za osobę. Leje jak z cebra i kiedy docieramy na miejsce jestem cała przemoczona, mój plecak również. Mieszkanie znajduje się w bloku na piętrze, stan jego jest przerażający. Oferowany pokój okazuje się zwykła wnęką, gdzie mamy spać w 4 osoby! Nie ma warunków do umycia się a toaleta jest na zewnątrz. Dasza i Klara zaproponowały wspólne przyrządzenie posiłku. Idziemy na pobliski bazar, robimy zakupy. Kupujemy trochę warzyw, moreli i cukierków. na każdego wychodzi po 100 T. Nie mam gdzie wymienić pieniędzy, ale Dasza wymienia mi 15 Dolarów na ichniejszą walutę. Mieścina ta to straszna dziura i szukamy internetu. Ktoś mówi, że jest, ale już zamknięty. Po drodze wstępujemy na piwo (100 T) i oczywiście 2-ch Kazachów przysiada się do nas. Znowu się dziwią po co przyjechałam i podejrzewają mnie o szpiegostwo. Na kolację jemy bakłażany smażone z cebulą, czosnkiem, pomidorem i marchewką. Mówią na to ikra kazachska. Do tego kartofle smażone z zieloną cebulką. Wyjmuję puszkę z rybkami, którą trzymałam w zanadrzu, do tego sałatka z pomidorów i papryki i kazachski koniaczek. Zwiedzamy miasteczko i natrafiamy na hotel „Mantymal”. Pokój bez łazienki kosztuje 1000 T, a z łazienką 5000 T. Okazuje się, że drugi pokój na naszej kwaterze też został wynajęty. Wieczorem gospodyni zaprasza nas do siebie na poczęstunek. Lokatorki z drugiego pokoju też przychodzą. Śpimy leżąc pokotem na legowiskach

Dzień 8
Beyney- Nukus- Shavat.

Pobudka o godzinie 5-tej. Szybkie mycie zębów - i to cała toaleta poranna. Gospodyni prowadzi nas do pociągu. O zakupie biletu można pomarzyć. Ma zaprzyjaźnionych prowadników. Chociaż to wagon obszcyj (ogólnodostępny-platzkartnyj) dostajemy leżące miejsca. Przed granicą z Uzbekistanem wsiadają celnicy i stemplują paszporty. Większość pasażerów to handlarze, którzy wiozą towar (piwo, papierosy, cukierki). Na granicy kobiety sprzedają herbatę z mlekiem (pół litra- 25 T), perfumy, chleb, pielemieni, kartofle z mięsem, pilaw, sukienki, radia, baterie, spodnie itd. Kupuję skarpetki- 50 T. Co chwilę przechodzi ktoś inny i oferuje swój towar. Za oknem cały czas step i temperatura nie spadająca poniżej 35 stopni. W między czasie przychodzą 3-y kontrole policji. Oglądają paszport, ale na szczęście nie doczepiają się do niczego. Uzbecki celnik przybija mi stempel na wizie i chce zobaczyć co mam w plecaku. Muszę wszystko wypakować. Przypomina mi, że moja wiza ważna jest tu tylko 3 dni (wiza tranzytowa). 

Myślę, że był bardzo ciekawy jaka jest jego zawartość. Przekupki wsiadają na jednej stacji, wysiadają na następnej- bez biletu. Wagon, którym jadę jest wagonem prywatnym i prowadnik wpuszcza bez biletów, samemu inkasując forsę. Za ten odcinek płacę 15 000 S. Całe ich życie to nie kończący się handel od rana do wieczora. Zjawiają się latające kantory (waluciarze). Muszę wymienić pieniądze, chodzą tylko dolary o euro nie chcą słyszeć. Dużo kobiet ma złote koronki (na przednich zębach) i dziwią się czemu ja ich nie mam. Potem jeszcze jedna kontrola. Policjant bardzo się interesuje czy nie spotkała mnie żadna przykrość i czy wszystko jest w porządku. Nie spodziewałam się tak miłego przyjęcia. Rozpływam się- temperatura dochodzi do 40 stopni. Poznaję faceta- Uzbeka- o imieniu Bachtiar. który zaprasza mnie na nocleg do domu. Okazuje się, że pracował 8 lat na stadionie 10-lecia w Polsce. Teraz wraca z Rosji, gdzie handlował w Moskwie. Dużo ludzi pracuje w Kazachstanie i Rosji i zarabia całkiem dobre pieniądze. Bachtiar musiał w Kazachstanie dać aż 25 000 T, żeby wpuścili go. W Nukus bierzemy taksówkę (fiat Tico, produkowany w Uzbekistanie) i jedziemy do Shavat. Kierowca jedzie jak szalony (120-140 km/h). Droga wprawdzie pusta, ale nawierzchnia nie najlepsza. Nie ma tu obowiązku zapinania pasów, i tak są urwane. Wzdłuż drogi pola z bawełną i kanały nawadniające, często krowy przechodzą przez jezdnie. Kobiety widziane przeze mnie chodzą w długich sukienkach, ale bez nakrycia głowy, czasem z parasolką. Kierowca tankuje benzynę, gdzieś w prywatnym domu. Okazuje się, że to przemyt z Turkmenistanu (150 S). Dla porównania: na stacji benzynowej kosztuje 250 S. Dużo ludzi dorabia w ten sposób. Podczas zachodu słońca, przejeżdżamy akurat przez Amur Darię po moście pontonowym. Żałuję, że nie mogę zrobić zdjęcia. Mijamy auta i ciężarówki tak stare, jak nasze z lat 50-tych. 

Po godzinie 21-ej docieramy na miejsce. Bachtiar przedstawia mnie rodzinie. Dom jest bardzo okazały - 270 m2. Otacza go duży ogród. Żona sama piecze chleb (w piecu Tandor). Do tego na stół stawiają chleb, masło, cukierki, jabłka, morele, herbatę i wódkę. Potem jeszcze kartofle z wołowiną. Narzekają na biedę, przeciętny zarobek to 6 dolarów na miesiąc, a nauczyciel i lekarz 16. Dlatego wszyscy jeżdżą do Kazachstanu i Rosji w poszukiwaniu pracy. Żona Bachtiara hoduje kury i indyki, a także warzywa i owoce w ogrodzie. Cieszę się na widok łazienki, ale okazuje się że jest wanna, niestety bez kranu. Woda stoi w wiadrze - dobre i to. Jakoś sobie radzę i zażywam kąpieli, polewając się kubkiem. W korytarzu tez jest zlew - niestety również brakuje w nim kranu. Woda obok w wiadrze.

Dzień 9
Shavat- Chiva- Urhench- Buchara.


Rano pobudka, dosyć wcześnie. Wstaję połamana, bo łóżko było niewygodne. Chciałam spać na podłodze, ale gospodarze nie pozwolili na to. Na śniadanie jemy pozostałości z wczorajszej kolacji. Żegnam się i wychodzę. Bachtiar odprowadza mnie na postój taksówek. Kiedy jest komplet pasażerów jadę do Chiva (jedno z ważniejszych miejsc jedwabnego szlaku). Jest tu trochę turystów i nawet kilka kawiarenek internetowych (1 godzina - 2000 S). Nie mają tu stałych złączy, wszystko za pomoc połączenia telefonicznego, ale nawet szybko chodzi. W kantorze wymieniam 50 Euro i dostaję tyle forsy, że trzymam ją w podręcznym plecaku (pół reklamówki). Za wstęp muszę zapłacić potem odkrywam, że przez bramę wschodnią od strony bazaru można wejść bez biletu (nie można jednak później wejść do meczetów, madras, minaretów i mauzoleum. Wszędzie sprawdzają bilet i wpisują do zeszytu kraj pochodzenia turysty. Można zrobić sobie zdjęcie z wielbłądem- biedak tkwi cały dzień w słońcu. Potem jadę do Urgencz 35 km też taksówką zbiorową. Jest też trolejbus, ale nie mam czasu aby nim pojechać. Przy dworcu autobusowym w Urgencz w restauracji Grand Club, który ma za sobą już swój okres świetności zjadam - frytki, zielony czai, sałatka z pomidorów i ogórków- 650 S. Nie ma żadnego autobusu więc biorę znowu taksówkę. Około godziny czekam na komplet pasażerów. Wsiadając do taksówki nie zdawałam sobie sprawy, że wcale tak szybko nie ruszymy w trasę. Zaczęło się od wyważania kół w warsztacie samochodowym, następnie szukania sklepu, tankowania benzyny na lewo, podjechania pod jakiś dom i upychania dwóch telewizorów w bagażniku (siatki, które były w bagażniku kierowca przełożył na tylną szybę i tak mocno je upychał, że prawie wypchnął okno), podjazdu po czwartego pasażera (mężczyzna ogromnych rozmiarów - auto ledwo to wytrzymało), W międzyczasie ciągle dzwoni komórka kierowcy (modlę się żeby w końcu wysiadła mu bateria). Przez 4-y godziny jedziemy przez pustynię Karakum. Temperatura osiąga wysokość 40 stopniu. Wszędzie piasek - jak to na pustyni. Włosy zesztywniały mi od kurzu i piachu. Droga fatalna, dziury. Jedziemy wzdłuż Amu-Darii. Co kawałek kontrole drogowe. Sprawdzają bagażniki i paszporty. Czasem widać wielbłądy i małe zwierzątka riki-tiki-tau. Wieczorem zatrzymujemy się na jakiś posiłek i zamawiam szaszłyk kaukaski (900 S) z okraszką czyli jogurtem z pomidorami i ogórkami (450 S) do tego chleb i woda mineralna. Razem płacę 2000 S. Szaszłyk jest ogromny- najlepszy jaki jadłam w dotychczasowej podróży (z baraniny). Około 22-ej jestem już blisko Buchary. Kierowca nie wjeżdża do miasta i dlatego przesiadam się do innej taksówki. Jadę do hotelu „Zarafshan” - wysoki budynek pamiętający czasy radzieckie - ale jest to dla mnie za drogo (7 500 S). Dla miejscowych tylko 2000 S. Kierowca taksówki proponuje mi prywatną kwaterę za 4000 S. Mam duży pokój z materacem i poduszką, ale do 3-ej tak gryzą mnie pchły i komary, że nie mogę spać. W dodatku ten upał. Łazienka jest ohydna i leci tylko gorąca woda.

Dzień 10
Buchara – Samarkanda - Taszkient

Budzę się później niż planowałam, ale przecież usnęłam dopiero nad ranem. Spóźniłam się na umówione spotkanie z taksówkarzem. Taksówkarz czeka i wiezie mnie na stare miasto. Plecak zostawiam w sklepie z ceramiką i udaję się na zwiedzanie. Muszę się pośpieszyć, bo zaraz wysypią się turyści z autobusów - zwłaszcza Japończyków - (więc zrobienie zdjęcia bez czyjejś głowy lub głów w tle jest niemożliwe). Biorę taksówkę i szukam dalszego transportu. Śpieszę się bo do 24-ej muszę opuścić Uzbekistan (wiza). Niestety nie ma autobusu i muszę wsiąść do taksówki. Za Neksię do Taszkientu płacę 20 000 S. Mam mieć przesiadkę w Samarkandzie. Jadę sama, czasem tylko ktoś się dosiada, aby za chwilę wysiąść. Sprawdzam mapę i okazuje się, że wcale nie muszę jechać do Taszkientu. Wystarczy dojechać do Jizzakh. Stamtąd już prosto do granicy kirgiskiej. Kiedy mówię to kierowcy jest wściekły i nie chce się zgodzić. W końcu jednak wysadza mnie po ujechaniu 120 km w Qarshi i oddaje mi połowę umówionej sumy. Tu wsiadam do autobusu jadącego do Jizzakh, ale w trakcie jazdy dowiaduję się, że droga którą chciałam jechać z Jizzakh do Kirgizji jest zamknięta. Nie wysiadam już nigdzie, jadę aż do Taszkientu. Dojeżdżamy na miejsce ok. 22-ej i taksówką podjeżdżam na rogatki do bazaru Kujluk (jest tam też metro). Jest tylko jedna Nexia, która jedzie do Andijanu. Nie ma pasażerów i jestem zmuszona zapłacić za całą taksówkę. Wiadomo już, że nie dam rady opuścić Uzbekistanu do 24-ej, mam jednak nadzieję, że nie będzie z tym problemów na granicy. Kierowca martwi się, że moją wizą, ale uspakajam go, że może nie będzie tak źle. Droga prowadzi częściowo przez góry i przełęcze - dlatego nie jeżdżą tędy autobusy.

Dzień 11
Andijan – Doustuk - Osz

Budzę się w Andijanie pod domem kierowcy (spałam w samochodzie). Po drodze był zmęczony, zatrzymał się na parkingu i stwierdził, że granica w nocy była nieczynna (co nie było prawdą) i dlatego się nie śpieszył. Jest bardzo zmęczony, boi się jechać dalej, dlatego przesadza mnie do taksówki brata. Do granicy już tylko 40 km. Po drodze mijamy rozliczne wsie, w których wszędzie jest czysto i zadbane domy. Ten teren bardzo różni się od pozostałej części Uzbekistanu. Kierowca pyta mnie jak chcę przejść przez granicę, ale nie bardzo wiem o co mu chodzi. Podjeżdża pod samą granicę pod szlaban. Wysadza mnie i stwierdza, że nie mogę przejść przez główne przejście. Woła trzech młodych chłopaków, którzy łapią mój plecak, biegną w bok i kiwają żebym biegła za nimi. Biegnę. Okazuje się, że chcą mnie przeprowadzić przez zieloną granicę. Nie wiem gdzie jest mój plecak, ale chłopaki każą mi przejść przez strumyk po konarze drzewa. Dopiero wtedy zrozumiałam o co chodziło kierowcy taksówki. Oczywiście zostaję zatrzymana przy próbie nielegalnego przekroczenia granicy przez pogranicznika. Pogranicznik zabiera mi paszport. Chłopcy nawołują mnie do ucieczki z drugiej strony strumienia. Ale jak mogę iść bez paszportu. Gdybym wiedziała o co chodzi na pewno przekroczyła bym granicę normalnie, płacąc najwyżej jakąś karę za nieterminowe opuszczenie kraju. 

Idę z celnikiem na przejście kirgiskie. Kierowca taksówki też przejechał granicę i wtedy pytam go o mój bagaż. Na szczęście chłopaki stoją w niedalekiej odległości i obserwują bieg wydarzeń. Odzyskuję mój bagaż. Za zwrot plecaka chcieli ode mnie pieniądze. Obeszło się bez. Teraz zaczyna się tłumaczenie i przepychanka. Tłumaczę celnikowi, że o niczym nie wiedziałam. W końcu celnik wraca się ze mną do uzbeckiej granicy, żeby mi podstemplowali paszport. Celnik straszy mnie, że muszę zapłacić 20 $ za naruszenie granicy, ale potem zaczyna mnie wypytywać o różne rzeczy - okazuje się, że służył w niemieckiej armii przez 4 lata - i cieszy się, że może z kimś porozmawiać po niemiecku. W końcu bierze tylko 5 $ (200 s) - na granicy można wymienić pieniądze i $ i Euro i Ruble.- przestrzega mnie przed taksówkarzami naciągaczami i mówi jaką marszrutką mam dojechać do centrum Osz (są tu też autobusy do Rosji). Ja też obiecuję sobie, że nie będę korzystała więcej z usług taksówkarzy. To była kolejna przygoda. Z granicy jadę minibusem (nr 38) do hotelu „Taj Mahal”, ale tu chcą 20 $. Rezygnuję- dla kogo ta cena? Jadę do hotelu „Alay”, który jest położony w centrum. Stary, obskurny, ale kosztuje tylko 97 s. Dużo tu kafejek internetowych- nie to co w Uzbekistanie - i tanio. Godzina kosztuje 25 s. Siedzę i odpisuję na maile. Potem reparacja plecaka u szewca (popsuł się zamek w przedniej kieszeni) - 10 s. Jak zawsze super i tanio. 

Zwiedzam bazar. Mnóstwo tu towaru, od igły poprzez artykuły kosmetyczne, piśmiennicze a na sukienkach kończąc. Wszystko oczywiście z Chin. Ludzi zatrzęsienie. Pije kumys (nie wiem jeszcze co mój żołądek na to) a potem jem szaszłyki z sałatka i piję zielony czaj. Jedzenie podobne do tego jakie jadłam do tej pory. Pierożki takie jak w Chinach, jest też cieciorka z cebulą we własnym sosie. 

Robię sobie pierwsze pranie i tu przydaje się piłeczka pinpongowa (do zatkania zlewu- najlepiej jeszcze ją przedziurawić żeby lepiej siedziała). Wchodzę na górę zwaną Tron Salomona zwany przez miejscowych Dom Baleura. Na górę prowadzą kamienne schody, idzie się około 25 minut. Widok na miasto wspaniały, tylko to miasto w niczym nie przypomina miast z Jedwabnego Szlaku, raczej z okresu Sojuza. Na górze jest mały meczet- tu ludzie przychodzą się modlić. Jest tu też sprzedawca lodów i wody - robi tu niezły biznes. Poznaję dwie młode dziewczynki (jutro będą zdawać egzamin na stosunki międzynarodowe) z ich matkami. Robię zdjęcie i zapraszają mnie do siebie na wieś do Mayluu-Suu. 

Schodzę drugą drogą koło muzeum i cmentarza. Muzeum już niestety zamknięte. Na przeciwko hotelu jest restauracja „Kara-Akma” - tu piję piwo kirgijskie „Haшe Пubo”. Muzyka rżnie na całego- to chyba miejscowy pop. Kelnerki sympatyczne i ładne dziewczyny. Od razu się zaczynają mną interesować. Dużo osób nazywa mnie „siostrą” - taki tu zwyczaj. Nie wiem jak będę spała, tak głośno gra muzyka. Pracują do 1-ej, 2-ej w nocy, a okna hotelu akurat wychodzą na tę stronę, więc będę miała gratis kirgiz-disko. Oto karta dań z restauracji Kara-Akmy
Karta dań
Maмnap
Чaxaнбuлu
Шopno- rosół
Macmaba- zupa z wkładką, mięso + makaron
Kecмe- cienki makaron (długi)
Лaчмaн - makaron
Чyчpara - pielemieni jak rawiolli
Toeляшu - pierożki z mięsem na oliwie
Maнты - pierogi, mięso (baranina- inaczej się klei, gotuje na parze) z cebulą 

Dzień 12
OSH- BISZKEK

Budzę się późno, dopiero o 7.30. Idę na Nowy Bazar - (Kieleczek). Stąd są taxi do Biszkeku. Jestem tu przed dziewiątą, ale trzeba czekać na pasażerów. Z nieba leje się żar - tylko 35 stopni. Czekam do 11-tej, a potem taksówkarz „odsprzedaje” mnie za 100 s drugiemu taksówkarzowi. Ten drugi nie jest taksówkarzem, to ojciec z córką i jej koleżanką - jadą na egzamin na uniwersytet i się przeprowadzają. Droga fatalna przez pierwsze kilometry, robią drogę - dziury i brak asfaltu. Dojeżdżamy do Ozgon - tu jest kompleks zabytków - meczet i wieża z XI wieku. Na chwilę zatrzymujemy się pod domem rodziny żony kierowcy. Dziewczyny sprzątają po psie Rich, który jedzie z nami. Na drodze dużo niemieckich aut i kamazów a także starych przedpotopowych autobusów. Właściwie to droga do połowy jest fatalna, ale można przeżyć - razem 720 km. Budują ją Chińczycy i Turcy. 

W jeziorze Kara-Köl, koło Toktogul zażywamy kąpieli. Woda przecudna i ciepła. Po drodze jemy 2 posiłki, raz zupę z mięsem a potem pielemieni z dodatkiem sosu pomidorowego, gorczycy, jogurtu i ostrej papryki. Dziewczyny zapraszają mnie na nocleg do siebie do domu. Bardzo cieszy mnie ta propozycja. Kierowca jedzie trochę za szybko jak na moje odczucie. W międzyczasie podsypiam i omijają mnie wspaniałe górskie widoki, ale te najwspanialsze są niestety nocą. Przyjeżdżamy do domu około 3-ej w nocy.

Dzień 13
BISZKEK

Budzę się około 6-tej, potem o 9-tej. W nocy marznę. Jest tu mały piesek - Czapa z małymi - jest ich 3 sztuki. Wybieram się do miasta w poszukiwaniu ambasady tadżyckiej. Gospodarz podwozi mnie do centrum (3 km) i potem do ambasady. Adres znalazłam na forum LP. Pod adresem który mam zapisany, mieści się coś co mogłoby by być ambasadą, ale nie ma żadnej flagi ani tabliczki i nikogo w środku. Telefonu też nikt nie odbiera. Gospodarz na poczcie załatwia swoje sprawy i wraca do domu. Ja w tym czasie dzwonię do biura numerów po numer telefonu do ambasady. Tu też nikt nie odbiera. (Internet- 1,5 h - 50 s). Samo miasto takie jak wiele innych rosyjskich miast. Dużo zieleni, większość ulic przecina się pod kątem prostym. Rosjan też sporo - prawie połowa mieszkańców Biszkeku. Wymieniam 100 Euro- 5280 s. 

Sporo tu aut osobowych sprowadzonych z Niemiec. Z Niemiec sprowadzane są również minibusy jeżdżące jako marszrutki. Przeciętna pensja 20-40 $. Bezrobocie sięga 70 %. Na bazarze Osh (Osh Bazar) mnóstwo produktów mi nie znanych - dużo z Chin. Przyprawy, suszone owoce i daktyle z Iranu. Na obiad jem maliny. A potem marszrutką wracam na kwaterę, gzie wpadam w rytm domowego życia. Polewam ogród wodą. Moja praca okazuje się bezwartościowa ponieważ wieczorem jak na złość spada deszcz. Na obiad dziewczyny podają makaron z tuszonką i z chlebem, a na kolację smażone kartofle z cebulą i pomidorami. Następnego dnia planuję wyjazd nad jezioro Issyk-Kol w Tień Szanie - 1 600m npm. (co oznacza „ciepłe jezioro”), które nigdy nie zamarza.

Dzień 14
Biszkek - Cholpan Ata - 200 km

Dzisiaj wprawdzie wstaję o godzinie 7.30, ale bardzo późno odjeżdżam z dworca. Gospodarz i dziewczyny tak się guzdrali, że poranne czynności łącznie ze zjedzeniem śniadania pozwoliły na wyjazd dopiero o godzinie 11-ej. W końcu odwożą mnie na dworzec autobusowy (wschodni). Od razu mam autobus (ikarus) – zdobywam ostatnie miejsce, ale niestety całkiem z tyłu i siedzę na silniku. Jest mi niewygodnie i bardzo gorąco. Trzęsie, droga nie najlepsza i grzeje silnik. Po drodze stajemy przy owocach. Kupuję małego melona. Potem postój w Balykchy i tu zaczyna się jezioro. Na dworcu autobusowym są stragany z piwem, wódką, napojami i gorącymi pierogami i rybami - chyba wędzonymi, słonecznikami. Jedzenie pakują w kartki ze starych zeszytów i starych książek. Potem jeszcze po drodze jakieś przystanki i o 16.30 ląduję na miejscu. Kobiety jak hieny otaczają mnie i chcą mi wynająć pokój. W końcu idę z jedną. Najpierw mi pokazuje dom przy ulicy, a potem drugi w głębi. Tu całe gospodarstwo - muchy i zapach od krów. Pokój w „melaminie”z 3-ma łóżkami za 50 s od łóżka. Właścicielka żąda od mnie pieniędzy z góry. Idę zwiedzić wieś, ceny na niektóre towary 3 razy większe niż w Osh. i Biszkeku. Knajpa na knajpie i wszędzie pełno Ruskich, tych co tu mieszkają i przyjezdnych oraz Kazachów. Obłęd - tylko rosyjski język wszędzie słychać. Piwo też droższe. Po powrocie na kwaterę okazuje się, że nie ma ciepłej wody. Właścicielka twierdzi, że za wszystko mam zapłacić oddzielnie. Rezygnuję i idę na inną kwaterę, Jest ich tu dużo. Znajduję nocleg kilka domów dalej u sympatycznego małżeństwa. Gospodyni częstuje mnie herbatą i słodyczami a także pyszną konfiturą z moreli. Mam 2-osobowy pokój, bez okna, ale ze szklanymi drzwiami. W końcu jest prysznic, który biorę po ciemku a woda jest letnia. Ludzie tu biedni, żyją z turystyki, ale tylko latem. Dzisiaj kilka razy padał deszcz i to całkiem spory. Jest nawet internet (35 s w dzień i 40 s wieczorem). Wszystko nastawione na turystów. Mnóstwo kantorów, ale kursy dolarów i euro dużo niższe niż w stolicy.

Dzień 15
Cholpan Ata

Dzisiaj postanawiam iść w góry. Dzień pochmurny ale nie rezygnuję. Chwilami pada deszcz, ale mały. Słońca nie ma. Idę około 2 godzin górskimi ścieżkami i zauważam gospodarstwo. Ludzie zapraszają mnie częstując zupą i pozwalają mi przejechać się konno. Potem wspinam się jeszcze wyżej, aż do pierwszego wodospadu. Panorama piękna, w oddali błyszczą wody jeziora. Robię zdjęcia. Schodząc spotykam miejscowych chłopaków, z którymi rozmawiam na temat wycieczki konnej w góry, wysoko na pastwiska. Umawiamy się na następny dzień. Jeszcze idziemy nad jezioro. Tam znajdują się ośrodki wczasowe zamieszkałych głównie przez Rosjan. Nawet disco jest. Plaża niewielka i pusta o tej porze. Na brzegu stoi pojedyńczy sprzęt wodny, w tym jeden rower wodny. Wracam stopem. Zmęczona jestem strasznie. Gospodyni częstuje mnie konfiturą i chlebem. Jem jeszcze budyń i idę wcześnie spać. Specjalnie dla mnie gospodarz włącza prysznic.

Dzień 16
Cholpan Ata- Karakol

Planowana wycieczka konna w góry niestety nie dochodzi do skutku. Chłopcy nie dotrzymali słowa. Zatem opuszczam kwaterę i jadę do Karakol. Nie ma autobusu, ani marszrutki. Zatrzymuję mercedesa, kierowca ma usposobienie filozofa. Wszystko o czym mówię podsumowuje, sprowadza do twierdzenia „ jak to mi dobrze a im źle”. Rzeczywistość tego nie potwierdza, jeździ mercem - rzeczywiście „podły los”. Wsiada też kobieta - młoda - i radzi mi gdzie mogę jechać w góry. Po drodze on cały czas filozofuje. Urywa się też tłumik. Czekamy aż ostygnie żeby go zapakować. Pogoda pochmurna. Droga prowadzi wzdłuż jeziora. Jest podziurawiona.
Góry w chmurach, a z prawej strony jezioro. O 12-tej dojeżdżamy do Karakol. Jemy w restauracji Aшлян-фy-makaron (2 rodzaje) z ostrym sosem, odrobinka mięsa mielonego, pieprz (7 s) i 2 Manty (10 s) - smakuje doskonale. 

Potem podjeżdżamy na bazar w Karakol. Samo miasto wygląda jak wieś. Marszrutka do Jeti Oguz już niestety pojechała i muszę jechać taksówką zbiorową (18 km -15 s), a po drodze chce mnie wysadzić w jakiejś dziurze lecz tu też nie ma transportu ani klientów, więc taksiarz wiezie tylko mnie i jedną dziewczynę a po drodze wsiada jeszcze jedna kobieta i jedzie z nami kawałek. Musze zapłacić za całość, nie mam wyjścia. Dziewczyna nie ma pieniędzy. To tylko 19 km. Na drodze same dziury. Po drodze pasieki z pszczołami, sprzedają i miód i kumys. Wjeżdżamy do wsi. Po prawej stronie skała „Rozbite serce”. Wieś liczy tylko 200 mieszkańców. Znajduje miejsce w jurcie z rodziną, która na stałe mieszka w Karakol. Tu tylko latem. Rodzina ta żywi kuracjuszy, którzy narzekają na jedzenie w pobliskim sanatorium (koszt pobytu i leczenia: 2 tygodnie - 7200 s, a w czasach radzieckich tylko 20 s). Po rozpakowaniu się próbuje dogadać się z kimś w sprawie wynajmu konia. Lecz czekam na próżno, postanawiam sama wyruszyć w góry do wodospadu (4-5 km). Pogoda jest nie bardzo, ale nie będę siedziała w jurcie. Droga prowadzi wzdłuż rzeki. Djeto Guz (nazywa się tak jak wieś) cały czas przez las. Trzeba kilkakrotnie przechodzić przez mosty. W połowie drogi zatrzymuję dwóch konnych i proponuję 100 s, żeby wsiąść na konia i pojechać w góry. Konie są wytrzymałe a siodła wygodne i szerokie. 

Dojeżdżamy do Domu Astronautów (kosmonautów) gdzie Gagarin aklimatyzował się przed lotem. Potem idę do jurty, która jest niedaleko i chcę umówić się do noclegu w jurcie i wynajmu konia. Jest tu aż 8 koni. Są też ludzie, którzy przyjechali na kuracje kobylim mlekiem. Zapraszają do jurty i częstują mnie wszystkim, co znajduje się na stole. A na stole jak na weselu: owoce, słodycze, makaron z mięsem w dwóch wydaniach, twaróg, mleko, kefir itd. Umawiam się na następny dzień, że dzieci gospodyni przyjadą po mnie konno z samego rana i muszę już wracać, bowiem zaczyna się ściemniać. Jest zimno, a do tego jeszcze mnie straszą wilkami. Pada deszcz. Robi się nieprzyjemnie. Po drodze łapię okazję i wracam do jurty. Moja gospodyni wydaje posiłki - częstuje mnie pierogami, samsą, owocami itd. Ja w rewanżu funduję jej piwo. Potem idziemy spać. Mój śpiwór okazuje się do niczego, jest mi zimno, ale ona daje mi kołdrę z sierści owcy, która jest niesamowicie ciepła.

Dzień 17
Jeti Öguz- Karakol

Dzisiaj też pochmurny dzień i pada deszcz. Czekam na dzieci z końmi. Jeśli ich nie będzie, pojadę dalej. Zapowiadają bardzo złą pogodę i to przez kilka dni. Syn gospodyni ciągle zadaje mi pytania. Wszystko go interesuje. Muszę na mapie pokazać mu drogę jaką odbyłam i jaka jeszcze mam w planie. Zostawiam mu kilka polskich monet na pamiątkę. Na śniadanie dostaję chleb i warienie (konfitura) z wiśni. Warunków do mycia się nie ma żadnych, można umyć tylko zęby i twarz. Przyjeżdżają po mnie punktualnie dzieci na dwóch koniach. Chłopak (18 lat) i dziewczyna (13). Jedziemy w deszczu. Zastanawiam się czy dobrze robię. Po godzinie jesteśmy na miejscu. Cały czas pada, wszystko w chmurach. Góry całe spowite mgłą. Obozowisko składa się z dwóch jurt. Pod lasem stoją przywiązane konie i źrebaki. Wnoszę plecak do jurty, która będę dzieliła razem z poznanymi wczoraj turystami. Właściwie to wcale mi się tu nie podoba. Oni cały czas siedzą przy niskim stole, który jest tak zastawiony jak wczoraj i śpią albo jedzą. Gospodyni każe mi wziąć konia i pojeździć sobie. Po 2-ch godzinach właściwie już nie mam co robić. Wszystko jest mokre i pada coraz więcej. W tym czasie jej dzieci i mąż stawiają małą jurtę. Ona zajmuję się przygotowywaniem obiadu. Kiedy wracam do obozowiska spotykam tu dwóch Francuzów i niewiele myśląc postanawiam wracać z nimi do Karakol. Na dole czeka na nich taksówka. Dla mnie jest to okazja, bo wydostać się z tej dziury można tylko rano (odjeżdża marszrutka o 8ej spod sklepu). Ponieważ wracają z gór, wstąpili tylko, aby się napić herbaty. Gospodyni jednak żąda od nich po 50 s za czaj - to już bezczelność i przesada. Daję jej 200 s (za konia) - niczego nie jadłam i wybywam. Cały czas niosę 2 plecaki, Francuzi mi nie pomagają. Jest mi ciężko, ale nie mam wyjścia. Na dole jeszcze idziemy do ośrodka - sanatorium zobaczyć czy można popływać. Ale są tylko wanny i prysznice (20 s) z wodą ze źródeł gorących (37oC) 

Jedziemy do Karakol, tu też lało po drodze kałuże i dziury. Podjeżdzamy pod informacje turystyczną. W informacji turystycznej bardzo fajna dziewczyna. Próbuje znaleźć mi kwaterę prywatną, bo w tanich hotelach nie ma już miejsc. Dzwoni dla mnie na kwaterę, ale nikogo nie ma. Postanawiam sama coś znaleźć. Udaję się do hotelu „Stadion” ale po drodze zatrzymuje mnie chłopak z Travel Office (Biuro organizuje trekkingi po górach). Chce kupić ode mnie buty lub śpiwór, lecz jego żona twierdzi, że mu niepotrzebne. Tak to już z żonami. Ja stwierdziłam, że muszę się pozbyć tych rzeczy, bo nie będą mi potrzebne, a nie mam zamiaru dźwigać. Dzwoni do znajomej na prywatną kwaterę i po chwili ląduje w bloku (100 s). Gospodyni bardzo sympatyczna, wyszła nawet po mnie na drogę i od razu zaprasza na kawę. To Rosjanka, zajmuje się wynajmem. Ma 2 mieszkania. Do dyspozycji mam całe 3-y pokojowe mieszkanie. W tej chwili puste. Mogę się porządnie umyć i zrobić pranie. Deszcz siąpi cały czas. Potem idę zobaczyć do Hotelu Yak Tour, gdzie jest najwięcej turystów i gdzie można dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. Podobno są tam jacyś Polacy, ale akurat nie ma ich w pokoju. Zostawiam im kartkę. 

Miasto Karakol wygląda jak duża wieś. Parę budynków wielkich z czasów radzieckich, duże place i oczywiście trochę bloków. Ulice szerokie, ale pełne dziur. Mało samochodów. Siedzę długo w kafejce internetowej, bo strasznie wolno chodzi komputer. Szlag mnie trafia. Kiedy wracam na kwaterę okazuje się, że ci Polacy byli i zostawili mi kartkę Gospodyni zaprasza do siebie i częstuje mnie Laghman (rozgotowany makaron) i czajem. Opowiada mi o swoich dzieciach, które wyjechały a jej zostały dwa mieszkania, które wynajmuje. Zajmuje się remontami - ma zajęcie. Bardzo sympatyczna starsza pani. 

Kiedy odczytuję kartkę od Polaków postanawiam jechać do nich choć już prawie noc (21.30) Nadarza się jednak okazja i jadę samochodem. Poznaję dwóch młodych facetów z Poznania. Właściciel hotelu częstuje nas gorzałką. W hotelu sporo Francuzów, „okupują Kirgizje”. 

Właściciel już stary facet, przewodnik górski, Rosjanin. Kiedy wspominam o butach i śpiworze, odwozi mnie do kwatery i kupuje ode mnie te rzeczy. Wprawdzie jestem trochę stratna (wszystko było nowe), ale wiem, że nikt tego ode mnie nie kupi i szczęśliwa, że mam mniejszy bagaż. W prezencie dorzucam mu jeszcze latarkę z kolorowymi szybkami. Rano muszę wstać bardzo wcześnie, aby udać się na targ zwierząt, a potem mam autobus do Naryń.

Dzień 18
Karakol- Naryń 250 km


Na szczęście nie pada. Dostaję od gospodyni na śniadanie naleśniki z serem i śmietaną i kawę. Smakują wyśmienicie. Takich naleśników już dawno nie jadłam. Okazją podjeżdżam na targ. Muszę coś zrobić z plecakiem, nie będę z nim chodziła. Zostawiam plecak w kiosku z lekami. Spotykam wczoraj poznanych Polaków. Przyjechało tu sporo ludzi ze zwierzętami (konie, krowy, owce i kozy). Jest co oglądać. Dookoła miasta wreszcie widać góry. Powoli z za mgły wygląda słońce. Potem taksówką za 20 s jadę na dworzec. Autobusu bezpośredniego do Naryń nie ma, ale jest do Balakchy, to jest po drodze. Jedziemy bardzo długo wzdłuż południowego brzegu jeziora, który miejscami jest wysoki i stromy. Kierowca zatrzymuje się co chwila. Autobus stary rzęch – ikarus - nie może rozwinąć prędkości. Droga prowadzi przez aleję wysadzoną topolami. Zajmuję na przedzie 2 miejsca, jedno na plecak (ciągle ciężki, pomimo że pozbyłam się butów). W końcu oddaję plecak do bagażnika, tym razem bezpłatnie. Autobus zapełnia się. Potem droga wiedzie wzdłuż jeziora, a z lewej strony przecudne, czerwone góry piaskowe. Podsypiam cały czas. Nagle zrywa się gwałtowna burza, która trwa jednak niedługo. 

Koło 14-ej jestem w Balykchy i tu muszę wziąć taksówkę, ponieważ na tej trasie nie kursują regularne autobusy. Trochę czekamy aż się uzbiera komplet pasażerów. Jedziemy szybko, kierowca oczywiście przesadza. Miejsce mam z przodu (mazda) - więc jest mi wygodnie. Droga przez góry, raz lepsza raz gorsza, też i bez asfaltu. O 17-ej jesteśmy na miejscu. Naryń- dziura straszna, 2 główne ulice, bazar i dworzec autobusowy, na którym nikt nic nie wie. Usiłuję się dowiedzieć o autobus do Kazarman. Ale na próżno. Podobno jest we wtorek rano. Szukam hotelu. Ale nikt nie jest w stanie udzielić mi informacji. Podobno ma być w okolicach bazaru. Jak się potem okazało, przechodziłam koło niego kilka razy, ale brak napisu zmylił mnie. Po kolejnych rozmowach wskazano mi właśnie ten budynek. Hotel mieści się w baraku i warunki są bardzo spartańskie (brak wody bieżącej i ubikacja na podwórku). Idę do kafejki internetowej. Nawet szybko chodzi, o dziwo. Znowu deszcz. Jeżdżą tu trolejbusy i taksówki (5 s) za odcinek. Szukam czegoś do zjedzenia i wchodzę do Cafe Shivin polecanej przez LP. Herbata słodka jak ulepek, ale jest mi zimno. Znowu kropi deszcz. Mam nadzieję, że ktoś zdjął moje pranie ze sznurka. Jem kotlety mielone z kaszą gryczaną i makaronem i pomidorem. Wszystko tylko trochę podgrzane. Ale ujdzie. Oczywiście nikt nie zdjął mojego prania, a deszcz pada i ono moknie. Miasto jak wymarłe, na ulicach nie ma lamp, tylko gdzie nie gdzie ludzie przemykają. Pusto i głucho. Nieliczne sklepy otwarte a w nich głównie wódka ( butelka 0,5 l - 1 $), jest też miejscowe wino i duży wybór piwa. Proszę gospodynię by rano zadzwoniła na dworzec autobusowy i dowiedziała się dokładnie o autobus do Kazarmanu. Nie pozostaje mi nic innego jak iść spać.

Dzień 19
Naryń


W nocy lało jak z cebra, ale na szczęście poranek jest pogodny. Słońce zaczyna się przedzierać przez chmury. Na śniadanie jem budyń i piję kawę. Warunki tu iście spartańskie. Kontakt na korytarzu (grzałka), mycie byle jakie. No, ale za 100 s nie można wiele wymagać. Pokój mam zamykany na kłódkę, jestem jedyną osobą zamieszkującą w tym hotelu. Najpierw kieruję się na dworzec autobusowy, aby zakupić bilet na autobus do Kazarmanu, odjeżdzający następnego dnia rano. Nie udaje się go kupić, jedynie mogę go zarezerwować. Co robię. 

Podjeżdżam marszrutką do muzeum etnograficznego. Miła pani oprowadza mnie po muzeum i wszystko mi objaśnia. Muzeum warte obejrzenia, ale wszystkie napisy po kirgizku i rosyjsku. Na dworcu jem pielemieni w zupie jarzynowej. Bardzo smaczne - 15 s. Tu taksówkarze obstępują mnie jak sępy. Zamierzam pojechać w góry do pobliskiego kanionu. Przyjmuję ofertę faceta - proponuje mi podwiezienie za 150 s do Salkyn Tor (z czekaniem 300 s).- ale nie chcę żeby na mnie czekał. Idę przez las, droga jest kamienista. Okolica bardzo przypomina nasze Beskidy. Kiedyś był tu ośrodek wypoczynkowy, huśtawki, place zabaw, ścieżka zdrowia, mostki przez rzekę, domki, parasole. Teraz wszystko zżera rdza. Spotykam grupki dzieci, chyba są na obozie. Wszyscy mnie pozdrawiają. 

Pogoda zaczyna się psuć, ale korci mnie żeby iść dalej. Droga wiedzie wzdłuż rzeki przez las. Po godzinie trafiam na namiot. Jest w nim kobieta z dwójką dzieci. Częstuje mnie zsiadłym mlekiem. Dalej drwale ładują drzewo na kamaza. Dziwią się, że jestem sama i się nie boję. Robię im zdjęcie. Jeden z nich daje mi konia i objeżdżam okolicę. Myślałam, że będą jechać z powrotem, ale dopiero wieczorem., kiedy załadują drzewo. Wracam pieszo, po drodze zbaczam chcąc sobie skrócić drogę, ale rzeka mi na to nie pozwala. Niestety muszę zawrócić, bo w bród nie da się przejść. Nie chcę ryzykować. 

Po drodze spotykam dwóch chłopców z psem i dziwnie wyglądającego faceta wychodzącego z lasu. Trochę się boje, ale wszystkich grzecznie witam. Opuszczam las i kieruję się na drogę, gdzie czekam na okazję. Już po 10-ciu minutach mam transport. Kierowca zabiera mnie do Naryń, Nie chce zapłaty ale daję mu 50 s, chce mi wydać resztę. Jest miły i zdziwiony moim samotnym podróżowaniem. Wysiadam przy bazarze. Dużo tu rzeczy tak jak u nas, pamiątek nie ma. Lecz warto to zobaczyć. W hali jest nabiał, warzywa i mięso oraz kilka jadłodajni, w których – ja również w Kirgizji - jedzenie nie jest urozmaicone. Z większym urozmaicenie można się spotkać jedynie w domach prywatnych. 

Kupuję biały ser i marynowaną paprykę - mam pomidory, ogórka i cebulę. Gospodyni daje mi też smażone „ciastka”, których smak nie jest słodki. Po mieście krążą taksówki (za odcinek 5 s), trolejbusy i marszrutki (3 s). Idę do kafejki internetowej, która mieści się w budynku jakiejś partii (1 h - 30 s). Są tylko 3 komputery, ruch jak w „ulu”. Czekam dłuższą chwilę na komputer. Wracam taksówką do hotelu, jest ciemno i nieprzyjemnie. W wc na miejscu papier toaletowy jest imitowany przez stronice książkowe. Nie wiem jakie dzieło literackie zbeszcześciłam - autora bardzo przepraszam. Są nawet jakieś stare kwity - nawet miękkie. 

Wieczorem góry otaczające miasto zmieniają kolory: czerwony, szary, brązowy a w dali błyszczy biel śniegu, którym pokryte są szczyty. 

Jeśli chodzi o mycie to ono możliwe tylko po ciemku, polewając się wodą z butelki. Są tu łaźnie, ale wolę z nich nie korzystać. Kupuję śliwki i winogrona (25 s) na jutrzejsza drogę, która będzie długa - przez góry i przełęcze.

Dzień 20
Naryn- Kazarman 350 km

Noc była fatalna, budziłam się, miałam straszne sny o Benusiu (Benuś to mój pies). Śniły mi się też zgubione buty. Mam nadzieję, że to nic nie znaczy. Gospodarz budzi mnie o godzinie 6.30. Słońce zaczyna wychodzić. Jem pomidora, ser, chleb jeszcze z Cholpan Ata i pije kawę. Taksówką (5 S) podjeżdżam na dworzec. Taksówkarze jak hieny mnie obstępują, myśląc, że pojadę z nimi. Kasjerka zostawiła mi bilet, jestem jej bardzo wdzięczna, bo okazuje się, że wszystkie zostały wcześnie sprzedane. 

Dużo ludzi czeka na ten autobus. Wreszcie jest z pół godzinnym opóźnieniem - stary rzęch. U nas w Polsce już by został przekazany na złom. Prawie same kobiety z bagażami. Wszyscy pchają się, numery miejsc ledwo widoczne. Nie wiadomo gdzie usiąść. Teraz zaczyna się naprawianie autobusu, po 20 minutach rusza na pych, a po 5 km zatrzymuje się na stacji benzynowej. Tankowanie trwa 10 minut. Potem znowu droga jego prowadzi koło dworca autobusowego, na którym ponownie zatrzymuje się. W sumie po 1 h opuszczamy Naryn. Wyobrażam sobie, ż jazda będzie „super”!!! Wszyscy jedzą słonecznik. Teraz zatrzymujemy się przy poczcie, pewnie mają tam coś do załatwienia. Potem jeszcze co chwila zabiera pasażerów. Jedni wchodzą, drudzy wychodzą. Kierowca charka i pluje jakby mu za to płacili. Chwilami pada deszcz i trzeba zamknąć wywietrzniki. Smród niemytych ciał i puszczanych bąków. Kobiety zaczynają śpiewać i przekazują kubek plastikowy, w którym zbierane będą pieniądze. Kto nie śpiewa musi dać 5 s, a potem za to będzie wódka. Koło mnie siedzi handlarka i kłóci się z pomocnikiem kierowcy, bo nie chce zapłacić za bagaż. A ma tego sporo. Po 3 h jest krótki postój na uzupełnienie oleju. Jesteśmy w jakiejś wsi. Zjadam jajka na twardo i czaj z mlekiem za 10 s. 

Za zebrane pieniądze tu kupują wódkę i wszyscy po trochu piją. Atmosfera jest nieziemska. Ja wyciągam organki i gram. Bardzo im się podoba. „Polka” wołają, klaszczą i biją mi brawo. Prawie wszystkie kobiety mają złote zęby, ubrane są ciepło, w kolorowe chustki, a dzieci mają czapki. Mimo, że nie ma miejsca wszyscy się jakoś upychają. Bagażu jest sporo. Cały czas jedziemy wzdłuż rzeki Naryń przez góry. O godzinie 15.30 jest postój i wszyscy jedzą pielemieni w zupie (20 s), ale nie za dobre. Niedaleko Kazarmanu zatrzymujemy się na kumys. Jakaś kobieta przychodzi z bańką i częstuje wszystkich. Za darmo. W dali widać kopalnie złota. Ponoć Kanadyjczycy eksploatują złoto, zatrudniając Kirgizów i płacąc im bardzo mało. Koło 19-tej jesteśmy na miejscu. O dalszym transporcie mogę tylko pomarzyć. Muszę tu zanocować i iść do hotelu. Jest tak obskurny, że aż mdli. Wszystko pourywane, spłuczka w toalecie nie działa, nie mówiąc już o tym, że nie ma wody. Internetu też tu nie ma. Inaczej jest z krajobrazem. Dookoła góry, które lśnią różnymi kolorami. Kilka bloków z czasów sowieckich i obskurnych restauracji, pamiętających czasy świetności. Wody mineralnej niegazowanej też nie ma. Jest mały bazar. Wszyscy namiętnie jedzą lody, to ich ulubione słodycze. Dowiaduję się, że prawdopodobnie rano o 6-tej będzie transport. Pójdę wcześnie spać. Idę na piwo (szymkowskie z beczki - 25 s). Potem nie chce mi się wracać do hotelu-nory. Dziwne i niespotykane, że tu dostałam czystą pościel. Jest tu podobno jeszcze jeden hotel, ale za 200 s.

Dzień 21
Kazarman- Jalal- Abab – Osz

Wstaję już o 5-tej, wody jeszcze nie ma, bo dopiero jest włączana o 5.30. Z resztki wody robię kawę i idę na „dworzec autobusowy”. Głucho i pusto. Po 6-tej otwierają dworzec, a około 7-ej podjeżdża jeep (łada niwa), który zbiera pasażerów do Jalal Abadu. Jednak kiedy nastąpi odjazd nie wiadomo. Już jakiś autobus przed 6-tą odjechał do Naryń. Po drodze zbierał robotników do kopalni złota. Po 7-ej wyjeżdżamy z dworca i po 300 m zatrzymujemy się. Czekamy. Ruszyliśmy, jeździmy w kółko, potem na bazar, gdzie pijemy kumys. Pyszny. Kierowca chce spotkać swojego kolegę, ale go nie może znaleźć. W końcu wsiada lekarz, ostatni pasażer i o 9.30 wyjeżdżamy do Kazarman. Droga wiedzie przez góry, drogą szrutową (żwir). Zbaczamy, podwozimy dwóch pasażerów do wsi Atay, skąd polną drogą znowu do drogi szrutowej- żwirowej. Cały czas jedziemy pod górę. Po drodze zatrzymujemy się przy jurtach i pijemy kumys. Częstują nas też chlebem i śmietaną. Gościnni. Robię im zdjęcia. Rodzina ta przyjeżdża tu tylko na lato, a zimą mieszkają w Kazarmanie. 

Potem wjeżdżamy na przełęcz 3000 m gdzie robię sobie zdjęcie. Potem zjazd. Spotykamy parę Francuzów na rowerach. Jeszcze krótki postój u siostry żony kierowcy (musi tam coś załatwić). Po drodze wsiada jeszcze jeden pasażer, który nie może zapłacić za przejazd i zbiera pieniądze po sąsiadach. W końcu w jeepie pozostaje lekarz i ja. On mnie zaprasza do siebie do domu, ale nie reflektuję bo się spieszę. Charakterystycznym widokiem są: suszące się na drodze ziarno (rozłożone na jezdni), krowy, konie, owce i góry. Koło 15-ej jesteśmy na miejscu. Kierowca odwozi mnie na dworzec autobusowy. Mam minibusa do Osh za 20 minut. Taksówka kosztuje 100 s. 

Jedziemy przez Özgun, bo granica z Uzbekistanem zamknięta. Na dworcu w Osh tłumy ludzi i mnóstwo autobusów. Pytam o transport do Irkesztam (granica kirgisko-chińska). Jeden z kierowców chce 100 $ za jeepa, a jeśli znajdę innych turystów, suma ta rozłoży się na wszystkich. W hotelu Alay dostaję ten sam pokój co poprzednio i jest tam ten sam syf. Światła nie ma, bo robotnicy remontujący hotel – je wyłączyli. Muszę się umyć (2 dni bez mycia) i zrobić przepierkę. Wieczorem idę do restauracji na bazarze przy moście. Właściciel wraz z żoną zapraszają mnie do swojego domu, jak będę następnym razem w Osh. Jem makaron z warzywami, sosem i mięsem oraz sałatką i piję zielony czaj (23 s). Mięso niestety twarde jak podeszwa. W hotelu żądam żarówki do łazienki. Idę jeszcze na piwo do Cafe Kara-Ałma na przeciwko. Miła muzyka. Można tu też tanio zjeść, jednak wolę jadłodajnie na bazarze.

Dzień 22
Osh

Po śniadaniu (ser, pomidory z cebulą) idę na bazar, który jest podzielony na sektory według sprzedawanych towarów. Sprzedawcy warzyw czyszczą pomidory i pięknie układają. Jest nawet żółta marchewka. Duży wybór ziół i zielonych przypraw (koper, pietruszka, szczypior i inne nie znane mi). Muszę jeszcze trochę połazić po mieście, aby wytracić czas do odjazdu. Umówiłam się z kierowcą kamaza, że przyjedzie po mnie po południu i zabierze do Sary Tash. Jest to najtańszy sposób przejechania tej drogi, a podróż jeepem za 100 $ (w pojedynkę) nie wchodzi w rachubę. Jem oramo (35 s) - coś w rodzaju lasagnie tylko zwijane z kartofli i z cebulą a do tego sałatka. Wracam do hotelu o 16-tej, czekając drzemię w fotelu. Kierowca nie przyjeżdża. Czekam do 17.15 i postanawiam wydostać się z miasta i spróbować autostopu. Dowiaduję się po wielu rozmowach, że należy jechać marszrutką nr 5 do końca (wieś Furkat) i tam jest droga na Sary Tash. Ruch na drodze nie jest zbyt duży. Czekam na ciężarówki. 

Wszystko przejeżdża, tylko nie kamazy. Na poboczu widzę 2 facetów ładujących żelastwo na wóz. Jak się okazuje oni też jadą do Chin ze złomem, ale dopiero w sobotę wieczorem. Jeden z nich, bardzo miły próbuje coś zdziałać, chce zatrzymać dla mnie auto, jadą tylko dwa kamazy lecz nie zatrzymują się. A potem nie jedzie już nic. Po wielu dyskusjach, rezygnuję i wracam do miasta. Tu spotykam faceta, który jeździł po auta do Niemiec i przejeżdżał przez Polskę. Chce mi pomóc. Idzie ze mną na postój taksówek (w podwórzu) i szuka dla mnie transportu. Nie wiedziałam, że jest tu taki duży postój. Kiedy jechałam do Biszkeku sądziłam, że jest tylko jedna taksówka, która stała na ulicy. Jest jednak dużo aut odjeżdżających do Biszkeku, ale do Sary Tash dopiero następnego dnia rano. Umawiam się z kierowcą na 6-tą rano. Przychodzę znowu do tego samego hotelu. „Mój pokój” jest już zajęty, Dostaję pokój na 3-ym piętrze - „suite”. Dwa pokoje (połączone ze sobą) już po remoncie, ale w drzwiach dzielących te pokoje nie ma szyb i woda nie dochodzi tak wysoko. Niby ma być, ale piętrowa po chwili przynosi do pokoju wiadro z wodą. Więc pewnie wody nie będzie.
Zasięgnęłam informację co do lotów.
Osh- Biszkek: 176 $
Biszkek- Taszkient: 70 s
Jest jeszcze biuro MUNDUS TOUR w Osz tel. 2-22-76. Załatwiają bilety i wizy do krajów Azji Centralnej.
Osz-Urumczi - lot: 167 $ wtorki i czwartki

Dzień 23
SARY - TASH

Budzę się już o 5-tej (etażowa mnie budzi - na każdym piętrze jest taka) i o 6-ej jestem już na dworcu. Akurat przyjeżdża kierowca z Wołgą. Niestety musimy czekać do 8-ej aż zbierze się komplet pasażerów. Jest małżeństwo, jadą aż do Czon Alaj. Kładę się na przednim siedzeniu i śpię. O 8-ej odjeżdżamy z postoju, jadąc po ostatniego pasażera, którym okazuje się być żona kierowcy. Ma ona dziesięć tobołów: pościel, kołdry, garnek, termos z herbatą itd. Siedzę na poduszkach, które nie zmieściły się do bagażnika. Głową uderzam o sufit. Pasażerowie z tyłu mają jeszcze mniej miejsca, siedzą bowiem na kołdrach a między nogami maja toboły. Następnie jedziemy zatankować samochód (jakby nie mógł tego zrobić wcześniej) i porosi mnie od razu o pieniądze. A potem jeszcze wracamy na postój bo żona kierowcy coś zapominała z przechowalni. Dopiero o 9-tej opuszczamy Osz. Po pół godzinie psuje się samochód. Naprawa trwa 5 godzin, przychodzą jacyś wioskowi mechanicy ale też nie są w stanie pomóc. Ja z pozostałymi kobietami czekamy w słońcu i prażymy się. Ponieważ kończy się woda idę na jej poszukiwanie. Jeden z mechaników zaprasza nas do domu na posiłek, a że akurat jest tam stypa posiłek jest bardzo obfity (rosół, słodycze, arbuz, ryż z marchewką i jednym kawałkiem mięsa no i oczywiście chleb i herbata. Wszyscy jesteśmy głodni jak wilki. O 15-ej zjeżdżamy, pchani przez wiatr do Osz, a przed samym miastem taksówka bierze nas na hol. Wracamy do Osz i jedziemy do warsztatu, który znajduje się na terenie postoju taksówek. Tutaj będzie naprawiane auto. Przy postoju jest hotel, bardzo prymitywny, bez prysznica za 30 s. Pokoje są wieloosobowe. Około 17-ej samochód jest naprawiony i możemy wreszcie wyruszyć na trasę. Co kawałek stoją patrole policyjne i od każdego zatrzymanego kierowcy biorą od 10 do 20 s. łapówki. Zarabiają od 2 tyś do 3 tys. somów miesięcznie. Po godzinie ponownie się zatrzymujemy i kierowca znowu coś grzebie w silniku. Nic dziwnego ta wołga ma już 27 lat. Gdybym nie dała mu wcześniej pieniędzy już dawno znalazłabym inny środek transportu. Po drodze zatrzymujemy się aby nabrać wody (w każdej wsi jest tylko jedna studnia) i napić się dżarmy - sfermentowanego napoju z pszenicy. Przeżyłam rozczarowanie, ponieważ nie mogłam zrobić zdjęć, które planowałam. Kiedy wjeżdżamy w góry i są przepiękne widoki jest już ciemno. Czasem mijamy ciężarówki i żałuję, że nie jestem w środku. 50 km przed Osh ukazuje się tablica z napisem PAMIR HIGHWAY 150 km. Wjeżdżamy na przełęcz Taldyk 3615 m.n.p.m. Droga wije się serpentyną pełną dziur i nierówności. Do Sary Tash przyjeżdżamy o 22-giej. Zatrzymuję się w gastinicy (hotelu) na początku wsi. Warunki są bardzo spartańskie ale jest tanio. Hotel prowadzi młode małżeństwo. Kiedy opowiadam im o przebojach z taksówką, mówią mi że przepłaciłam 4-rokrotnie cenę przejazdu. Hotel składa się z jednego pokoju z 6-cioma łóżkami i zimno jest jak w psiarni, a okna zatkane są folią plastikową. O myciu się nie ma mowy, a WC jest na zewnątrz. Chcę jeszcze iść na spacer, ale właściciel przestrzega mnie przed pasami, które są groźne Na zewnątrz jest bardzo zimno, nić dziwnego jesteśmy bowiem na wysokości 3 000 m. Wraz z właścicielami oglądam telewizję, są tylko 2 programy rosyjski i kirgiski. Oni jednak chętniej oglądają rosyjski. Ponieważ granica jest nieczynna w weekend, zostaję tutaj dwa dni.

Dzień 24
SARY TASH

Rano budzi mnie słońce wpadające do środka. Na zewnątrz niesamowity wiatr i wspaniałe widoki. W dalszym ciągu z wodą są problemy lecz udało mi się odkryć strumyk, w którym mogę się obmyć. Obsługa restauracji (to chyba przesadzone), dwie nadęte dziewuchy, chodzą nabzdyczone i traktują mnie jak powietrze. Biorę od nich tylko wrzątek na budyń i na herbatę. Właściciel hotelu obiecuje mi wypad konny na pastwisko, ale ja najpierw idę sama rozejrzeć się po wsi. On w tym czasie wyjeżdża wraz z żoną. Wychodzą z niej dwie drogi, jedna prowadzi do Chin, druga do Tadżykistanu. Mieszka w niej 2 000 mieszkańców. Wszędzie suszy się nawóz, który w zimie jest używany jako opał. Dookoła góry, a na południu majaczą szczyty pokryte śniegiem. Wchodzę do małego sklepu w którym siedzi czterech mężczyzn i pije wódkę (jak się później okazało - bezrobotni). Zapraszają mnie na biesiadę i wypytują o cel podróży. Jeden z nich oferuje mi przejażdżkę na koniu po okolicy. Idziemy do jego domu, na powitanie wchodzi żona i trójka dzieci oraz babcia. Zapraszają mnie na mały poczęstunek do środka. Izba jest niewielka i na jej wyposażenie składa się tylko dywan, niski stolik i zepsuty telewizor. W kołysce stojącej w kącie śpi niemowlę. Kołyska jest szczelnie okryta dużą ilością różnych szmat. Poczęstunek składa się z pysznego zsiadłego mleka, śmietany, chleba i herbaty. Jemy je siedząc na dywanie. Robię kilka zdjęć rodzinie gospodarza wewnątrz i na zewnątrz domu. Potem wyruszamy na okoliczny szczyt. Z góry roztacza się wspaniała panorama na miasteczko i góry. Stąd, przy dobrej pogodzie widać Pik Lenina (7134m) - najwyższy szczyt Kirgizji. Wracając zajeżdżamy na pastwisko gdzie pasie się dużo kobył, źrebaków przywiązanych do pala (aby nie ssały mleka matek), owiec i kóz. Jesteśmy od razu zaproszeni do jurty. Tam zgodnie ze zwyczajem częstują nas świeżym kumysem (sfermentowane mleko kobyły), chlebem i śmietaną. Dostaję kumys nawet do butelki. Ludzie ci przebywają na pastwisku tylko w okresie wiosenno-letnim a jesienią i zimą mieszkają w mieście. Tutaj też robię sporo zdjęć które obiecuję im wysłać. Pod wieczór wracamy do miasteczka. Mam nadzieję, że może przyjechał jakiś turysta i będę miała towarzystwo. Niestety muszę zadowolić się programem telewizyjnym. Gospodarzy wyjechali i tylko ich brat dotrzymuje mi towarzystwa. Z rozmów prowadzonych z mieszkańcami wynika, że z tęsknotą wracają do minionego okresu., w którym wszyscy mieli pracę i starczało im pieniędzy na życie. W nocy przyjeżdża dwóch turystów.

Dzień 25
SARY TASH - NURI (granica kirgisko-chińska)

Dzień zaczyna się punktualnie śniadaniem u poznanego Kirgiza i tak jak to było umówione wyruszamy konno do podnóża gór Chon Alay - 21 km w jedną stronę. Kilkakrotnie przekraczamy małe rzeczki, widzimy na łąkach pasące się bydło i czmychające świstaki. Napotykamy nawet na stado pasących się jaków. U podnóża gór z kilku jurt wybiegają ich mieszkańcy, witając i zapraszając nas do środka. Scenariusz jest wszędzie ten sam, tj. poczęstunek, zdjęcia i ciągle te same pytania. Jestem już tym trochę zmęczona, ale mam świadomość że nie mogę niczego im odmówić. Wszyscy są bardzo serdeczni i chcieliby gościć nas w każdej jurcie. W jednej z nich zostaliśmy poczęstowani łyżką roztopionego masła, które musieliśmy wypić. Naszą wizytę przeżywają jako niezwykłe wydarzenie. Większość mieszkańców rozmawia ze mną po rosyjsku. Tutaj sprawdza się nasze powiedzenie, że „Kirgiz szybciej uczy się jeździć konno niż chodzić”. Z zazdrością przyglądam się temu życiu tutaj i chciałabym pobyć z nimi przez jakiś czasz. Jestem pod urokiem tej wolności wśród gór na grzbiecie konia. Z żalem opuszczam to miejsce. Droga powrotna do hotelu zajęła nam ponad trzy godziny .Hotel jest miejscem gdzie można spotkać kierowców ciężarówek wiozących złom do Chin i zabierających turystów. Miałam szczęście, bo akurat nadjechały dwie ciężarówki (kamaz), musiałam tylko poczekać aż kierowcy zjedzą kolację. Wyruszam jedną z ciężarówek, kładę się na łóżku z tyłu za siedzeniami. Jedziemy bardzo wolno - 20 km na godzinę. Droga jest fatalna (szrutowa) a ciężarówka wraz z przyczepą na której jest złom, waży 40 ton. W czasach Związku Radzieckiego istniały w Kirgizji fabryki przetapiające ten złom, a teraz około 100 ciężarówek tygodniowo jeździ na granicę, przeładowując na placu złom do ciężarówek których kierowcy posiadają aktualną wizę do Chin. Kierowcy jeżdżą zazwyczaj we dwóch, na zmianę prowadząc ciężarówkę. Około 2-ej w nocy kierowca budzi mnie, aby pokazać paszport na mijanym punkcie kontrolnym. Potem robimy postój i śpimy. Muszę ustąpić z łóżka, drzemię oparta o kierownicę. Jest strasznie zimno i kierowca daje mi zapasową kołdrę.

Dzień 26
NURI - KASZGAR

Budzę się nad ranem z nadzieją, że jestem na granicy, ale okazuje się, że coś pękło i auto jest popsute. Ponad kilka godzin trwa oczekiwanie na inną ciężarówkę, podobno nawet gdzieś z tyłu jedzie autobus (Osz-Kaszgar). Kilka samochodów się nie zatrzymuje, nie mają miejsca, albo też nie chcą mnie wziąć. W końcu jedna z nich zabiera mnie. Do granicy pozostało tylko 30 kilometrów. Droga cały czas jest zła, pełna serpentyn. Na drodze trwają również roboty, prowadzone przez Chińczyków, którzy budują ją aż do Osz. Ma być gotowa za trzy lata. Wtedy przejechanie tych 280 km nie będzie trwało całej doby tak jak teraz. Upał jest już duży, słońce grzeje nie miłosiernie, a dookoła łyse góry pokryte tylko gdzie niegdzie skąpymi trawami, wśród których grasują susły.
Wioska Nuri jest bardzo mała (ok. 500 mieszkańców) w razie potrzeby można też tutaj przenocować. Stąd już tylko kilka kilometrów do granicy. Plac przeładunkowy to prawie jak małe miasteczko położone nad rzeką. Są tu noclegownie, restauracje i sklepiki. Całość jest ogrodzona. Granicę przekraczam na piechotę. Odprawa jest szybka. Odbywa się w godzinach między 9-tą a 17-tą każdego dnia oprócz sobót i niedziel. Celnicy kierują mnie do kamaza, który jest już po odprawie. Znowu wszyscy dziwią się że jadę sama bez męża i dzieci.
Odcinek 3 km łączący dwa graniczne posterunki kirgiskie pokonujemy przeładowanym samochodem (41 ton) z prędkością 10 km/h po wąskiej drodze pełnej dziur i nierówności. Około godziny 11.50 jesteśmy już przy drugiej granicy kirgiskiej, gdzie niestety musimy czekać, ponieważ chińczycy mają przerwę na obiad. Z tyłu za nami podjeżdża też autobus, który jedzie z Osz (wyjazd w niedzielę o godz. 23 - 50 $) do Kashgaru (wyjazd w każdy czwartek o 18-tej). W przerwie kierowcy piją herbatę i jedzą domowy chleb. Oczywiście też jestem zapraszana. Opowiadają o swojej pracy, i zarobkach. Miesięcznie mając trzy takie kursy mogą zarobić do 1 000 $, ale duża część tych zarobków przeznaczana jest na reperację auta. Ja wypełniam czas uzupełnianiem notatek i studiowaniem przewodnika. Czas bardzo mi się dłuży, zwłaszcza że stoimy w pełnym słońcu, a na granicy nie dzieje się nic. Chyba tego dnia już nie przejedziemy. Przychodzi kierowca autobusu proponując mi załatwienie z pogranicznikami zmianę pojazdu (jestem przypisana do kamaza wskazanego przez celników) i przejazd za odpowiednią kwotę, którą dzieli się z drugim kierowcą. Godzę się pod warunkiem, że będę mogła siedzieć w szoferce i ewentualnie położyć się z tyłu za siedzeniami. Ponieważ jest to autobus rejsowy zostaje przepuszczony jeszcze tego samego dnia. Autobus jest to przerobiony kamaz, tj. na jego podwoziu umocowana jest skrzynia z 15-toma miejscami siedzącymi. Stoimy jeszcze do 18-tej i wreszcie coś się rusza. Na pierwszym chińskim posterunku wysiadamy wszyscy z bagażami i następuje „prowierka”. Celnicy z wyniosłymi minami, niesympatyczni - pobieżnie przeglądają bagaże. Inni sprawdzają autobus, chyba nawet go dziurawiąc. Zabierają nam paszporty. Drugiej granicy okazuje się, że już nie przejedziemy, zamknięto ją o godz. 19-tej. Jednak nie rezygnujemy. Wszystkim się spieszy i nie uśmiecha się nam tutaj nocować. Przy pomocy jakiegoś tłumacza (jego poszukiwania trwają długo) odsyłani z jednego budynku do drugiego, od Iwana do Pogana, od komendanta straży do komendanta kwarantanny, osiągamy cel - mamy pozwolenie przekroczenia granicy. Musimy jednak wypełnić kartę przekroczenia granicy i kartę o stanie zdrowia. Odjeżdżamy. Jednak wcześniej zadowoleni idziemy coś zjeść. Po raz pierwszy mogę spróbować ujgurskiej kuchni. Zamawiam makaron z sosem w którym jest parę kawałków mięsa - 30 s. Przy odjeździe kierowca prosi mnie do szoferki i mogę się położyć na łóżku. Po krótkiej rozmowie zasypiam natychmiast, ale o 1-szej jestem obudzona ponieważ dojechaliśmy do kolejnego punktu kontrolnego. Do Kaszgaru przybywamy godzinę później Na dworcu jest hotel „Tjumeń”, w którym łóżko na sali zbiorowej kosztuje tylko 10 Y. Oczywiście o prysznicu można tylko pomarzyć. Wraz ze mną idą pasażerki autobusu (Uzbeczki), które przyjechały tutaj na handel. Nawet w nocy jest gorąco i trudno zasnąć.

Dzień 27
KASZGAR

Następnego dnia rano chcę przenieść się do innego hotelu, ale najpierw muszę wymienić pieniądze. W recepcji jest to niemożliwe. Przywołują człowieka z ulicy, który jest „chodzącym kantorem”. Biorę taksówkę i jadę do hotelu „Seman” tak zachwalanego w przewodniku. Faktycznie jest to „mekka globtroterów” i łóżko w dormitorium można dostać już za 15 Y. Na dole jest biuro podróży i kawiarenka internetowa (1 godzina - 3 Y.). W tym dniu czas poświęciłam na zwiedzanie miasta, przechadzkę po Starym Mieście, szukanie banku, fryzjera (strzyżenie 10 Y.). Wiele kobiet używa parasolek przed słońcem. W miejscowych jadłodajniach mężczyźni i dzieci zajadają szaszłyki bądź makaron z warzywami i oglądają telewizję. Ja również się przysiadam. Na szczęście nikt mnie nie zaczepia. Trudno znaleźć kogokolwiek mówiącego po angielsku. Wiele ulic jest rozkopanych, a mieszkańcy jeżdżą na motorach po chodnikach. Jest bardzo głośno i nie wyobrażam sobie abym mogła tu mieszkać. Na bazarze w garkuchniach na talerze zakłada się woreczki aby ich nie myć, ponieważ nie ma tu bieżącej wody. Wieczór spędzam przy piwie z poznanymi turystami z Holandii.

Dzień 28
Kaszgar - jezioro Karakol - Tashkurgan

W łazience poznaję parę turystów z Kazachstanu (on pochodzi z Włoch) i namawiają mnie, żeby jechać z nimi na dwu dniową wycieczkę po szosie karakorumskiej (Karakorym Highway ) wynajętą taksówką. Droga ta stanowiła część Jedwabnego Szlaku i od wieków podążały nią karawany kupieckie. Organizatorem wycieczki jest właściciel internetowej kawiarenki i biura podróży. Aby zmniejszyć koszta zabieramy jeszcze czwartą osobę. Jest nią 18-letnia Japonka mówiąca trochę po chińsku. Po dwóch godzinach zatrzymujemy się w mauzoleum Al-Kaszgari, gdzie zwiedzamy muzeum, cmentarz i i jego grobowiec. Był to ujgurski uczony żyjący w XI wieku i zasłynął jako autor pierwszego porównawczego słownika języków tureckich. Następnie przez wioskę Upal wjeżdżamy w góry w tzw. Pamir Chiński. Góry mienią się przeróżnymi kolorami, a jedno pasmo jest całe czerwone. Jest to kanion rzeki Gez. Niestety zaczyna padać deszcz. Droga jest bardzo dobra ale na niektórych odcinkach prowadzone są roboty umocnieniowe, szczególnie tam gdzie osuwają się kamienie. Cały czas jedziemy pod górę i nagle przed nami roztacza się błękit jeziora Karakul. Brzeg jeziora od strony drogi jest ogrodzony drutem i tylko w tej części dostęp do jeziora kosztuje 20 Y. Jest tutaj kilka jurt., konie i wielbłądy. Wszystko pod turystów. My jedziemy jednak do wioski Sybash położonej na południowym brzegu jeziora. U stóp góry Muztagh Ata 7546 m.n.p.m. Góra cała pokryta jest śniegiem, który iskrzy się w promieniach zachodzącego słońca. Na powitanie wybiegają nam psy i dzieci i zapraszają na herbatę (z mlekiem i solą). Rodzice chcą sprzedać nam swoje wyroby (dywany, maty na ścianę, sakwy, czapki). Na koniec żądają zapłaty za herbatę. Jesteśmy zbulwersowani, z taką „gościnnością” spotkaliśmy się po raz pierwszy. Nad brzegiem jeziora pasą się jaki, konie i osły. Wioska zamieszkała jest przez Kirgizów. Brzeg jeziora jest niesamowicie zaśmiecony. Po dwóch godzinach, kiedy jest już zupełnie ciemno dojeżdżamy do Tashkurgan (3600 m.n.p.m.). Miasteczko jest bardzo oświetlone, jest w nim wiele hoteli i turystów. Znajdujemy w tanim i obskurnym hotelu, bez łazienki. Idziemy coś zjeść. Znajdujemy akurat restaurację, która tego dnia otworzyła swoje podwoje. Jedzenie jest wspaniałe a piwo pijemy na koszt firmy. Jest to najlepsze jedzenie jaki udało mi się spałaszować w ciągu całej podróży.

Dzień 29
Tashkurgan - Kashgar.


Budzi nas przemowa z głośników i marszowa muzyka w takt której ćwiczy grupa ludzi. Jedziemy na zwiedzanie ruin zamku i meczetu. A potem obowiązkowo bazar. Nie jest on jednak zbyt ciekawy ani duży. Robimy drobne zakupy. I ponieważ chcemy napić się kawy idziemy do restauracji po wrzątek. Kawę mamy swoją. Miasteczko niczym nie różni się od innych chińskich miast, z tym że na obrzeżach widzimy mnóstwo zamieszkałych lepianek. Chcemy pojechać dalej 90 km na południe, lecz na punkcie kontrolnym przy wyjeździe z miasta okazuje się, że nie jest to możliwe. Wracając zmieniam kierowcę i jadę w góry gdzie znajdują się gorące źródła. Kierowca opowiadał, że to takie wspaniałe miejsce, my jednak nie widzimy w nim nic niezwykłego. Mnie teraz zmienia Włoch, który też chce się przejechać po chińskich drogach. Wjeżdżamy do tadżyckiej wioski, gdzie wszystkie drogi były pokryte asfaltem, przy których stały domki z ogródkami i uporządkowanym terenem gospodarczym. Oczekiwaliśmy widoku wioski bez prądu zagubionej w górach, gdzie ludzie żyją jak przed wiekami. W drodze powrotnej robimy dużo zdjęć. Ponownie zatrzymujemy się w wiosce Upal na obiad. Zjadamy go w ujgurskiej garkuchni. W Kashgarze jedziemy jeszcze zobaczyć grobowiec Abakh Hoja z XVII wieku. Udaje nam się wejść bez biletu, bo zbliża się godzina zamknięcia. Podjeżdżamy jeszcze pod grobowiec Yusuf Has Hajib, lecz niestety jest już zamknięty. Wracamy do hotelu. Tym razem dzielę pokój z Włochem i jego towarzyszką. Mamy pokój na 5-tym piętrze, mamy pecha - niestety łazienka jeszcze jest w remoncie. Musimy korzystać z tej na 4-tym piętrze. Wieczorem idę zareklamować plecak, który kupiłam i nie wytrzymał nawet dwóch dni. Sprzedawca zaproponował mi inny, który też po niedługim czasie zaczął się pruć. Wieczorem idziemy dla odmiany do „Chińczyka”, ale dania już nie są takie smaczne jak w Tashkurganie.

Dzień 30
Kashgar - Yarkant

Rankiem opuszczam hotel i jadę na dworzec autobusowy (autobus nr 20 - przystanek koło Bank of China), który mieści się na tyłach banku. Akurat wyjeżdża autobus do Yarkand i kierowca zatrzymuje się żeby mnie wpuścić. Postanowiłam że nie będę szukała kas i informacji na dworcach, tylko od razu będę kierowała się do stojących autobusów. Autobus nowoczesny z klimatyzacją i telewizją. Z zainteresowaniem śledzę uzbeckie tańce. Potem emitowany jest jakiś indyjski film. W Yenigsar (słynie z wyrobu noży) zatrzymujemy się tylko na chwilę na dworcu autobusowym. Jest tylko czas na wc i na papierosa. Potem jeszcze 3-y godziny jedziemy do Yarkant. Kierowca wysadza mnie na przedmieściu i tu przesiadam się do żółtego autobusu miejskiego, który wiezie mnie do centrum. Za kierownicą siedzi kobieta, jedzie jak szalona, trąbi cały czas i wrzeszczy na pasażerów. W hotelu Shache zostawiam bagaż i idę coś zjeść. I tu zaczyna się cyrk. Pomimo że pokazuję w słowniku co chciałabym zjeść, nikt z obsługi baru a la Mc Donald nie jest w stanie pojąć o co mi chodzi. Wychodzę zdenerwowana i spotykam człowieka który się mną zaopiekował i zaprowadził mnie do jadłodajni w której dostałam to co chciałam. Miasto nowoczesne, szerokie ulice i wszystko zakurzone piachem z pustyni Takla Maklan. To miasto kojarzy się z Jedwabnym Szlakiem, ale ja jestem nim rozczarowana. Całe miasto ciągnie się wzdłuż jednej ulicy, gdzie mieszczą się domy handlowe i restauracje syczuańskie. Stwierdzam, że nie będę tutaj nocowała. Zabieram plecak i idę na dworzec. Znowu mam szczęście bo jest autobus do Karghalik, a tu mam przesiadkę do Hotan. Kiedy tylko wyciągam książkę i zeszyt i zaczynam coś pisać, większość pasażerów zagląda mi przez plecy. Oczywiście komentują i interesują się skąd jestem i co robię. Naprzeciwko siedzą kobiety ubrane w kolorowe suknie obszyte brokatem. Niektóre z nich mają zasłonięte twarze. Część pasażerów używa masek z uwagi na kurz. Kierowcy tak niesamowicie trąbią, że aż puchną bębenki w uszach. Przez półtorej godziny jedziemy po asfalcie a potem drogą przez pustynię. Choć droga jest zła kierowca pędzi bez opamiętania. Wrzuca biegi prawie bez sprzęgła i cud że nie rozwala skrzyni biegów. Zatrzymujemy się co chwilę i na jednym z postojów kupuję śliwki. Nie mam wody więc jem brudne. Szczęśliwym trafem nie mści się to na mnie. Do Hotanu przyjeżdżamy o 2-ej w nocy. Kierowca zawozi mnie nie do wskazanego przeze mnie hotelu, ale ja muszę zapłacić za dwa kursy. Źle mnie zrozumiał i zawiózł do hotelu Hotan a nie do guesthausu. W Hotan Gusthouse okazuje się że nie ma miejsc, ale jak kładę się na kanapie w holu i czekam do rana.

Dzień 31 - 31.7.2004 r.
Hotan

Rano oczywiście jest wolne łóżko, i było wolne w nocy tylko obsługa drugiego budynku była nie dyspozycyjna. Warunki są dobre. Nareszcie mogę skorzystać z prysznica (nawet jest ciepła woda) i napić się kawy. Spotykam Japonkę z którą nocowałam w Kashgarze - jednak świat jest mały. W recepcji pobierają 50 Y kaucji zwrotnej za klucz. Idę na zwiedzanie. Miasto leży na południowych obrzeżach pustyni Takla Maklan. Jest gorąco i duszno. Najciekawszym miejscem jest bazar. 

Wreszcie jest taki o jakich czytałam w książkach. Bazar jak w baśni - pełen kolorowych ludzi w różnych strojach, kolorowych straganów, przeróżnych towarów i zaprzęgów z osłami. Zajadam zsiadłe mleko z lodem, polane roztopioną czekoladą. Robię zdjęcia, kupuję drobne pamiątki i próbuję różnych specjałów. Autobusem nr 6 (0,5 Y) wracam w okolice hotelu. Zawieram znajomość z inną turystką, kobietą około 70 lat, pochodzącą z Niemiec. Jest już 5 miesięcy w podróży i opowiada o swoich przeżyciach. Jestem pod jej wrażeniem.

Dzień 32
Hotan – Toksan

Rano przed wyjazdem biegnę jeszcze na słynny bazar i okazuje się, że to ten sam na którym byłam wczoraj. Na śniadanie jem jakieś słodkie obważanki smażone na oleju (0.7 Y) a potem jeszcze plov (ryż) z rodzynkami i marchwią (1Y). Na bazarze już spory ruch pomimo wczesnej pory. Niektórzy dowożą jeszcze towar (zaprzęgami w osły) a inny już go rozkładają. Widoki jak w bajce albo na filmie. A do tego te zapachy sprzedawanych potraw i orientalnych przypraw. Uwielbiam wędrówki po takich bazarach, rozmowy z ludźmi, oraz kosztowanie egzotycznych potraw, ale niestety muszę się spieszyć na dworzec autobusowy. Najpierw jeszcze biegnę do hotelu po bagaż. Autobus odjeżdża punktualnie o 10-ej czasu pekińskiego. Jest nowy, wszystko czyste, czyściutkie koce, klimatyzacja i wchodzi się oczywiście bez butów. Łóżka w trzech rzędach, piętrowe. Jest też i telewizor. Kierowca zatrzymuje się co kilka godzin. Można coś zjeść i rozprostować kości. Droga prowadzi cały czas przez pustynie, prawdziwą piaszczystą i nawet są wydmy.

Dzień 33
Tukson – Turpan

Kiedy budzę się następnego dnia nie ma śladu po pustyni piaszczystej. Dookoła pustynia czarna, kamieniste pagórki, które przechodzą w skały. Mienią się kolorami, od rdzawego do czarnego. Koło 8-ej podjeżdżamy do rozjazdu: Urumczi i Tukson. Tu kierowca wysadza mnie, a ja taksówką jadę na dworzec autobusowy do centrum miasta. Mam szczęście, bo akurat za godzinę mam autobus do Turpanu. Też jest nowoczesny i wygodny, a podróż trwa niecałe półtorej godziny. Cały czas jedziemy po prawdziwej autostradzie. Kiedy wysiadam z autobusu, czuję się, jakbym weszła do pieca hutniczego. Turpan, to najgorętsze i najbardziej suche miejsce w Chinach. Dobrze że chociaż wilgotność powietrza jest bardzo niska. Turpan słynie z produkcji rodzynek i wina. Jakiś naganiacz ciągnie mnie do hotelu na dworcu (Hotel Civilisation – 30 Y). Dochodzę do wniosku, że nie ma co się pchać z bagażem dalej i zostaje tutaj. Dostaję łóżko w pokoju 3-y osobowym, ale jestem na szczęście sama. Jest klimatyzacja, a łazienka z prysznicami (ciepła woda non stop) na korytarzu. Potem wybieram się do Johns Cafe zasięgnąć języka. Jest tu trochę turystów i naganiacze oferujący wycieczki po okolicy. Naprzeciwko jest hotel za 25Y, ale dużo gorsze warunki (pokoje w suterynie), bez łazienki. Spotykam dwójkę Polaków i postanawiamy razem wybrać się następnego dnia na zwiedzanie 

okolicy. Wieczorem wybieramy się na bazar nocny, gdzie na oczach są przyrządzane różne specjały kuchni chińskiej i ujgurskiej. Wszędzie roznosi się woń pieczonych szaszłyków. Nie jest on oczywiście, aż tak duży jak w Pekinie, mimo tego mnóstwo tu miejscowych i turystów. Stragany z jedzeniem na przemian z napojami i wszędzie królującym piwem chińskim.

Dzień 34
Turpan – okolica

Wyjazd wcześnie rano. Samochód (bus) przyjeżdża po mnie do hotelu, oprócz nas jest jeszcze chińska rodzinka. Zwiedzanie obejmuje 8 atrakcji turystycznych. Najpierw podjeżdżamy do Minaretu Emina z 1777 roku. Dookoła winnice, gdzie można objeść się wspaniałych winogron. Koło parkingu parę straganów z pamiątkami. Następnym punktem programu są grobowce Astany. Otwarte dla turystów są tylko trzy z nich. W środku doskonale zachowane mumie. Tu niestety nie honorują żadnych legitymacji. Trzeba zapłacić cały bilet. Potem jedziemy do ruin Gaochang, stolicy Ujguri z VII w, niegdyś ważny punkt na Jedwabnym Szlaku. Ruiny otoczone są grubym, wysokim murem. Niestety ruiny są w opłakanym stanie i niewiele można zobaczyć. Na lewo od głównego wejścia jest wyrwa w murze i można wejść bez biletu. Tu już mnóstwo autokarów z turystami, a sprzedawcy pamiątek przechodzą sami siebie w ich nagabywaniu. W południe najciekawszy punkt programu, Płonące Góry (pasmo 100 km x 10 km). Rzeczywiście wyglądają jakby płonęły w promieniach południowego słońca. Niedaleko w Bezekliku znajdują się groty Tysiąca Buddów. Jaskinie są w fatalnym stanie, ale otaczające je góry zapierają dech w piersiach. Po południu wjeżdżamy na teren winnic. Na bramie żądają od nas opłaty 60 Y, ale my nie płacimy. Nie wiemy za co, skoro już zapłaciliśmy za wycieczkę. Jakoś nam się udaje. Teren winnic, to prawdziwy labirynt otoczony z każdej strony pustynią, położony wzdłuż rzeki. Wszyscy turyści przyjeżdżają tu na obiad, który jest wliczony w cenę wycieczki. Oczywiście na stole pojawiają się winogrona, arbuz i melon. Wszystko smakuje wyśmienicie. Potem ucinamy małą drzemkę. Czeka nas jeszcze kilka atrakcji, i to właśnie była opłata za nie (tańce ludowe, skoczek na linie i wodospady). Na koniec zwiedzanie systemów nawadniających – karez, znanych również w Iranie i Afganistanie.. Kiedy wracamy do Turpanu zrywa się wiatr i zaczyna padać deszcz. Powietrze jest gorące i drga. Niestety deszcz nie chłodzi powietrza. Idę jeszcze do kawiarenki internetowej, która tutaj jest śmiesznie tania, 1 godzina kosztuje tylko 1Y, a więc niecałe 40gr. Pomieszczenie duże, z dużą ilością stanowisk, ale brudne, głośne i zadymione. Na szczęście mam od razu wolne stanowisko. Wieczorem idziemy wspólnie z poznanymi Polakami na Nocny Bazar. Jest kilka straganów z kuchnia chińską i ujgurską. Trochę turystów i miejscowych i dzieciaków sprzedających słonecznik, jajka na twardo i jakieś inne specjały. Trudno się od nich odgonić.

Dzień 35
Turpan – Urumczi

Budzę się z bólem gardła i mam katar. To klimatyzacja tak mnie załatwiła. Zapomniałam ją wyłączyć. Nagle drzwi się otwierają i wchodzi jakiś młody chłopak, Koreańczyk jak się później okazuje. Na szczęście zostawia bagaż i zaraz opuszcza pokój. Za oknem zachmurzone niebo i zaraz będzie lało. To niesłychane. Szybko się pakuję i schodzę na dół na dworzec. Jednak to wygodnie, mieć dworzec tak blisko. Okazuję się, że zaraz mam autobus do Urumczi. Pogoda na dobre się popsuła i leje jak z cebra. Jest nawet zimno. Cały czas jedziemy autostradą, wzdłuż gór. Kiedy zatrzymujemy się na krótko, chcę wyjąć kurtkę z bagażnika, kierowca jednak odmawia mi otwarcia luku. Marznę. W telewizji leci jakiś film, na którym cały czas się strzelają a pasażerowie nie odrywają od niego wzroku. Podróż trwa tylko trzy godziny. Kiedy wysiadam w Urumczi, przyczepia się do mnie jakiś facet znający 2 słowa po rosyjsku i tyle samo po angielsku. Chce mi pomóc w znalezieniu hotelu, a poza tym właśnie jedzie w tą samą stronę. Najpierw jednak zaprasza mnie do „jadłodajni” na zimny makaron ryżowy z sosem sojowym i szaszłyki. Potem autobusem nr 101 jedziemy do hotelu „Bogeda”. Wsiadając do autobusu, należy wrzucić 1Y do skrzynki, która znajduje się koło kierowcy, inaczej się nie wejdzie. Jedziemy po głównej ulicy, pełnej bazarów i ludzi. Mnóstwo nowoczesnych budynków przeplata się ze starą zabudową, ulice szerokie. Miasto robi wrażenie. Później przekonuję się, że sieć autobusowa jest świetnie zorganizowana. Przed hotelem rozstaje się z moim „znajomym”. Hotel ma dormitoria po 25Y, lecz niestety nie ma miejsc. Proszę, błagam, ale na próżno. Panie w recepcji twierdzą, że brak wolnych miejsc. Postanawiam zostawić bagaż i przejść się trochę po ulicach miasta. Wszędzie ludzie handlują „z ręki”. Ze sklepów dochodzi głośna muzyka, z każdego na inną nutę. Przed głównym bankiem (Bank of Chine) stoją koniki i można bez czekania w kolejce wymienić forsę. Wracając do hotelu mam nadzieję, że może zwolniło się miejsce. Lecz niestety, wszystko zajęte. Ktoś podpowiada mi inny hotel na południu miasta. Pisze mi na kartce nazwę i numer autobusu. Tak uzbrojona, bez problemu znajduje hotel Xinjiang. Tu jest mnóstwo wolnych łóżek. Miejsce w pokoju wieloosobowym kosztuje tylko 15Y (niecałe 8 zł). Trzeba tylko dać zwrotną kaucję 20Y. Nie bardzo wiem, za co. Łazienka na korytarzu i jest tylko jeden prysznic, ale za to z ciepłą wodą. Kiedy wracam do pokoju, okazuje się, że nie mogę otworzyć drzwi i muszę wołać etażową i pokazać jej blaszkę z numerem pokoju. I właśnie z a tą blaszkę dałam 20Y kaucji. Moich współlokatorek nie ma i nie będzie ich aż do mojego odjazdu. Przed pokojami spluwaczki, przypominają wielkie nocniki. Etażowa od razu przynosi mi termos z gorącą wodą i herbatę. Cały czas boli mnie gardło i boję się, żebym się nie rozłożyła. W zasadzie nie choruję, ale licho nie śpi. Zażywam aspirynę i kładę się do łóżka. Wieczorem wychodzę jeszcze na spacer. Oczywiście wstępuje do kawiarenki internetowej (1h - 2Y). Tu to dopiero jest stanowisk, ponad sto i klimatyzacja, tak że nawet jest zimno. Po mieście jeździ mnóstwo taksówek (VW Jetta), i każdy przejazd kosztuje 10Y. Na niektórych sklepach są nawet napisy w języku rosyjskim. Dużo wysokich budynków, a mnóstwo się jeszcze buduje. Ulice szerokie, skrzyżowania bezkolizyjne, piętrowe. Zewsząd dochodzi huk pracujących maszyn i nawet w hotelu nie ma spokoju. Jakieś dzieciaki latają i trzaskają drzwiami do późna w nocy. Wcale nie mogę usnąć.

Dzień 36
Urumczi – Heavenly Lake

Na dole w hotelu jest biuro podróży i akurat trwa organizowanie wyjazdu nad Heavenly Lake Niebiańskie Jezioro). Jest to najważniejszy „zabytek” w okolicach miasta. Również i ja decyduje się na wyjazd. Oszczędzam czasu i nerwów na szukaniu innej możliwości dotarcia nad to jezioro. Oprócz mnie i pary Włochów jadą sami Chińczycy. Jedziemy prawie 4 godziny, z tego godzinę trwa zbieranie innych pasażerów z różnych hoteli i kręceniu się w kółko. W trakcie tankowania zostaje zapomniana jedna pasażerka (była w toalecie) i potem musimy na nią czekać. Pilot, kiedy się zorientował wysłał po nią taksówkę. Na szczęście nie było to daleko, ale straciliśmy trochę czasu. Kiedy jesteśmy już niedaleko, okazuje się ze jedzie sznur autobusów, i możemy poruszać się bardzo wolno. Przed wjazdem do parku opłata 60Y, a na legitymacje nikt nie chce patrzeć. Jestem wściekła, musze zapłacić, ale bez biletu nie dałoby się wjechać. Wszędzie góry i mnóstwo jurt. Wjazd jest możliwy po sprawdzeniu biletów i przeliczeniu pasażerów. Dopiero potem podnoszą szlaban. Drogą, wijącą się jak serpentyna wjeżdżamy na parking. Teraz dopiero widać ilu jest tu turystów. Dalej minibusami (15Y), około 15 minut na samą górę. Nawet brak pobocza, więc wędrówka byłaby nie możliwa. Na górze jeszcze nie koniec. Jest tu kilka straganów z pamiątkami i knajpy, i cała grupa idzie na obiad. A potem wózkami elektrycznymi nad jezioro. Człowiek na człowieku, część się opala, a niektórzy fundują sobie przejażdżkę motorówka po jeziorze. Chyba gdybym to wiedziała, to bym nie przyjechała tutaj. Podchodzi do nas Rashid (czytałam o nim w LP) i namawia nas do zamieszkania w jego jurcie, którą znajduje się prawie na drugim krańcu jeziora, z dala od ludzi i zgiełku. Chce 50Y za noc i do tego 3 posiłki. On stoi tu cały dzień i wyłapuje turystów szukających noclegu. Szybko uciekamy od tego zgiełku. Idziemy 40 minut, ja mam przecież cały plecak, a Włoch nawet się nie kwapi, aby mi pomóc, chociaż ma tylko bagaż podręczny. Oni wracają na noc do Urumczi tym samym autobusem. Brzeg jeziora jest nawet zagospodarowany, i prowadzi wzdłuż niego wybrukowana ścieżka. Obozowisko Rashida to kilka jurt, niedaleko od brzegu jeziora na małej polance, miejsce na posiłki i palenisko, którym dowodzi jego siostra. Przy drzewach kilka koni, owce i kozy. Od razu przystępuję do zbijania ceny i udaje mi się to. Kobieta prosi mnie, abym nie opowiadała innym turystom, których jest tu trochę. Głównie nauczycieli języka angielskiego z Anglii i Australii, którzy jeżdżą po Chinach w czasie wakacji. Jestem jednak rozczarowana, nie przypuszczałam, że będzie tutaj tak gwarno i tłoczno. Wieczorem przybywa grupa rozwrzeszczanej młodzieży z Korei. Od razu zamawiają sobie owce. Nawet nie chce oglądać jak jest zarzynana. Pasterz robi to tak szybko i zgrabnie, że nie dochodzi żaden krzyk. Na szczęście ja dostaję miejsce do spania u siostry Rashida, trochę dalej w głąb lądu. Syn gospodyni pokazuje mi książkę do geografii, chce ze mną porozmawiać, ale nie zna angielskiego. Mimo tego jest bardzo kontaktowy. Jego mama częstuje mnie herbatą z mlekiem. Materac i kołdry czyste, i nie marznę w nocy. W jurtach przeznaczonych dla turystów pościel nie jest zbyt czysta. Na kolacji jest nas prawie 10 osób. Jemy makaron z warzywami. Oczywiście rozmowy toczą się wokół podróży. Potem część towarzystwa czyta ksiązki lub pisze pamiętniki, a ja jeszcze idę z Mariam, poznaną Angielką, na spacer brzegiem jeziora.

Dzień 37
Heavenly Lake


Rano budzi mnie Mariam, która chce jechać na wycieczkę konną do podnóża lodowca. Również ja decyduję się na nią, aczkolwiek nie jest taka tania (80Y = 10$). Właściciel koni chce jeszcze dodatkowe pieniądze za przewodników, ale się nie godzimy. Wobec tego 2 chłopców, służących nam za przewodników, idzie na piechotę. Droga początkowo wiedzie przez las, nad jeziorem, nad urwiskiem i jest wręcz niebezpieczna.
Pierwszy odcinek drogi jest bardzo stromy, kamienisty i wiedzie przez las. Momentami musimy zsiadać z koni bo jest tak ślisko i niebezpiecznie. Z góry rozciąga się wspaniały widok na jezioro. Następnie jedziemy wzdłuż brzegu jeziora (zaśmieconego) i korytem rzeki. Trzy razy przechodzimy ją w bród. Konie boją się spiętrzonej i rwącej wody i w tym momencie chłopcy wskakują do nas na konie. Od czasu do czasu mijamy jurty i pasterzy ze stadami kóz, owiec i koni. Po trzech godzinach zatrzymujemy się i okazuje się że dalej musimy iść na piechotę bo jest to za stromo dla wierzchowców. Podejście jest bardzo strome. Po pół godzinie rezygnujemy bo droga do lodowca jest jeszcze bardzo daleka. Schodząc spotykamy pasterza ze stadem wielbłądów, dziwne że nie jest dla nich za stromo. Nasi mali przewodnicy śpią i są zdziwieni że tak szybko przyszłyśmy. Nic im nie tłumaczymy no bo w jakim języku. Droga powrotna mija nam bardzo szybko, a ostatni odcinek drogi, który jest bardzo niebezpieczny, Miriam pokonuje na piechotę. Jesteśmy bardzo głodne, ale po powrocie dostajemy smażone ciastka i herbatę. Przybywa trójka turystów (z Nowej Zelandii), nauczycieli angielskiego w Chinach. W czasie naszej kolacji (ryż z cukinią) przyjechała grupa młodzieży z Korei Południowej, strasznie głośni i rozwrzeszczani. Od razu zajmują jedną jurtę, a ja z Miriam przenoszę się w związku z tym do siostry Rashida. Koreańczycy zamawiają całego barana, którego zarzyna i przygotowuje do zjedzenia sam szef. Ognisko rozpalane jest drewnem, a potem dosypuje się węgla. Drewno trzeba przywozić z gór i dlatego jest ograniczane jego zużycie. W jurcie w której śpimy jest czysto i ciepło. Gospodyni jeszcze wieczorem częstuje nas herbatą z mlekiem.

Dzień 38
Heavenly Lake - Urunczi - Yinng

Śniadanie jest niesmaczne: kluski własnej roboty z rozwodnionym sosem w którym pływa parę kawałków tłustego mięsa. Dobrze że jest wrzątek bo mogę sobie zrobić kawę. Kiedy płacę za wczorajszą wycieczkę konną - wcześniej uzgodnioną należność - dochodzi do małej scysji. Właścicielka koni krzycząc, próbuje wydrzeć ode mnie napiwek dla chłopców, nie chce wydać mi reszty. Zabieram plecak i opuszczam to przereklamowane w przewodniku miejsce. Część drogi odbywam na piechotę, a resztę autobusem. To co się dzieje na parkingu jest trudne do opisania. Niezliczone ilości autokarów z których wysiadają masy turystów. Mam szczęście, właśnie jest autobus do Urunczi. Kierowca zatrzymuje się co kawałek i zabiera miejscową ludność. Po obu stronach drogi widzę mnóstwo drzew owocowych i pól warzywnych. Po godzinie w jakimś mieście zmieniam autobus, którym niebawem dojeżdżam do Urunczi, lecz na innym dworcu niż poprzednio. Ktoś pisze mi na kartce po chińsku nazwę dworca dokąd mam się udać. Jadę autobusem nr 101 a potem nr 2. Przed samym dworcem dopadają mnie naganiacze i bez chwili zastanowienia godzę się aby umieszczono mnie w odpowiednim autobusie. Daję pieniądze a nie otrzymuję w zamian żadnego biletu. Próbuję to wyjaśnić kierowcy i jego pomocnikowi ale udają że nic nie rozumieją. Opowiadają wszystkim że padłam ofiarą oszustów i zapłaciłam o 43 Y więcej. Potem jednak ktoś mówi mi że to nieprawda, że jednak zapłaciłam tyle ile kosztuje bilet w kasie. Początkowo nie możemy wyjechać z miasta, uniemożliwiają nam to rozkopane drogi. Kiedy już jesteśmy poza miastem, zatrzymujemy się na jakiś peryferiach i czekamy prawie dwie godziny na jakieś dokumenty. Autobus jest sypialny, łóżka w trzech rzędach, pościel brudna, pasażerowie śmiecą w koło i palą papierosy. Nocą jedziemy przez dziury po rozwalonej drodze, a miejscami wygląda to na pustynię. Drogę dopiero się buduje i roboty trwają nawet nocą.

Dzień 39
Yinning - Qing Shui - Sayram Lake - Ynning

W Yinningu ląduję już o 6-tej rano. Jest już spory ruch, ale dworzec jeszcze zamknięty. Kilka zagadniętych osób twierdzi że nie ma autobusu do jeziora Sayram. Wsiadam do taksówki i przez godzinę jadę do Qing Shui. Tutaj jakiś chińczyk z Szanghaju pomaga mi kupić bilet dalej i oprowadza mnie po miasteczku. Dużo czasu tracimy aby znaleźć internet, a kiedy już jest okazuje się że trzeba kupić kartę. Robię też drobne zakupy na bazarze żeby nie przepłacać nad jeziorem. W ulicznym bufecie mogę za jednego yuana najeść się do syta (trzy rodzaje makaronów, marchewka, ogórki, pomidory, fasolka, szpinak i glony). Chińczyk odprowadza mnie do autobusu. Tu muszę zapłacić za przechowanie bagażu. W autobusie większość pasażerów zajada zabrane pożywienie. Największą popularnością cieszą się jajka na twardo. Już po kilku kilometrach zatrzymujemy się przy pierwszych straganach z pamiątkami, chlebem i miodem. W telewizorze zainstalowanym w autokarze, emitowane są rosyjskie pieśni na tle włoskich miast. Co najmniej dziwne zestawienie. Potem wjeżdżamy w góry, które przypominają nasze Beskidy. Nagle kierowca zatrzymuje się i wskazuje mi jezioro. Jestem zaskoczona że tak szybko znalazłam się na miejscu. Jeszcze bardziej zaskoczyły mnie warunki pogodowe na zewnątrz, silny wiatr i dokuczliwe zimno. Od razu podjeżdża do mnie Kozak na koniu i proponuje nocleg w jurcie za 100 Y, potem za 50 Y. Nie wyrażam na to zgody. Wchodzę do sklepiku w którym przebieram się. Chcę tu zostawić bagaż ale właścicielka żąda ode mnie aż 5 Y. Zatem zarzucam plecak i idę nad brzeg jeziora. Jest ono bardzo kolorowe szczególnie w lipcu i w sierpniu a wioski z jurtami wyrastają jak grzyby po deszczu. Są tu zarówno konie jaki i łodzie do wynajęcia. To wszystko uczyniło jezioro miejscem bardzo turystycznym czego dowodem jest zaśmiecona plaża. Koło mnie robi się zbiegowisko. Wszyscy interesują się skąd przyjechałam a właściciele wielbłądów i kóz w zaprzęgach, namawiają mnie na zdjęcia. 

Znowu ktoś proponuje mi nocleg nieprzyzwoicie drogi. W sumie to wcale mi się tutaj nie podoba i decyduję się na powrót. Dwoma środkami transportu docieram w półtorej godziny do Yinnigu. Okazuje się że nie ma już autobusu i muszę zanocować. Kupuję bilet na następny dzień i szukam noclegu w okolicy dworca. Niestety wszystko jest zajęte. Jestem zmuszona wziąć taksówkę i poszukać jakiegoś hotelu, pomaga mi kierowca. Po długich poszukiwaniach znajdujemy pokój w hotelu Hong Qui. Pokój ma nawet własną łazienkę, ale jest bardzo drogi jak na mój budżet. To najdroższy pokój w czasie mojej podróży - 100 Y. Wreszcie mam trochę luksusu. Wieczorem idę do kawiarenki internetowej a potem na nocny bazar. Mnóstwo straganów z jadłem chińskim i ujgurskim (kluski, ciecierzyca, jaja w koszulkach, kebaby, gotowane głowy kozie, kurczaki i smażone ryby). Obok w parku odbywa się jakiś festyn.

Dzień 40
Yinning - Kashgar (1400 km)

Budzi mnie marszowa muzyka w rytm której ćwiczy grupa ludzi. Muzyka dochodzi z głośnika i wszyscy dokładnie wykonują polecenia. Kto się obija zostaje zrugany. Z hotelu jadę autobusem nr 101 na dworzec autobusowy. Mam jeszcze trochę czasu więc spędzam go w hali dworcowej. Podstawiają autobus sypialny, który niestety jest stary ale ma za to sympatycznych kierowców (Ujgurów). Tym razem wyjeżdżamy przed czasem ale niestety nic nie idzie jak po maśle. Przy wyjeździe z miasta jest objazd , krążymy w kółko aż dojeżdżamy do ślepego zaułka. Tu stoi już bardzo długa kolejka pojazdów, droga jest w remoncie, w związku z czym stoimy ponad godzinę. Potem zatrzymujemy się na posiłek, oczywiście w ujgurskiej jadłodajni. Zamawiam cztery manty i sałatkę. Kosztuje mnie to śmiesznie mało, bo tylko 2,5 Y. Po dwóch godzinach psuje się autobus. Najpierw kierowcy próbują coś zreperować, ale okazuje się że poszła uszczelka i muszą wysłać kogoś do sklepu z częściami samochodowymi. Całe szczęście, że awaria wydarzyła się w mieście a nie w górach. W tym czasie szwendam się po pustym dworcu. Za pomocą słowniczka rozmawiam z pasażerami i czas mi się dłuży. Powoli wjeżdżamy w góry Tień Szan, które się robią coraz wyższe, robi się coraz zimniej i wieje straszny wiatr. Ludzie w mijanych wioskach są ubrani jak zimą, domostwa biedne a droga wyboista. Wjeżdżamy coraz wyżej w mgłę na drogę pełną serpentyn i na górze pasą się owce, kozy i konie. Robi się coraz ciemniej, zrywa się wiatr i wichura, leje jak z cebra, miejscami droga przerywana jest przez rwące potoki brunatnej wody. Przez niektóre przejeżdżamy z trudem a woda zalewa bagażniki, co okaże się potem bardzo zgubne dla mojego plecaka. Potem zjeżdżamy w dół i jedziemy po płaskowyżu przypominającym Tybet. W dalszej drodze przejeżdżamy przez wsie pełne jurt (podobno są to wioski mongolskie) których mieszkańcy sprzedają miód. Zatrzymujemy się w jednej z nich aby kupić miód. Jest niesamowicie tani ale ja niestety mając przed sobą taką drogę nie będę dźwigała słoików. Czas podróży mija mi na spaniu i czytaniu, co nie bardzo jest możliwe z uwagi na jazdę po wyboistej drodze.

Dzień 41
droga do Kashgar

Budzę się z nadzieją że jesteśmy blisko celu a to dopiero Kucha - jedno z ważniejszych postojów na Jedwabnym Szlaku. Szkoda że się tu nie zatrzymuje, ale kończy mi się już wiza. Dużo pasażerów wysiada i wsiadają nowi. Przeważają Ujgurzy. Śmiecą, plują i charkają. Pode mną leży jakaś starsza babka, która w ogóle nie opuszcza autobusu i jakoś dziwnie na mnie patrzy i zabrania mi używania drabinki, żeby pył nie leciał jej na głowę. Chociaż w autobusie należy poruszać się bez butów. Całe przejście zastawiła siatkami z wałówką, więc nawet pasażerowi którzy chcą przejść do tyłu, muszą wykonać skok. Właściwie to całą drogę je, a potem zaczyna dochodzić mnie bardzo nieprzyjemny zapach. Kiedy zwalnia się łóżko na początku autobusu, zmieniam miejsce. Podróż przerywana jest tylko postojami na posiłki i toaletę. Wielu pasażerów pali i dozwolone jest to tylko na schodach z przodu autobusu. Również ja palę, czym wzbudzam oburzenie jadących kobiet. Za oknem ciągle zmieniają się krajobrazy. Pełnią szczęścia byłoby mieć kamerę i to wszystko filmować. Jedzenie ujgurskie właściwie już mi się znudziło i chociaż makarony domowej roboty, które są podstawą tej kuchni są bardzo dobre, to wydaje mi się być na dłuższą metę monotonna. Po 36 godzinach przyjeżdżamy nocą do Kashgaru. Odbieram plecak i taksówką jadę do hotelu Seman. Dopiero tutaj widzę w jakim jest stanie mój plecak i zastanawiam się jak i czym go wyczyścić. Dostaję łóżko w pokoju z dwoma japończykami którzy przyjechali z Pakistanu.

Dzień 42
Kashgar - Kansu – Uluggat (granica chińsko – kirgiska)

Od rana leje straszny deszcz i pranie które zrobiłam jeszcze nocą w ogóle mi nie wyschło. Na dole hotelu w agencjach podróży jeszcze raz pytam o przejazd przez Torugart Pass, ale chcą 200 $. Decyduje się, że pojadę tą samą drogą którą przyjechałam do Chin. Chcę jechać autobusem, ale Abdullah (właściciel biura podróży i kawiarenki internetowej w hotelu) twierdzi, że autobusy nie kursują ale on zna miejsce z którego odjeżdżają jeepy, woła mi taksówkę i zadowolony żegna się ze mną. Na placu skąd rzekomo odjeżdżają jeepy, dowiaduję się że jest akurat jeden i chce 50 $. Wściekła wracam z powrotem do hotelu, rozkładam mapę i pokazuję Abdullahowi, że chcę dostać się tylko do jakiegoś większego miasta, które leży na drodze w kierunku granicy. Przecież mieszkają tam ludzie i też muszą się czymś poruszać. W końcu pojmuje o co mi chodzi i wskazuje miasto Kansu, oddalone o 120 km od Kashgaru, wskazując mi jednocześnie miejsce odjazdu minibusów i taksówek zbiorowych. Tym razem taksówkarz zawozi mnie na odpowiedni dworzec. Mieści się on naprzeciwko dworca autobusów dalekobieżnych i można dojechać autobusem nr 9.. Należy pytać o transport do Ulunggat lub Kansu. Kierowcy kłócą się o pasażerów, szarpią ich i popychają do swoich samochodów. Tak też było i ze mną, obskakują mnie kierowcy i po targach między sobą wskazują mi miejsce. Ruch tu spory, co chwilę odjeżdżają pełne samochody. Ja niestety czekam aż zapełni się taksówka. Ostatecznie o godzinie 12-tej wyjeżdżamy. Jest nas sześć osób. Droga cały czas prowadzi przez góry, najpierw piaskowe a potem skalne, mieniące się różnymi kolorami. Po 50 km jest punkt kontrolny i rozjazd na Toruggart i Irkeshtam Pass. Kolejną przygodę przeżywam w połowie drogi w jakimś małym miasteczku (całkiem nowe) kiedy wysiadają wszyscy pasażerowie i kierowcy nie opłaca się tylko ze mną jechać dalej. Zostaję przesadzona do miejscowej taksówki, w której są już jacyś pasażerowie, razem z kierowcą jest nas czworo. Oczywiście kierowca płaci za mnie, bo ja już zapłaciłam do Kansu. Robimy jeszcze rundę po mieście i łapiemy kolejnego pasażera. Miasto zupełnie nowe, pełne nowych budowli, ulice szerokie a na skrzyżowaniu rondo z pomnikiem Mao Tse Tunga. Droga wyjazdowa z miasteczka obsadzona brzozami kończy się szybko i wjeżdżamy w góry, które są piękne. Mienią się kolorami od rdzawego przez brązowy, szary i siwy aż po koloru świeżej bulki. Nagle zaczyna padać deszcz który zamienia się w grad. Samochód to stary rzęch i tylne okno nie da się zamknąć. Zatrzymujemy się i w strugach deszczu kierowca próbuje go zamknąć. Ostatecznie okno zostało zamknięte na śrubokręt a kierowca mokry ruszył w dalszą drogę. Po drodze kierowca z pasażerami przeglądają mój paszport. W Kansu, które okazuje się niesamowitą dziurą, zatrzymujemy się na obiad i o dziwo, spotykam tu faceta który zna angielski. Tu właściwe wysiadam z samochodu ponieważ chcę dalej jechać autostopem. Kierowca proponuje mi oczywiście cenę ale jest ona dla mnie nie do przyjęcia. Mieszkańcy wioski otaczają nas kręgiem i z zaciekawieniem przyglądają się naszym targom. Jest to dla nich niecodzienne wydarzenie. Ostatecznie godzę się na jakąś sumę wspólną z drugim pasażerem. Ruszamy w drogę jak kierowca w dworcowej kasie uiszcza jakąś opłatę. Po godzinie 17-tej jesteśmy na granicy. W tym dniu już jej nie przekroczę, więc instaluję się w „hotelu”. Toaleta jest daleko na zewnątrz z widokiem na góry a o prysznicu można tylko pomarzyć. Jest zimno i zakładam wszystko co możliwe na siebie. W „hotelu” spotykam kierowcę ciężarówki, sympatycznego Kirgiza, który już dwa tygodnie tutaj czeka na towar. Chcę wydać ostatnie yuany i idę z nim do sklepu. Ale sklep to za dużo powiedziane, właściwie to nie ma tutaj co kupić. W jednym ze sklepów właścicielka zaprasza nas na herbatę i melona z chlebem. Bardzo korci mnie dowiedzieć się o internet, ale nikt nie rozumie o co mi chodzi. Idę więc na pocztę i tu przeżywam przyjemne rozczarowanie. Jest salka z 10-cioma komputerami, które bardzo szybko chodzą. Wieczorek kiedy wracam do „hotelu” spotyka mnie druga niespodzianka. Przy stole siedzi dziesięciu kierowców tirów (Kirgizów), którzy zapraszają mnie do wspólnej biesiady. Oczywiście na stole jest wódka i zakąska (jabłka, sałatka, ryż z marchewka, a potem gorące ziemniaki z cebulą i baraniną. Rozmawiamy o ich pracy, o życiu w Kirgizji i w Polsce. Kiedy chcę się zrewanżować i kupić wódkę, absolutnie się na to nie zgadzają. Ich zwyczaje nie pozwalają aby gość stawiał wódkę. Zrewanżowałam się grając na organkach (w takt melodii tańczyli) i robiąc zdjęcia, które obiecałam im wysłać.

Dzień 43
Yluggat - Nuri - Maly Suu

U właścicielki „hotelu” wymieniam pozostałe yuany i dowiaduję się, że jest tutaj płatna łaźnia. Oczywiście biegnę z rana aby wziąć prysznic (8 Y). W części damskiej są dwa prysznice a na środku siedzi kura, która na mój widok jest nie mniej nią ja zaskoczona. O godzinie 9.30 jestem już w budynku granicznym w którym nie ma żadnego pogranicznika. Nie ma kto mnie odprawić. Dopiero po 10-tej cała załoga szeregiem zjawia się w miejscu pracy. Podobno rano przepuszczane są ciężarówki z Kirgizji, a po południu w drugą stronę. Długość całej granicy wynosi 8 km. Odprawa jest bardzo szybka. Wsiadam do „odprawionego” kamaza, który wiezie towar do Kirgizji (30 ton ubrań). Wyprzedza nas para Francuzów na rowerach. Na przejściu kirgiskim musimy czekać 3-y godziny, bo odbywa się odprawa ciężarówek w drugą stronę. A kiedy już możemy przejechać, droga jest zablokowana przez czekające ciężarówki. Dopiero po 5-ciu godzinach możemy ruszyć w kierunku drugiego przejścia. Tutaj opuszczam kamaza i idę do odprawy. Jakiś taksówkarz proponuje mi przejazd do Osh za 1 000 s. Oczywiście wyśmiewam go. Idę na plac przeładunkowy ciężarówek (kolejna kontrola dokumentów), stoi ich tutaj cała masa (od 200 do 300 tygodniowo przyjeżdża tu z Osh ze złomem) aby znaleźć dalszy transport. Okazuje się jednak że muszę wyjść na drogę. Tu bez problemu zabiera mnie jakiś kierowca. Oczywiście nie odjeżdżamy zaraz. On ma do załatwienia tutaj jeszcze jakieś interesy. Oprócz mnie jedzie kobieta i chłopak, którzy sprzedają papierosy. Milczą bo nie znają rosyjskiego. Kierowca opowiada mi że już dwa razy wiózł Polaków i nawet takich których zawrócono z Torugart Pass. Przejście Irekshtam Pass istnieje od 8 lub 7 lat. A w czasach ZSRR była tu tylko droga dla miejscowych, nie przepuszczano nikogo i było pełno wojska. Teraz Chińczycy budują tu drogę, która będzie gotowa za 3-y lata. Po drodze są dwa posterunki gdzie sprawdzają nasze dokumenty. Późnym wieczorem zatrzymujemy się u pasterzy aby napić się kumysu. Mieszkają w wozie (wygląda to jak wóz Drzymały) ale zimą, z uwagi na wielkie mrozy, wracają do swojej wsi. Częstują nas również chlebem, masłem i śmietaną. Tak pysznej śmietany nie jadłam nigdy w życiu. Biorę również kumys do butelki na drogę. Za wszystko płacę 50 s. Sądzę że doliczono mi za kierowcę. Najedzona i rozgrzana kładę się na łóżku w szoferce i zasypiam.

Dzień 44
Maly Suu - Osh

Kiedy budzę się nad ranem okazuje się że już przejechaliśmy Osh, a kierowca nie chcąc zostawiać mnie samej w tym mieście nocą, przywiózł mnie aż tutaj gdzie mieści się skład towarów. Jestem wściekła na niego. Zabieram bagaż i wsiadam do „marszrutki”, która jednak nie wjeżdża do miasta, tylko zatrzymuje się na peryferiach. Po tak długiej jeździe postanawiam drogę do hotelu pokonać pieszo. Niestety tym razem w hotelu Alay nie ma miejsc. Jest tylko jedna dwójka za 300 s., ale to jest dla mnie za drogo. Za rogiem jest drugi hotel (gastinica Sara) i jest miejsce w pokoju dwuosobowym. Moja współlokatorka to Rosjanka z Biszkeku, która przyleciała tutaj na szkolenie. Pracuje na uniwersytecie na wydziale leśnictwa. Opowiada mi o swojej pracy i o sytuacji w Kirgizji po rozpadzie Związku Radzieckiego. W pokoju w którym mieszkamy okno wychodzi na ruchliwą i hałaśliwą ulicę, a prysznic oczywiście nie działała. Na czworakach wchodzę pod kran żeby się umyć, a kiedy chcę się przytrzymać umywalki ta o mały włos nie ląduje na ziemi. Dobrze że chociaż działa kontakt i mogę sobie zagotować wody na kawę. Po raz kolejny idę do znajomego szewca aby pozszywał mi plecak, który niedawno kupiłam w Chinach. Chodzę po bazarze, robię drobne zakupy i wstępuję na herbatę aby odpocząć i uzupełnić notatki. Wieczorem w hoteli do huku z ulicy dołączają się odgłosy z wesela które odbywa się w restauracji hotelowej. Obawiam się że będzie ono trwało całą noc, ale szczęśliwie wkrótce się kończy. Jest tak gorąco (40 C) że nie mogę zasnąć, a kiedy chcę wziąć prysznic okazuje się że jeszcze nie włączyli wody.

Dzień 45
Osh - Dołstuk - Andijan - Taszkient - Samarkanda

Wcześnie rano opuszczam pokój i marszrutka nr 38 spod filharmonii udaję się na granicę z Uzbekistanem. Tu już niesamowity ruch w obie strony. Ludzie przewożą odzież, owoce i inne towary. Szybko przechodzę przez obie granice. Nawet jakiś kirgiski pogranicznik poznaje mnie. Po drugiej stronie pełno taksówek i nie mam problemu żeby dostać się do Andijanu. Widzę sporą różnicę między Kirgizją a Uzbekistanem na niekorzyść Kirgizji. Domy bardzo zadbane, mnóstwo kwiatów i czyste ulice. Kierowca tico podwozi mnie na postój gdzie odjeżdżają nexie do Taszkientu. Mam szczęście bo wsiadam do taksówki która szukała ostatniego pasażera. Niestety siedzę z tyłu pośrodku, a nie jest to wygodne miejsce. Krajobraz mało ciekawy, pola bawełny, kukurydzy i winnice. Właśnie winogrona i arbuzy wozi się stąd do Kirgizji. Tutaj szybciej dojrzewają. Jedziemy też przez góry ale tylko krótki odcinek (50 km.) i widoków nie można porównać do tych w Kirgizji. Droga trwa 6 godzin i cofając zegarek o godzinę do tyłu zyskuję na czasie. Zatrzymujemy się na obiad, gdzie podają baranie szaszłyki - narodowe danie Uzbekistanu. Już o 14-tej jestem w Taszkencie. Dużo tu bloków, szerokich ulic i zieleni. Udaję się na dworzec kolejowy w nadziei że będę miała pociąg do Samarkandy. Lecz niestety pociąg będzie dopiero późnym wieczorem. U „cinkciarza” wymieniam pieniądze i tłumaczy mi również jak dostać się na dworzec autobusowy. Metrem (150 S) jadę do stacji Alisher Navoi. W wagonie pytam jakąś kobietę, czy dobrze jadę, a kiedy wysiadamy ona idzie do stojącego policjanta aby się upewnić czy dobrze mi powiedziała. Ten natomiast spogląda na mnie, pyta skąd jestem i każe iść ze sobą do dyżurki. Ja proszę ją żeby poszła ze mną. Tutaj muszę rozpakować plecak, również pas ze wszystkimi dokumentami i pieniędzmi. Ogląda wszystkie pieniądze dokładnie, zadaje głupie pytania np. po co mi tyle różnych walut. Pyta dlaczego nie mam deklaracji celnej i cały czas powtarza że nic nie weźmie i nic mu nie przyklei się do rąk. Chyba nigdy nie widział dolarów i euro. Potem każe jej otworzyć torebkę i jest zaskoczony że ja nic nie schowałam. Dobrze że ta kobieta była ze mną, bo nie wiadomo co mogłoby się wydarzyć. Potem nas przeprasza i pozwala odejść. Po pewnym czasie dowiedziałam się że 2 tygodnie wcześniej były ataki terrorystyczne na ambasady Izraela i USA. Po tym przeżyciu jadę dalej metrem do stacji Sobir Rahimow. Stąd właśnie odjeżdżają autobusy do Samarkandy.
Oczywiście mogłam jechać taksówką, ale mam już dosyć taksówkarzy i kłócenia się z nimi o cenę. W zdezelowanym autobusie mam miejsce na samym końcu. Ścisk jest niemożliwy a żar leje się z nieba. Wszyscy się pocą, a kierowca nie raczy się zatrzymać abym mogła dokupić wody. Jestem również zmęczona odpowiadaniem na te same pytania zadawane mi przez pasażerów. Jakaś kobieta bardzo nachalnie zaprasza mnie do siebie do domu i nie może zrozumieć, że nie chcę przyjąć jej zaproszenia. Podróż się dłuży. Jedziemy równolegle do toru kolejowego biegnącego wzdłuż granicy z Tadżykistanem. Dopiero o 23-ej jesteśmy w Samarkandzie. W hotelu Shark, na który tak liczyłam, nie przyjmują obcokrajowców. Dopiero za miesiąc będą mieć zezwolenie. Muszę wziąć taksówkę i poszukać innego hotelu. Kierowca proponuje mi hotel Paljot w pobliżu lotniska, ale tu też nie przyjmują gości z zagranicy, chyba że dam 7 000 S i rano o godzinie 7-ej się wyniosę. To mi nie odpowiada. Jedziemy z powrotem do miasta do hotelu Locomotiv na dworcu. Jest bardzo tani, odnowiony i są miejsca, nie ma tylko prysznica. Okazuje się jednak że to nie jest hotel, tylko „kamera ożydania” czyli poczekalnia dla podróżnych. Nie szukam dalej, zostaję tutaj.

DZIEŃ 46
Samarkanda

Z rana biegnę do hotelu „Locomotiv”, o którym jest napisane w przewodniku,. Znajduje się on na samym końcu pierwszego peronu. Niestety akurat jest w remoncie i okazuje się że i tak nie mogłabym mieszkać, ponieważ cudzoziemców nie przyjmują. Pozostaję więc tam gdzie jestem i robię sobie kąpiel, polewając się wodą. Potem muszę niestety sprzątać całe to pomieszczenie. Marszrutką nr 3 jadę do starej części Samarkandy Najpierw zjadam śniadanie: szaszłyki z mielonej baraniny i sałatkę z pomidorów (900 S.). Mijani na ulicy ludzie bardzo przypominają mi Turków. Spotyka się nawet blondynów. Dużo osób mówi po rosyjsku, ale brak napisów w tym języku. Po kolei zwiedzam zabytki Registanu spotykając turystów z innych europejskich krajów. Bazar, tak szumnie opisany w przewodniku, wcale nie robi na mnie wrażenia. Jedna jego część znajduje się hali i jest podzielona na sektory. Najbardziej interesują mnie świeże i suszone owoce oraz przeróżne pestki. Brak tutaj straganów z pamiątkami. Można je kupić tylko bezpośrednio przy zabytkach. Kiedy chcę wymienić pieniądze, tym razem euro, mam trudności. Wszyscy chcą dolary. W końcu znalazłam chętnego, ale dostaję słabszy kurs (20 E. - 22 000 S.). Jestem stratna na tej wymianie co najmniej 1 000 S. Jestem zmęczona tempem zwiedzania i upałem, ale nie mam wyboru. Moja wiza ważna jest tylko 3 dni i muszę ten czas maksymalnie wykorzystać. Konsul z ambasady Uzbekistanu w Warszawie twierdził, że nie zdążę zwiedzić najważniejszych miejsc w 6 dni (2 wizy tranzytowe po 3 dni). W czasie popołudniowego zwiedzania zabytków spotkałam Polaka. Chwilę porozmawialiśmy, a potem wracam do hotelu. Wieczorem idę do kafejki internetowej, ale niestety połączenie jest tylko przez telefon i nie mogę sprawdzić mojej poczty. Ulice są ciemne, mało oświetlone, a po jezdniach poruszają się tylko taksówki i marszrutki. Nieprzyjemny nastrój pogłębia ciągły brak wody nie tylko w moim hotelu, ale i na przykład w restauracjach. Kiedy jest woda nabierają ją do beczek na zapas. Mam nawet problem z umyciem owoców kupionych na bazarze. Wieczorem nie mogę w ogóle zasnąć. Z głośników dochodzi, głos zapowiadający przyjazdy i odjazdy pociągów, a do tego straszny upał. W nocy też się wiercę, bo ciągle mnie coś gryzie.

Dzień 47
Samarkanda - Taszkent

Portier budzi mnie już o szóstej i cały czas pogania. O godzinie 7-ej mam pociąg do Taszkientu, a poprzedniego dnia nie kupiłam biletu. Rano znowu są problemy z wodą i kiedy jestem w połowie mycia się, woda całkowicie przestaje lecieć. Przed kasą niesamowita kolejka i każdy bilet wydawany jest na podstawie paszportu. Oczywiście trwa to długo, dopiero ktoś z pasażerów wpada na pomysł, aby wydawać jeden bilet na kilka osób. Nikt nie pomyślał aby otworzyć drugą kasę. Dworzec jest nowoczesny, wykładany marmurami, duży i czysty. Tylko kilka pociągów dziennie stąd odjeżdża. Aby dostać informację o pociągach należy zapłacić 50 S, a pani jest bardzo niesympatyczna. Podróż pociągiem jest bez porównania wygodniejsza niż busem, jest wodą mogę umyć ręce i owoce. Nikt nie rzuca śmieci na podłogę ani za okno. Nie jest tak strasznie duszno i jest nawet wagon restauracyjny. O godzinie 12-tej przyjeżdzamy do Taszkientu. Marszrutką nr 3 jadę do stacji Bazar Kujmak , skąd odjeżdżają taksówki do Andijanu. W marszrutce poznaję kobietę z dzieckiem, która również ma ten sam cel podróży i proponuję abyśmy jechały razem bo wtedy będę miała pewność, że kierowca widząc obcokrajowca, mnie nie oszuka. Na postoju zostaję z jej dzieckiem przy straganie z herbatą, a ona w tym czasie idzie szukać transportu. Trwa to dosyć długo, co pozwala nam zjeść jajka na twardo i wypić herbatę. Co chwilę podchodzą do nas jakieś kobiety wróżące z trawy lub ziół parujących w garnku. W końcu przychodzi matka dziecka i idziemy do taksówki. Odjeżdżamy w miarę szybko, ale oczywiście nic tutaj nie dzieje się normalnie. Zaraz zatrzymujemy się na stacji benzynowej i czekamy. Czekamy bardzo długo i nie mogę pojąć dlaczego. Okazało się, że pasażer siedzący z przodu, kupił nową nexię w Andijanie, jedzie po jej odbiór a benzynę będzie wiózł w karnistrach z Taszkentu. Rzekomo jest tu lepsza benzyna. Tracimy ponad godzinę czasu, a potem kierowca jedzie bez opamiętania. Po drodze jest kilka kontroli policyjnych. Przyjmujemy propozycję kierowcy odnośnie zatrzymania się na najlepsze w okolicy szaszłyki. Może są i dobre ale bardzo tłuste i łykowate. Dopiero około 20.30 jesteśmy na miejscu i przesiadam się do tico (taksówka), która zawozi mnie już bez żadnych przygód do granicy. Ruch jest mały, w związku z czym odprawa przebiega sprawnie. Już trzeci raz wjeżdżam do Kirgizji i za każdym razem odprawia mnie ten sam pogranicznik. Dziwi się tylko dlaczego mój bagaż jest na plecach młodego chłopaka (chciał mi pomóc). Jesteśmy zmuszeni do wzięcia taksówki, ponieważ nie ma żadnej marszrutki (w dzień jest ich tu zatrzęsienie). Jedziemy do Osh, a ja wysiadam pod hotelem Alay. Jednak tym razem nie ma ani jednego miejsca, jak również nie ma miejsca w hotelu Sara, do którego poszłam. Recepcjonistka radzi mi aby iść do następnego hotelu. Po drodze spotykam chłopaka, który pomagał nieść mi bagaż i prowadzi mnie do noclegowni (Diecka Turbaza) u podnóża góry Sulejmana. Miejsca noclegowe są bardzo tanie (2 zł.) ale ja biorę cały pokój z trzema łóżkami, aby być samą. Warunki jak zwykle spartańskie, oczywiście brak prysznica. Jestem szczęśliwa że mam się gdzie podziać.

Dzień 48
Osh - Tashkomor - Kara Kol

Rano wstaję mocno pogryziona ale wyspana. Łóżko sprężynowe miękkie, wąskie jak koja, ciągle się pode mną zapadało. Tym razem posilam się cieciorką, którą bardzo lubię a potem udaje się do kawiarenki internetowej (chociaż tu jest chłodno). Następnie wsiadam do marszrutki i jadę do Kara Suu. Zupełnie niepotrzebnie. Chciałam uniknąć nagabywania taksówkarzy i wybrałam podróż małymi odcinkami. Tutaj zwiedziłam bazar, który okazał się nie mniejszy i nie mniej egzotyczny niż ten w Osh. Okazało się że do Jalal Abadu nie kursują regularne marszrutki, tylko taksówki. Znajduję szykującą się do odjazdu taksówkę, wypełnioną towarem na handel. Jedna z pasażerek poszła zjeść obiad i czekamy znowu prawie 40 minut. Jedziemy 100 km. Przez wsie i pola po fatalnej drodze pełnej dziur, zasypywani adidasami i skarpetkami upchanymi na tylnej szybie. Towar ten przywieziony został z Chin, zakupiony na bazarze w Kara Suu, zostanie sprzedany na bazarze w Jalal Abadzie. Podróż trwa ponad dwie godziny w zapylonym kurzem powietrzu. W mieście, na kolejnych bazarach trwa rozładowywanie towaru. Wysiadam jako ostatnia przed dworcem autobusowym. Kiedy idę do kas, zostaję zatrzymana przez kierowcę mercedesa, który proponuje mi przejazd do Tashkomor za 600 s. Rzekomy komplet pasażerów składa się z jego kolegi i młodej dziewczyny. Zastanawiam się, ale oni przekonują mnie, że podróż będzie szybka i komfortowa. Zgadzam się i od razu ruszamy w drogę. Kierowca pruje z niedozwoloną szybkością i po chwili zatrzymuje się na stacji benzynowej i żąda ode mnie pieniędzy na benzynę. Ponieważ już to raz przerabiałam, po awanturze, rozstaję się z rzekomą taksówką. Oczywiście są wściekli, że nie stałam się łatwym łupem, płacącym za ich powrót do domu. Mnie to już nie interesuje. Idę na drogę i zatrzymuję jadącego moskiwcza. Kierowca wprawdzie nie jedzie daleko, ale ja chcę oddalić się od stacji benzynowej. 

W aucie jedzie kobieta z małym dzieckiem i częstuje mnie świeżym chlebem i kumysem. Głodna jestem jak wilk. Po drodze kierowca przesadza mnie do marszrutki, która jedzie do Kaczgar. To jakaś mała mieścina i chyba nie docierają tu turyści. Szczęście mi dopisuje. Wsiadam do stojącego audi i ruszamy do Tashkomor. Droga jest w budowie, ale widoki rekompensują wszystko. Z Tashkomor rozlatującym się moskwiczem (ma 25 lat i straszne luzy w kierownicy) jadę dalej do Kara Kol. Siedzę z tyłu, jest ciasno a na dziurach rzuca mną na wszystkie strony. Kierowca przy każdym zjeździe w dół wyłącza silnik i jedzie na luzie. Proponuje mi nocleg u siebie w domu i przystaję. Miejscowość Kara Kol jest bardzo rozciągnięta wzdłuż drogi. Jest tu tylko jeden hotel i zapewne pusty, a ponieważ nie lubię być sama, chętnie przyjmuję zaproszenie. Miło spędziłam wieczór z jego rodziną (rodzice i troje dzieci), opowiadają mi o swoim życiu i życiu w Kirgizji. Bardzo dziwna jest kolacja na którą składają się: pomidory, cukierki, orzechy, chleb, rodzynki, arbuz no i oczywiście „morze” herbaty. Ale właściwa kolacja jest dopiero późno wieczorem, kiedy wraca najstarsza córka z pracy: cienki makaron z marchewką pomidorami i papryką. Wszystko razem gotowane jest w zupie. Pomidory i papryka są z własnego ogródka, również jabłka i winogrona. Śpię w letnim domu z córką gospodarzy.

Dzień 49
Kara Kol - Biszkek

Rana kierowca podwozi mnie na postój taksówek. Straciłam 4-y godziny siedząc w volkswagenie i czekając na komplet pasażerów. Czas nie dłuży mi się tak bardzo bowiem kierowca (były pracownik KGB) opowiada mi o swojej dawnej i aktualnej pracy. Wielu młodych ludzi wyjeżdża do krajów ościennych albo do Korei Południowej gdzie może zarobić do 1 000 $ miesięcznie. W końcu przesiadam się do innej taksówki gdzie jest już komplet pasażerów i odjeżdżamy. Kierowca passata nie ma już szans tego dnia aby udać się do Biszkeku w tym dniu, ale jeszcze musimy odebrać umówionych pasażerów. Kierowca krąży przez pół godziny i nie może znaleźć adresu. Udaje nam się wyjechać dopiero o 12 godzinie. Kierowca jedzie za szybko, wyprzedza na trzeciego i strasznie piszczą hamulce. Również w czasie zjazdu w dół wyłącza silnik. W taksówce jest wesoło, otrzymuję propozycję matrymonialną od współpasażera. Nie może zrozumieć, że nie chcę za niego wyjść i pozostać w jego kraju. Gdzieś po drodze zatrzymujemy się na obiad, który tym razem nie jest szczególny. Mój niedoszły „mąż” stawia mi wódkę, traktując to jako wyraz swojej rozpaczy. Cały czas jedziemy przez góry i często się zatrzymujemy bo tenże facet ma ciągle coś do załatwienia. Na moje życzenie zatrzymujemy się też przy jurtach z końmi, żeby się napić kumysu. Jesteśmy na przełęczy Otmok. Po drodze osunęła się skała i musieliśmy czekać na przejazd. W Biszkeku kierowca rozwozi wszystkich pasażerów tak że mam okazję zobaczyć część miasta. Drogi są fatalne i dziwię się że jeszcze nie urwało się zawieszenie. Kierowca wcale nie zwalnia na dziurach i w wielu miejscach wyprzedza na trzeciego. Jestem szczęśliwa kiedy mogę wreszcie wysiąść. Ląduje w hotelu (bez nazwy) blisko dworca, mieszczącego się w bloku. Bardziej przypomina on hotel robotniczy ale o dziwo nawet mam łazienkę z ciepłą wodą w pokoju. Postanawiam wcześniej opuścić Kirgizję i udać się w drogę powrotną do domu. Na dworcu sprawdzam pociągi do Moskwy. Odjeżdżają w poniedziałki, czwartki i soboty o godzinie 9.57 czasu moskiewskiego. Bilety już dawno zostały sprzedane ale podchodzi do mnie facet który proponuje, że wprowadzi mnie do wagonu bez biletu, a za podróż zapłacę konduktorowi (od którego dostanie swoją dolę). Umawiam się z nim na następny dzień i zadowolona wracam do hotelu. Nie mam ochoty na żadne zwiedzanie ani towarzystwo innych ludzi. Wcześnie kładę się spać.

Dzień 50
Biszkek - Kazachstan

Rana przychodzi do mnie facet który również proponuje mi załatwienie miejsca w pociągu. Administratorka hotelu zapewnia mnie żebym nie bała się że mnie oszuka, zna go i on już nie jednemu turyście „pomógł”. Najpierw musimy wymienić pieniądze i w tym celu jedziemy do kantoru. Potem ja zostaję w hotelu a on idzie na dworzec. Jestem podekscytowana całą sytuacją i podenerwowana wcześniejszym wyjazdem, ponieważ wiza na Kazachstan ważna będzie dopiero za cztery dni. Nie mam już ochoty na dalszą podróż, a poza tym kończą mi się pieniądze. Siedzę w pokoju administratorki, czekam na mojego „przewodnika” i oglądam telewizję. Po godzinie wraca z informacją, że możemy już iść do pociągu. Bierze mój plecak i wyruszamy. Po drodze kupuję
sobie jeszcze winogrona i chleb na drogę. Okazuje się że musimy przejść przez bardzo wysoki żelazny płot aby dostać się na bocznicę, gdzie stoi pociąg którym mam odjechać. Z trudem wsiadam, bowiem stopnie do pociągu są bardzo wysoko. Prowadnica (konduktora) od razu żąda pieniędzy (3.700 s.) i mojemu towarzyszowi wypłaca jego prowizję, która jest większa od przeciętnej pensji. Robi na mnie bardzo pozytywne wrażenie i obiecuje mi, że wszystko załatwi na granicy. Mimo tego jestem podenerwowana z powodu wizy kazachskiej. Konduktora każe mi usiąść w przedziale służbowym i czekać na dalsze polecenia. O godzinie 11.30 pociąg powoli wtacza się na peron. Mnóstwo tu tłoczących się ludzi z bagażami i wielkimi torbami. Po chwili przez wagon przechodzi jakaś kontrola i muszę jeszcze dopłacić 50 s. Okazuje się że takich ludzi bez biletu jest więcej i też nie mają swojego miejsca. Zaraz po odjeździe pociągu zaczyna się handel wodą, kartami do gry, kiełbasą, papierosami i klapkami, które cieszą się największym powodzeniem. Przed nami przecież prawie 3,5 doby jazdy pociągiem. Potem pojawiają się waluciarze i wymieniam resztę somów na ruble. Cały czas odbywają się jakieś kontrole paszportów i jedna z nich czepia się mnie, że nie mam rejestracji. Tłumaczę że nie jest to potrzebne i że mam informację z konsulatu i z granicy na ten temat. Urzędnik prosi mnie do przedziału służbowego i wymusza łapówkę (20 $). Kiedy nie chcę mu jej dać, grozi mi wysadzeniem z pociągu. Wiadomo, że musiałabym czekać trzy dni do następnego pociągu, a pieniądze przepadły by. Nie mam więc wyjścia. Zdenerwowana wracam do „salonu”. Tak nazwany jest wagon plackartny. Siedzę gdzieś kątem, bo przecież nie mam swojego miejsca. Wszyscy mnie pytają o przebieg „operacji”. Około godziny 15 jesteśmy na granicy z Kazachstanem. Żołnierz kontrolujący mój paszport woła dowódcę posterunku granicznego. Pytają dlaczego jadę wcześniej (wiza jest ważna dopiero za cztery dni). Muszę kłamać, opowiadam że dostałam wiadomość o pogrzebie mojej mamy, co potwierdzam łzami. Naczelnik punktu granicznego współczuje mi i prosi mnie na korytarz i cały czas zastanawia się co ma ze mną zrobić. W końcu dochodzi do wniosku, że mnie puści, ale oczywiście chce coś z tego mieć. Daję mu 20 euro, dolarów bowiem już nie mam. Jednak nie dostaję stempla do paszportu, bo w tej sytuacji jest to sprzeczne z przepisami. Kiedy odjeżdżamy z granicy idę do wagonu restauracyjnego aby odreagować i coś zjeść. Obsługa wagonu restauracyjnego jest wręcz odpychająca i wcale jej nie zależy żeby cokolwiek sprzedać. Zamawiam kapustę z kotletem mielonym i pomidorami. Kosztuje to aż 60 s. Wracając do mojego wagonu, przechodzę przez wagon kupiejnyj (z przedziałami) i okazuje się, że jest pełno wolnych miejsc. Teraz żałuję że od razu tutaj nie przyszłam. Miałabym swoje łóżko. Pierwszą noc spędzam w przedziale konduktorki i jej męża na najwyższej półce, która bardziej przeznaczona jest na bagaż niż na spanie. Najpierw jest gorąco i duszno, a nad ranem zimno. Wcześnie rano muszę ustąpić miejsca innemu pasażerowi bez biletu. Jestem wściekła na siebie że tak się dałam przerobić. Mówię konduktorom co o tym wszystkim myślę, ale nie robi to już teraz wrażenia. Ona mówi że mogę sobie wysiąść jeśli mi się nie podoba. Cały dzień snuję się po wagonie i dowiaduję się od konduktorki, że właściwie to jej przeszkadzam. Od czasu do czasu przechodzą policjanci i kontrolują paszporty. Chcą zobaczyć moje dolary. Pokazuję im portfelik gdzie jest tylko trochę rubli. Są trochę zdziwieni, ale odchodzą. Po południu siedzę w pomieszczeniu technicznym przedziału służbowego. Tutaj też konduktor proponuje mi spanie na podłodze, a pomieszczenie ma długość około 130 cm. Chociaż jest mi bardzo niewygodnie, wolę nocleg tutaj niż na półce. Kiedy już przysypiam ktoś wali do drzwi i każe mi opuścić ten mini przedział. Noc spędzam znowu na najwyższej półce. Ciągle patrzę na zegarek i marzę aby ta podróż wreszcie się skończyła. Do przykrości które już przeżyłam, muszę dołączyć również długie, ciągłe kolejki do toalety, częsty brak wody i brak wrzątku. Przed postojem na każdej stacji, ubikacja jest zamykana na dłuższy czas.

Dzień 51
Przejazd przez Kazachstan


W przedziale konduktorów ścisk, nawet na dostawionej drewnianej ławce ktoś śpi. Ledwie schodzę na dół a konduktorka śmieje się ze mnie że przecież jestem alpinistką. W przedziale technicznym szybko jem śniadanie, aby ustąpić miejsca innym pasażerom. Za oknem cały czas step. Czasem jakieś wsie i miasta. Często przejeżdżamy obok pasących się wielbłądów, kóz, owiec i krów. Jest tak gorąco że nie wiadomo gdzie się podziać. Ciągle wychodzę na korytarz na papierosa, ale obiecuję sobie, że po powrocie do domu przestanę palić. Cały wagon zna już moje perypetie i wszyscy wypytują mnie o życie w Polsce. Znajduję kawałek wolnego miejsca obok rodziny z Moskwy i zostaję tam już do końca podróży. Pasażerowie śpią albo jedzą na przemian, niektórzy grają w karty lub coś czytają. Nadal wielu z nich dziwi się po co tak podróżuję, ale teraz to mówię wszystkim, że to podróż służbowa. Pojęcie turysty jest im obce. Konduktorzy po całych dniach śpią, a na postojach handlują arbuzami z Kirgizji. Dla nich taka podróż to bardzo duże dodatkowe pieniądze. Staram się już z nimi w ogóle nie rozmawiać i nie wchodzić im w drogę. Okazało się że zjedli również moją wałówkę którą miałam w ich przedziale. Obiecali mi oddać, ale jednak wygodniej było im zapomnieć. W pociągu cały czas handlują żywnością i napojami. Ktoś sprzedaje wyroby z wielbłądziej wełny, inny łańcuszki i broszki. Handlarze też są zmęczeni i spoceni. Jest to dla nich jedyny zarobek. Po południu brakuje wody w obydwu toaletach w związku z czym zostają zamknięte, a do tego skończył się wrzątek. Konduktor niczym się nie przejmuje tylko śpi sobie w najlepsze. Ja też cieszę się że to będzie już moja ostatnia noc w tym pociągu. Wprost nie mogę doczekać się kiedy będę w Polsce.

Dzień 52
Kazachstan - Rosja (Moskwa)

Rano poruszenie w wagonie bo zbliża się granica z Rosją. Wszyscy upychają gdzieś swój towar, a prowadnik prosi mnie o przewiezienie jednej pary spodni w moim plecaku.
Opuszczamy Kazachstan i na szczęście nie ma żadnej kontroli. Mogę odetchnąć. Na granicy z Rosją wszystko przebiega bez zakłóceń i coraz bliżej jest do Moskwy. Muszę wręcz prosić pogranicznika rosyjskiego, aby ostemplował mi wizę. Celnicy kontrolują bagaże, ale ja szczęśliwie nie muszę rozpakowywać plecaka. Postój na granicy trwa trzy godziny. Potem wszyscy z powrotem przepakowują towar (bluzki, dżinsy itp.). Dojeżdżamy do Samary. Zastanawiam się czy nie wysiąść tutaj i złapać pociąg do Kijowa. Nie jestem jednak pewna jego odjazdu, a poza tym zapłaciłam już za cały odcinek i konduktorka nie zwróci mi pieniędzy. W Samarze robi się trochę luźniej i można zdobyć jakieś miejsce. Jednak konduktorzy ponownie przyjmują pasażerów bez biletów i robi się ścisk. Ja znowu zostaję bez miejsca leżącego. Będzie to jednak już ostatnia noc i jakoś ją przeżyję na górnej półce.

Dzień 53
Moskwa

Chyba już się przyzwyczaiłam do tej duchoty, brudu i smrodu. Na śniadanie kupuję gorące kartofle i ogórki kwaszone. (20 Rb). Jakiś sympatyczny policjant pyta czy udał mi się urlop nad jeziorem Issyk Kul. Dosyć często są kontrole policji. Wielu Kirgizów musi wykupić ubezpieczenie, chociaż na trzy dni. Szczęście że mnie to nie dotyczy. Na dwie godziny przed przyjazdem do Moskwy wszyscy muszą zdać pościel i koce. Grupa żołnierzy szykuje mundury, przebiera się i czyści buty. Trochę przed czasem wjeżdżamy na dworzec Kazański. Od razu kieruję się do metra aby dostać się do dworca Białoruskiego, skąd odjeżdżają pociągi do Warszawy. Mogę jechać na przesiadki przez Mińsk i Brześć, co byłoby dużo taniej, ale pragnę jak najszybciej znaleźć się w domu i kupuję bilet na bezpośredni pociąg do Warszawy. Zostawiam bagaż w przechowalni (55 Rb). I w jednym z kantorów (jest ich tutaj bardzo dużo) wymieniam pieniądze na bilet. Ponieważ mam kilka godzin czasu, wyruszam na poszukiwanie internetu, chodzę po sklepach i ostatni raz idę zjeść pielemieni. Pociąg odjeżdża bardzo późno, bo dopiero o godzinie 22.15. Okazuje się że miejsca sypialne w wagonach rosyjskich, bardzo luksusowych, są dużo tańsze (prawie 500 Rb) od polskiej kuszetki. Wagony te jadą aż do Brukseli, są komfortowe z umywalkami w przedziałach. Jest nawet klimatyzacja, która wręcz mi szkodzi (ból gardła). W nocy jest mi zimno i nie mogę usnąć. Pociąg jest prawie pusty. Między Rosją a Białorusią nie ma żadnej kontroli granicznej.

Dzień 54
Warszawa

Budzę się z bólem gardła i przemarznięta. Ubieram się cieplej, a za oknem leje deszcz. W Mińsku dosiada się do mnie sympatyczna starsza pani z wnukami, jadąca do córki do Niemiec. Ten odcinek podróży przebiega mi sympatycznie. Rozmawiamy o życiu na Białorusi i porównujemy je do życia w Polsce. Uzupełniam dziennik podróży, który w ostatnich dniach nie prowadziłam. Przed granicą z Polską następuje zmiana podwozia. Przebiega to bardzo szybko, wszystkie wagony są robione jednocześnie. W Terespolu dokładna kontrola pociągu, łącznie z rozkręcaniem sufitów w korytarzu. Jestem już w Polsce, a za dwie godziny będę w domu.

słowa kluczowe: termin: 01.07.2004 - 23.08.2004
trasa: Kijów, Charków, Samara, Aktjubińsk, Chiva, Buchara, Taszkient, Osz, Biszkek, Karakol, Naryn, Osz, Sary Tash, Kaszgar, Hotan, Turpan, Urumczi, Kaszgar, Osz, Andijan, Tas

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 0 / 5 (0)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 0 / 5 (0)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 19405 od 3.12.2004

Komentarze

Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone