lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Kolombo  
Plantacja herbatyNuwara Eliya, Sri Lankafoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

Blinken arrives in China as relations crackle with tension

Searing heat shuts schools for 33 million children

Free beer and taxi rides to woo voters in Indian city

US jails Chinese man who threatened student activist

TikTok vows to fight 'unconstitutional' US ban

The batting blitz turning cricket into baseball

Australian police launch manhunt for Home and Away star

Diabetic Delhi leader finally gets insulin jab in jail

Ten dead after Malaysia navy helicopters collide

Tens of thousands evacuated from massive China floods

'Stay strong,' parents tell Gaza hostage after video

House speaker heckled by Gaza protesters at Columbia

Searching for missing loved ones in Gaza’s mass graves

Tents appear in Gaza as Israel prepares Rafah offensive

Iranian rapper sentenced to death, says lawyer

UN 'horrified' by Gaza hospital mass grave reports

Argentina seeks arrest of Iranian minister over bombing

'We need a miracle' - Israeli and Palestinian economies battered by war

US to send new Ukraine aid right away, Biden says

Restart aid to Palestinian UN agency, EU urges

Miasta Azji

 Xi'an

warto zobaczyć: 10
transport z Xi'an: 2
dobre rady: 19

wybierz
[opinieCount] => 0

 Hua Shan

warto zobaczyć: 8
transport z Hua Shan: 3
dobre rady: 18

wybierz
[opinieCount] => 0

 Stambuł

warto zobaczyć: 38
transport z Stambuł: 2
dobre rady: 40

wybierz
[opinieCount] => 0

 Jerozolima

warto zobaczyć: 9
transport z Jerozolima: 3
dobre rady: 12

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pokhara

warto zobaczyć: 9
transport z Pokhara: 1
dobre rady: 9

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pekin

warto zobaczyć: 27
transport z Pekin: 5
dobre rady: 60

wybierz
[opinieCount] => 0

 New Delhi

warto zobaczyć: 23
transport z New Delhi: 2
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Tajpej

warto zobaczyć: 22
transport z Tajpej: 11
dobre rady: 39

wybierz
[opinieCount] => 0

 Katmandu

warto zobaczyć: 14
transport z Katmandu: 3
dobre rady: 21

wybierz
[opinieCount] => 0

 Szanghaj

warto zobaczyć: 18
transport z Szanghaj: 1
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Sri Lanka
     kursy walut
     LKR
     PLN
     USD
     EUR
  •  Sri Lanka
     wiza i ambasada
    Sri Lanka
    ambasada w Polscetak
    wymagana wizatak
    Wiza na 30 dni w systemie elektronicznym ETA: 30 USD. Wiza na 30 dni - "on arrival" - na lotnisku: 35 USD.

Osiem miesięcy na Sri Lance - blog

poniedziałek, 18 paź 2004
  • dotyczy:  

16 grudnia 2003 - Wstępniak

No cóż! Dziennik Pokładowy to może przesadzona sprawa, bo jak widzicie nie udało mi się pisać do Was codziennie, ale... ;) Liczą się dobre chęci... Tak przynajmniej wierzę ;)

Czytajcie, śmiejcie się, smućcie, wzdychajcie, rozważajcie, wnioskujcie i co tam jeszcze chcecie. Jedno wiem napewno - po przeczytaniu Dziennika Pokładowego nigdy już nie będziecie tacy sami. Takie jest Dziennika i moje zadanie... Odmienić Wasz świat i Waszą percepcję.

Życzę miłej lektury :D 

17 grudnia 2003 - Wieści #1

Ayubowan Kochani!!!
Czas na szersze relacje… Zapewne wszyscy na to z niecierpliwością czekają ;)
Zacznę od podróży… Nie powiem, interesujące przeżycie np. turbulencje na wysokości Iranu ;), ale tak w ogóle to nic strasznego... no może tylko przez fakt, że podróżowałam sama :( Do nikogo nie było można otworzyć paszczy :(… W samolocie międzynarodowy tygiel… W drodze z Pragi do Dubaju, a potem do Colombo komunikaty po czesku, angielsku, arabsku, syngalesku i tamilsku ;) To tu po raz pierwszy usłyszałam jak brzmią te dwa ostatnie ;) Niesamowite!!! 

Wyprawa z domu na lotnisko była też niezłym przeżyciem… wiecie – rozumiecie – korki na Trasie Łazienkowskiej, a potem na Żwirki i Wigury wystarczyły, żeby podnieść mi poziom adrenaliny ;) Ale dotarłam na czas, tylko że nie za specjalnie był czas by pożegnać się z nabliższymi… :( A przecież wyjechałam na pół roku… [tak przy okazji to wszyscy tu dziwia się dlaczego tylko na pół roku, a nie na rok, ale już dzis wiem, że nie wytrzymam bez Was wszystkich nawet przez pół roku :(]… Ponadto, Pani przy odprawie nie omieszkała mi przygadać, że na takie odprawy to sie przychodzi na minimum 2 godziny przed odlotem…Niech jej będzie… ważne, że bagaż faktycznie leciał ze mną i odebrałam go na lotnisku w Colombo… [Po przygodach Stacha z powrotem jego bagażu ze Stanów poważnie bałam się o mój]. 

Oczywiście, nie omieszkałam zachować się również jak rasowa blondynka – w Pradze zauważylam, że nie mam zegarka. Przyszła spóźniona refleksja, że swój jedyny zegarek jaki posiadałam oddałam bratu wraz z moją komórką ;). Musiałam biegać i szukać, gdzie tu kupić sobie nowy. Jedyny jaki mogłam nabyć [gdyż był "najtańszy"] był Swatch :-/. Potem, kiedy wyjmowałam walkmena, co by posłuchać sobie trochę muzyki zauważylam, że na jego wyświetlaczu jest zegarek :( Szkoda, więc że nieco wcześniej mi się nie zachciało :( 

W zasadzie wszystkie "moje samoloty" miały opóźnienie… Najpierw w Warszawie, bo za pozno przylecial samolot z Pragi i nie mieli czasu go obczyscic – blisko 40 minut opóźnienia… Potem w Pradze na tuż przez odlotem zaczął padać śnieg, a lotnisko już było oblodzone, więc kolejna godzina obsuwu [30 minut w poczekalni, a potem kolejne 30 minut w samolocie, kiedy to czekaliśmy na pozwolenie z wieży kontrolnej]. Potem Dubaj – tu kazali wszystkim bez wyjątku wyjść z samolotu, a odlot planowany na za 20 minut, odbył się ostatecznie za godzinę i 20 minut :( Tu wtrące, że korzystając z okazji międzylądowania, postanowiłam zadzwonić do Polski – wszystko pięknie, ale choć aparaty telefoniczne były na karty kredytowe to tylko na Diners i Mastercard :(, a ja jestem (nie)szczęśliwą posiadaczką VISA card :(.

Do tego niesamowitego kraju można się dostać samolotem, a bilety lotnicze na Sri Lankę są już coraz bardziej przystępne cenowo - przyp. red. 

Potem jak na złość na lotnisku w Colombo odprawa paszportowo- wizowa trwała wieki. Stanęłam sobie w jednej z kolejek, posuwającej się w zółwim tempie. Chcąc przyspieszyć pomyślałam, że mogłabym zasadniczo odprawić się w bramce dla "przyjezdnych pracownikow z Bliskiego Wschodu i innych" ;) – w końcu należę do tych innych ;). Tu jednak, 1 osoba odprawiana była przynajmniej z 10 minut, a przed sobą miałam 3 osoby :(. Stanęłam, więc abarot w bramce, w kolejce do której stałam na początku… No i znów jęk zawodu, bo Pan na niej siedzący postanowił sobie na tuż przede mną zrobić przerwe :( Potem przeskakiwałam jeszcze chyba ze 2 razy do różnych kolejek, a ostatecznie odprawiłam się i tak u faceta, który wrócił z przerwy ;). Przeżyłam też inną chwilę grozy, kiedy to w wyniku przeskoków wcisknęła się przede mną "brygada" kobitek z Indii, które właśnie wylądowały… Jednak najwyraźniej po mojej minie zauważyły, że chyba trochę tu już czekam i przepuściły mnie z uśmiechem na twarzy – "proszę to Pani była pierwsza".

Panu w okienku musiałam tłumaczyć, że najpierw będę tu turystycznie po czym zacznę pracę, ale narazie nie mam jeszcze wizy z pozwoleniem o pracę. Pan tak się zamotał, że w końcu stwierdził, co go to obchodzi – on wklepie mi teraz miesięczną wizę turystyczną, a potem niech ja się martwię ;). W zasadzie to o to właśnie chodziło ;).

Przez to wszystko ludziki na mnie czekające na lotnisku pokutowały tam chyba z półtorej godziny dłużej niż powinny były. Mimo wszystko zachowały chłodny spokój, za co jestem im wdzieczna.
Tu nadmienię o dwóch innych sprawach. Kiedy wychodziłam z samolotu buchnęło we mnie gorące, wilgotne powietrze, że natychmiast cała zroszona byłam potem i wodą :-/. I tak ponoć był to jeden z chłodniejszych dni obecnie – jedynie 23 stopnie ;). Jeśli rozważyć, że Warszawa żegnała mnie śniegiem, przy temperaturze 0 stopni to niezłą amplitudę zaliczyłam w 1 dzień ;).

Poza tym, mimo iż lotnisko w Colombo nie należy do największych to jednak można się tu nieźle pogubić. Dla uprzywilejowanych oczekujących na przyjezdnych jest poczekalnia na lotnisku… Pozostali muszą czekać po drugiej stronie ulicy od wyjścia z lotniska za bramką… Śmiesznie, a zarazem tragicznie to wyglada – jak przynajmniej przy przejeździe Papieża ;) Moi ludzie po wielu pertraktacjach z lotniskową policją ustawili się przy samym wyjściu z lotniska, na postoju "taksówek". Nie muszę mówić, że mimo tłumu ludzi nie trudno było ich rozpoznać ;) Wiadomo – jedyni biali ludzie w okolicy ;).

Wyszli po mnie Adam (Polak), dzięki któremu właściwie tu jestem, Tomek (Polak) będący tu na praktyce, a także Danuschka (Cejlończyk) – jeden z członków Komitetu Narodowego AIESEC na Sri Lance, oraz praktykanci Andrew (Kanadyjczyk) i Fred (Belg). Resztę ludzików, z racji że musiała iść do pracy kiedy ja przyleciałam, poznałam w ciągu dnia. Nie sposób wymienić wszystkich. Wiem, że jesteśmy (Polacy) drugą co do liczebności (po Słowakach – 4 ludzików; poznałam wczoraj 2 – Jozefa i Petera) grupą narodową. Są tu też w "sporej sile" Rumuni. Poza tym Kristina (Estonka), Mirka (Finka), Niemka, której imienia nie pamiętam i… "więcej grzechów nie pamiętam, za wszystkie serdecznie żałuję" ;)… Może niebawem uda mi się spamiętać wszystkich i dam Wam znać w tej materii. W sumie jestem tu 20. praktykantką, a niebawem przyjadą jeszcze 2 osoby.

Co warto nadmienić, prawie każdy tu przebywający zostawił w rodzinnym kraju swoją dziewczynę, czy faceta i to niejednokrotnie na rok. Jestem pełna podziwu dla ich wytrwałości… Ale najgorsze jeszcze ponoć przede mną – podobno 2. miesiąc jest najtrudniejszy. Na dzień dzisiejszy już chciałabym mieć go za sobą :(
Co do drogi z lotniska – niesamowita sprawa!!! Na vana, który miał nas zabrać czekaliśmy chyba ze 40 minut. Potem była "podróż" do miasta ;) Trzeba Wam wiedzieć, że miasta ościenne, tak jak w przypadku Warszawy, wręcz zrosły się z miastem, więc wygladało na to, że już jesteśmy w Colombo, a jak się okazało do miejsca, gdzie miałam zamieszkać było 40km ;) … i cały czas jechaliśmy przez miasto… ;)

Colombo z okien vana, a potem ze spacerów w pobliżu domku to coś czego nie da się z niczym porównać… Bałagan tu niemiłosierny… do tego Cejlończycy raczej nie wiedzą, co to katalizatory, więc smrodek spalin jest na porządku dziennym. Poza tym, mam wrażenie, że tutejszy kierowca bez trąbienia, nie byłby kierowcą. W zasadzie nie wiadomo, czemu trąbią… może jest to sposób na powiedzenie wszystkim "dzień dobry" ;). Oprócz spalin na ulicach można wyczuć mieszankę zapachów wszelkiej maści – od ścieków, czy palonej gumy po zapach herbaty i przypraw, czy też pachnideł. No coż, trza będzie się przyzwyczaić!

Wszędzie pełno śmieci :( Poza tym, o zgrozo!, ścieki, na styl średniowieczny, płyną w otwartych rowach nieopodal chodników…

Co do jedzonka – dobre, choć może na mój gust zbyt mocno przyprawione… Zazwyczaj ryż z różnymi sosami lub dziwaczna potrawa z poszatkowanych razem z naleśnikiem warzywek i jajek. Dla mnie rewela!!! Sposób przyrządzania również niesamowity – na coś na kształt metalowej stolnicy podgrzewanej od dołu rozsypuje się wszystkie składniki i smaży na oleju równocześnie szadkując dwoma metalowymi płytkami. Huku przy tym co nie miara ;)

Ponadto, trzeba jeść wszystkie dania palcami :-/ Z tego co widzę, to praktykanci nawet nieźle sobie tu dają z tym radę ;). Hymmm… ja na dobry początek poprosiłam o widelec ;). Nadwrażliwców uspakajam - w każdym przybytku z jedzeniem są przy wejściu krany z wodą i mydło. Może to tak, żeby zachować pozory czystości, ale jednak ;). Co również ciekawe, to to, że na talerzach rozkładana jest folijka – przynajmniej nie trzeba sprawdzać, czy talerz jest domyty ;).

Wczoraj byłam również na tutejszym targu. Kolejne miejsce, gdzie przykre zapachy przeplatają się z przyjemnymi… W ramach praktycznej uwagi – mimo ustalonej z góry ceny, nie wypada się nie potargować ;), co wczoraj Belg i Estonka, z którymi poszłam na zakupy starali się starannie mi udowodnić ;). Różnorodność owoców wprost przytłoczyła mnie. Niektórych nawet nigdy na oczy nie widziałam ;). A smak… ymmm… pychota!!! Zapomnijcie o bananach, manadarynkach, mango, ananasach itp. eksportowanych do Polski… Tamte można w porównaniu z tymi tu uznać za niezjadliwe ;). Poza tym, wszystkie osiągalne są w postaci soków w butelkach… Ymmm… 80 polskich groszy i mnóstwo dobroci dla podniebienia ;). 

Jako, że udało mi się "przemycić" makowiec, pierwszego wieczoru zaserwowałam wszystkim go w ramach powitania. [Piszę "przemycić", bo na Sri Lance przywóz i posiadanie narkotyków jest karane karą śmierci [!!!], a Bóg jeden wie, co Cejlończycy mogą potraktować jako narkotyk ;)]. Wszyscy oblizywali się ile wlezie ;) [O dziwo, udało mi się także "przemycić" i to w stanie nienaruszonym całe mnóstwo czekolady – dwa pudełka ptasiego mleczka i stosy prince polo i princessy, które dała mi w ramach świątecznej paczki dla swego syna mama Adama]. 

Wczoraj po raz pierwszy spróbowałam tutejszego piwa… Hymmm – Królewskie 2??? Coś na kształt… w każdym bądź razie mimo, że 4,5 % to spokojnie można powiedzieć, że to sikacz ;)

Teraz czas na opowieść o domku, w którym zamieszkam na najbliższe pół roku – jest to piętrowy budynek, w którym ma siedzibę Komitet Narodowy AIESECu Sri Lanka. Stachu, znając Twoje podejście do spalni, czy łazienki, ty byś uciekł stąd gdzie pieprz rośnie ;). Ja jednak postaram się przezwyciężyć strach przed wszędobylskimi mrówkami i komarami ;). Dziś natknęłam się nawet na dwie jaszczurki (gekony) chasające sobie swobodnie po ścianach w kuchni :/…

W pokoju śpimy we 3… na materach ;) [wzięcie prześcieradła i poszewki (sama z siebie służy za kołdrę) opłaciło się!]. Szafki nie użyczysz ;), pozostaje więc tylko podłoga, lub walizka. No ewentualnie stojaki na pranie, ale te już były zajęte jak przyjechałam. Łazienka??? Hymmm… ujdzie! – korzystałam z gorszych ;). Poza tym, buty zostawia się przy wejściu i po domu gania się na bosaka, czyli tak jak lubię najbardziej ;). Nie ma tu dywanów – tylko terakota.

Co do robienia zakupów – w dniu dzisiejszym byłam z Kristiną oddać jej pranie do pralni [jako, że w domku nie ma ani pralki, ani miejsca do suszenia jest to jedyny sposób, by ubrania wróciły do stanu używalności], a potem do centrum handlowego i do sklepu Nokii. Co do CH, to w życiu nie widziałam takich tłumów! Niesamowite!!! A wszystko za sprawą wyprzedaży!!! Kurtka – nawet u nas nie ma takich ilości ludzi na przecenach ;) Wszystkie 5 pięter oblężonych do granic niemożliwości… A przecież tu i bez przeceny ciuchy są w cenie zboża ;).

Ceny komórek (w sklepie Nokii) zbliżone są do naszych – za najtańszą, "moją Nokię" (3310) trzeba dać blisko 10000 rupii, a zatem jakies 400 zł. To rzecz jasna, jeśli kupuje się sam telefon, bez karty SIM. Niebawem będę musiała nabyć jakąś komórę, bo brak komunikacji z Wami mnie dobija! Niestety, jak mi wspominała Estonka, ponoć, aby nabyć nawet zwykłego pre-paida trzeba mieć wize rezydenta, której jak narazie nie posiadam :(. No, ale są jeszcze niezastąpione centra komunikacji, gdzie za minutę rozmowy z telefonem stacjonarnym w Polsce, trzeba dać 20 rupii [1USD=100 rupii, a zatem 4zł=100 rupii, stąd 20 rupii=80groszy].

W trakcie wypadu z Kristiną, miałam tez okazję przejechać się tutejszymi autobusami ;). Zapomnijcie o stałej stawce biletu ;). Cena zależy m.in. od ilości przystanków, jakie chce się pokonać, ale i od [chyba] stanu pojazdu – w jedną stronę zapłaciłyśmy 4,5 rupii (mogłyśmy nawet usiąść), a w drugą 3 (stałyśmy stłoczone niczym sardynki, ledwo utrzymując równowagę) … no comments ;). Jazda autobusem jest nieco ryzykowna ;). Kierowcy urządzają sobie wyścigi – który pierwszy do zajezdni ;). Inni zmotoryzowani członkowie ruchu ulicznego nie pozostają dłużni... gnają ile fabryka dała ;). Najgorzej mają piesi.. No może nie my, biali przyjezdni, przed którymi nawet samochody się zatrzymują ;).

Idąc spokojnie ulicą nie obywa się bez zaczepek, [dzięki Bogu w miarę kulturalnych…] "Lady, lady!!!" lub uśmiechy od ucha do ucha – to tu norma ;). Aaaa… no i trzeba pamiętać o lewostronnym ruchu drogowym… Staram się przywyknąć, ale głowa, przy przechodzeniu przez jezdnie, mimowolnie odwraca mi się w lewo ;).

Raczej wszyscy autoktoni [no przynajmniej ci, z którymi miałam do czynienia] mówią po angielsku… z większymi, bądź mniejszymi naleciałościami z syngaleskiego, ale… ;) i tak dobrze, że w ogóle da radę się z nimi komunikować ;). Zawsze, jak to stwierdziła Kalum [nasza nauczycielka syngaleskiego], pozostają ręce i konwersacje na migi ;)

A pro pos nauki syngaleskiego… wczoraj [a był to mój pierwszy dzień tu] trafiłam akurat na lekcje prowadzoną przez Kalum… No cóż - zmusiła mnie! "You have to start from the very beginning!" ;).

Upał jest [dla mnie] nie do zniesienia… lepię się już w 5 minut po wyjściu spod prysznica :-/. Na dużym paluchu u lewej nogi zrobiła mi się gigantyczna rana od pożyczonych od matuli klapek :(… Hymmm… Chyba czas kupić jakieś tutejsze klapki… może będą nieco bardziej komfortowe… 

Mam tu w domku 4 komutery [działające 2 ;)], więc jak sądzę z pisaniem Wam sprawozdań nie będzie większych problemów. Owszem może być problem z internetem, bo można z niego [ze wzgledów oszczędnościowych] korzystać w godzinach 22.00 – 6.00 mojego czasu [17.00 – 1.00 polskiego], jednak są jeszcze [jak już wcześniej wspominałam] wszędobylskie centra komunikacyjne, gdzie 1h korzystania z internetu kosztuje 40 rupii, a zatem 1,60 zł ;). Jedna nieopodal jest otwarta od 9.00 – 22.00 [4.00 – 17.00]. Wkrótce zapewne będę mieć dostęp do internetu także w pracy – jutro idę tam po raz pierwszy – przedstawić się i poznać ludzi tam pracujących.

Liczę, że dostarczyłam Wam jak narazie wystarczająco dużo wiedzy co się ze mną dzieje i że uspokoiłam Was, że żyje i mam się dobrze ;). Piszcie mi co się dzieje w Polsce!!! Co u Was!!!

Pozdrawiam Wszystkich z upalnego Colombo,

Wasz Adziszon 

18 grudnia 2003 - Wieści #2

Kolejne wieści z kraju najlepszej herbaty ;) [piłam ją dziś, dlatego stanowczo mogę tak powiedzieć!]

Dzisiejsza noc przejdzie do historii jako jedna wielka katastrofa! Najpierw przez pierwsze 3-4 godziny walczyłam z komarami :( potem do akcji wkroczyły za oknem walczące ze sobą psy, zaraz po nich mnich buddyjski, który swym półgodzinnym głośnym i monotonnym śpiewem ok. 5.00 nad ranem zbudził mnie z krótkiego snu…po krótkiej przerwie na kolejne 30 minut ujawnił się muezin (choć po śpiewach mnicha buddyjskiego nie sposób nie docenić jego nieco mniej monotonnego zawodzenia)… zaś na koniec ruszyli do akcji trabiący kierowcy i korek uliczny :( a obudzić się miałam o 9.00, jako że dziś miałam iść się przywitać z ludzikami z mojego przyszłego miejsca pracy… Heh… jestem pełna podziwu dla siebie, bo po tych wszystkich przejściach czułam się nawet wypoczęta ;)

Nieco po 9.00 wyruszyliśmy z Adamem w "podróż" [codzinnie będę musiała pokonywać trasę wyliczoną na 25 minut, ale z rana są tu spore korki, więc nie wiem czy nie skorzystam z luksusowej podwózki organizowanej dla pracowników firmy – miesięczny koszt to 1000 rupii, ale przynajmniej nie trzeba sie tłoczyć w dziwacznych autobusach ;)] do AITKEN SPENCE – biura, gdzie przez najbliższe pół roku będę mieć swoje biurko ;)

Spotkalam kadrowca [HR Managera ;)] zwanego Rohan, Mohana, którego już miałam możność poznać podczas jego wizyty w Polsce w listopadzie, a także General Managera, którego imienia [wybaczcie ;)] nie spamietałam.
Firma jest gigantyczna – działa chyba w każdym możliwym sektorze gospodarki. Jest podzielona na różne "podfirmy", a ja będę pracować dla Biura Podróży [w 11-piętrowym budynku zajmuje ono 4 piętra; jedno z pięter zajmuje sekcja współpracująca z TUI, a pozostałe są podzielone rynkami]. Ja będę pracować na 7 piętrze, które zajmuje się Francją i Europą Wschodnią (w tym Polską, Rosją, Czechami, Słowakami itd.), a także Rumunia i Jugosławia. 

Jak się dowiedziałam to wczoraj była firmowa gwiazdka, więc mnie niestety ominęła :(… Wszystko przez to, że nie mieli ze mną żadnego kontaktu, a poza tym AIESECowcy moje pierwsze spotkanie z firmą ustalili na czwartek :( A przecież ja napisałam w mailu, że przyjdę do biura w środę… No ale nic to… Będą jeszcze inne okazje do poznania współtowarzyszy… 

Z 11 piętra siedziby AITKEN jest rewelacyjny widok na okoliczne hotele i… ocean… 

A pro pos oceanu, to już wiem, gdzie będę się odstresowywać. Nie jest on może czysty – wszystkie ścieki tu spływają :-/ jednak jego szum definitywnie uspakaja… Brzeg jest także "miejscem schronienia" licznych par zakochanych, którzy siedzą przytuleni do siebie osłaniają się przed wścibskimi oczyma pozostałych przechodniów parasolami (tzw. Umbrella lovers). 

Nieopodal "plaży" (choć to może za dużo powiedziane) znajduje się także Bank Centralny, gdzie jakiś czas temu (bodaj w 1996 roku, ale nie dam sobie uciąć głowy) podłożono bombę dość sporego rażenia. Ślady tamtego zajścia widać do dziś – jeden z budynków pozostawiony został nieodbudowany, ani wyburzony… Pobliski teren jest zabezpieczany przez wojsko, policję, a także straż pożarną… Ich stanowiska kontrolno-obserwacyjne przypominały mi trochę te, które zobaczyłam w Berlinie… hymmm… 

Dzisiejszy dzień spędziałam również na polowaniu na ciuchy do pracy. Odwiedziłam jedno z największych centrów handlowych zwane Majestic City. Z ciekawostek – można tu kupić nielegalne oprogramowanie, filmy video, VCD, DVD za grosze OFICJALNIE w sklepach!!! A nas ścigają ;) niezły żart... Poza tym, można tu nabyć zimowe ciuchy – kurtki gore texowe i polary. Te ostatnie kosztują ok. 30zl ;) 

Ponadto, okazało się, że na tutejsze warunki mam niestandardowy numer buta (9) i nie ma dla mnie obuwia :-/ Musiałam kupić klapki o numer za małe, bo taki największy numer mieli ;) No ale, choć były najdroższe w sklepie przynajmniej nie kosztowały majątku – 850 rupii (34zł)… [w ramach wtrętu – wczoraj na wyprzedaży w innym centrum handlowym znalazłam klapki za 130 rupii = 5,20zł ;) ale też były za małe ;)]. 

Co do ciuchów, to po zwiedzeniu niemal całego miasta w końcu znalazłam niezbędne rzeczy nieopodal naszej chalupy ;) Potwierdziła się więc zasada, że to czego się szuka najczęściej można znaleźć w pobliżu… 

A pro pos centrów handlowych to odwiedziłam jeszcze jedno – zwane ODEL – zrobione chyba specjalnie dla turystów i bogatych przedstawicieli cejlońskiego społeczeństwa… Czy ktoś mógłby mi wytłumaczyć, dlaczego amerykańscy turyści wybierają takie centra, gdzie jest tyle lokalnej kultury co kot napłakał?… W końcu herbatę Dilmah można kupić wszędzie na świecie :-/ 

Większość centrów obwieszona jest od zewnątrz i wewnątrz tandetnymi ozdobami gwiazdowo-noworocznymi ;) Dziś nawet widziałam, jak sprzedawali choinki ;) Wszędzie też widać w sprzedaży dmuchane Święte Mikołaje ;) Szukałam kartek świątecznych po syngalesku, ale zapomnijcie – wszystkie po angielsku.
Skoro mowa o angielskim - wczoraj pisałam Wam, że z większością można się w tym języku dogadać. Jak się okazuje język angielski jest tu ustanowiony językiem biznesu – interesujące obejście różnic językowych między Syngalezami i Tamilami… 

Odkąd przyjechałam do Colombo całe miasto obwieszane jest przez służby porządkowe pomarańczowymi wstążkami i flagami, a wszystko dlatego, że zmarł jeden z mnichów buddyjskich… To się nazywa oddanie "władzy kościelnej" ;) 

Religia – na ulicach można zobaczyć zarówno świątynie buddyjskie (75% społeczeństwa to buddyści), kościoły katolickie (7%), metodystów, czy adwentystów dnia 7, a także meczety itd. Niezły tygiel religijny, jednak nie ma to żadnego wpływu na stosunki międzyludzkie. 

Co do innych ciekawych informacji cenowych – komputer można tu nabyć już od 9000 rupii, ale nie ma się co cieszyć, bo są tu w sprzedaży także Pentiumy 1, o których my już dawno zapomnieliśmy ;) Inne komputery kosztują porównywalnie – dziś szukałam tanich laptopów – najtańszy z 20 gigowym dyskiem, 216Mb pamieci, CD, floppym etc. (w każdym bądź razie wystarczająca opcja) kosztuje na nasze 3800zł. 

Czy wspominałam Wam już, że w pędzących autobusach gra na cały regulator muzyka??? To tak chyba dla wyluzowania ;) Fajnie… przynajmniej będę na czasie z tutejszymi trendami ;) Zawsze to część kultury…Dlaczego u nas nie przeforsowano muzy w środkach transportu??? Przynajmniej byłaby darmowa impra… 

Środki transportu to też kwestia warta poruszenia. Otóż po mieście można się poruszać per pedes, autobusami, vanami, a także tuk-tukami, czyli śmiesznymi wciskającymi się wszędzie trójkołowymi pojazdami (coś na kształt zmotoryzowanej rikszy). Chodzenia (czyli wersji per pedes) nie polecam, jeśli ma się niewygodne buty – ja mam już tak poobcierane stopy, że już nie mam koncepcji, które z nich założyć, żeby mniej bolało :-/ A tak w ogóle to strasznie puchna mi stopy od tego gorąca :-/ 

No już nie nudzę, 

Pozdrawiam,
Adzik 

22 grudnia 2003 - Wieści #3

Kochani! Wieści dziwnej treści nadciąga część 3 :D
Obecnie jak by się mi ktoś przyjrzał, to wyglądam jak bym chorowała na ospę :-/ Cała jestem w komarzych ukąszeniach :-/ Katastrofa! Schodzą jedne, zaraz mam nowe centki :-/ Jak ja wyglądam :-( 3 i 4 dni temu padał deszcz, więc było ich nieco więcej. Choć jak ktoś tu stwierdził, to i tak jest nic! Ponoć na 2 tygodnie przed moim przyjazdem był pradziwy ich nalot :-/ Aż trudno sobie wyobrazić, że może być gorzej :-/ Ech!!! Kto wymyślił te zwierzaki??? 

W temacie zwierzątek to widziałam tu już mnóstwo psów (zazwyczaj hasają sobie bezpańsko), kotów (rozgrzebują nam śmieci w poszukiwaniu resztek, a potem trzeba sprzątać), są też krówki, koniki (w środku miasta na boisku do cricketa), świetliki, gekony (na szczęście do znośnych rozmiarów - coś ok. 10 cm), myszy, karaluchy (WOW! Tu są naprawdę gigantyczne!)... Żyć i spać mi nie dają komarzyska, świerszcze i nad ranem kogut sąsiadów ;) 

Co do opalania (bo zapewne myślicie, że jestem już upieczona jak murzina), spieszę poinformować, że wbrew pozorom strasznie trudno się tu opalić :( Niby jest tu 35 stopni ostatnio - nie da rady- może jak pojadę na plażę to da radę ;) 

W piątek był mój pierwszy dzień w pracy. Zostałam oprowadzona po 4 piętrach AITKEN TRAVELS (gdzie będę pracować) i przedstawiona bodaj 70 lub 80 ludziom :-/ I jak tu niby spamiętać ich imiona??? Chyba raczej nie dam rady i skupię się tylko na moim piętrze. Byłam również na "audiencji" u głównego szefa - całkiem sensowny gość, wydaje się, że wie czego chce - napewno studiował w Europie lub Stanach [tutaj ludzie na studiach zachowują się jak maszyny - zakuwają i zapominają, nawet gorzej niż my - Polacy ;-) Tutejszy AIESEC swoim czasem robił rekrutację na program szkoleniowy i po rozmowach wyszło, że niemal wszyscy chcą zostać księgowymi, a tak w ogóle to przy zadawaniu im pytań strasznie się blokowali i raczej nie rozumieli co się do nich mówi... hymm...]. 

W biurze stosują tu zasadę otwartych biur, a zamknięte pomieszczenia dostają się tylko zarzadzającym [i to też nie wszystkim - Mohan będący moim szefem siedzi sobie tuż nieopodal mnie (w zasadzie za moimi plecami)]. Wszyscy wokoło są tu bardzo mili i niejednokrotnie dość bezpośredni ;-) Jest tu sporo młodych ludzi, a atmosfera można powiedzieć, że dość luźna ;-) Zostałam nawet obdarowana gumisiami!!! Dhanuka (chłopak) i Vindya (dziewczyna) zaprosili mnie nawet na lunch!!! Pojechaliśmy tuk-tukiem (zwany także trajszą) do jednego z pobliskich centrów handlowych, gdzie zjedliśmy sobie obiad :D 

Tak przy okazji - jazda tuk-tukiem jest niemożebna!!! Tuk-tuk zasuwa po mieście, aż się za nim kurzy, a ty człowieku martw się czy przetrwasz. Najlepiej jechać w 3 osoby;-) 

Autobusy - trochę o nich było, ale o nich też nigdy nie za dużo ;) Nie ma tu czegoś takiego jak bilet miesięczny, jednak nie ma raczej takiej potrzeby ;-) Ceny biletów [od czego zależą już wcześniej pisałam ;) ] to 1,5; 3; 4,5; 6 i 7,5 rupii. Na dalszych trasach dla ułatwienia sprawy cena biletu poprostu jest dublowana, triplowana ;-) Standardowo jadąc do pracy wydaję 6 rupii (25 gr) [jak się nie ma końcówki to przepadło, bo pan konduktor nie ma nigdy wydać ;) ]. Wczoraj jadąc do sierocińca za trasę ok. 30 km zapłaciłam 15 rupii :D Do autobusu wsiada się dwoma wejściami - z przodu i z tyłu. Konduktorzy mają tu pamięć absolutną i pamiętają kto zapłacił, a kto nie ;-) Napewno będzie kazał Ci zapłacić ;-) Bez względu nawet na to, że w autobusie nawet mucha się nie prześliźnie (taki tłok) oni zawsze wiedzą jak się przecisnąć ;-) 

Na rozkład jazdy nie ma co narzekać, choć takowy nie istnieje ;-) Jednak "mój" autobus (138) jeździ w godzinach szczytu - co Was zapewne zdziwi – średnio po 3-4 autobusy na minutę!!! I co interesujące prawie każdy jest pełny!!! Oby nasza komunikacja miała się tak dobrze!!! W zasadzie to nocą jeszcze go nie testowałam, ale ponoć ogólnie autobusy jeżdżą tu do późna i nadal często. 

Inne sprawy. 

Herbata - nieco o niej już wspominałam, lecz nie opowiedziałam zbyt wiele na temat jej spożywania. Jeżeli w tzw. Bakery Shopie (coś na kształt śniadaniodalni i kafejki w jednym), czy gdziekolwiek indziej, poprosicie o herbatę, to zapewne zostanie Wam ona podana w stylu angielskim (zwanym czasem również bawarskim), czyli z mlekiem. No cóż! Da radę się do tego przyzwyczaić, jednak Ci, którzy chcą się delektować "czystym" smakiem cejlońskiej herbaty winni poprosić o wersję "without milk" ;-) [choć zapewne autoktoni dziwnie się na Was popatrzą ;)]. Ponadto, dla osób niesłodzących herbaty [tak jak ja na przykład przez ostatnie pół roku] może być niezłym szokiem podawanie jej ze sporą ilością cukru. Prawdpodobnie jest tak dlatego, że jest ona mocno zaparzona i z cukrem [może tak uznano] lepiej smakuje :> 

Kawa - pierwszego dnia w pracy zaserwowano mi jako poranny trunek – kawę. Jedno jest pewne - raczej nigdy więcej nie skorzystam z okazji i będę prosić zawsze o herbatę. W połączeniu z tutejszą kranówą (której "walorów smakowych" niełatwo się pozbyć nawet po wygotowaniu) tworzy mieszankę czegoś niezbyt apatycznego:-/ [Co do tego podawania kawy czy herbaty u mnie w biurze - po pierwsze codziennie serwowane są dwukrotnie - rano i po lunchu (roznoszone są po piętrach przez "wyspecjalizowane" jednostki ;-) ), a po drugie - to bardzo miło, że nareszcie ktoś mi podaje herbatę, a nie ja komuś ;) ] 

Sklepy - dla walczących o wolne od pracy soboty i niedziele niemałym zdziwieniem mogą być dni i godziny ich otwarcia ;-) Wczoraj dla przykładu (niedziela) robiłam zakupy w ciucholandzie i supermarkecie o 21 ;-) Panuje zasada [chyba??!!] "do ostatniego klienta" ;-) Nie ma tu zatem problemów z zakupami, zwłaszcza jeśli o czymś się zapomniało, itp. 

Jest tu sporo centrów handlowych w stylu Promenady czy Galerii Centrum, supermarketów, ale wciąż dominują małe sklepiki [nota bene w niektórych panuje niezły bałagan;) i trzeba się postarać nie przywiązywać do niego wagi]. 

Ceny - skoro poruszyłam już temat zakupów to nie mogę nie wspomnieć ile na wczorajsze zakupy wydałam. Sama nie mogę wyjść z podziwu ;-). Otóż, za 3 kiecki, klapki i torebkę dałam coś ok. 80 zł. Jeżeli zważyć, że w Polsce 1 kiecka i to na przecenie tyle kosztuje to faktycznie no comments ;-). Co do cen jedzonka to już odrębny temat. Tych, którzy obawiają się, że nie ma tu w ogóle żadnych słodkości zapewniam, że a i owszem są. Kwestia jest jednak taka, że importowane kosztują tyle, ile u nas w Polsce, czyli średnio w porównaniu z lokalnymi 3 razy drożej. 

Ceny pozostałego jedzonka są różne. Tutejsze owoce są tanie, więc mam co jeść na śniadanie [przy tej temperaturze zupełnie nie chce mi się jeść, więc jem cokolwiek, ale lekkostrawnego]. Nie opłaca się kupować jedzenia i przygotowywać go potem samemu w domu, jako że ceny w restauracjach są można powiedzieć "reasonable". Jak już wspominałam jemy zazwyczaj koththu - jest ono stosunkowo mało przyprawione, przez co dla mniej wprawionych w bojach podniebień bardziej znośne. Porcja kosztuje 60 rupii, ale że jest gigantyczna bieżemy ją na spółkę, a więc wychodzi 30 rupii (1,20zł) :D Najczęściej nie wydaje się tu na posiłki w restauracjach więcej jak 100 - 300 rupii (licząc z czymś do picia). 

Restauracje - o jedzeniu rękoma już było [tak przy okazji - wczoraj pierwszy raz się skusiłam i nawet nie było tak tragicznie ;-) ], czas więc wspomnieć o estetyce miejsc. W tej materii jest szeroka gama różnych miejsc. Poczynając od budek z jedzeniem [no cóż co bardziej wrażliwi esteci powinni omijać te miejsca szerokim łukiem ;-) ] po ekskluzywne miejsca ucztowania. My zazwyczaj [z wiadomych względów - kasa + estetyka] wybieramy lokale ze średniej półki. 

Potrawy są tu zazwyczaj niemożebnie przyprawione. Hymmm! Może dlatego nie mam tu problemów z żołądkiem, a wręcz przeciwnie - mam się tu lepiej. Rzecz jasna, że jako że nie za specjalnie lubię kiedy parzy mnie w paszczę staram się wybierać opcje bardziej humanitarne :-) Niestety w tej kwestii nie ma reguły - coś co wygląda na mało przyprawione, okazuje się potem niezłą torpedą ;-) 

[W kwestii przypraw to nie odpuścili nawet swym lekarstwom - także one są doprawiane pieprzem, kminkiem, czy kolendrą. Z drugiej strony to przynajmniej wiedzą co dobre - nie pasą się bezskuteczną chemią jak my (bezskuteczną, bo i tak zazwyczaj chorujemy 7 dni jak Bozia przykazała ;-) )]. 

Sporo jest (co raczej jest zrozumiałe) w kuchni cejlońskiej ryb. Zazwyczaj dość egzotycznych i nie zawsze (jak na mój gust) smacznych (ale nie sugerujcie się, bo ja w ogóle nie za bardzo przepadam za morskimi rybami). Dziś na talerzu, do porcji ryżu z wołowiną (cholernie przyprawioną!), różnych dziwnych przyprawionych warzywek i czegoś co przypominało zmieloną fasolę [jedyne co nie było przyprawione, ale z kolei nie miało w ogóle smaku ;-) ] dostałam dwie rybki, które wyglądały jak wysuszone piranie w miniaturze ;-) Narazie się nie skusiłam ;-) 

Do jedzenia podawana jest woda w szklance, ale jej picie polecam tylko wówczas kiedy wiecie z jakiego źródła pochodzi - najlepiej z butelki (mineralna). Zazwyczaj jednak jest to kranówa, więc to do Was należy zweryfikowanie czy chcecie zaryzykować ewentualne choroby. Ci, którzy siedzą tu już jakiś czas, piją ją swobodnie. Ja narazie wolę sobie dokupić colę, fantę, czy też lokalną oranżadę - cream sodę. 

Nawiązując do tematu wody - po pierwsze kąpię się niestety w letniej (niejednokrotnie zimnej, jeżeli wchodzę ostatnia do łazienki) wodzie. Moje prysznice zatem są bardzo szybkie ;-) Niebawem zamierzam sobie jednak odbić - 2 stycznia wyruszam z polską grupą na objazdówkę. Będziemy mieszkać w 5 gwiazdkowych hotelach, gdzie ciepła woda jest bankowo ;-) Co jednak trzeba przyznać (choć może to tylko przypadek) tutejsza woda ma chyba lecznicze działanie. Moja matula całując mnie na pożegnanie "sprzedała" mi jakiegoś liszaja :-/ Nie powiem, trochę się przestraszyłam, że będzie mi towarzyszył dłuższy czas i bałam się spojrzeć w lustro ;-) Aż tu nagle któregoś raza (a jestem tu dopiero 6 dni) poszłam do łazienki i liszaja niet! Niesamowite! Sam się usunął, bez najmniejszej mojej ingerencji ;-) 

Wszystkie biura czy sklepy są klimatyzowane lub przynajmniej wentylowane. Niestety bardzo łatwo przez to osobie nie przystosowanej zachorować. Ja dla przykładu (niestety) dostałam kataru i bólu gardła :-( Strasznie dziwnie się choruje w temperaturze 35 stopni C ;-) Mam wrażenie, jak to ja bym miała temperaturę ;-) Nie ma jednak obaw, bowiem apteki są wszędzie, głównie w supermarketach (można dostać nawet narzędzia chirurgiczne czy wózek inwalidzki, który nie kosztuje jakiś bajońskich pieniędzy, więc może powinnam wspomóc naszą służbę zdrowia i podesłać im trochę). To, że tutejsi ludzie (w związku z religią buddyjską) cenią sobie wysoce zwierzęta i czują do nich respekt, znajduje swoje odzwerciedlenie także i w aptekach - na półkach tuż obok medykamentów dla ludzi znaleźć można i te dla zwierząt. 

Narzekacie, że bardzo rzadko pisuję. Pomijam fakt, że od Was też w ogóle nie mam żadnych wieści :-( Niestety, raz że wolny czas jest tu reglamentowany (AIESECowcy dbają, o to żeby nam się nie nudziło), to jeszcze jeżeli już w ogóle takowy jest to całe dwa komputery są zajęte. W końcu priorytetem są sprawy AIESECowskie, a dopiero potem prywata. Dorywam się zatem do kompa najczęściej w okolicach 1.00 (mojego czasu) i szybciutko staram się nadrobić zaległości :-) 

A pro pos zarządzania naszym czasem to w piątek była impreza pożegnalna dla Andrew, który dziś wraca do Kanady, w sobotę lataliśmy w poszukiwaniu zabawek książek i słodyczy dla dzieci z sierocińca, a wczoraj byliśmy owe dzieci odwiedzić i wręczyć im nabyte prezenty. [Przy okazji - odbyła się tu wśród praktykantów i ich znajomych w ich krajach rodzinnych zbiórka kasy na ów sierociniec i uzbieraliśmy 26500 rupii, czyli coś ok 1100 zł. Na tutejsze warunki jest to dość spora suma, o czym świadczyć może to, że nie udało się nam wydać wszystkich pieniędzy i 11500 zostało wręczone siostrom prowadzącym przytułek. Jeżeli ktoś z Was reflektuje wesprzeć dzieciaki to zachęcam do deklarowania sum, ponieważ niebawem znów je odwiedzimy].
Dzięki "wycieczce" za powiedzmy miasto (choć ciężko się tego domyśleć, bo budynki ciągnęły się prawie całą drogę) miałam możliwość pooglądania sobie palm i pól ryżowych. Niesamowite jaka tu jest zieleń!!! Soczysta do bólu!!! Już się cieszę na dalsze wyprawy za Kolombo :D 

Wspominałam już, że jest tu sporo praktykantów i przyjezdnych AIESECowców. Czas zatem uporządkować ich krajami i imionami: 
Fred (Belg)
Kristina (Estonka)
Mirka (Finka)
Tomoko (Japonka)
Andrew (Kanadyjczyk)
Maria (Kolumbijka)
Lina (Litwinka)
Deva (Malezyjka)
Melani (Niemcy)
Sverre (Norweg)
Ja - Ada (Polka)
Adam (Polak) - jest członkiem tutejszego Komitetu Narodowego AIESECu
Tomek (Polak)
Boka (Rumun)
Cezar (Rumun)
Ivana (Słowaczka)
Peter, zwany również Pietruszką (Słowak)
Radka (Słowaczka)
Katrin (Niemka) - przygarnięta pod skrzydła AIESECu praktykantka innej organizacji studenckiej IESTE 

Nie miałam możliwości jeszcze spotkania dwójki innych praktykantów – Raghu z Indii i z Pavla z Czech (jest obecnie w Indiach), ale zapewne wkrótce zapewne do tego dojdzie. 

W ramach prezentu-niespodzianki na miesiąc przyjechał do Melani jej chłopak Sven (Niemiec).
Niebawem przyjadą nowi - w moje urodziny przyjażdża koleś z Indii (nie pamiętam jego imienia), a potem Holenderka i kolejna Niemka. 

Mamy tu więc niezły miks narodowościowy ;-) A będzie też inna okazja do poznania innych narodowości, bowiem w lutym, jak co roku odbędzie się międzynarodowa konferencja AIESEC, gdzie zjadą się prezydenci Komitetów Narodowych z całego świata :D W tym roku wypadło na Sri Lankę, z czego oczywiście bardzo się cieszę :D 

Co do tutejszych AIESECowców to jest tu Hasanthi, Dommy, Charlie, Prasad, Ketha, Nalinda i całe mnóstwo innych ludzi [ale ciężko jak narazie wszystkich spamiętać, tym bardziej, że widuję ich raczej okazjonalnie. [po powrocie, będę mieć tak wytrenowaną pamięć, że Ho! Ho! ;-) ] 

A na koniec jeszcze jedna, jak sądzę rewelacyjna wieść - od jutra (miejmy nadzieję, że mnie aktywują) będę szcześliwą posiadaczką komóry! Zdenerwowałam się bardzo i nie chcąc dłużej czekać na niczyją pomoc zakupiłam sobie Alcatela :D Mój numer to: +94776234564. Ewentualnie telefon do biura, czyli mojego domku, ale wtedy poślijcie mi smsa kiedy, co i jak, żebym była na miejscu: +94112512663. Oczywiście nadal jestem osiągalna pod moim e-mailem [btw - Wirtualna Polska chodzi tu szybciej jak w Polsce ;-) ], a także i pod adresem: 
Ada Bernecka AIESEC Sri Lanka 181/18 Highlevel Road, Kirillapone Colombo 6 Sri Lanka
Czekam na kartki, listy, paczki :D [Też niebawem będę do Was słać karteluchy - znaczki są tu w cenie zboża ;-) pytanie tylko jak długo będą do Was szły ;-) ]. Czekam tym bardziej, że ostatnio po przeczytaniu życzeń od pewnej osoby [nie będę wytykać palcami ;-) ] złapałam doła i ryczałam jak bóbr przez blisko 2 godziny :-( a potem dopadła mnie bezsenność i nie mogąc zasnąć do 5 rano wsłuchiwałam się w muzykę świerszczy :-(
Czas kończyć! Kolejka ;) 

Wasz Adziszon 

29 grudnia 2003 - Wieści #4

Kochani!
Święta, święta i po świętach... 

Postanowiłam wykorzystać fakt, iż jestem chora i postanowiłam poprosić o wolny dzień 24.12... Pół dnia przespałam, a drugie pół szykowałam sałatkę na Wigilię ;) Nagotowałam się marchewki i jajek jak nigdy ;-) Ale przynajmniej mam satysfakcje, bo sałatka poszła jak burza... 

24.12 zorganizowaliśmy sobie coś w rodzaju sentymentalnej Wigilii. Każde "państwo" miało przygotować coś charakterystycznego dla swojego kraju... No cóż... co można było wymyślić kiedy brak tu karpi i kapusty kiszonej ;-) Choć na dworzu było wtedy ok. 35 stopni to przynajmniej na krótką chwilę udało nam się wyczarować nastrój świąteczny :-) Za choinkę robiła nam palma ;-) Ale co tam... 

25.12 - jako że 24 przyjechała do Adama jego siostra ruszyliśmy w 4 osoby (towarzyszyła nam równiż Hasanthi z tutejszego AIESECu) na miasto... Pozwiedzaliśmy sobie świątynię na wodzie, znów byłam nad Ocenem, tyle że tym razem wieczorem :D Piękny widok... Po raz pierwszy widziałam tu księżyc ;-) 

Złaziliśmy się niemiłosiernie... a następnego dnia z rana musiałam jechać po grupę Polaków... moja pierwsza grupę :-/ i jak tak dalej pójdzie ostatnią... Matko i córko! Tyle narzekań nie słyszałam chyba przez cały mój życiorys... a to to nie pasuje, a to tamto złe lub brudne .... Ech! Jak tu ich zdzierzyć przez kolejne 2 tygodnie ???
Powracając do tematu Oceanu :D 

Wczoraj były moje urodziny... Skończyłam ćwierćwiecze, ale dobrze wiecie, że wcale na tyle nie zasłużyłam ;-) Jestem przecie bardzo młoda duchem ;-) 

Pojechaliśmy nad Bentota Ganga, czyli rzekę Bentota na narty wodne. Ja coprawda z nart nie skorzystałam, ale spróbowalam jazdy na 1-osobowym pontonie w kształcie donata za motorowką ;-) ale jazda!!! I strach w oczach ;-)

Nareszcie się trochę wypiekłam na słońcu :D i mam czerwonego nocha :D Doprawdy bez wahania mogę stwierdzić, że były to najlepsze urodziny w moim życiu...No i po raz pierwszy celebrowane w lecie ;-)
Miejsce w którym pływaliśmy na Bentocie to prawie ujście do Oceanu... 3 minuty łódką i byliśmy nad Oceanem :D

Po raz pierwszy kąpałam się w Oceanie i to o temperaturze zupy (coś ok. 30 stopni) – niesamowite! A że nie zabrałam ze sobą kostiumu kąpielowego kapałam się w ciuchach :D Podwójna frajda :D 

Wieczorem była potrójna okazja do celebracji - moje urodziny, przyjazd nowego praktykanta z Indii i wybór nowego prezydenta Komitetu Narodowego... :D 

No, ale nie mogłam za bardzo świętować, bo dziś musiałam z rana zasuwać do roboty :-/
Jutro o 5.30 rano wyruszam do "moich" marudnych Polaków... i będę się z nimi męczyć przez kolejne 12 dni :-/ Po ich wyjeździe będę tak zmęczona, że chyba wezmę sobie urlop ;-) 

Pozdrawiam was serdecznie,
Adziszon 

01 stycznia 2004 - Wieści #5

W ferworze walki zapomniałam Wam kochani pożyczyć wszystkiego najlepsiejszego z Nowym Rokiem [bez względu na to kiedy się zaczął ;-)]... Przyjmijcie więc ode mnie najszczersze życzenia!!! 

Powracając do tematu mojego żywota na herbacianej wyspie... :D 

Opatrzność czuwała nade mną podwójnie :D Mogę to z czystym sumieniem stwierdzić... 

Po pierwsze, jak pisałam miałam spędzać ostatnie dni roku i Sylwestra w gronie "marudników", ale... cóż za niefart ;-) , w zwiazku z Nowym Rokiem zabrakło wolnego pokoju dla mnie :D Rewelacja!!! Mój szef próbował nawet mnie dokwaterować do Freda (Belga, o którym już Wam wspominałam) - praktykanta w Hotelu Triton, gdzie narazie stacjonują "marudnicy", ale ów zamieszkuje pokój z innym chłopaczkiem, a mi raczej nie uśmiechało się spanie na podłodze i to do tego w pokoju dwóch nieznanych mi prawie facetów!!! 

[A tak przy okazji - propozycja spania w jednym pokoju z facetami dowodzi niesamowitej bezpośredniości tego narodku wobec obcokrajowców!!! Nawet nie przeszło im przez myśl, że mogą mnie urazić!!! Co za ludzie! A przecież wśród samych Cejlończyków stosunki damsko- męskie są dość powściągliwe...Nie wiem... może oni myślą, że dla Europejki to żaden problem.] 

Nie znalazł się też żaden wolny pokój dla służby ;-) Hymmm... sama impreza sylwestrowa w hotelu pięciogwiazdkowym mogłaby być niezłą frajdą, ale jakby to szerzej rozpatrzyć to musiałabym się ukrywać przed "polską szaranczą" ;-) ]. Tu warto nadmienić, że jedna przedstawicielka "szarańczy" [ta która rozpoczęła efekt domina zażaleniowego ;-) ] zaproponowała, że skoro jej pokój jest dwuosobowy, a ona śpi tam sama, to może mogłabym spać u niej [oczywiście, o ile hotel nie sczardżuje jej za dodatkową osobę w pokoju ;-) ]... Powiedziałam tylko, że zapytam szefa, czy takie rozwiązanie w ogóle wchodzi w grę ;-) 

Po drugie, wszyscy AIESECowcy mieli jechać do Unawatuny, na południe wyspy (jakieś 3-4 godziny drogi od Kolombo), co by tam przez 4 kolejne dni świętować nadejście Nowego Roku na plaży. Jednak ostatnio wyskoczył pomysł, żeby sam Nowy Rok spędzać w Mt Lavinia ("nadoceaniczna" dzielnica Kolombo) i to za darmo w domu szefa jednej z praktykantek, a dopiero potem pojechać do Unawatuny.
[Jak sami widzicie, było już blisko od tego, żebym spędzała Sylwka sama, ale .... ;-) ] 

Na ok. 20 os. mieliśmy do dyspozycji gigantyczną dwupiętrową chałupę tuż przy samym Oceanie... z wielgaśnym balkonem na dachu, z którego rozciągał się oszałamiający widok na okolicę i co najważniejsze na Ocean! Było nawet słychać jego szum :D 

Wystrzeliliśmy w powietrze [a raczej ja wystrzeliłam, bo byłam głównym przypalającym ;-) ] ponad 100 fajwerwerków :D [przy czym moich bylo 3 ;-)] Ale jazda! Przypaliłam sobie nawet portki od tego ;-) 

Nowy Rok opijałam białym Cinzano, bo niestety szampan jest tu dość drogi [dla porównania powiem, że zarabiam tu miesięcznie 15000 rupii, a szampan kosztuje 1000 rupii... Cinzano coprawda niewiele mniej, bo 700, ale...Nowy Rok w końcu obchodzi się raz do roku ;-) ] 

Po "naszej" północy [kiedy Wy dopiero zbieraliście się do wyjścia na imprezy ;-) ] poszliśmy nad Ocean uczcić Nowy Rok kąpielą... tym razem woda nie była już taka ciepła... ale i tak Bałtyk się do tego nie umywa ;-) O mały włos, a zostawiłabym tam swoje klapki, ale ponieważ ktoś inny z naszej grupy zgubił koszulę na plaży i poszedł jej szukać zabrał je przy okazji ze sobą [koszula się nie odnalazła :-( ]. 

Część koleżeństwa zebrała się do wyjścia o 4 z kawałkiem, bowiem nieco po 5 przylatywała nowa praktykantka z Niemiec (Kurcze! Też bidula wybrała sobie termin! Ale z drugiej strony może to fajnie świętować Sylwka na pokładzie samolotu... Może kiedyś spróbuję...). Ja natomiast i ci, którzy pozostali twardo się trzymaliśmy do 6 nad ranem, przespaliśmy się 2 godzinki i czas był się zbierać do PRACY :-( Tomek (Polak) i "Pietruszka" (Słowak), pracujacy w tej samej firmie, musieli być w pracy na 9, bowiem o tej właśnie godzinie zaczynało się spotkanie Noworoczne z Głównym Menadżerem :-( 

Ja akurat nie musiałam się tak wcześnie zrywać, ale wolałam mieć towarzystwo w drodze powrotnej do domku.
Mój szef obiecał być w pracy między 10 a 12, no więc postanowiłam przybyć w połowie (na 11)... Skończyło się na tym, że musiałam na niego czekać 3 godziny :-( Czekalam też na Sampatha [mojego współpracownika, bo miał klucz od "akwarium", w którym stoi komputer, na którym pracuję, a także jako jeden z 3 uprzywilejowanych na tym piętrze dysponuje hasłem do przeglądarki internetowej :D - dziewczyny! skąd my to znamy ;-) ]... Ów zjawił się jeszcze później... Zapomniał opłacić ubezpieczenie za samochód, a dziś miał jakąś kontrolę :-/ 

Ogólnie wszyscy dziś przychodzili kiedy chcieli, w nastrojach iście Noworocznych, w nieformalnych strojach ;-) Jak tylko ktoś się pojawiał na piętrze to zaczynało panować istne szaleństwo obściskiwania, obcałowywania i życzenia wszystkiego najlepszego w Nowym Roku ;-) 

[W ramach komentarza dodam, że ja osobiście jestem już zdrowa, ale sprzedałam moją chorobę dalej w biurze i już połowa choruje ;-) Więc jeśli weźmiecie pod uwagę fakt tego obściskiwania to dla bakterii był to raj ;-) Zreszta, przez pół godziny wszyscy się z tego tu narykiwali... Zaraz po całusach wszyscy łykali panadol ;-) co by nie chwycić choróbska]. 

Dziś posiedzę sobie jeszcze tu w biurze chwilkę, dokończę broszurę dla tych szczęśliwców-marudników, którzy zaraz ze Sri Lanki jadą na Malediwy i pójdę się pakować... Bo jutro o 5.30 wyjeżdżam [tym razem to już nieuniknione] po Polaków i przez kolejny tydzień będziemy jeździc po wyspie :D 

Zwiedzę większość najstarszych ośrodków tutejszej kultury antycznej (Dambullę, Polonnaruwę, Sigiriyę, Kandy może też Anadarhapurę), plantację i fabrykę herbaty, sierociniec dla słoni itp. Szkoda tylko, że nadal nie mam cyfrówki, żeby wam podesłać trochę zdjęć [może uda mi się podwędzić coś niebawem ze składu zdjęć innych praktykantów], co by Wasze wyobrażenia mogły zweryfikować się z prawdziwym obrazem... 

[Tak przy okazji wtrącę, że 30.12 odbyłam ze swymi "podopiecznymi" rzeczne safari... Hymmm... coś mało tych zwierzątek tam... liczyłam na jakieś słonie schodzące do wodopoju, a tu nic...A rzeka... hymmm... smródka... jedyne co interesujące to to, że jest na niej ogromniaste jezioro, a na nim 65 mniejszych i większych wysepek...] 

Czas kończyć... 

Pozdrawiam Was gorąco, życząc jeszcze raz wszystkiego najlepsiejszego w Nowym Roku,
Aducha 

PS. W Sylwestra przyjechał koleś, który do marca będzie pracował dla tutejszego AIESECu przy przygotowywaniu Międzynarodowej Konferencji... przyjechał z Brazylii i zgadnij Glyzda jak sie nazywa ;-) - Paulo 

08 stycznia 2004 - Wieści #6

Powoli czas wracać do rzeczywistości...

Przez ostatni tydzień szlajałam się po 4/5* hotelach, a teraz czas wrócić do mojego materaca na podłodze i zimnych pryszniców :(

Z jednej strony się cieszę, bo towarzystwo, jak mi tylko sporadycznie narzekało podczas przejazdów, tak koniec niestety nieco mi uprzykrza swoimi "to można było zrobić inaczej"... Co zrobić! Nie ja układałam program...

Ale co użyłam to moje!!! ;) Po raz pierwszy spałam w 4* i 5* hotelach nic za to nie płacąc... po raz pierwszy byłam turystką [bo mojej roli tłumacza raczej nie można określić jako wymagającej zbytniego wkładu ;)] obwożona wszędzie za darmo... To się nazywa życie!!! I wszędzie opuszczają po 50% lub dają za darmo tylko za to że jestem pilotem i że przywiozłam ze sobą grupę, która robi zakupy w danym miejscu lub jada ;) Wiedziałam jaki zawód wybrać ;)

Zwiedziliśmy w zasadzie niemal wszystkie najciekawsze miejsca Sri Lanki (no może pomijając Anaradhapurę, Park Yala, Górę Adama i Złote Miasto), ale... ;)

Niebawem szerzej opiszę nasze przeżycia, a teraz muszę już kończyć, bo korzystam niestety z hotelowego Business Center ;) a to kosztuje...

P.S. Ponoć u Was -12 stopni??? Ja wczoraj z racji tego, że znajdowaliśmy się na wysokości 2000 m npm po raz pierwszy od przylotu założyłam sweter, długie spodnie i jeszcze było mi zimno ;) A to tylko dlatego, że było 15 stopni i padał deszcz...

Pozdrawiam Was serdecznie,

A-Dzik 

15 stycznia 2004 - Wieści #7 

Ostatnie dni były raczej spokojne :D Ponieważ większość rzeczy zrobiłam przed wyjazdem na objazdówkę w pracy niemal się nudziłam ;) Skoro więc nic się nie działo dużo łatwiej było mi poprosić o wolny wtorek :D W końcu jestem tu już niemal miesiąc, czas było zadbać o wizę rezydenta i poznać świat tutejszej biurokracji ;))
Przygoda z biurem wizowym zaczęła się ok. 10 kiedy to przekroczyliśmy jego progi. No i musiała nieco potrwać ;) Jak to w urzędach :( Poznałam niemal wszystkie zakamarki, pokoje i pracujące tam osoby (nawet naczelnika) ;) Z jedną kobitką można powiedzieć nawet się zbratałam, bo kiedy po raz enty przychodziłam zapytać, czy mój paszport wrócił z innego działu to już uśmiechała się na mój widok tak jak by chciała powiedzieć "cześć" ;)) 

W trakcie oczekiwania poszłam na śniadanko, wysiedziałam się też nad Oceanem... [jest tam całe mnóstwo "wróżek" i "wróży" przepowiadających przyszłość (nazywa się ich SriLańskimi cyganami ;) Jedna nawet usilnie starała się przepowiedzieć moją i towarzyszącego mi Aiesecowca przyszłość, ale ostatecznie udało nam się uniknąć posiądnięcia wiedzy na swój temat ;)]... no i w okolicach 15 me oczy znów ujrzały mój czerwoniutki paszport z nowym stempelkiem. Teraz mogę tu sobie legalnie siedzieć aż do 15 grudnia [oczywiście tak długo tu nie będę, ale wiza jest na rok, więc co zrobić ;)]. 

Następny dzień... no cóż... niektórzy z Was już wiedzą, że nie skończył się miłym akcentem.... Ale zacznijmy od rzeczy miłych... Potem będziemy się wspólnie zamartwiać... 

Wczoraj ku mojemu zaskoczeniu główny szef naszego piętra zaprosił nas na wspólny lunch :D Było sympatycznie i można było sobie nieco nieformalnie pogadać... Jedzonko oczywiście rewelacja [i nawet tym razem nie tak bardzo przyprawione]... 

Dzień w pracy był raczej mało robotliwy ;) Nareszcie skończyłam tłumaczenie oferty na polski (38 stron), a wieczorem babiszonami, (choć było to niezamierzone, bo mieli być też faceci) poszłyśmy na Gall Face - promenadę nad Oceanem, co by popodziwiać zachód słońca... zachmurzony zachód słońca ;) Przy okazji zjadłyśmy sobie tutejsze dobroci - nadal odkrywam tutejszą kuchnię i szczerze powiem, że to co jadłam wczoraj, mimo iż wyglądało mało apetycznie, to jednak przesunęło koththu na drugie miejsce w moim rankingu [niestety nie poznałam nazwy mojego posiłku ;)]. W tym samym składzie - Melanie, Katrin, Deva, Maria, Mirka i ja - wróciłyśmy do domku pożegnać ostatecznie Sverre, który wracał do Norwegii po 8-miesięcznej praktyce... [Zadziwiające ile człowiek produkuje, kupuje itp. śmieci, z którymi nie wiadomo potem co zrobić ;)]. 

Ponieważ nie miałam co robić wieczorem pomyślałam sobie, że potowarzyszę Sverre na lotnisko co by było mu miło... Pojechaliśmy z Jozefem, Dommy’m i Danushką. W drodze były wspominki ;) Aż się dziwnie czułam, bo w sumie jestem tu od niedawna... Jak to Sverre stwierdził tworzę nową generację praktykantów na Sri Lance, bo stara gwardia powoli się wykrusza (27.12 wrócił do Kanady Andrew, 6.01, kiedy mnie nie było, Ivana wróciła na Słowację, 15.01 Sverre, 21.01 opuści nas Cezar - praktykant-weteran - spędził tu rok i 2 miesiące, kolejni zaś ludzie opuszczą pokład w lutym)... No cóż starzy się wykruszają, nowych wciąż przybywa... Umarł król... Niech żyje król... ;) Przy okazji zrodziła mi się w głowie inna refleksja... Zadziwiające, że okres niejednokrotnie roku - czyli dość spory fragment życia - kończy się kilkoma miłymi słowami, uściskami i słowami "do zobaczenia"... Jednak żyje się wizją, że większości poznanych podczas tego nowego życia ludzi już nigdy się nie zobaczy... Znajomości mimo technologii zapewne się urwą, bo w domu zaobsorbują inne sprawy :((( No cóż... ale taka jest kolej rzeczy... 

Godzina 0.00 z kawałkiem przyniosła złe wieści z Polski... Dopiero teraz poczułam jak daleko od domu się znajduję i jak niewiele mogę pomóc :((( Kompletnie popsuło mi to humor :((( Niewtajemniczonych oświecę, że okradziono dom moich rodziców... można śmiało powiedzieć, że z dorobku całego życia :((( A ja jestem tu... tak daleko i nawet nie mogę pocieszyć moich rodziców... 

A dziś??? Dziś jest Taj Pongal... Hinduski Nowy Rok... więc mam dzień wolny od pracy i mogę poimprezować... ale po wczorajszym raczej nie mam na to nastroju :((( 

Pozdrawiam,
Wasz SriLański Adziszon

Wieści #7 (aneks)

Nie wspomniałam ile mnie ta przyjemność możliwości zostania tu do grudnia kosztowała...
Cała moja nadciągającą pensję... 15000 rupii, czyli 150$.
Nic dodać, nic ująć...

16 stycznia 2004 - Wieści #8

Witamy na Sri Lance, czyli jak to zwiedzałam z "upierdliwymi Polakami" kraj herbaty i cynamonu :D

9-osobowa grupa przyleciała z 20-minutowym opóźnieniem o 11.50 dnia 25 grudnia AD 2003. Znój podróży odcisnął piętno na ich twarzach, ale i na językach :( Usłyszałam parę niecenzuralnych sentencji pod adresem Orbisu, że wyciąnął ich z domu o dzień wcześniej, w środku Świąt i do tego musieli bez jedzenia i picia oczekiwać na lot do Kolombo ponad 10 godzin, no i że nikt ich nie poinformował, że będą musieli wysiąść z samolotu w Dubaju. Cóż pozostało mi mi innego jak tylko dzielnie wysłuchiwać narzekań i starać się za wszelką cenę ich ugłaskać. A nie było łatwo, bo czekała ich ponad 2-godzinna podróż ciasnym busikiem do hotelu, w którym mieli spędzić kolejny tydzień. 

Po drodze po raz pierwszy dał mi się odczuć kiepski akcent "anglojęzycznego" przewodnika [np. z 18 mln cejlońskiego społeczeństwa zrobiło się nagle 80mln ;)]. Musiałam sama puścić wodze fantazji i poopowiadać o Sri Lance. Nasz przewodnik najwyraźniej nie należał do tych, którzy umieją słuchać próśb. Wręcz nie dopuszczał mnie do głosu, a ja mimo najszczerszych chęci powoli gubiłam wątek i przy 3-4 poruszanym przez niego temacie zapominałam o 1 :(((. Jak dobrze, że i Polacy go wcale nie rozumieli, bo niezła byłaby wpadka ;)) .

W hotelu nadciągnęło kolejne gradobicie ;) . "To jest hotel 5*??? Napewno nie!!!" "W Tunezji, czy Egipcie 3* hotele wyglądały lepiej jak ten!" itd. No co ja mogę!!! Przecież to nie ja dbam o czystość w hotelu Triton!!! Ostatecznie skończyło się na tym, że jednej pani zamieszkującej pokój 1-osobowy zamienili następnego dnia pokój na nowy? z większymi oknami (bo poprzedni miał małe i przypominał mysią norę) ;) Oczywiście mieli do mnie żal również o to, że nie zostaję na miejscu, ale fart chciał, że hotel zapełniony był po brzegi i mogłam spokojnie wracać do Kolombo.

Przez te polskie narzekania kierowcy nieomal spóźnili się na kolejny transfer z lotniska?

Między 25 grudnia a 1 stycznia grupa musiała zdać się na własną kreatywność w materii animacji własnego czasu wolnego, a że na zaproponowane przeze mnie odpłatne wycieczki zareagowali alergicznie to już nie moja wina. W cenie było tylko rzeczne safari.

Malkontenctwo grupy objawiło się m.in. w wyborze godziny naszej wyprawy - po długich negocjacjach z godziny 7.00 zrobiła nam się 9.00. Oczywiście jak się można było spodziewać na tym się nie skończyło. Następnego dnia późnym wieczorem (a była to sobota) miałam błagalny telefon z prośbą, aby jednak przesunąć wyjazd jednak na godz. 7.30, bowiem powiedziano im, że wtedy zwierzaki idą do wodopoju. A ponieważ wcześniej ustaliliśmy dzień wycieczki na poniedziałek 29.12 musiałam przesunąć go o dzień później, bo nie miałam kontaktu z kierowcą.

Moje poświęcenie nie zna granic. Jak już wcześniej wspominałam z Kolombo (gdzie wówczas stacjonowałam) do Ahungalli (gdzie mieli swą "kwaterę główną" grymaśnicy) jest 2 godziny drogi, zatem, aby być na czas musiałam wstać o 5.00 i wyjechać o 5.30. Ech! Czego to się nie robi dla satysfakcji klienta ;) .

Wycieczka się zasadniczo udała. Właściwie tylko pod jednym kątem nie - zwierzaki nie przyszły do wodopoju :> . Może zaspały, albo nie chciało im się pić ;) . Ale nie bądźmy zgryźliwi.

Pływając po zalewie na rzece Madu trafiliśmy między innymi na jedną z wysp, gdzie znajduje się klasztor i światynia buddyjska. Jak narazie pierwsze na trasie Polaków, ale nie ostatnie ;) . [Potem mieli świątyń tak dość, że odmówili zwiedzania jednej z nich w Kolombo ;)]. Znów odezwało się polskie skąpstwo, bo gdy mnich wystawił na widok publiczny puchę na datki, towarzystwo w jednej minucie zaczęło wracać do łódki ;) [Przestraszył ich widok w księdze, do której wpisywali się darczyńcy, gdzie przy większości nazwisk widniała kwota 1000 rupii, czyli 40zł. Aż na taki sponsoring nie byli gotowi ;) A przecież nikt im nie kazał niczego wrzucać?].

Ponoć Sylwester okazał się być wielką klapą. Do czego to doszło, żeby służba hotelowa bawiła się lepiej niż goście!!! ;) No ale co się dziwić, skoro na codzień harują od 5.30 do 23.30, czy dłużej i mają prawo tylko do 5 wolnych dni w miesiącu. Kiedyś trzeba się zabawić, no a że czyimś kosztem to już inna sprawa ;) . Ostatecznie w raporcie końcowym, który rozdałam Polakom na koniec wyjazdu, pojawiło się jednomyślne żądanie zwrotu 60$ od osoby, które zapłacili za kolację, podczas której nawet 1 lampka szampana nie była darmowa, napoje bezalkoholowe też były płatne :( . Też bym się sfrustrowała ;)

Zbulwersowanych, choć i tak w lepszych niż na samym początku nastrojach, grupowiczów 2 stycznia o 8.00 rano (w każdym razie tak było zaplanowane) miałam zabrać do innego hotelu - 6 godzin drogi od obecnego. No ale dzięki parze wiecznych (jak się potem okazało) spóźnialskich mieliśmy 45-minutowy obsuw? Nim przyszło nam odpocząć po trudach podróży musieliśmy się trochę powspinać po skalnej świątyni w Dambulli. Przy okazji zrobiliśmy rewelacyjną sesję zdjęciową żyjącym na wzgórzach wokół świątyni małpom ;)

[Dambulla to Skalna Świątynia wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. Była ona darem króla Walagambahu dla mnichów buddyjskich (I w. p.n.e.), a obecnie jest uznawana za jedną z najbardziej imponujących świątyń skalnych Sri Lanki. Jest to kompleks pięciu jaskiń z malowidłami ściennymi i sufitowymi o powierzchni 2000 m2 - największa z dotąd odkrytych na świecie powierzchnia malowideł. W jaskiniach zobaczyć można 150 przedstawień Buddy, spośród których największym jest mierząca 14 metrów, wyrzeźbiona w skale postać Buddy leżącego. http://www.worldheritagesite.org/sites/site561.html]

Hotel Kandalama, w którym pomieszkiwaliśmy przez 3 kolejne dni to jeden wielki labirynt ;) Nie powiem? budynek jest niebywale przemyślany i nawet przy pełnym obłożeniu hotelu nie czuje się tłoku? Przestrzenie są olbrzymie i do tego otwarte, a widoki z okien piękne :D Wokół jest dżungla i gigantyczne jezioro, na brzegu którego kąpią się dzikie bawoły, słonie. Po hotelu latają nocą nietoperze, a za dnia ptaki ;) Wieczorami do kolacji lub kąpieli w basenie przygrywa delikatna muzyka fletu, bębna lub skrzypiec? Można tu zarzyć medycyny Ayurwedycznej (masaże, kąpiele z olekami itp.). Ogólnie można skwitować, że jeśli ktoś chce przyjechać uspokoić swoje skołatane nerwy jest to doskonałe miejsce do tego celu? Z samego rana następnego dnia (03.01) kolejna wyprawa - tym razem do Pollonaruwy (2 godziny w busiku)?

[Pollonaruwa. Wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO Polonnaruwa była drugą stolicą Sri Lanki (XI/XII w. n.e.) Można tu m.in. zobaczyć ruiny Pałacu Królewskiego, Gal Viharaya, w tym niezwykłe, wykute w skale, posągi Buddy w pozycji stojącej, siedzącej oraz leżącej, Salę Audiencyjną, Łaźnię Lotosa, statuę króla Parakramabahu i jezioro Parakrama Samudraya zbudowane przez króla Parakramabahu Wielkiego. Są tu również pomniki upamiętniające słynne miejsca bitwne, takie jak Świątynia Shivy, jezioro Lankathi, Watadage, Galpotha, Kiri Vehera oraz pozostałości po byłej Świątyni Relikwii Zęba Buddy.]

Szczerze??? Miejsce to polecam raczej uwadze archeologów z wyobraźnią, bo po gigantycznym kompleksie pałacowym i klasztornym niewiele się tu ostało. Owszem są 2 stupy, ale jako że trochę się tu tego naoglądałam nie zrobiły na mnie jakoś kolosalnego wrażenia...

Następny przystanek w tym dniu to pobliska "fabryka" drewna. Pooglądaliśmy sobie przekroje różnych drzew - mahoniu, hebanu, hebanu królewskiego, drzewa sandałowego itp. No i rzecz jasna wyskoczyliśmy nieco z kasy przy zakupie hebanowych postaci buddy itp. Ja sama jestem obecnie "szczęśliwą" posiadaczką 20-30 cm buddy nauczającego, a w prezencie dostałam dodatkowo małego hebanowego słonia ;)

W drodze powrotnej do hotelu zaliczyliśmy również kompleks w Sigiryi.

[Sigiriya. Aby móc podziwiać wpisaną na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO skalną fortecę w Sigiriyi (V w. n.e.) należy się wspiąć na wysokość 200 metrów. Cechującą się nadzwyczajną urodą "Lwią Skałę" zlecił wybudować król Kashyape (477-495 n.e.). Skała była tajną twierdzą ufortyfikowanego miasta o łącznej powierzchni 70-hektarów. Wokół, u podnóża skały rozciągają się fosa, wał obronny i rozległe ogrody, w tym słynne wodne ogrody. Wspinając się na szczyt po spiralnych schodach po drodze, w skalnym nawisie, zwanym również ?galerią?, można podziwiać cieszące się światową sławą freski przedstawiające ?Boskie Służące? Sigiriyi ? damy dworu króla. Freski te zostały namalowane naturalnymi pigmentami na gipsowej ścianie.]

Mimo, iż skała wygląda demonicznie - ni z tego ni z owego wyrasta sobie 200 m do góry na równinnych terenach - to jednak nie powiem, żeby była jakimś nadzwyczajnym wyzwaniem... Po groźbach znajomych spodziewałam się naprawdę najgorszego... A tu hops...hops i jesteśmy na górze i podziwiamy piękne widoki... A wokół dżungla i jeziora... Piękna sprawa! Gdyby nie było tak gorąco (choć i tak wchodziliśmy w najlepszej do tego porze) to posiedziałabym dłużej na górze i pokontemplowałabym sobie...

[Jak wywołam zdjęcia i poskanuję będziecie mieli możliwość podziwiania mnie z boa na szyi :D]

Następnego dnia w ramach oszczędności z rana wybraliśmy się przed śniadaniem na spacer w okolicach hotelu. Pobłądziliśmy sobie nieco po dżungli, ubłociliśmy się, podarliśmy stroje o kolczaste krzaczory, a z obserwacji ptaków (co było celem naszej wycieczki) wyszły wielkie nici... Jak się potem okazało najwięcej ptaków było na i tuż przy samym hotelu...

Po śniadaniu część grupy (ze mną włącznie) spędzała czas w siłowni, a potem na wylegiwaniu się i pływaniu nad i w jednym z 3 basenów. O 16.00 mieliśmy zamówioną godzinną przejażdżkę na słoniu [dobrze, że wybraliśmy tylko godzinę, bo na platformie, na której się siedzi wcale nie jest wygodnie], jak się okazało, niemal tą samą drogą co podążaliśmy z rana ;) Tym razem mogliśmy pozahaczać się o kolce położone znacznie wyżej ;) Kolejne bluzki i spodnie poszły w odstawkę ;) Wieczorem zażyłam masażu ciała z wcieraniem specjalnych oczyszczających olejków... Ymmm... Szkoda, że nie przeszłam przez cały proces oczyszczania - masaż głowy z nacieraniem olejkami, masaż ciała i "saunową kąpiel"... może odtoksyczniłabym się nieco... Ale nie starczyło czasu... Następnym razem nie odpuszczę, bo jak na hotel 5* nie jest to droga impreza?

Po Ayurwedzie, cała w olejkach [bo nie dało rady tego domyć nawet pod prysznicem ;)] spotkałam się z Boką, który w ramach praktyki w Kandalamie jest HRem. Całkiem przypadkowo wkręciłam się na imprezę urodzinową Brytyjczyka, który zajmuje się przelotami balonem... Darmowe piwo, przekąski i towarzystwo znajomej osoby przynajmniej na jakiś czas pozwoliło mi zapomnieć, że mam na głowie Polaków...

A po tych dobrociach niestety z rana kolejne wykwaterowanie i przejazd do Kandy, ze zwiedzaniem po drodze ogrodu przypraw w Matale (tu kolejny masaż, tyle że wliczony w cenę biletu). Potem odwiedziny w fabryce batiku [o batiku napisze nieco pozniej, bo inaczej ten majl bedzie dlugosci jak stad do Polski ;)] i fabryce jedwabiu? Kobitki mialy mozliwosc sie splukac z kasy ;) a jam am zdjecie w sari ;)

Następny hotel (Earls Regency w Kandy) przeszedł moje oczekiwania... 100% 5* hotelu... Łącznie z cenami za usługi, napoje, itp. ;) [Co nie zmienia faktu, że nawet przywoitego centrum biznesowego nie mają ? 1 komputer na krzyż i do tego z koszmarnie powolnym dostępem do internetu...].

[Kandy to ostatnia stolica królów Sri Lanki. Z racji swego niepowtarzalnego charakteru Kandy zostało wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. Nazwa Kandy przywołuje wizje slendoru i wspaniałości. Wciąż jest tu żywych wiele spośród legend, tradycji czy elementów folkloru. W trakcie wycieczki zobaczyć będzie można wybudowane w 1798 roku przez ostatniego syngaleskiego króla Sri Wickrama Rajasinghe jezioro Kandy. Nad jeziorem prezentuje swe piękno Świątynia Relikwii Zęba Buddy]

Wieczorem po występach tanecznych przedstawicieli tutejszej szkoły tańca poszliśmy odwiedzić Świątynię Relikwii Zęba Buddy. Było bardzo tłoczno i odbywały się celebracje za zamkniętymi drzwiami dla zaproszonych gości... Aby zobaczyć relikwię (w biegu!) musieliśmy odczekać w kolejce 30 minut zanim celebracja się skończy i otworzą się drzwi, za którymi jest ukryta relikwia... Nawet nie można zrobić z bliska zdjęcia, bo strażnicy popychają, żeby się szybciej przemieszczać... Mało przyjemnie :( Dodam, że aby w świątyni roobić zdjęcia, czy też filmować trzeba za to zapłacić... I niewiele się z tego ma :( Straszne naciąganie...

06.01 z rana odwiedziliśmy sierociniec dla słoni w Pinnawela.

[Pinnawela. W sierocińcu dla słoni w Pinnawala schronienie znalało około 60 słoni, z czego część z nich stanowią opuszczone i osierocone w swym środowisku naturalnym słoniątka. Ich opieką, karmieniem i trenowaniem zajmują się m.in. odpowiednio przeszkoleni wolontariusze. Godziny karmienia słoniątek są najlepszym momentem na zwiedzanie, gdyż można poobserwować karmienie ich butelką. Istnieje również możliwość towarzyszenia i przyjrzenia się z bliska słoniom w trakcie ich codziennej kąpieli w rzece.]

Po raz pierwszy miałam okazję podziwiać tyle słoni na raz i do tego na wolnej przestrzeni. Zazwyczaj w zoo jest to najwyżej 3-5 sztuk (no w najlepszym przypadku 10), a tu żyje ponad 60 słoni.

Pinnawela to w moich przykład jak wykorzystać to co się posiada do celów komercyjnych. Niby sierociniec ma słuzyć słoniom ich zdrowieniu i dochodzeniu do normalności, ale ewidentnie komercja wciska się tu drzwiami i oknami. Nawet żeby nakarmić słoniatko, czy zrobić sobie zdjęcie ze nieco ciekawszym słoniem trzeba zapłacić :( Przypuszczam, że średnio opiekuni słoni dziennie na samych ?napiwkach? dorabiają sobie 1000-3000 rupii (jak już wiecie zarabia się tu średnio ok. 15000 rupii).

Po Pinnaweli, w drodze do hotelu, zahaczyliśmy o Kandy. Polacy chcieli zrobić zakupy na tutejszym targu. Tylko weszliśmy na jego teren zaraz obsiadł nas koleś i zaczął wypytywać co chcemy kupić itd. Jak kobitki powiedziały, że sari to ten nas jął ciągać na inny rynek ? "Madam, tu za drogo. Tam dalej jest taniej, bo od hurtownika" ;) No to poszliśmy jak te owce. Jak się okazało, materiały i batiki kupione w fabrykach przepłacone były o 500, a czasem i nawet 1500 rupii ;) Tu część materiałów można było kupić za pół ceny. I to takiej samej jakości jak w fabrykach... Co zrobić... Średnia i tak wyszła niezła...

[W temacie zakupów - syn jednej z par jest początkującym projektantem mody, a że zafundował rodzicom wycieczkę na Sri Lankę i na Malediwy, matula w rewanżu zakupiła mu w fabrykach batiku, jedwabiu, na targu w Kandy i Kolombo 20 materiałów na sari :D Ciekawe ile musiała potem dopłacać do nadbagażu ;)].

Z rana zwineliśmy z hotelu manatki i pojechaliśmy dalej. 07.01 to poznawanie wszelkiej maści drzew, krzewów i kwiatów w jednym z 4 ogrodów botanicznych Sri Lanki ? w Peradeniyi, a potem wizyta w fabryce herbaty.

[Peradeniya. Ogród Botaniczny Peradeniya położony jest 6 km od Kandy. Na obszarze 147 akrów podziwiać można nadzwyczajną różnorodność drzew, roślin i kwiatów. Ogród chlubi się m.in. 200 gatunkami orchidei oraz gigantycznym fikusem, którego korona obejmuje aż 1600 m2. Polskim akcentem jest tu drzewo posadzone przez peerelowskiego premiera Józefa Cyrankiewicza.]

W sprawie tego rozłożystego fikusa - niesamowita sprawa! Stoi sobie samotnie na łące i zajmuje prawie 1/3 jej powierzchni. Można skryć się pod nim przed słońcem lub sobie poodpoczywać. Co ciekawe, kiedy gałąź pod swoim ciężarem ugina się i dotyka ziemi ? zakorzenia się i tworzy nowe drzewo. W ten sposób powstaje sieć drzew połączonych gałęziami ;) Swoisty namiot ;)

Po brataniu się z przyrodą przyszedł czas na poznawanie arkanów przetwarzania herbaty w jednej z przyplantacyjnych fabryk w Nuwara Eliyi. W zasadzie po tym co zobaczyłam wcale nie jestem przekonana, że chcę nadal pić herbatę ;) No comments ;)

Muszę przyznać, że mieszkają tu całkiem pomysłowi architekci. O Kandalamie i jej wtopieniu w pobliskie otoczenie już wspominałam. Teraz pora opowiedzieć coś o Tea Factory. Hotel ten, to nic innego jak dawna fabryka herbaty przerobiona na potrzeby gości. Ładnie odmalowane na czerwono-zielono wnętrze, z pozostałościami niegdyś wykorzystywanych przy produkcji maszyn tworzą całkiem interesujący klimat. I do tego interesujące położenie - na wysokości 2000 m npm wśród plantacji herbaty.

Dla tych, którzy chcą zjeść kolację w romantycznej atmosferze przewidziano wagon restauracyjny z początku poprzedniego wieku. W tle słychać odgłosy jadącego pociągu :) W sumie dość sympatyczny pomysł.

Często, z racji wysokiego położenia, jest tu brzydka pogoda. Pada, jest mgła i zimno. A w hotelu niestety nie przemyślano kwestii zajęcia czasu turystom. "Siłownię" tworzą 1 rower i 1 bieżnia (na tylu gości to śmiech na sali). Jest też stół bilardowy i do gry w tenisa stołowego. Więc co tu robić, prócz oglądania TV? Do miasta trzeba jechać 14km w dół :( Rzecz jasna, że nie obyło się bez narzekań. Ale znów - co ja mogę??? ;)

Choć przewodnik sugerował późną pobudkę i wyjazd z hotelu to grupa się zbulwersowała i chciała jak najszybciej wyruszyć, aby nie tracić czasu. Śniadanie jedliśmy o 6.30 rano, a w podróż do Kolombo wyruszyliśmy pół godziny później. Co interesujące - po raz pierwszy para spóźnialskich przyszła na czas!

Po drodze podziwialiśmy wodospady St. Clair’s (83 m) i Devon (86 m), a także rzekę znaną dzięki filmowi "Most na rzece Kwai", jako że tu m.in. kręcono do niego zdjęcia.

Podczas krótkiego postoju na to i owo mieliśmy okazję przyjrzeć się ślubowi, który odbywał się w hotelu przy którym się zatrzymaliśmy. Interesujące - ślub w czwartek... A co z pracą??? Śpieszę z wyjaśnieniami.

Kiedy para się dobierze i postanowi zostać ze sobą idzie do rodziców po błogosławieństwo. Jeśli je otrzyma może iść do astrologa, który powie, czy chłopak i dziewczyna do siebie pasują, a jeśli tak to wyznacza sprzyjającą im datę ślubu. Gdy astrolog uzna, że para nie pasuje do siebie to związek się rozpada. Są jednak i tacy, którzy nie wierzą astrologom i nie korzystają z ich usług.

Ślub odbywać się może w centrum ślubów, hotelu lub tym podobnym miejscu. Tak jak nam ślubu udziela ksiądz czy pop tak u srilańskich buddystów nie jest to osoba duchowna. Może to być nawet wuj któregokolwiek z narzeczonych, byle tylko znał ceremoniał, który jak się okazuje jest dość skomplikowany.

Zapytacie: ?No dobrze, ale skoro ślub wyznaczono na środek tygodnia to co z pracą? Jak tu zaprosić gości?? Otóż, jako że ślub odbywa się tylko raz w życiu jest czymś ważniejszym niż praca. Dlatego para młoda i jej goście dostają wolne w pracy i mogą spokojnie świętować.

Powracając do rzeczy trywialnych... Widok Kolombo kompletnie mnie rozstroił. Z zieleni pól ryżowych i palm musiałam wrócić do smrodku miejskiego :( Pozostał mi niecały dzień w dobrym hotelu z doskonałym żarełkiem, z grupą, do której już przywykłam i z którą zdążyłam się zaprzyjaźnić :( Taki lajf :( [Kolombo, jak wiele innych stolic krajów rozwijających się, szybko zmienia swe oblicze. Z dnia na dzień na miejscu starych budynków wyrastają nowe wieżowce. Nadal jednak w niektórych miejscach miasta zachował się urok "Starego Świata". Przykładem może być 100-letnia wieża zegarowa i wiele innych brytyjskich budynków kolonialnych. Innymi interesującymi miejscami są targ w Pettah, gdzie można wypróbować umiejętności negocjowania cen, stary budynek Parlamentu w Forcie, świątynie hinduistyczne i buddyjskie, dzielnice okazałych rezydencji zamieszkałe przez zamożnych przedstawicieli społeczeństwa oraz Międzynarodowa Sala Kongresowa im. Bandaranaike (BMICH) - dar dla Sri Lanki od Chińskiej Republiki Ludowej ;), itd.]

Po południu zrobiliśmy objazd najciekawszych miejsc w Kolombo, a potem kierowca i przewodnik zostawili nas na targu w dzielnicy Pettah, co by Polacy mogli odbyć ostatnie zakupowe polowanie i zażyć kulturowego szoku ;) Głównym zakupem obok sari był rzecz jasna arak ;)

Do hotelu wróciliśmy trajszami. Trzeba było zobaczyć twarze Polaków! Cieszyli się jak małe dzieci ;) W sumie się nie dziwię... Przejazd tym trójkołowcem dostarcza naprawdę traumatycznych doznań. Zwłaszcza kiedy kierowca lawiruje pomiędzy pozostałymi pojazdami ;)

Resztę popołudnia niektórzy spędzili korzystając z wszelkich udogodnień w Hotelu Trans Asia... Basen z serwowanymi do wody drinkami itp. Ja musiałam niestety dokończyć folder o Malediwach po polsku dla dwóch par, które prosto ze Sri Lanki tam leciały. [Ich wydruk i korzystanie z internetu kosztowały mnie majątek!].

Wieczorem przy kolacji wszyscy się żegnali (pan z pary spóźnialskich, chyba w ramach przeprosin za swoje zachowanie, postawił butelkę araku)... no i wypełniali wspomniane już wcześniej raporty ;) Na mnie nie padło żadne złe słowo :D Tutejszemu przewodnikowi dostało się za akcent ;)

Ci którzy później wyjeżdżali (ludziki wyjeżdżające na Malediwy mieli przewidziany wyjazd z hotelu o 4.30 rano, a powracający do Polski na 9.00) wybrali się (pod moim okiem) nad Ocean, na Galle Face. Nie obyło się bez pomylenia kierunku ;) No ale tak to jest kiedy kobity prowadzą... (nie o mnie mowa ? chciałam iść w dobrym kierunku)... Pozwiedzaliśmy sobie dzielnicę muzułmańską nocą... ;) Zobaczyliśmy nieco bezdomnych... Ja to później skwitowałam, że i takie rzeczy trzeba poznawać, bo mieszkanie w hotelach 4* i 5*, jedzenie dobrego (niekoniecznie srilańskiego) jedzonka, czy objeżdżanie zabytków autokarem z klimatyzacją nijak nie prezentuje prawdziwego oblicza wyspy. Przyjęto to z uwagą i pewnym zafrasowaniem...

Obyło się bez większych sensacji - wszyscy szcześliwie wróciliśmy do hotelu... Następnego dnia musiałam wstać o 4.00, aby zejść i pożegnać cześć polskiej grupy. Ech! Tym to zazdroszczę.... Będą się szczęśliwie wylegiwać na plaży, kiedy ja będę siedzieć w biurze przed komputerem :(

Po śniadanku, o godzinie 9 z minutami wylogowaliśmy się z hotelu i pojechaliśmy na lotnisko. Kwestie powrotu z lotniska i moich problmemów gastrycznych już poznaliście, więc nie będę przynudzać ;)

Hymmm! Gdzies mi zaginela wycieczka do fabryki kamieni szlachetnych... Nie moge sobie przypomniec kiedy byla. Pamietam tylko cene naszyjnika, ktory mi sie spodobal i pomyslam, ze ladnie bym w nim wygladala na moim slubie :D Ale jak uslyszalam cene (1300$) to obsmialam sprzedawce... "Panie ja tu zarabiam 150$ miesiecznie" :D Nic dodac, nic ujac :) Pan tylko wybaluszyl oczy i nic nie powiedzial, oprocz: "To Pani tu pracuje???"

Ale Was zmeczylam ;)
Dalam Wam roboty na nastepny tydzien!

Buziaki Wszystkim,
Adziulek

31 stycznia 2004 - AIESEC na Sri Lance

Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej na temat Sri Lanki, a także popodziwiać twarze niektórych osób, które spotykam tu codzień zapraszam na stronę nadciągającej konferencji AIESECu: 
http://www.ipm2004.com.lk/

Pozdrawiam,
Adzilla 

20 lutego 2004 - Wieści #9

Kochani!

Wiem! Jestem niepoprawna trzymając Was w niepewności, czy nadal jeszcze żyję. Pragnę Was uspokoić, że zasadniczo (co by nie wyolbrzymiać) mam się dobrze...

Ostatni miesiąc dał mi nieco popalić, bo pracowałam 7 dni w tygodniu, świątek, piątek i niedziela [przy okazji weekendów i różnej maści świąt ominęły mnie organizowane przez pozostałych praktykantów 2 wyjazdy na plażę :-/]... Niejednokrotnie od 4.00 do 0.00... Niech Was zatem nie dziwi brak znaków życia z mej strony.

Jednak dobre wieści!
1. Wczoraj wsadziłam do samolotu ostatnią jak narazie grupę Polaków i mogę się rozkoszować 3-tygodniową przerwą w wycieczkowaniu, przylotach i wylotach... Będę mieć więcej czasu na opisanie Wam tego co się wydarzyło przez ostatnie tygodnie. [Rzecz jasna o ile będę mieć dostęp do internetu, bo po zakończeniu Konferencji zostaną znów 2 komputery i będzie bitwa ;)].

2. Od dwóch dni jestem szczęśliwą posiadaczką aparatu cyfrowego :D Wybraźcie sobie, że natrzaskałam już 210 zdjęć i 10 filmików... Szykujcie się zatem na zakup stałego łącza [jeśli jeszcze nie posiadacie], bo trochę tego będzie... [No dobrze! Uspokoję Was trochę - zrobiłam ich tyle, bo wczoraj oficjalnie zaczęła się Międzynarodowa Konferencja Prezydentów AIESECu (IPM 2004) ;) Ale nadal twierdzę, że jest tu mnóstwo rzeczy do sfotografowania - m.in. mam w planach obfotografowanie tablic wszystkich tutejszych Ministerstw, a jest ich tu ponoc ponad 70 czy więcej ;)].

Uzrójcie się zatem w cierpliwość... Poczekajcie, aż uporzadkuję swoje przeżycia i przemyślenia :D

Tym czasem pozdrawiam Was serdecznie i gorąco [chętnie oddam trochę ciepła, bo jest tu conajmniej nieznośnie od 3 ostatnich dni]. Wasz styrany pracą Adzik.

P.S. Piszcie do mnie!!! Pocztę odbieram regularnie - codziennie, bądź co 2. dzień.

11 marca 2004 - Wieści #10

Co byście nie myśleli, że tu klubów nie ma i że nudno jest wieczorami... Pragnę pospieszyć z informacją, że są tu nawet miejsca, gdzie można potańczyć :D I to do tego w rytmie salsa, merenge itp. (w Bistro Latino). A jak ktoś woli inną muzykę - rockową na żywo lub DJ’a może odwiedzić Clancy’s :D
Są też puby - np. Molly’s... 

I choć na moje warunki finansowe jest drogo, to jednak wskażcie mi jakikolwiek Irish Pub w Warszawie, w którym piwo 0,6l kosztowałoby 4zł-5zł ;) 

Dziś też się bawiłam :D Bo dziś (znaczy się wczoraj) był czwartek. A do Bistro Latino najlepiej chodzić we wtorki i czwartki - najlepsza muzyka, a przy okazji można za darmo sie poduczyć tańca :)
Pozdrawiam,

SriDzicz 

Wieści #11

Wieści...

Dziś może nieco bardziej refleksyjnie... 

Tak mnie coś ostatnio naszło na przemyślenia. Może to dlatego, że jestem tu już (w co trudno aż uwierzyć) trzy miesiące i czas zacząć analizować swoje przemyślenia, przeżycia i uczucia.
Pierwsze przemyślenia naszły mnie po tym kiedy okradli dom moich rodziców. Teraz potok myśli uruchomiły przeżycia mojego kolegi. Kiedy ostatnio wróciłam do domu zobaczyłam go zalanego łzami. Okazało się, że jego wujek (który był mu bardziej jak ojciec, niż wujek) zmarł tego dnia. Jego łzy wynikały nie tylko z tego, że stracił jedną z bliższych mu osób, ale także z tego, że nie będzie m.in. na jego pogrzebie. 

Otaczająca nas technika - telefony stacjonarne, satelitarne, komórkowe, faks, internet, itp. - sprawia, że nie uświadamiamy sobie prawdziwej odległości pomiędzy Sri Lanką a Polską, czy innymi krajami. Pozwala, choć tylko wirtualnie, skontaktować się w godzinach smutku, kiedy czujemy taką potrzebę. 

Na co dzień, każdy z nas tu na Sri Lance jest zajęty na tyle, by nie odczuwać tak dotkliwie braku najbliższych. W zasadzie mamy tu najbliższych - "nowych najbliższych", którzy zapełniają każdy wolny czas jaki mamy, czy wspierają w chwilach załamania... Zazwyczaj jednak, kiedy przychodzą złe wieści z naszych krajów, czujemy jak daleko się znajdujemy. Że nie możemy przytulić naszych pokrzywdzonych członków rodziny itd. Czujemy naszą niemoc. Dociera do nas, że znajdujemy się niejednokrotnie 10 000km od domu...

Innym wydarzeniem, które sprawiło, że nasza lokalna społeczność wstrzymała oddechy, był atak bombowy w Madrycie. I to nie tylko przez fakt ile osób zginęło, bądź też było rannych, lecz przez fakt, że był w tym czasie w Madrycie nasz kolega - Adam. Wtedy wszelka technika zawiodła... Nie było z nim żadnego kontaktu... Wszyscy ze zmrożonymi sercami czekaliśmy na jakikolwiek znak życia...Dziś Adaś jest już w Kolombo...Cały i zdrowy..."W jednym kawałku"... 

Prawda jest jednak taka, że słownie dzień wcześniej był zwiedzać stację Atocha, a w dniu kiedy nastapiły wybuchy miał w planie ze znajomymi pojechać do Toledo. Uchroniło go lenistwo... Nie chciało mu się wstawać tak rano!!! Dzięki temu dziś żyje. 

Niesamowite, że człowiek nie uświadamia sobie na co dzień jak blisko niego krążą niebezpieczeństwa... Jak kruche może być życie... Dopóki wręcz nie otrze się o nie. Dopiero wtedy zaczyna się zastanawiać i rozglądać...

Jest jeszcze inna strona medalu wybuchu w Madrycie. Wśród osób, które zginęły tego dnia byli imigranci. Najprawdopodobniej ich rodziny nawet nie przeczuwają, że już więcej swych bliskich nie zobaczą... Umarli bezimienni...Z dala od bliskich...
My dzięki Bogu mamy bliskich, którzy wiedzą gdzie jesteśmy. Co nie zmienia faktu, że i tak niepokoją się co dzień o nasz byt. W końcu jesteśmy na drugiej półkuli...10000 i więcej km od domu...

Wieści #11 (aneks)

Jeśli choć trochę chcecie się dowiedzieć jak się tu czuję obejrzyjcie koniecznie hiszpańsko-francuski film: "Smak życia". Informacje na jego temat znajdziecie na stronie: 
http://film.o2.pl/film/smakzycia/

Pozdrawiam,
Aduś
PS. Oczywiście Stachu nie wpadaj w panikę - nie wszystkie wydarzenia tam się dziejące przytrafiły się i mi :) 

19 marca 2004 - Kuchnia na Sri Lance

Rzecz jasna, że nie mam jak Wam podesłać srilańskiego jedzonka [choć polskie dotarło do mnie przez posłańców - BTW zadziwiające jak dobrze mogą smakować ogórki konserwowe czy ser gouda ;)], ale jeśli chcecie go spróbować to zapraszam do zapoznania się z Kuchnią Maliniego ;) Znajdziecie tam kilka przepisów na dania kuchni srilańskiej.

Jeśli tego Wam będzie mało to odsyłam również do stron: 
http://www.infolanka.com/recipes/ 
http://paradisaya.tripod.com/recipes/

29 marca 2004 - Aitken Spence Travels - firma dla której pracuję :D

Oto jak się reklamuje firma, dla której obecnie pracuję ;)

Aitken Spence Travels jest jednym z czołowych touroperatorów na Sri Lance oferujących pakiety w ramach turystyki przyjazdowej. Obecnie jest jedyną DMC (Destination Management Company) na Sri Lance posiadającą certyfikat ISO 9002. Szkolenie i rozwój zasobów ludzkich naszej firmy w ramach akredytacji ISO 9002 zaowocowały nagrodzeniem naszych wysiłków w 2000 r. nagrodą PATA Gold Award w kategorii "Training and Education" w oparciu o tematykę "Training and Education through Automation & ISO 9002 Standards". Powyższe osiągnięcia podkreślają jak ważna jest dla naszej organizacji jakość naszych usług oraz troska o klienta.

Aitken Spence Travels jest przedstawicielem wielu najbardziej prestiżowych touroperatorów na świecie, w tym: Touropa (Austria), Cedok (Czechy), Finnmatkat (Finlandia), Jet Tours i Rev Vacances (Francja), Ambassador Tours (Hiszpania), Morning Star (Hong Kong), JTA (Japonia), TUI (Niemcy), Orbis (Polska), Tropic Tours (Szwajcaria), Fritidsresor (Szwecja), Great Wall Travel, Transpeace Express i Overseas Travel Service (Tajwan), Thomson (Wlk Brytania), Ventaglio i Francorosso (Włochy) i wiele innych.

Zarówno Aitken Spence Travels jak i jej siostrzana spółka Aitken Spence Hotels należą do założonej 125 lat temu firmy Aitken Spence & Company. Obecnie koncern ten jest jednym z największych i najbardziej zdywersyfikowanych na Sri Lance - tworzy go ponad 30 spółek działających w sektorach turystyki, cargo, rolnictwa, produkcji, finansów, ubezpieczeń i innych usług.

Aitken Spence Hotels zarządza jednym z największych na wyspie łańcuchów hotelowych, w którego skład wchodzą m.in. Kandalama (Dambulla), Tea Factory (Nuwara Eliya), Earl’s Regency i Hilltop (Kandy), Bandarawela (Bandarawela) – najlepsze hotele podczas wycieczek objazdowych po Sri Lance oraz Browns Beach (Negombo), Palm Village (Uswetakeiyawa), Neptune (Beruwela), Golden Sun (Kalutara), Triton (Ahungalla) – hotele umożliwiające wypoczynek nad Oceanem.

Niektórym hotelom, spośród zarządzanych przez Aitken Spence Hotels, przyznano międzynarodowe nagrody. Hotel Kandalama to pierwszy w Azji hotel nagrodzony certyfikatem Green Globe 21. Hotel Tea Factory otrzymał nagrodę brytyjskiego Royal Institute of Chartered Surveys, za konwersję i konserwację zabytkowych budynków. Równie unikalne są hotele Earl’s Regency oraz Kandalama.

Firma Aitken Spence Hotels jest właścicielem 3 kurortów na Malediwach - Club Rannalhi (Atol Południowe Male), Meedhupparu Island (Atol Raa) oraz Bathala (Atol Ari).

Aitken Spence posiada jedną z największych flot luksusowych pojazdów turystycznych (samochody, mini-busy, autokary, itp.). Zatrudnia przeszkoloną obsługę, w tym m.in. najlepszych na wyspie przewodników i pilotów wycieczek znających języki obce. Ponadto, w celu usprawnienia i przyspieszenia obsługi klienta wszystkie operacje zostały zautomatyzowane.

Więcej informacji na stronach internetowych:
Aitken Spence Travels
Aitken Spence Hotels

O pracy w AITKEN SPENCE...
Skoro już wspomniałam dla jakiej firmy pracuję, warto by nadmienić o atmosferze pracy ;)
Choć o biurze opowiadałam Wam w jednym z pierwszych moich listów nie zaszkodzi wspomnieć jeszcze raz.

Miejsce mojej pracy znajduje się na 7 piętrze 11-piętrowego wieżowca należącego w całości do firmy AITKEN SPENCE. Praktykę odbywam w jednej z firm-córek – AITKEN SPENCE TRAVELS.

Na moim piętrze pracuje ok. 30-35 osób. Biurka tylko teoretycznie należą do kogoś – zasadniczo każdy ma prawo zasiąść przy twoim komputerze i zacząć pracować [jak narazie nie widziałam sporów na tym tle, co w Polsce chyba byłoby niemożliwe, bowiem mamy dość silne poczucie własności ;)]. Ja jestem uprzywilejowana, bowiem zamiast biurka na otwartej przestrzeni, mam "własne" akwarium z drzwiami ;) Niegdyś [i nadal niestety] było ono traktowane jako "pomieszczenie gospodarcze" ;) czyli przechowalnia broszur, map i innych materiałów, co oznacza że moja przestrzeń życiowa jest ograniczona pudłami ;) Ale co tam ;) Ważne, że szef nie patrzy mi przez plecy co robię i mogę się odstresowywać grą w pasjansa czy minsweepera [na moje nieszczęście zapomniałam zabrać kulki z Polski ;)] lub też pisać tą wiadomość dla Was :D W ramach odstresowacza mam również widok z okna :> ... na Ocean :D

Hymmm... Czasami ma się wrażenie, że to nie miejsce pracy, a zabaw. Co i rusz z któregoś kąta dobiegają śmiechy i głośne komentarze lub okrzyki. Niejednokrotnie ktoś puszcza muzykę lub słucha transmisji meczy krykieta w radio ;) Mogę jednak zapewnić, że są to tylko pozory i wszyscy dzielnie pracują na pełnych obrotach. Nie należy im się dziwić, że od czasu relaksują się w wyżej wspomniany sposób, skoro pracę zaczynają o 8.00 (choć nie ma czegoś takiego jak regulowane godziny pracy), a wychodzą z biura o 19.00-20.00 (włącznie z sobotami w przypadku niektórych osób). Niejednokrotnie bywa dość stresująco, bo np. kierowca nie dojechał na czas po turystów, albo nie ma hotelu na pierwszą noc, albo ktoś dzwoni z zażaleniami itd.

Najlepszym dowodem na ilość pracy jest ilość wydrukowanych faktur, zamówień pokoi i korespondencji z klientami – biedne dwie drukarki igłowe wypluwają z siebie dziennie tony papieru. Powoduje to też niestety niemały bałagan, kiedy trzeba w tej całej stercie odnaleźć swoje wydruki. Często jak się przyjdzie pół godziny później już dawno spoczywają zmięte w pojemnikach do recycklingu.

Co by umilić nam życie w biurze w tle leci cichutko muzyka poważna lub przeróbki przebojów pop lub rock w wykonaniu orkiestry symfonicznej. Ponadto, w okolicach godziny 10.00-10.30 oraz 14.30-15.00 podawana jest wszystkim herbata. [Tu w ramach wtrętu dodam, że po ponad 2 miesiącach walki z obsługą wywalczyłam dla siebie herbatę bez mleka (plain tea). A tak w ogóle to rozsmakowałam się w herbacie z imbirem :D].

Całe biuro jest klimatyzowane, ale... Tak jak na początku mojego pobytu na Sri Lance było na zewnątrz ok. 27-30 stopni C i przebywając w biurze marzłam, tak teraz z kolei, gdy temparatury sięgają 35 i więcej stopni i mury budynku są tak nagrzane, że klima nie daje rady, umieram z przegrzania. Robię wszystko, żeby nie zwracać na to uwagi, ale nie da się kiedy z czoła sączy ci się pot na klawiaturę ;)

Co do komputera ;) Ostatecznie po 4 zmianach mam swój [no może nie do końca, bo dzielę go z Jugosławianką – strasznie wredną, egoistyczną jędzą pracującą do czeskiego Cedoka ;)]. Skrzynki e-mailowej nie mam :( Korzystam ze skrzynki mojego szefa :> Do internetu mam reglamentowany dostęp, bowiem na piętrze są tylko 3 komputery z dostępem na hasło – moich dwóch szefów i kolegi, który jest swej upartości jest gorszy od osła ;) Muszę zatem czekać do pory lunchu, by posprawdzać swoją prywatną pocztę, bądź poprzerzucać to i owo do bloga.

A teraz o moich obowiązkach. Jeśli chodzi o pracę biurową to jak narazie było to głównie tłumaczenie oferty firmy na polski, czy też przygotowanie broszur itp. o Sri Lance dla polskich turystów. Choć od samego początku miałam prowadzić korespondencję z polskimi biurami podróży i przygotowywać dla nich kalkulacje to jak do tej pory nie udało się ;) Choć się domagałam, to jednak pełnię obowiązków w tej materii utrzymał mój kolega Sampath, a obecnie scedował je na Katrin. Wkrótce sprawa ma ulec zmianie – wczoraj dyskutowałam o tym z szefem i chce bym to ja w pełni prowadziła "polski rynek". Tu wtrącę, że fakt, iż mam ograniczony dostęp do e-maila (jest to skrzynka mojego szefa, a nie kolegi), sprawia, że o ile nie zajżę Sampathowi przez ramię lub do polskiego segragatora kompletnie nie wiem co się materii przyjazdów Polaków na Sri Lankę dzieje. A przecież do drugich moich obowiązków należy obsługa polskich turystów.

Co do wyżej wspomnianej obsługi naszych rodaków to opiewa ona o odbiór z lotniska, zakwaterowywanie w hotelach, opiekę podczas pobytu w hotelach, opiekę i przewodnictwo w trakcie wycieczek po Sri Lance, itp. Innymi słowy pracuję nareszcie w moim zawodzie, czyli pilota wycieczek zagranicznych.

Trudność pracy polega na tym, że stacjonuję w Kolombo, podczas gdy turyści są w hotelach położonych 1 lub 2 godziny drogi od niego. Często zatem kiedy wybieramy się na wycieczkę muszę wyjechać z domu o 4.00-5.00 rano :-/ Dzięki Bogu (choć nie tak do końca, bo mniej teraz zarabiam przez to) mam obecnie mniej przyjeżdżających.

Ciekawe jest również to, że musiałam wyjechać aż tak daleko, żeby poznać prawdziwe oblicze i mentalność Polaków. Ojojo! Uwierzcie mi! Wcale nie jesteśmy łatwym we współżyciu narodkiem! Zasadniczo mają tu nas za największych wybrzydzaczy i marudników. Wiecznie coś nie tak :-/ A ja muszę stawać na głowie, by sprostać często poronionym wymaganiom, co bywa często trudne, bo jest sezon. Traktuję to coprawda jako niezłą szkołę życia :D jednak jak tylko będę mieć możliwość pracowania z Brytyjczykami, bądź Niemcami to chętnie skorzystam z okazji. Mało reklamacji, no i duże napiwki :D

Tak mniej wygląda moje życie praktykanta w pracy.

A no nie wspomniałam, o jednym dość ciekawym aspekcie :D Mogę po naszym piętrze biegać na bosaka i wcale nie sieję zgorszenia, bowiem są i inni, którzy przedkładają wygodę swych stóp nad suivre vivre :D 

30 marca 2004 -  Międzynarodowe towarzystwo...

Co by Was nieco "zupdatować" - aktualny skład praktykantów:

Frederic vel Mr. Fred (Belgia)
Mirka (Finlandia)
Tommy (Finlandia)
Ilona (Holandia)
Jitendra vel. G2 (Indie)
Raghu (Indie)
Maria (Kolumbia)
Lina (Litwa)
Deva (Malezja)
Katrin (Niemcy) – obecnie już nasza praktykantka, bo zmianiła pracę ;)
Marianne (Niemcy)
Ja (Polska)
Michał (Polska)
Dorin vel. Boka (Rumunia)
Jozef (Słowacja)
Peter (Słowacja)
Veronika (Słowacja)
Oya (Turcja)
Charlotte (Wielka Brytania)

No i oczywiście Adaś (Polska) – nasz "opiekun" z ramienia AIESECu na Sri Lance.

Cała międzynarodowa ekipa organizująca konferencję prezydentów AIESECu – Jure (Słowenia), Ana (Serbia i Czarnogóra), Paulo (Brazylia), 2 Kristiny (Estonia) i Peter (Słowacja) – niestety już wyjechała :(

Nie należy się jednak smucić. Niebawem przyjeżdża na dwa miesiące osoba z Japonii, a także na rok (bodaj) dziewczyna ze Szwajcarii. Przyjadą w odwiedziny również niektórzy dawni praktykanci (nie miałam okazji ich poznać, bo wyjechali przed tym jak ja się tu pojawiłam).

Skład zmienia się z minuty na minutę – jedni wyjeżdżają, drudzy przyjeżdżają – co i rusz są jakieś "farewell party" lub "welcome party". Moje życie robi się coraz bardziej międzynarodowe :D

Keeping fit in AITKEN SPENCE ;)

Zapomniałam wspomnieć o innej rzeczy ;) O tym jak firma dba o naszą kondycję ;) Otóż jak wspomniałam budynek jest 11-piętrowy. Są dwie windy. Jedna jedzie na piętra nieparzyste plus parter i 10 piętro (gdzie mieści się Zarząd), a druga na parzyste z parterem i 10 piętrem włącznie. Zatem jeśli ktoś chce się dostać z piętra parzystego na nieparzyste lub odwrotnie musi całą drogę przebyć po schodach (w górę lub dół) albo wjechać lub zjechać do piętra najbliżej się znajdującego piętra docelowego, a potem pokonać 1 piętro schodami (do wyboru – w górę lub dół).

Zasadniczo kiedy nie chce mi się czekać na windę kiedy mam wychodzić z pracy to całą drogę z 7 piętra pokonuję pieszo po schodach. Tak dla zdrowia. Wczoraj jednak spotkało się to ze sporym zdziwieniem mojej koleżanki. No ale cóż się dziwić – dziewczyna jest mikrej postury, więc jej by się raczej więcej kurczaków na obiad przydało zamiast dodatkowych ćwiczeń ;)

31 marca 2004 - Weszłam wczoraj w gniazdo os...

...czyli nieco o jednej z kampanii przedwyborczych...

Jadąc z pracy do domu autobus, którym jechałam utknął w gigantycznym korku. Nie muszę mówić, że przy panującym tu dzikim upale, w nieklimatyzowanym autobusie (jedyna "klimatyzacja" to otwarte okna i drzwi) można dostać kota. Tak miałam serdecznie dość, że postanowiłam wysiąść na dużo wcześniejszym przystanku niż powinnam. Kiedy miałam wysiadać zauważyłam tłum ubranych na biało ludzi, blokujący ulicę i torpedujący każdy przejeżdżający samochód i autobus ulotkami i gazetkami. Pomyślałam, żę upiekę swie pieczenie na jednym ogniu – odpocznę chwilę od autobusu i przyjrzę się wydarzeniu.

Białe stroje, oraz cała okolica przystrojona flagami świadczyły, że całość ma coś wspólnego z religią buddyjską. Troszkę się zdziwiłam, bo według kalendarza buddyjskiego nie wypadało żadne ważne święto. A tu cały stadion do gry w krykieta pełen ludzi i mnichów buddyjskich... scena i a na niej przemawia jakiś mnich... Dopiero jak zobaczyłam wielką muszlę przed sceną pojełam o co chodzi ;)

W ramach pewnego wprowadzenia kilka słów na temat sytuacji politycznej na Sri Lance.

Stosunkowo niedawno Pani Prezydent postanowiła rozwiązać parlament i rząd. Stało się tak m.in. dlatego, że nie podobała się jej sytuacja, iż nie ma bezwzględnej władzy w kraju. Zaraz po tym jej partia zawiązała koalicję z partią jej męża. Niech Was nie zwiedzie fakt, iż są małżeństwem – ich partie diametralnie różniły się do tej pory programami. Jednak chęć wygrania wyborów była większa niż rozsądek. A wszystko przez to, że partia Premiera – Ranila Wickremasinghe – ma stosunkowo duże poparcie społeczeństwa [głównie sektora biznesu]. No cóż... Najbliższe wybory już 2 kwietnia... Zobaczymy jak się potoczą dalsze losy Sri Lanki...

[W ramach wtrętu. Kadencja Prezydenta na Sri Lance trwa 6 lat. Chandrika Kumaratunga Bandanaraike, czyli obecna Pani Prezydent jest właśnie w trakcie drugiej swej kadencji i zostały jej jeszcze tylko 2 lata rządzenia, a potem będzie zmuszona do odejścia na emeryturę, bowiem nie może być wybrana po raz 3.]

No dobrze... ale co ma się muszla do wyborów i buddystów???

Otóż, mnisi postanowili utworzyć własną partię [sic!] i startować w wyborach :-/ [A my mówimy, że kler miesza się do polityki ;)] i wczoraj mieli spotkanie przedwyborcze [wczorajszy dzień był ostatnim kiedy mogli to zrobić, bowiem teraz mogą tylko puszczać spoty w TV i radio]. Muszla to znak ich partii, dla ułatwienia bowiem życia głosującym każda partia ma swoje oznaczenie – listek drzewa bodhi, nożyczki, krzesło, stół, trajszę, itp. [proszę się nie śmiać to szczera prawda!]

Dlaczego gniazdo os??? No cóż... Prawda jest taka, że tylko na pozór nie ma konfliktów między religiami. Sporów [nierzadko dość krwawych] jest tu niestety sporo :(] Mnisi buddyjscy zarzucają [poniekąd słuchnie], że misjonarze chrześcijańscy [rzymskokatoliccy, anglikanie, ewangelicy itp.] przekupują biedną część społeczeństwa (wiary buddyjskiej) ofertami pracy itp. Ponadto, twierdzą że jeden z ich mnichów, który pojechał do Rosji nauczać [wielka szycha swoją drogą] został tam zastrzalony przez chrześcijan :-/ W zamian za to podpalono blisko 40 kościołów na Sri Lance. No cóż... Nie do mnie należy ocena, czy jest to prawda, czy nie, jednak stanowi to doskonały materiał dla nich do manipulacji społeczeństwa.

Wczoraj z trybuny przemawiający mnisi ziali ogniem nienawiści wobec chrześcijam, języka angielskiego i wszelkich białych, którzy wprowadzają zamęt na ich wyspie. Nie musiałam znać syngaleskiego, by zrozumieć o czym mówią. "Inglesi – neh!", "Christianesi – neh!", "Sudu – neh!" – takie stwierdzenia mniej więcej padały... Brzmiało to trochę jak przemówienie antyamerykańskie Fidela Castro ;)

No i wyobraźcie sobie mnie – jedyną białą wśród "walczących o sprawiedliwość buddystów" ;) Wszystkie oczy spozierały na mnie ;)

No i zaczęłam do tego wszystkiego jeszcze robić zdjęcia :D Wtem ktoś za moimi plecami krzyknął, że mi nie wolno. Był to jeden z członków ekipy organizującej tą imprezę ;) Zapytałam dlaczego. Usłyszałam, że to ważna impreza i że winnam mieć pozwolenie na robienie zdjęć, bo nie wiadomo, czy nie chcę udostępnić zdjęć grupom chcrześcijańskim ;) Zapytałam więc od kogo mogę dostać takie pozwolenie, bo jestem z polskiej prasy i jestem socjologiem piszącym o ich narodzie ;) Zaprowadził mnie w pobliże trybun z wiernymi i mnichami [niebywale wyglądają trybuny ludzi jednakowo ubranych, bądź to na biało, bądź na pomarańczowo] i kazał poczekać. Po jakimś czasie pojawił się znów i oznajmił co następuje: "Jest mi bardzo przykro, ale dostała Pani pozwolenie na robie zdjęć czego tylko Pani zechce. Może Pani iść i wykonywać swoją pracę" ;) Nieźle ;) Nawet nie okazałam "legitymacji dziennikarskiej" – ściemniłam, że nie noszę jej zazwyczaj ze sobą, a o tym wiecu dowiedziałam się przejeżdżając autobusem ;) [Z drugiej strony warto by sobie taką legitkę "wyrobić" ;)]. Poszłam więc w tłum, a tu znowu ktoś chwyta mnie za ramię i krzyczy, że nie mogę. Tłumaczę ciemnocie, że przed chwilą dostałam pozwolenie, więc ten nie odpuszcza i pyta od kogo. No cóż... jego poprzednik się nie przedstawił, więc skąd miałam wiedzieć od kogo je dostałam ;) Znów zaprowadzono mnie w to samo miejsce... Zbiegł się tłum organizatorów i zaczęli deliberować czy to słuszne czy nie by mi pozwolić na robienie zdjęć. Zrozumiałam z kontekstu, że chodzi o to, że jestem zapewne chrześcijanką i że mogę im zaszkodzić. Ktoś inny jednak stwierdził, że mogę im pomóc rozprzestrzeniając ich idee na świat. No i że nie dając mi pozwolenia mogą tylko sobie zaszkodzić, bowiem zacznę pisać nieprawdę...

Zostałam do końca "imprezy", czyli do 21.00. Wszystko skończyło się wspólną modlitwą i hymnem Sri Lanki. Kiedy zbierałam się do wyjścia, podszedł do mnie ten, dzięki któremu ostatecznie dostałam swoje "miejsce dla prasy bez legitymacji" i zapytał co sądzę o tym całym wydarzeniu oraz o tym, że mnisi startują w wyborach. No cóż... Co ja mogę sądzić... Jestem przeciwna, ale musiałam stwierdzić, że tego jeszcze nie było, choć obawiam się czegoś takiego. Zapytałam czy mnisi nie powinni pozostać apolotyczni. Mój rozmówca stwierdził, że mnisi próbowali wpłynąć na ostatni rząd, ale politycy nie chcieli słuchać. Dlatego postanowili przejąć inicjatywę... Porozmawialiśmy jeszcze chwilę o tym ile tu jestem, ile jeszcze będę, co oprócz dziennikarstwa robię, itd. i ruszyłam w kierunku jednego z domów, gdzie odbywała się impreza pożegnalna dla "srilańskiego przyjaciela" [o ile tak można się wyrazić o Timothy’m ;)] naszej praktykanckiej społeczności. [Wyjeżdża na miesiąc do Indii, a potem wróci na miesiąc, by ponownie, tym razem już na zawsze wyjechać do Indii.]

Po tym całym spektaklu naprawdę żałuję, że nie pisuję dla żadnej gazety, bo dużo wniosków wysnułam tego wieczoru...

A tak na koniec w ramach dodatkowego rozweselacza ;) Jak zwykle baterie przestają mi w tym kraju działać kiedy najbardziej ich potrzebuję ;) Dlatego też większość zdjęć jest nieostra, no i przegapiłam mnóstwo interesujących okazji na zrobienie innych. Nic to... i tak w końcu nie będę ich nigdzie publikować, a tak mam jakąś pamiątkę ;)

* * *
Tym, którzy znają język angielski polecam strony internetowe: 

http://www.politicalresources.net/sri_lanka.htm 
http://southasia.oneworld.net/article/view/79619/1/

W końcu deszcz!!!!!

O Buddo! Nareszcie spadł deszcz! [Coś tam kiedyś pokropiło, ale na miano deszczu raczej to nie zasługiwało]. Najpierw wczoraj wieczorem, a dziś od 14:30 pada bez ustanku :D

Dziwi Was dlaczego taki entuzjazm??? Hymmm... Rzeki są wyszuszone, a jak one cierpią na brak wody to automatycznie cierpimy i my... Po pierwsze, że odcinają wodę w kranach co jakiś czas, a po drugie prąd, bo niemal cały prąd pochodzi z elektrowni wodnych :-/

No a poza tym rośliny więdną...

Niech więc pada ile wlezie! Ja się nie obrażę, jak mnie nieco pomoczy ;)

[Hymmm... zapomniałam, że przed domem mamy gliniastą ścieżkę... zatem czeka mnie broczenie w błotku... Heh... Czego się nie robi dla przyrody... zniosę to z zaciśniętymi zębami ;)] 

Prima Aprillis…

Myślałam co by Wam jakiś żarcik Prima Aprillisowy sprawić, ale nie mam koncepcji. Bo w końcu jak napiszę, że jutro wracam do Polski to nawet nikt w to nie uwierzy :-/

Co ja mogę… 

Wybory, wybory i po wyborach...

Było coś w okolicach godziny 16.00 kiedy to zamykano okręgi wyborcze. Wszyscy uprzedzali mnie co bym jak najszybciej pojechała do domu i nieszczególnie z niego dziś wychodziła. Ja na przekór jednak postanowiłam wrócić dziś na piechotę do domu... I nic się nie działo... Kompletnie nic... Zobaczyłam Kolombo wyludnione jak po wybuchu bomby.. prawie żywej duszy na ulicach nie było... pustki w autobusach, które i tak rzadko kursowały... Obeszło się [narazie] bez specjalnych ekscesów... nie było strzelania z karabinów na ulicach... 

Jak narazie, a jest u nas godzina 01:25. Według policzonych do godz. 22:26 głosów prowadzi [zacofana] partia prezydentowej - United Pepole’s Freedom Alliance (UPFA) - 57.73%, druga jest partia ex-premiera - United National Party (UNP) - 33.55%, a na trzecim uplasowali się mnisi [;)] - Jathika Hela Urumaya (JHU) - 6.88%.
Zastanawiam się, czy już mam pakować walizki, czy jeszcze poczekać ;)

Aktualne wyniki pod adresem: 
http://www.srilankanelections.com

02 kwietnia 2004O wyborach z ostatniej chwili...

Z policzonymi ostatnio głosami okręgu Jaffna (tam gdzie niemal w 100% zamieszkują Tamilowie) wyniki (z godz. 01:33) mają się następująco:
United People’s Freedom Alliance (UPFA) 55.9%
United National Party (UNP) 31.4%
Illankai Tamil Arasu Katchi (ITAK) 7.3%
Jathika Hela Urumaya (JHU) 3.3%
Eelam People’s Democratic Party (EPDP) 1.0%

A zatem jak narazie mamy w czołówce 2 tamilskie partie – ITAK i EPDP.

08 kwietnia 2004 - Co się ostatnio wydarzyło…


Dawno nic ode mnie nie było, więc czas nadrobić zaległości.

W sobotę (jeśli dobrze pamiętam, że to było w sobotę) był Dzień Indysjki. Jeden z praktykantów z Indii – G2 – przygotował śniadanie oraz zestaw filmów w jakiś sposób związanych z Indiami. Całodniowy maraton i przy okazji kupa śmiechu…

W niedzielę był dzień lenistwa ;) Niemal cały dzień przespałam lub przeplotkowałam z Katrin. Hymmm… Do rana debatowaliśmy nad naszymi działaniami w związku z nadciągającym Lama Gramaye Zoo Day. Ponieważ odwiedzamy tu od czasu do czasu dzieciaki z jednego z sierocińców, tym razem postanowiliśmy wyciągnąć je na wycieczkę do Zoo :D Planujemy również zebranie jak największych funduszy, po to by móc zatrudnić w sierocińcy na stałe nauczyciela angielskiego. Wy też możecie wesprzeć naszą inicjatywę – dajcie znać ile chcecie wpłacić, a ja Wam powiem jak to zrobić… No i jeśli macie możliwość rozszerzyć tą informację po firmach, znojomych, rodzinach, etc. by zebrać jeszcze więcej będę serdecznie wdzięczna. Wszyscy praktykanci zebrali już spore sumy, więc liczę na Was!

W poniedziałek kolejny dzień lenistwa – Święto Poya, więc dzień wolny od pracy – bez umiaru graliśmy w holenderską grę planszową "Kolonisten" (coś na kształt Monopoly).

We wtorek… No cóż… Z rana traumatyczne doznania, bo trzeba było do pracy iść :/

Środa...

Nie wspomniałam o środzie??? ;) Ech to takie przeoczenie ;) Wieczorem z babiszonami – ja, Maria, Deva, Mirka, Charlotte, Katrin, Lina – urządziłyśmy sobie Babski Wieczór. Miałyśmy pójść do klubu Glow, bo w środy między 19.00 a 21.00 ponoć były Happy Hours dla dziewczyn – drinki za darmo… No cóż… Skończyłyśmy ostatecznie z dwoma butelkami araku na Promenadzie Galle Face na trawie… Happy Hours już nie organizują, więc ostentacyjnie opuściłymy local ;)

Plotkowałyśmy jak przystało na prawdziwe babiszony :D Dopóki, "zatroskani", a może zazdrośni o to, że ich nie zaprosiłyśmy, faceci przyszli by nas "popilnować" ;)

09 kwietnia 2004 - Wieści...

http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,53600,2015943.html
Błagam! Tylko nie popadajcie w panikę! ;) Konflikt jest z dala ode mnie... na przeciwległym wybrzeżu w Baticaloa... Kupę kilometrów od Kolombo...

Święta, święta i po świętach ...

Szczerze powiedziawszy to o świętach przypomniały mi wszystkie e-maile z życzeniami świątecznymi. Gdyby nie to nawet bym nie zauważyła... ;)

Co zatem się wydarzyło…

W Wielki Piątek postanowiłam pójść do kościoła. Jadąc autobusem zobaczyłam procesję na biało ubranych ludzi z transparentami Jesus Alive, śpiewających tak jak się śpiewa podczas naszych pielgrzymek. Wysiadłam więc i podążyłam za tłumem. Po jakimś czasie wszyscy zebrali się na łączce. Wyglądało to nieco jak piknik. Nie zraziłam się jednak –postawiłam zaczekać, aż coś się zacznie dziać.

Całość rozpoczęła się występami 3-4-osobowych orkiestr. Potem na scenę wchodzili przedstawiciele kościoła i wykrzykiwali po tamilsku i syngalesku słowa modlitwy [tak sądzę ;) brzmiało to trochę jak nasze litanie]. Tłum raz to klęczał, raz wstawał, raz siedział... a ja wraz z nim jak na komendę... Niektórzy zachowywali się w sposób dość sekciarski – wymachiwali w górze rękoma, padali na ziemię wykrzykując jakieś słowa, itp.

Jak zwykle byłam jedyną białą osobą w gronie autoktonów [ach tam moja chęć poznawania ;)], więc nie trudno było o przykucie uwagi obecnych tam wiernych. Po pewnym czasie pojawił się chłopiec z gazetką i oznajmił: "Proszę, to dla Pani. Po angielsku". No i się wyjaśniło ;) "Jesus Alive" to nazwa kościoła/sekty, która znalazła wyznawców także i na Sri Lance. Ja w każdym bądź razie nie skorzystałam z możliwości przystąpienia ;) Powoli wymknęłam się możliwie najmniej zauważona i pomknęłam do pierwotnie założonej destynacji – kościoła św. Teresy na ulicy Timbirigasaya.

Rzecz jasna ja to zawsze mam szczęście do jakiś dziwnych rzeczy – msza, na którą trafiłam odbywała się w języku tamilskim :D Choć niewiele zrozumiałam to jednak warto było poobserwować przynajmniej. Pieśni religijne przy wtórze keyboarda brzmiały coś (nikomu nie umniejszając) jak piosenki disco polo. Z innych ciekawostek – komunia jest rozdawana także przez zakonnice, a pod koniec mszy każdy podchodzi do krzyża i całuje Chrystusowe stopy [przy okazji wrzucając datki do stojącego obok kubełka na datki ;)].

To co jest interesujące, to fakt, iż w gronie wyznawców kościoła rzymskokatolickiego jest dużo więcej Tamilów, jak Syngalezów. Szczerze? Nawet nie podejrzewałam, że Tamilowie mogą być wyznawcami innej religii jak hinduska. Świat jest pełen niespodzianek.

W Wielką Sobotę raczej nie miałam co liczyć na święcenie jajek :( Tu nie ma takiego zwyczaju. Postanowiłam sobie to jakoś zrekompensować. Z tego co przeczytałam w przewodniku godzinę drogi od Kolombo, w Negombo, w kościele na wyspie Duwa, odgrywana jest w Wielką Sobotę Pasja. W procesję zaangażowana jest ponoć cała wioska. Zebraliśmy się w trójkę – ja, Veronika i Jozef – i pojechaliśmy na wycieczkę. Jak się potem okazało niemal na darmo – nie było tego dnia żadnej procesji :( Tyle co pozwiedzaliśmy sobie 2 kościoły rzymskokatolickie i 1 anglikański i już... Ale i tak warto było ;)

W niedzielę z rana zerwaliśmy się z Peterem ze Słowacji na poranną mszę... I co??? Jak zwykle me szczęście zawiodło mnie na mszę po tamilsku. No gdyby to przynajmniej była msza po syngalesku – tak dla odmiany i porównania, ale nie! Ech... Nie poddawaliśmy się jednak tak łatwo – zerknęliśmy na rozkład mszy i postanowiliśmy przyjść na 17.00. I co??? Bóg wystawił nas na próbę! Mszę o 17.00 odwołano :( A ponieważ o 18.30 byłam umówiona na wyjazd z Dommym do jego rodziny w celu obchodzenia Buddyjskiego Nowego Roku, msza na 18.00 już nie wchodziła w grę.

W drodze powrotnej z kościoła postanowiłam zadzwonić do babci, gdzie zebrała się moja rodzina śniadanie i obiad, a także do rodziców Stacha (dla tych, którzy nie wiedzą – mojego faceta). Jak się okazuje blisko 4 miesiące pobytu jeszcze niewiele mnie nauczyły. Nie zapytałam na wstępie o cenę za minutę i potem przyszło mi za ten błąd zapłacić... słono ... 1750 rupii (70zł) – 140 rupii za minutę (gdzie normalnie kosztuje 20 rupii w ramach Internet Call)... Tja... czasem i ja zachowuję się jak rasowa blondynka ;) Co najśmieszniejsze w portfelu miałam tylko 1650 rupii... [część z tych pieniędzy miałam zamiar przeznaczyć na wyjazd do Dommy’ego :-/]... Pani się jednak się nie przejęła – "Proszę mi dać wszystko co Pani ma" :-/ Dobrze jej mówić :((( To nie ona zostaje bez grosza przy duszy... Ok! No ale ile razy w ciągu roku w końcu obchodzimy święta? Czasem trza się poświęcić :D

Tak to mniej więcej wyglądało obchodzenie przeze mnie Świąt... No comments ;)

Jeszcze świątecznie…

Podobno praktykanci zebrali się w niedzielę wieczorem w celu podtrzymania polsko-słowackiej tradycji malowania pisanek. Przygotowano 15 jajek…

Kurde! A mnie jak zwykle tam nie było :-/

[Coś mi Święta w tym roku nie dopisały :(]

14 kwietnia 2004 - Lany Poniedziałek ;)

Lany poniedziałek był naprawdę lany ;) Po raz pierwszy dowiedziałam się co to jest "prawdziwy deszcz na Sri Lance" ;) Burza z piorunami i ściana deszczu :D A że spędzałam ten dzień na wiosze mogłam wreszcie poczuć zapach świeżej zieleniny…

15 kwietnia 2004 - I nawet słoń dzień wcześniej zszedł … :(


Znacie to powiedzenie, że jak coś się sypie to wszystko naraz??? No właśnie! W tym przypadku właśnie tak było… Znaczy się w JEGO przypadku… Przyleciał dziś o 5.00… z żoną i córką… I rozpadało się na umór… I na samochód musieliśmy czekać… I droga do hotelu daleka… I dzień wcześniej zszedł na tamten świat słoń, który miał GO przywitać… I pokój nie był na czas… I pokój nie był taki jak oczekiwał… I hotel nie był taki jak oczekiwał (zapewne – wywnioskowałam z JEGO miny)… Niby nie zgłasza zażaleń, ale… W końcu to VIP… Heh… Co tu zrobić… Może już dziś wsadzić GO do samolotu z powrotem???

No i kierowca na mnie nie poczekał i musiałam się tłuc publicznym, nie klimatyzowanym transportem przez 2,5 h…

Kim jest ON??? Narazie nie powiem… Część już z Was wie… Może uda mi się mieć z nim fotkę??? ;) I tyle z tego będzie dobrego…

Wasza Andriana - tak mnie tu nazywa jedna z koleżanek

20 kwietnia 2004 - Ajooo… Praca, Praca, Praca…

… ale w sumie co to za praca, jeśli cały czas się podróżuje ;) A to do Galle, Hikkaduwy, Ambalangody… a to do Peradeniyi i Pinnawelli… a to do Parku Narodowego Yala… a to jutro do Kandy, Pinnawelli i Peradeniyi… I przy okazji zarabiam dodatkowo :D

… wszystko pięknie ładnie tylko, że codziennie przez to wstaje o 4.00 I wracam w pościel w okolicach 22.00 – 0.00… No i nawet nie mam czasu I siły, by Wam to wszystko opisać… Ale nie poddawajcie się… Zaraz do Was wracam :D

26 kwietnia 2004 - Final Countdown... :D

Już w piąteczek... skoro świt rano... 1.35 AM... przemieszczę swe szanowne pupsko w inną szerokość geograficzną :D Już zacieram łapki :D W końcu tu też jest długi weekend... nawet dłuższy od naszego ;)... w końcu święto pracy, święto Proroka Mahometa, Poya (Vesak)... [a przecież, jak zapewne pamiętacie, dopiero co był długi weekend w kwietniu ;)]... 

Będą zgadywanki i konkursy z cyklu: "Gdzie to jest?" Szykujcie się zatem :D 

Szczyt Ekonomiczny

Hymmm… Faktycznie Warszawa wygląda jak twierdza ;) Ciekawa jestem zdjęć po szczycie ;)

Reise Fieber???

Dziś miałam jakąś niespokojną noc… Czyżby Reisefieber???

No cóż! Jak narazie wszelkie znaki na ziemi wskazują, że nie powinnam TAM lecieć. Czy mam być przesądna??? Nie chcę podzielić losu Anny Jantar :-/ która na siłę starała się dostać na lot…

Jeśli jesteście przesądni w związku z dawanymi przez świat znakami napiszcie koniecznie…

Jestem poza tym w kropce :-/

I to tym razem nie jest żart Prima Aprillisowy :(

Mój szef zaproponował mi powrót w październiku na Sri Lankę i pracę dla Aitken kolejny sezon (przynajmniej do końca kwietnia), tak by po odpowiednim przeszkoleniu otworzyć własną agencję, przy ich pomocy. Zapewne przy takiej samej pensji (niestety) i raczej nie opłacił by mi przelotu, co jest niewątpliwym minusem.

Mam też parę innych propozycji – m.in. od mojego promotora – wykładanie na WSHiP, opublikowanie mojej pracy mgryyy i doktorat... Myślę o wyjeździe na kolejne pół roku, ale w innym kierunku – może Ameryka Płd.??? I teraz nie wiem co mam z tym wszystkim zrobić...

Głosujcie!!! Może mi to coś pomoże. A może ktoś ma jeszcze inne propozycje??? 

29 kwietnia 2004 - Ja chcę do domu!!!

A jak narazie to się w ogóle ze Sri Lanki nie mogę wydobyć :-/ Jak się okazuje, najbliższy terminowi, kiedy chciałabym wyjechać (początek sierpnia) jest albo 16 czerwca, albo po 16 września… Robi się dowcipnie :-/

A wszystko przez to, że Czech Airlines będą w ciągu lata latać tylko raz w tygodniu, zamiast 2-3 razy :-/

Kiedy zapytałam, czy przynajmniej jest możliwy zwrot pieniędzy, to Pani stwierdziła, że a i owszem, ale po powrocie do Polski, u agenta, u którego kupowałam billet :-/ Re-routing prawdopodobnie nie wchodzi w rachubę przy mojej opcji biletu otwartego… Kurde!!! Ja chcę do domu!!! 

05 maja 2004 - Zmienilam perspektywe na skosno-oka :D


No nareszcie dorwalam sie do komputera :D Tak to tylko przemieszczam sie pomiedzy jednym China Town, a drugim ;) A niebawem zalicze trzecie ;)

Mozna powiedziec, ze zmienilam perspektywe na skosno-oka ;) Teraz zamiast herbaty cejlonskiej popijam zielona, chinska :D I zajadam sie (jak nigdy dotad) krewetkami, homarami, krabami i dziwnymi morskimi rybami ;) Jednak co swieze, prosto z morza jest lepsze :D

Trzy dni przesiedzialam w niemal sterylnych warunkach w JEDNYM PANSTWIE. Nasze przystapienie do UE, tudziez Dzien Pracy [jak kto woli ;)] uczcilam w doskonalym stylu :D Na pokazie "tanczacych" fontann - pokazy laserowe, swietlne i fontanny z muzyka w tle :D Bomba!

Choc te 3 pierwsze dni mej wyprawy kosztowaly mnie poltora mojej miesiecznej pensji na Sri Lance, to jednak warto bylo :D Drugi raz taka okaja moze sie nie natrafic ;) [w to akurat nie wierze, bo zamierzam tu jeszcze wrocic, ale... ;)].

Teraz poruszam sie po DRUGIM PANSTWIE... Kolejne z mikstura kultur... Niesamowite! Tyle przedstawicieli roznych kultur pod "jednym dachem". WOW!

Narazie to tyle... Bo ruszam dalej w swiat :D 

Sobotnie wyjście z dzieciakami z sierocińca do ZOO

Jakiś czas temu wspominałam Wam, że zbieramy pieniądze na pewien sierociniec, którym się "opiekujemy". Uzbieraliśmy w sumie 58000 RPS (prawdopodobnie więcej, bo kasa wciąż napływa) i postanowiliśmy przeznaczyć 18000 RPS na zakupy niezbędnych rzeczy dla dzieciaków oraz na wspólne wyjście z nimi do ZOO. Jak dotąd odwiedzaliśmy je w sierocińcu, jednak jako że są w nim codziennie pomyśleliśmy, iż czymś niecodziennym byłoby dla nich wyjście do ZOO – stąd pomysł.

[Reszta kasy zostanie przeznaczona na długoterminową pomoc, w postaci opłacenia pobytu praktykanta, który miałby m.in. nauczać dzieci angelskiego].

Przygotowaliśmy śniadanie, obiad, przekąski i mnóstwo napojów (cola itp.), zamówiliśmy transport z sierocińca do ZOO i z powrotem, każdy z nas miał kolorową karteczkę ze swoim imieniem napisanym po angielsku i w sinhali, aby dzieci mogły móc przeczytać. Zabawy było co nie miara, zwłaszcza z komunikacją – generalnie dzieciaki jeśli w ogóle to bardzo słabo mówią po angielsku, więc staraliśmy się jak mogliśmy, żeby się z nimi porozumieć ;)

Trzeba było zobaczyć radość w ich oczach!!! Ich niespożyta energia dodała i mi energii po ciężkim tygodniu pracy. Dwie dziewczynki nie odstępowały mnie na krok. Ciągały mnie od klatki z tygrysami do klatki z małpkami itp. ;) Twarda byłam nie miętka ;)

Tak piszę i piszę – czas w końcu na zdjęcia, które tak bardzo lubicie :D

25 maja 2004 - Wrocilam do Was...

Jak tylko wrocilam z moich wojazy dowiedzialam sie, ze czeka mnie kolejna wyprawa ;) Tzw. Fam Tour, podczas ktorego mialam lepiej poznac hotele, w ktorych sprzedajemy noclegi, miejsca na Sri Lance, no i oczywiscie zintegrowac sie z ludzmi z mojej pracy. Jesli chodzi o to ostatnie to naprawde zaluje, ze ow Fam Tour nie wydarzyl sie na poczatku mojego wyjazdu. Mam naprawde rozrywkowych ludzi w pracy!!!

No i przy okazji wyjazdu moglam poczuc przyplyw adrenaliny :D

Niektorzy juz wiedza, ze o maly wlos, a podczas raftingu bylabym utonela... Szczesliwie jeden z pontonow byl w poblizu i mnie wyciagneli... Juz zaczelam sobie wyobrazac wlasna smierc... A wszystko stalo sie w przeciagu paru sekund.. Nawet nie zdarzylam nabrac powietrza... Znalazlam sie pod pontonem i nie wiedzialam jak sie wydostac na powierzchnie... Teraz juz wiem jak to jest...

Ale jestem z Wami z dwoma ranami na stopach i siniakiem na brzuchu :D I chce sprobowac jeszcze raz :D

Dalsze wiesci wkrotce :D

28 maja 2004 - Dzien Malkirii itp...


Marszalce! Wielkie dzieki za akcje pt. "Dzien Malkirii"
- jestem DeBesciak!!!

Mam nadzieje, ze i Wy pamietaliscie o swych Matulach??!!

A tak w ogole to po ilosci komentarzy wnosze, ze mojego
glownego komentatora pochlonelo do reszty tatusiowanie
[to tak a pro pos Dnia Mam ;)] 

31 maja 2004 - Czas ponarzekac :(((

Po moim telefonie do malkirii w dniu jej swieta wyczyscilam moja karte i nie mam za co kupic nowej [nikt nie moze sie do mnie dodzwonic, ani zaesemesic i ja do nikogo tez]. Szczerze powiedziawszy to nie stac mnie nawet na bulke na sniadanie nie mowiac o calej reszcie... [w zeszlym miesiacu nie zaplacilam czynszu, wiec w tym przyjdzie mi zaplacic podwojnie ]

Kasy z Urzedu Skarbowego jeszcze nie dostalam - konto nadal swieci pustkami... a do tego, jak na zlosc nie dostalam jeszcze wyplaty, a mojego szefa, ktory ja zleca nie ma w biurze od czwartku

Auuuuu... Ja chce do domu

Gdyby dalkier nie obczyscil mi konta to dzis moglabym spokojnie zyc 

Co by Was uspokoic i zyczenia dla dalkiera...

Co by Was uspokoic - wszystko ze mna w porzadku!

Dostalam pensje (choc na niedlugo starczyla, to przynajmniej na chwile nacieszyla oczy).

Nie popadlam w depresje, a cisza w przyslowiowym eterze byla spowodowana moja wyprawa z przedstawicielami agentow Orbisu, ktorych mialam przyjemnosc goscic i obwozic po Sri Lance przez tydzien. 

21 czerwca 2004 - Nie martwcie sie! Jest juz prawie OK!


No i znow Was opuscilam :( Tym razem nie mialam powodu do radosci… Tym razem zwiedzilam Ella, wlasne lozko i….. lozko szpitalne... Ale nalezy zaczac od poczatku.

W piatkowy wieczor z Katrin i Veronika pojechalysmy nocnym pociagiem do Ella – gorzystej czesci wyspy. Pomijam fakt, ze pociag odjechal spozniony o godzine [jest zasada, ze wszyscy musza wejsc do wagonow – najpierw ci z 2. i 3. kl., a dopiero potem otwiera sie wagony 1.kl.], mialysmy 2 lozka na 3, to jeszcze tutejsza 1 kl. niezupelnie mozna 1 kl. nazwac :-/ Wedlug przewodnika Lonly Planet namiescu mialysmy byc za 9 godzin... Tja... I to okazalo sie klamstwem – jechalysmy ponad 12,5h. W smrodku toalety, ktora mialysmy w naszym przedziale... Niemal cala droge, dla zabicia czasu, przespalysmy.

Na miejscu w miare szybko znalazlysmy pensjonat, ktory nam polecono. Sniadanko, prysznic, przebiorka, krotki odpoczynek i potem na spacer do wodospadu. Wolnym tempem szlysmy i szlysmy, zatrzymujac sie non stop na "sesje zdjeciowe"... az nas to znudzilo i zapytalysmy kolesia ile jeszcze nam zostalo. Okazalo sie, ze jestesmy w polowie drogi i ze mamy jeszcze 3km do przejscia. Dziewczyny nieco rozleniwione stwierdzily, ze nic na sile i podjedziemy autobusem. Chwile potem zatrzymalysmy miejski autobus. 4,5 rupii i 10 minut pozniej bylysmy na miejscu.

Hymmm... W porownaniu z wodosopadami Devon i St. Clair tu na Sri Lance ten to maly pikus wiec zadnej z nas nie zafascynowal. Owszem bylby okazaly, gdyby to byla pora deszczowa dla tego regionu. Ale... przy okazji mialysmy mozliwosc podziwiania kapieli prawie calej wioski z praniem wlacznie, co tez bylo atrakcja. Wypijamy po butelce CocaColi [nie to zebysmy popieraly globalistow ;) ale facet nie mial nic innego w sklepiku do picia], 9 rupii i wracamy autobusem do Ella.

Po drodze pokazuje dziewczynom motel, ktory mialam okazje zwiedzac przy okazji Fam Tour z Aitkenem. Grand Motel Ella z rewelacyjnym widokiem na wzgorza. Jak stare brytyjskie babcie rozsiadlysmy sie i rozpracowalysmy imbryczek herbaty za jedyne 210 rupii ;) [zdziercy! w budkach na miescie gdzie jadamy herbata kosztuje 5-10 rupii!!!].

Obiadek po [podobno] chinsku i wracamy do pokoju spac.

Dzien byl wybitnie leniwy, ale szczerze powiedziawszy nie przyjechalysmy tu uprawiac zadnych sprintow, czy cokolwiek komukolwiek udawadniac. Tak relaksacyjnie, dla widokow.

Nastepnego rana mialysmy miec pociag o 10.00. Mialysmy, bo jak nam powiedzial Pan na stacji ow mial przyjechac 4godz spozniony. Jeszcze nie przyjechal ten z Kolombo. Trzeba bylo zobaczyc mine Katrin! To jej ostatni weekend na Sri Lance [w srode wyjezdzala] i teraz mimo, ze przyjechala tu tylko dla przejechania sie wagonem widokowym moze tego nie zrobic.

Zalezalo nam, co by dostac sie w miare wczesnie do Kolombo. Pan powiedzial, ze zwrocic pieniedzy za pociag nie moze, ale moga to zrobic w Badulla (czyli godzine drogi, w przeciwna strone jak do Kolombo), choc on nie ma 100% pewnosci. Po krotkiej naradzie stwierdzilysmy, ze bez sensu jest czekac na stacji i jak przyjedzie pociag z Kolombo to pojedziemy nim do Badulla, a potem tym samym wrocimy do Kolombo. Dokupilysmy za 17 rupii przejazd 2 kl. i zrobilysmy jak wydumalysmy.

[Tu w ramach wtretu dodam, ze bilet wagonem widokowym Katrin kupila po 500 rupii kazdy, do Kandy. Tam mialysmy wsiasc w autobus i tak wrocic do domu. Jak sie okazuje tu nie wazne jest na jak dlugim odcinku jedziesz 50 czy 270km tak jak my i tak zaplacisz w 1 kl. tyle samo. Nasz bilet jest wazny na trasie Badulla – Kolombo i to gdzie wsiadziemy, czy wysiadziemy, to nasza sprawa.]

No kochani! 14 godzin w pociagu tego samego dnia to stanowczo za duzo. Owszem sympatyczny, wagon obserwacyjny [tak go nazywaja], ale caly czas otwarte okna, zimno jak cholera i do tego przed naszym wagonem ciuchcia, ktora smrodzi. Najgorzej jak wjezdzalismy w tunel – robila sie gazownia :(

Owszem rewelacyjne widoki, ale po pewnym czasie zrobilo sie kompletnie ciemno i nie bylo widac nic :( Ziiiimmmnnnnooo!!! Zalozylam na siebie wszystko co tylko mialam. Jak sie potem okazalo – nie pomoglo.

Po nuzacej podrozy, o 2.00 godz. wysiadlysmy na stacji Kolombo Fort i trajsza za 200 rupii dojechalysmy do domu.

No ale co ta sielanka ma do szpitala? Powoli Kochani zmierzam do konca zagadki i opowiesci...

Nastepnego dnia w okolicach 13.30-14.00 poczulam, ze dostalam goraczki. A ze rownie szybko dostalam podobnej podczas wycieczki objazdowej z ludzmi Orbisu, postanowilam isc do domu i sie podkurowac, co by jutro wrocic do pracy. Powiedzialam szefowi jaka jest sytuacja, ten chyba nie szczegolnie potraktowal temat serio [moze pomyslal, ze ide na wagary], ale pozwolil.

Po drodze wstapilam do apteki, gdzie pozostalam przez nikogo niezauwazona przez jakis czas. Nikt niereagowal za lada. Wszyscy wydawali leki, a nikt nie zbieral zamowien. [tu wyhodzi wydajnosc pracy i podzial rol – jeden zbiera zamowienia, drugi wklada leki do koszyczka, trzeci sprawdza, czy wszystkie w odpowiednich dawkach leki sa, czwarty uklada koszyczki numerami zgloszenia, piaty to kasjer, szosta osoba to ostateczny kontroler – sprawdza czy dostales to za co zaplaciles]. W koncu kiedy zaczelam plakac, bo czulam sie coraz gorzej i mowic "CAN SOMEBODY HELP ME?", jakas paniusia zaprowadzila mnie na zaplecze, gdzie siedzial jakis pseudo-doktor. Popytal, wydal recepte i tyle. A mnie po tych jego lekarstwach potem bolal brzuch.

Wyszlam z apteki, kupilam cos do jedzenia, zlapalam [po dlugich probach] trajsze i wrocilam do domu. Na moje nieszczescie trajszowiec zamiast omijac korki to tylko w nie wpadal i utykalismy w oparach dymu i w huku trabek. Wybral chyba najdluzsza z mozliwych drog, dlatego jak bylam na miejscu odetchnelam z ulga.

Polozylam sie do lozka i.... i nie wstalam z niego [w sensie nie wyszlam z domu] do srody wieczorem. Walczylam z goraczka, ktora skakala pomiedzy 37.5 a 39.2. Raz bylo mi goraco, zaraz potem zaczynalo mna trzasc z zimna :( Paskudna sprawa. W koncu koledzy stwierdzili, ze powinnam isc z tym do szpitala sprawdzic co to jest.

Pojechalam trajsza z Fredem ledwo przytomna do szpitala Asiri. Tu na "Emergencies" przyjal mnie calkiem mily lekarz, ktory zadal mi tyle pytan, ze ja bym chciala, zeby kazdy lekarz byl tak zainteresowany ;) Gdzie czuje bole, czy krwawie z dziasel, czy mam trudnosci z siusianiem i/lub... i setki podobnych. Po czym oznajmil, ze najlepiej zrobic test krwi, bo jak narazie z naszej rozmowy nic nie wynika. Moze to byc kazda choroba – malaria, dengue, czy wirus. Przed wyjsciem od lekarza zaserwowano mi w moj tylas czopka. "Tylko prosze w przeciagu godziny nie chodzic do toalety". Latwo powiedziec, trudniej zrobic, ale trza sie poswiecic dla sprawy.

Pobrano mi krew w takim tempie i tak bezbolesnie, ze gdyby mi pielegniarka mi nie powiedziala to bym nie uwierzyla. Brawo! Jeszcze tylko wykupienie lekow i do domu. Po czopku spadla mi temperatura, wiec pomyslam, ze jestem na dobrej drodze do wyzdrowienia... Tak sie jednak nie stalo...

Wczesnym ranem, w okolicy 4-6 rano poszlam do toalety i pamietam, ze chcialam wymiotowac, a nie moglam. Wrocilam do lozka... Nastepna rzecz jaka pamietam to jak otworzylam oczy w szpitalu Oasis pod kroplowka. Pielegniarka stala nad moja glowa i zbijala mi temperature lodem. Podobno mialam ponad 40 stopni i w ogole nie kontaktowalam.

Zrobiono mi wszystkie mozliwe testy krwi - na cukier, kompleksowe, sklad chemiczny, na malarie i dengue, RTG klatki piersiowej, zbadano puls, cisnienie itp. i nadal nie bylo wiadomo co mi jest. Dopiero ktos wpadl na pomysl, zeby zrobic badanie moczu. No i wyszlo szydlo z worka. To tu zagniezdzil sie problem. Jak zobaczylam moj mocz to o malo z wrazenia nie padlam [pielegniarka tez byla zdziwiona]. Mial prawie brazowa barwe. Werdykt laboratorium: zapalenie ukladu moczowego. Innymi slowy powrocil do mnie problem z dziecinstwa :( co wcale nie napawa mnie optymizmem, bowiem czeka mnie walka z tym problemem rowniez po powrocie do Polski.

W sumie w szpitalu przelezalam w 1osobowym pokoju, czwartek i piatek, a w sobote czekala mnie 3godzinna walka ze szpitalna biurokracja. Okazalo sie, ze nie akceptuja mojej polisy, bo Warta nie podpisala z ich szpitalem umowy, w zwiazku z czym musze zaplacic z wlasnej kieszeni bagatela 24000 rupii [240 USD]. I znow jestem bez grosza przy duszy!

[Jesli chodzi o ubezpieczenie od kosztow leczenia, to wiekszosc uslug jest tu niezwykle tanich, ze stac nas bedzie, aby samemu sobie je oplacic. Wizyta u lekarza kosztuje w granicach 100-1000 rupii. Czasem po prostu placi sie tylko za leki. W sytuacji kiedy przyjezdza sie na Sri Lanke na nieco dluzej, wowczas najlepiej wykupic ubezpieczenie juz na Sri Lance. Jest ono wowczas tansze, no i raczej nie moga powiedziec tak jak mi, ze nie maja podpisanej umowy. Od firmy ze Sri Lanki latwiej jest im windkowac dlugi, w zwiazku z tym takie ubezpieczenia szpitale akceptuja.]

Jestem juz w domku. Nerki mnie bola. Zeby jeszcze bardziej ich nie przeziebic, bo tu straszne przeciagi sa na kazdym kroku, a przeciez czlowiek sie poci, z jednego ze swetrow zrobilam "opatulinke" wokol pasa i teraz nigdzie bez tego sie nie ruszam ;) Na prawie koniec pobytu na Sri Lance przyszlo mi doswiadczyc i tego elementu zycia na tej wyspie. Szkoda, ze na sobie.

28 czerwca 2004 - Juz niedlugo...

Sporo osob sie juz podpytuje kiedy wracam...

Pragne wiec wszystkich oficjalnie poinformowac, ze jesli nie zmozy mnie jakies kolejne chorobsko (tfu! tfu!) to zlece w polskie strony 14 lipca :D zatem mozna juz zaczac odliczanie...

A potem zapraszam na ogladanie tych ponad 3 tys. zdjec, ktore zrobilam na Sri Lance, w Singapurze i Malezji :D Mamy czas... Narazie sie nigdzie nie ruszam ;)

05 lipca 2004 - Trinco :D

Ach! Nareszcie sie nieco wysmazylam :D Poczulam slonce na mych cwiercwiecznych kosciach ;) No i nareszcie pobylam sobie turystka :D

Korzystajac z dlugiego weekendu [w piatek byla Poya, czyli dzien wolny od pracy] w 9 osob wybralismy sie do Trincomalee na polnocny-wschod wyspy. Nota bene, jeszcze pare lat temu byl to obszar walk pomiedzy Tamilskimi Tygrysami a wojskami Sri Lanki. Teraz teren wyglada faktycznie jak po przejsciu tornada. Straszna pustynia. Pomyslec, ze nigdys miasto [dzis mozna je jedynie nazwac wioska] bylo jednym z glownych portow handlowych, wykorzystywanych takze jako baza wojskowa.

Ale co ja tu bede rozprawiac o niemilych rzeczach, skoro weekend byl naprawde bombowy :D Wprost niebywala plaza :D Slonce, az w nadmiarze ;) [Trinco jest w strefie suchej, a poza tym tu jesli pada, to wtedy gdy na drugim wybrzezu jest sezon i odwrotnie ;). W Kolombo jest teraz chlodniej - jedynie [;)] w okolicach 30 stopni, ale tylko wtedy gdy nie pada.]

Swietowalismy urodziny Ilony i Denisa [chlopak z Niemiec, ktory przyjechal na praktyke z IESTE, ale trzyma sie z nami, tak jak to kiedys zrobila Katrin]... Smazylysmy sie jak homary na sloncu [ci, ktorzy mnie znaja, wiedza, ze to zupelnie nie w moim stylu, ale oddalam sie urokowi plazy, a poza tym przeciez nie moge do Polski wrocic bialas ;)].

Niebawem umieszcze zdjatka, a tym czasem czas wrocic do roboty ;)

07 lipca 2004 - Terrorysci, ach ci terrorysci...

Samobójczy zamach w Sri Lance IAR 07-07-2004,
Do zamachu samobójczego doszło w stolicy Sri Lanki, Kolombo. W powietrze w drodze do komisariatu policji wysadziła się kobieta. Oprócz niej zginęły co najmniej 4 osoby, a 11 zostało rannych. Eksplozja nastąpiła, gdy kobietę eskortowano do komisariatu znajdującego się naprzeciw amerykańskich i brytyjskich obiektów dyplomatycznych. Według przedstawiciela armii, na którego powołuje się agencja France Presse, kobieta miała zostać przeszukana, a następnie przesłuchana.

No to co, ze LTTE (Tygrysy Tamilskie) chca pokazac swoja sile i... glupote... Atak byl na posterunek policji, a nie na mnie... Uprzejmie informuje, ze nic mi sie nie stalo i bylam z dala od wydarzenia [choc troche szkoda - fajne fotki by byly ;)]

Oj cos dzis niebo siarczyscie placze... Skoro swit zaczelo i nie moze skonczyc... Czyzby wyczulo moj stan ducha?

Oj cos dzis niebo siarczyscie placze... Skoro swit zaczelo i nie moze skonczyc... Czyzby wyczulo moj stan ducha?

Jakos tak coraz bardziej rozbita jestem. Nie wiem co sie dzieje... Pomyslec, ze za rowno tydzien o tej samej porze bede juz gdzies w polowie drogi do domu... Dziwnie jakos... Wciaz do mnie nie dociera...

Tak jak jeszcze 2-3 tygodnie temu [kiedy lezalam w szpitalu] oddalabym wszystko, zeby byc w domu - tym prawdziwym 8 tysiecy kilometrow stad - tak teraz z coraz wiekszym rozczuleniem zaczynam patrzec na swiat wokolo... Rzeczy, ktore na poczatku pobytu wydawaly mi sie niedozeczne lub ich nie lubilam, dzis - zaczynam juz do nich tesknic...

Wciaz wpisuje na swa liste rzeczy, ktorych nie zdarzylam zrobic, a powinnam... Wciaz staram sie wykonczyc swoje obowiazki w pracy, a narastaja nowe... Zaczela sie walka z czasem...

08 lipca 2004 - Terrorysci, ach ci terrorysci - aneks ;)

No dobra... w ramach dopowiedzenia w sprawie terrorystki ;)

Owaz Pani zamierzala wysadzic w powietrze tamilskiego ministra, ktory nie bardzo sprzyjal LTTE. Jak juz wspominalam zapewne wczesniej obecnie walki tocza sie pomiedzy tamilami - wiadomo walka o wplywy. Doszlo do rozpadu na dwa ugrupowania.

Samobojczyni zostala zatrzymana w Ministerstwie do rewizji, a kiedy odmowila przeszukania zostala odprowadzona na posterunek policji, gdzie Bogu ducha winni policjanci zostali wysadzeni w powietrze.

Z tego co mi mowil kolega, ktory w tym samym czasie jechal w poblizu na spotkanie, okolica w ogole nie wygladala jak po wybuchu bomby. Bomba byla byt malego razenia i wybuchla na samym posterunku, nie przed. Nawet ruch uliczny nie zostal z tego powodu wstrzymany...

27 lipca 2004 - Jezdem w Polszy...

Co tu pisac... Jestem rozbita jak cholera... Narazie musze dojsc do siebie... Wtedy moze cos napisze...

A zdjecie skasowalam, bo bylo zbyt drastyczne... Bylo na chwile ku przestrodze...

10 sierpnia 2004 - Nofffinki :D

UUUU... Długo mnie nie było... Zaniedbałam Was! Cóż wybaczcie... Układam myśli... Przymierzam się do planowania przyszłości [ach! jak to szmunie brzmi ;)]... I jedno co mogę obiecać to to, że niebawem rozpocznę cykl tematycznych opowiastek o Sri Lance... No i że powstanie również serwis zdjęciowy :D również uszeregowany tematycznie...

22 sierpnia 2004 - Konflikty religijne

Triuzmem byłoby twierdzenie, że Sri Lanka to kraj ludzi tolerancyjnych religijnie. Choć na pierwszy rzut oka konflikty wydają się niegroźne, bo nie dotyczą turystów, to jednak istnieją i coraz częściej występują. Wiele się mówi o konflikcie pomiędzy Tamilami – wyznawcami hinduizmu, a Syngalezami – buddystami. Nie jest to jednak jedyny konflikt jaki na Wyspie występuje. O niewesołej sytuacji mogą powiedzieć coraz częściej nękani wyznawcy wiary chrześcijańskiej. Nie dzieje się to niestety bez udziału kleru i misji działających na terenie Sri Lanki. Bo oto, żerując na złej sytuacji na rynku pracy, w zamian za przejście na religię chrześcijańską oferują robotę. Nic dodać, nic ująć... A potem można przeczytać w serwisach takie teksty, jak ten poniżej:

Sri Lanka: spalono kolejny kościół katolicki
Hokandara, 20.01.2004 

W mieście Hokandara na Sri Lance podpalono kościół katolicki podczas Mszy świętej. Na szczęście ogień objął tylko część budynku, nie powodując ofiar w ludziach. 

Jest to już drugi tego rodzaju przypadek na wyspie - poprzedni wydarzył się 15 bm. tygodniu w mieście Katuwana we wschodniej części kraju, spłonął tam kościół św. Michała. Straty materialne oceniono wówczas na ponad 5 tys. dolarów. 

Od kilku tygodni na Sri Lance utrzymuje się napięcie między chrześcijanami a buddystami, którzy oskarżają tych pierwszych o prozelityzm i masowe nawracanie miejscowych mieszkańców na swoją wiarę. Bezpośrednim pretekstem do ostatnich aktów przemocy wobec chrześcijan była śmierć na początku grudnia bonzy (mnicha buddyjskiego) Gangodavila Somy Thery, który kierował kampanią przeciw nawróceniom religijnym. Jego zgon w Rosji wywołał różne spekulacje nt. spisku chrześcijan przeciw niemu, mimo że z ustaleń lekarskich wynikało, że przyczyną śmierci był zawał serca. 

Zwolennicy mnicha domagają się od władz wprowadzenia przepisów, które zabraniałyby zmiany religii. Częściowo przynajmniej wychodząc naprzeciw tym żądaniom minister spraw religijnych Sri Lanki Thiagarajah Maheswaran zapowiedział ostatnio, że rząd zamierza wprowadzić przepisy, które ograniczyłyby przejście z jednej religii na inną. Dodał, że władze chcą w ten sposób drogą ustawodawczą karać tych, którzy wykorzystują różnego rodzaju "bodźce" do nakłaniania ludzi do zmiany ich przekonań religijnych. 

"Ponad 7 tysięcy wyznawców hinduizmu przeszło na chrześcijaństwo w północno-wschodnich i środkowych prowincjach kraju w ostatnich 10 latach" - oświadczył minister, sam hinduista, w rozmowie z dziennikarzami podczas pobytu w Madrasie (Indie). Podkreślił, że nawrócenia te nasiliły się w ostatnich miesiącach, gdy międzynarodowe agencje humanitarne, pomagające w odbudowie kraju zniszczonego w wyniku 20-letniego konfliktu zbrojnego między siłami rządowymi a rebeliantami tamilskimi, zaczęły budować kościoły na tych terenach. 

Na zamieszkanej przez ponad 20 mln osób wyspie, która jeszcze do niedawna słynęła z tolerancji i pokoju międzyreligijnego, 70% ludności wyznaje buddyzm, 15% - hinduizm, 8% - chrześcijaństwo (w tym katolicy stanowią 6,7%) i niespełna 7% - to muzułmanie.

słowa kluczowe: termin: grudzień 2003 - sierpień 2004
trasa: cała wyspa

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 0 / 5 (0)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 0 / 5 (0)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 26099 od 18.10.2004

Komentarze

Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone