lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Katmandu  
Statua BhairabaKathmandu, Nepalfoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

Can AI help solve Japan’s labour shortages?

In pictures: India votes in world's biggest election

An attack on women that has devastated Australia

Top three stripped of medals in Beijing half marathon

Why a deluge of Chinese-made drugs is hard to curb

Can TikTok's owner afford to lose its killer app?

Chinese cities sinking under their own weight

Stabbed Australian bishop forgives alleged attacker

The West says China makes too much. Its workers disagree

Biden calls for tripling tariffs on Chinese metals

An audible sigh of relief in the Middle East

What we know about Israel's missile attack on Iran

Bowen: Crisis shows how badly Iran and Israel understand each other

Attack sends message to Iran but Israelis divided over response

US again warns Israel against Rafah offensive

Flurry of attacks heightens Israel-Hezbollah fears

Iran morality police arrest dead protester's sister, family says

US and UK extend sanctions against Iran

Dubai airport delays persist after UAE storm

'I’m in pieces' - Israeli hostage's agony over husband held by Hamas

Miasta Azji

 Pokhara

warto zobaczyć: 9
transport z Pokhara: 1
dobre rady: 9

wybierz
[opinieCount] => 0

 New Delhi

warto zobaczyć: 23
transport z New Delhi: 2
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Goa Velha

warto zobaczyć: 4
transport z Goa Velha: 0
dobre rady: 0

wybierz
[opinieCount] => 0

 Şanlıurfa

warto zobaczyć: 7
transport z Şanlıurfa: 1
dobre rady: 7

wybierz
[opinieCount] => 0

 Katmandu

warto zobaczyć: 14
transport z Katmandu: 3
dobre rady: 21

wybierz
[opinieCount] => 0

 Agra

warto zobaczyć: 2
transport z Agra: 2
dobre rady: 7

wybierz
[opinieCount] => 0

 Panaji

warto zobaczyć: 2
transport z Panaji: 1
dobre rady: 0

wybierz
[opinieCount] => 0

 Doğubeyazıt

warto zobaczyć: 2
transport z Doğubeyazıt: 1
dobre rady: 2

wybierz
[opinieCount] => 0

 Stambuł

warto zobaczyć: 38
transport z Stambuł: 2
dobre rady: 40

wybierz
[opinieCount] => 0

 Trabzon

warto zobaczyć: 5
transport z Trabzon: 1
dobre rady: 6

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Turcja
     kursy walut
     TRY
     PLN
     USD
     EUR
  •  Turcja
     wiza i ambasada
    Turcja
    ambasada w Polscetak
    wymagana wizatak
    Wiza elektroniczna - 20 USD, na przejściach granicznych 30 USD
    Najmniejsza
    prowizja w Polsce!
    sprawdź szczegóły

Nirwana '97

sobota, 6 lis 2004

Gdy w listopadzie 96 mój kumpel powiedział "jedźmy w Himalaje", pomyślałem, że równie dobrze mógłbym próbować pojechać na Księżyc. Jednak dwa miesiące później wiedziałem, że to zrobimy. Mieliśmy cały plan i szukaliśmy sponsora. Nie znaleźliśmy go i brakującą kasę pożyczyłem.
Tak się złożyło, że ostatecznie pojechałem sam. Początkowo było to dla mnie przerażające, ale już nie mogłem (i nie chciałem) się wycofać. Ostatecznie okazało się to moim błogosławieństwem.
Prawie całe opowiadanie było pisane na bieżąco. Tylko niektóre fragmenty były pisane już w Polsce, ale to chyba one najlepiej opisują, jak się wtedy czułem.
A było to mniej więcej tak...

27.09.97 Jadę do Istambułu. W autobusie prawie wszyscy mówią o cenach dresów i... piją wódkę. Wciąż gra "turkopolo". Jestem tak spięty, że od kilkunastu godzin nic nie jadłem. Do granicy węgierskiej towarzystwo jest już nieźle wstawione. Wszyscy wszystkich ściemniają i nie ma znaczenia, jak duża jest między nimi różnica wieku. Oto obraz polskiego turysty/handlarza. Poniżające? Hm, kiedyś, w Czechach sprzedawca w sklepie dowiedziawszy się, że jestem z Polski, zapytał tylko ile chcę kupić wódki. Dziękuję wszystkim rodakom, którzy przykładają codziennie do tego rękę. Oby "Bozia" im ją up...

Istambuł jest pełen Rosjan. Każdy właściciel sklepu odzieżowego mówi po rosyjsku, ponoć parę lat temu mówił po polsku.
Istambuł jest pełen meczetów. Jest ich tyle, że można się bez problemu zgubić. Można by spędzić tu rok i byłoby mało.

Jeszcze w autobusie z Katowic spotkałem studentów jadących do Teheranu, właśnie kupiliśmy bilety i o 13.00 mamy odjazd. Jak się okazuje, nie jest to takie proste, jest 14.30, a my jeszcze nie odjechaliśmy. Zaczęła się Azja.

Cały czas zbliżamy się do granicy. Droga wiedzie pomiędzy surowymi skałami pełnymi kurdyjskich kryjówek. Labirynty znane tylko partyzantom. Wstaje słońce. Pierwszy azjatycki świt wita mnie widokiem czołgów stojących co kilka kilometrów wzdłuż naszej drogi. Gdzieś tam, pośród tych skał żyje naród walczący o swą wolność. Partyzanci nazywani mordercami. Przeciw nim stoi dwumilionowa, dobrze uzbrojona armia.
Jesteśmy na granicy. Wszystkie budynki oplakatowane podobiznami partyzantów - "Wanted for murder". W oddali widać Ararat. Jest tak cudowny, że bez problemu mogę wyobrazić sobie stojącą na niej Arkę Noego. Nie ma w Europie takiej góry. Tak bardzo uduchowionej.

Po ok.48 godzinach od wyjazdu z Istambułu (7 godzin na granicy) jesteśmy w Teheranie. Muszę dostać się na inny dworzec i tu nasze drogi się rozchodzą, od tej chwili zostaję SAM. Teheran ma to do siebie, że podróż taksówką jest czymś tak wyjątkowym, że trzeba to zrobić. Nic nie pozwoli zobaczyć życia ulicy tak jak przejazd wyżej wymienionym pojazdem. Zaczyna się od tego, że trzeba umówić się z kierowcą, by nie brał nikogo "na łebka". Kosztuje to majątek, ale można skupić się na widoku, a nie np. na czyjejś ręce na kolanie... No i jest dużo szybciej. 

Następny etap to szok. Szok wywołany brakiem pasów bezpieczeństwa, lusterek i migaczy. Schemat ten odnosi się do wszystkich starych samochodów, które stanowią jakieś 99% ogółu. Prawie wszystkie te samochody pochodzą sprzed rewolucji i nikomu nie przeszkadza, że są amerykańskie. Następnie przechodzę ekspresowy kurs przepisów ruchu drogowego. Np. jedyny przepis dotyczący włączenia się do ruchu lub wyjeżdżania z bocznej ulicy to przepis KLAKSONOWY: "jeżeli dostatecznie głośno trąbisz - możesz jechać".

Po 24 godzinach jestem w Zahedanie. Po drodze, na każdym postoju robiłem za sensację. Białas, sam, w długich włosach... taki amerykański. Pierwsze pytanie: "Czy jestem z Niemiec?" Pałają wyraźną niechęcią do naszych sąsiadów. Gdy mówię, że jestem z Lachestanu (czyli naszej kochanej Polski), okazują się bardzo miłymi ludźmi. W samym Zahedanie wychodzi na jaw, że wymieniłem za mało pieniędzy i mam tylko dolary. W Iranie to problem, gdyż ludzie ich nie chcą lub wymuszają wyższą cenę niż w rialach. Dzięki temu placę 10$ za taksówkę do granicy zamiast 30.000 riali (~6$). Z Teheranu do Zahedanu jest 1600 km i zapłaciłem 20.000 riali!!! Nic nie mogę zrobić.

Granica z Pakistanem. Jestem tu jakieś 4 godziny i piasek mam już wszędzie. W nosie, w zębach, w obiektywie. Od kilkudniowego siedzenia (ok.80 godzin) spuchły mi stopy, kostki mam ślicznie okrągłe. Od tychże 4 godzin nic nie piłem. Wargi mam prawie sklejone. Myślę tylko o wodzie! Mimo że przed budynkiem stoi beczkowóz, boję się pić tę wodę. Jakiś Pakistańczyk obiecuje mi, że za granicą kupi mi wodę i pomoże wymienić pieniądze. Właśnie wtedy wchodzi do budynku młody Japończyk i... popija wodę ze wspomnianego beczkowozu!!! O nie! Jeżeli on może, to ja też. Mam wszystko gdzieś. Muszę się napić!

Jestem już w Pakistanie. Woda mi nie zaszkodziła! Taftan to wieś zbudowana z namiotów i budynków z suszonych cegieł. Jest tu wszystko: haszysz, karabiny i... puszki z PEPSI. Już czekają na nas bileterzy. Stoją tu dwa autobusy, które bardziej przypominają choinki niż pojazdy do przewozu ludzi. Nigdy nie widziałem tylu świecidełek w jednym miejscu, co na tych autobusach. Dziś wypada termin pierwszego szczepienia przeciw żółtaczce. Mój pierwszy w życiu zastrzyk robię właśnie sobie, na pustyni. Druga szczepionka leży w termosie. Zarzucę ją za dwa tygodnie.

Jeżeli ktoś chce przejechać się kiedyś autobusem o kwadratowych kołach, zapraszam do autobusu relacji Granica - Quetta. Przejazd przez pustynię jest na razie najcięższym momentem podróży. Do tego wszystkiego autobus jest pełen ludzi, bagaży i wszyscy palą. Jest im wszystkim za zimno, żebym otworzył okno. NA PUSTYNI ZA ZIMNO!!! Gość przede mną ma popsute oparcie i muszę blokować je termosem. Na każdym wyboju wypada i gość ląduje na moich kolanach. Rozkosz. Nie ma mowy żebym zasnął - muszę trzymać termos. Czwarta noc z rzędu nieprzespana.

Lahore. To miasto pokazało mi oblicze, które nie jest godne, by o nim pisać. Spędzam tu okropną noc i rano jadę do granicy z Indiami.

3.10.97 Dziś dopadło mnie zniechęcenie. Dostać się do pociągu to wielka sztuka. 10 tys. biur, urzędników, ale... znalazł się jeden, który załatwił mi miejsce bez żadnych "dodatkowych opłat". Po prostu go poprosiłem. Dał mi swoje namiary i "ostrzegł", że zawsze mogę liczyć na jego pomoc, gdy będę wracał! Ogólnie, moje pierwsze wrażenia z Pakistanu są barrrrdzo pozytywne. Pakistan to bardzo głośny, powolny, lecz interesujący kraj. Nigdzie do tej pory nie spotkałem się z taką samorzutną życzliwością. Teraz siedzę już w pociągu i mam oczy dookoła głowy: na suficie wentylatory, w oknach KRATY.

Okazało się, że wcale nie jestem takim chojrakiem. Zdejmuję moje indiańskie korale i muszę tłumaczyć, że to tylko talizman. Już w Iranie zdarzało się, że niektórzy robili do mnie "słodkie" miny, ale teraz mam już tego dosyć. Oni teraz rozumieją, a ja w skrytości płaczę. Wszystko jest pięknie, ale jestem tak zmęczony, tak niewyspany. Ze wszystkim muszę radzić sobie sam. Tak oto wygląda załamanie. Po raz pierwszy w tej podróży chcę obudzić się w domu.

Byłbym zapomniał. Pakistan jest krajem wybitnie mundurowym. W pociągu co jakiś czas przechadzają się policjanci i macają bagaże. Podobnie było w autobusie z granicy, który spotykał co kilkadziesiąt kilometrów posterunki. Raz zdarzyło się, że policjanci zrzucili kilka toreb z dachu "do kontroli". To się nazywa "permanentna inwigilacja, nie wytrzymam..."

Na granicy z Indiami mój plecak przechodzi kontrolę, która z daleka wygląda jak kontrola jakości. Sprawdzane są nawet szwy. Nawet butelka z wodą. Tylko ja wiem, gdzie ukryłem te wszystkie diamenty i haszysz - nigdzie. Ale weź im to wytłumacz. Potem moje dane zostają wpisane do ok. 8 zeszytów. Kiedy ostatecznie mam tę granicę za sobą, jestem padnięty. Za pół godziny mam pociąg i muszę jechać taksówką za 12$ (wg oficjalnego cennika!). Czy już pisałem, że to złodziejstwo? Jestem w Amritsar na 15 minut przed odjazdem. Kupuję bilet, żarełko na drogę i ładuję się do środka. Za jakieś 12 godzin powinienem być w New Delhi.

Podróż indyjskim pociągiem najlepiej przeżyć samemu. Tego, co dzieje się wewnątrz, nie potrafiłby wyobrazić sobie nawet Dante. Niby wszyscy wiedzą, że najpierw trzeba dać szansę wysiadającym, by później wsiąść, ale nie tu. Co to, to nie. Tu obie te czynności odbywają się jednocześnie. Przy akompaniamencie krzyku, płaczu i wszelkich form agresji. Nikt nie jest świętością, ani kobiety, ani dzieci. Wszyscy depczą po wszystkich, drugi człowiek jest mniej ważny niż własny bagaż. Żyją w takim świecie już tyle lat, że nie słychać słów skargi, nie słychać słów przeprosin. Teraz dopiero zrozumiałem, po co w oknach są kraty. No i toalety - kolejki do nich ustawiają się, gdy pociąg stoi na stacji, nigdy poza nią. Obraz peronów jest przerażający. Ogólnie moje pierwsze doznania indyjskie są "syfiaste". Słowo czystość jest tu tak popularne, jak u nas lasy bananowe.

A zatem jestem w New Delhi. Jest bardzo wcześnie rano, ale dworzec jest pełen ludzi. Przed wyjściem rzuca się na mnie horda taksówkarzy, którym muszę powiedzieć po kolei, że nie potrzebuję taksówki. NIE WYSTARCZY POWIEDZIEĆ RAZ DO WSZYSTKICH! Spotykam parę Japończyków, którzy osaczeni tą samą hordą pytają mnie o kasy biletowe. Przerażenie w oczach tej dziewczyny! Boże, co tu takiego się dzieje?! 

Wymyśliłem sobie, że może wyślę z naszej ambasady e-mail’a do przyjaciół. Drałuję dwie godziny piechotką z dworca. Po drodze mijam sterty śmieci, żebraków śpiących gdzie popadnie i szalejące w tym wszystkim małpy. Niestety, pan konsul nie miał dla mnie czasu i po krótkiej, konkretnej rozmowie mnie spławił. Zawsze myślałem, że ambasada jest, by "pomagać rodakom w dalekich krajach", ale widocznie trzeba było tak nie myśleć. Kupuję bilet na autobus do Kathmandu i mam całe New Delhi w nosie.

Jest 17.00, a autobus miał być o 14.00. Przy okazji spóźnienia poznaję kilku moich współpodróżnych: małżeństwo z Holandii, Martina z Danii i Mariam ze Szwajcarii. Są świetni. Oczywiście wszyscy do Delhi przylecieli samolotem, ale nasze zdania co do Delhi są takie same - jak najszybciej stąd wyjechać. Tak wielu pazernych ludzi nigdy nie widziałem. Każdy chce ci pomóc, ale później... bakszysz. Hasło "20 rupii" nabiera cech anegdoty. Jest 17.30, przyjeżdża "BOSS" i oznajmia, że autobus będzie... jutro. Oczywiście przeprasza itd. Wszyscy są wściekli. W zamian za to spędzamy wspaniały wieczór.

Ciekawe, że im bliżej do Kathmandu, tym trudniej mi tam dojechać. Od dwóch godzin stoimy w korku, wcześniej popsuł się autobus. Koszmar. Wszyscy mają czas, tylko nam, białasom, gdzieś się spieszy. Oczywiście jesteśmy na granicy za późno i musimy tu spędzić noc. Rano, jeszcze w Delhi, dołączyła do nas Heike z Niemiec i hiszpańska parka. Teraz stanowimy komplet.

Po kilku przebojach docieramy wreszcie do Kathmandu. Jest późny wieczór. Znajdujemy hotel i wszyscy mieszkamy niedaleko siebie. Umawiamy się na drugi dzień na obiad. Tak spędzamy trzy dni. Jest cudownie.

Kathmandu jest jak dziwka, będzie takie, jakie chcesz - wystarczy zapłacić. Daję się oszukać i naprawdę wciągam się w klimat Durbar Square i Pashupatinath. Gdy wracam do hotelu, z okien jednej z restauracji dobiega mnie "Light my fire" grane przez cover band. W żadnej restauracji nie mogę kupić Dal Bath’u, ale za to... spaghetti, pizza - do wyboru. Czy po to jechałem w takim trudzie na drugi koniec świata? Honor ratują uliczne "bary". Na ulicy możesz kupić "zabytki", haszysz, wymienić pieniądze. Muszę jak najszybciej załatwić permit w góry i uciec tam.

Z powodu święta Departament of Emigration jest zamknięty przez dwa dni. Gdy w niedzielę pojawiam się na dwie godziny przed otwarciem jestem... 68. Po czterech godzinach mam wreszcie ten upragniony różowy kartonik!

Autobus do Jiri wyjechał o 5 rano. Jest zimno i ciemno. Czekam na pierwszą panoramę. Po pierwszym postoju usadawiam się na dachu. Jest bosko, widzę góry (nareszcie) i mam ten wiatr we włosach. Dach. Dla mnie odkrycie, dla Nepalczyków przymus. Dwa różne światy. Z moimi groszami w kieszeniach jestem dla nich bogaczem. To tak bardzo nie w porządku. Tragarz niosący 80-kilogramowy "fracht" z Jiri do Namche Bazaar otrzymuje 50$. Idzie w klapkach (tzw. hawajkach), ma krzywe nogi i zniszczony kręgosłup. Za 100$ miesięcznie. To fakt, że gdyby nie ja i mi podobni nie musiałby nieść jedzenia do schroniska i nie zarobiłby nic, ale mimo to czuję się jakby to mnie tam wnosił.

Razem ze mną na dachu jedzie Michael z Australii. 7 lat w podróży, długie dredy i ekwipunek przy którym mój poczciwy Natalex należy do światowej ligi. Wspaniały, prosty człowiek. 

14.10.97 Pierwszy dzień w Himalajach. Wita mnie mgła. Dochodzę do Shivalaya i czuję, że coś siedzi mi w żołądku. Piję herbatę i próbuję iść dalej. Mój żołądek jednak krzyczy. Nie mam siły zrobić kolejnego kroku. Siadam na trawie, opieram się o plecak i momentalnie zasypiam. Nie ważne, czy mnie okradną. Muszę. Gdy otwieram oczy, okazuje się, że spałem jakąś godzinę. Ciekawe, ilu ludzi przeszło obok, nie zainteresowanych. Dwieście metrów dalej znajduję schronisko. Znów idę spać. Nie mogę jeść niczego poza herbatą. Po raz drugi chciałbym obudzić się w domu. Ten pierwszy dzień ujawnia mi, że mój plecak jest za duży. Obfitość "restauracji" i teeshop’ów powoduje, że połowa mojego sprzętu jest tu niepotrzebna.

Na przełęczy Lamjura La spotykam Hiszpanów. Trójka "młodych" i Antonio. Ma 59 lat i śmiga z nami bez problemów. Pytam jak to możliwe. Odpowiedź jest zaskakująco prosta - ma za sobą ok. 20 maratonów. Tylko pozazdrościć. Do Ringmo mamy za sobą 11 godzin wędrówki.

Po trzech dniach dochodzimy do Namche Bazaar i tu nasze drogi się rozchodzą. Same Namche jest obrazem komercji. Jestem we wsi położonej na wysokości 3440 metrów, do jakiejkolwiek drogi jest 5-6 dni wędrówki, a tym czasem: piekarnia, telefony satelitarne, klinika masażu dla "trekerów", hotel z pompowanym tlenem! Boże! Enklawa cywilizacji, wynaturzona w 100 procentach. Nie tego chciałem. Nie tego.

W Namche spotykam pierwszych Polaków. Poznajemy się, bo będąc lekko wkurzony daję temu upust po polsku. Gdy jeden z nich zaczyna mówić do mnie po polsku... nic nie rozumiem. Spędzamy bardzo "pozytywny" wieczór. Tego mi było trzeba.

Przewodniki radzą, by zostać tu jeden dzień dla aklimatyzacji. Nigdy. Uciekam do następnej wsi i ostatecznie zostaję w Phunki, jakieś 4 godziny od Namche. Cały dzień spędzam na nicnierobieniu. Rozmawiam z dwoma Hindusami o indyjskich Himalajach, o Ladack. Jest tam ponoć bardziej "dziko" niż tu. Jednak coś mi mówi, że zanim znów będę miał pieniądze na wyjazd, minie wystarczająco dużo czasu na powstanie wielu wsi namchepodobnych. Zaraziliśmy tych ludzi naszą cywilizacją i naszymi pieniędzmi. Teraz chcemy od tego uciec i wciąż jesteśmy o pół kroku z tyłu. Oto cena bycia białym człowiekiem. Komercja kroczy za nami jak zaraza. Dostrzegamy w prostocie ich życia coś, co utraciliśmy. Oni widzą w naszym życiu cel. Jeszcze nie dostrzegają brzydoty naszej cywilizacji. Wierzą w nasze nieskomplikowane życie i w naszym świecie upatrują Ziemi Obiecanej. Rezygnują z tradycji na rzecz podrabianych dresów. Wszystko po to, by być bardziej podobnym do nas. A my, z uśmiechem, wciskamy im tę komercję i za ich pieniądze próbujemy kupić sobie trochę pierwotności. Także komercyjnej.

W Phunki spotykam trójkę Polaków. Jedyne, co można o nich powiedzieć, to tylko tyle, że o swym tragarzu mówili "dziki" lub "brudas". Cóż...

Jutro czeka mnie podejście do Tengpoche. Jeżeli będzie dobra pogoda, może zobaczę Everest, prawie na pewno Ama Dablam.

Po trzech godzinach podejścia jestem w Tengpoche. To właśnie tu mieści się klasztor, w którym znajdują się domniemane szczątki yeti. Góry w chmurach, ale "widzę" Everest. Jest gdzieś tam, za tą chmura. Czuję go.

Wychodzę z Tengpoche. Przed sobą mam Ama Dablam i idę w jej kierunku. I tu właśnie mylę ścieżki, przechodzę na lewą stronę rzeki i idę jakąś ścieżką. Jeszcze nie wiem, że to nie ta droga. Nagle kończy się ścieżka i zaczyna się las.

To nie jest zwykły las. Nikt, kto nie przedzierał się przez młode rododendrony tego nie zrozumie. Gałęzie haczą o wszystko, ale nie mam siły podejść wyżej, gdzie jest tylko trawa. Po drugiej stronie widzę szlak, przetartą drogę, bez krzaczka. Brnę dalej. Według mapy, za "chwilę" powinienem schodzić w dół, do rzeki. Jest ścieżka, las się kończy. Te dwa kilometry szedłem dwie godziny. Dochodzę do mostu, ale nigdzie nie widać mostu! Po prawej stronie wciąż widać Ama Dablam. Dopada mnie mgła, prawie nic nie widzę, ale idę "szlaczkiem" i zakładam, że szybciej zabiję się o zabudowania wsi niż ją ominę. Ścieżka idzie w górę, jest mordercza, kopię się w czymś, co wygląda jak żwir. Chwilę później dopada mnie Strach. Jest mi zimno, jestem głodny i zmęczony. Od 7 godzin jadłem tylko musli. Nie mam siły. Po raz pierwszy w życiu boję się (może nawet liczę z tym), że umrę. Zapomniałem, po co tu jestem. Dopada mnie zobojętnienie. Wszystko się skończy.

Nagle rozwiewa się mgła. Po lewej stronie widzę jakieś dachy. Z mapy wynika, że to nie Dingpoche. Mam to gdzieś. Teraz trzeba poszukać mostu. Jest, ale naprawdę trudno mi nazwać to mostem. Wygląda jak pień przerzucony przez rwący potok i tak też chyba jest. Ostatnie podejście i z tablicy na schronisku dowiaduję się, że jestem w... Dingpoche. Patrzę na mapę, rzucam kilkoma tłustymi kurw.... i pozdrawiam mapę bez komentarza. 

Mój skromny budżet to 5$ dziennie, starcza dosłownie na spanie, proste jedzenie (gotowane ziemniaki lub ryż) i dwie, trzy herbaty. Im wyżej, tym drożej. Na "dole" schronisko kosztowało 10 Rs (ok. 60 groszy), teraz dochodzi do 40-u Rs. Jest mi naprawdę trudno przyzwyczaić się do swojego towarzystwa. Jedyną osobą, z którą mogę o wszystkim porozmawiać, jestem tylko ja. Jedyną osobą, której mogę się wyżalić, jestem również ja. Nie mam prawa do zmęczenia, do chwili odprężenia. Muszę spać i mieć jednocześnie bagaż "na oku". Muszę usiąść, odpocząć i w tym samym czasie dowiedzieć się o autobus, pociąg, kupić bilet. Jest ciężko.

Dziś doszedłem do Chukung. Mam stąd cudowny widok na południową ścianę Lhotse. Pogoda jest cudowna. Znalazłem tablicę upamiętniającą śmierć polskich alpinistów i zostawiam pod nią mały kamień. Tak jak moi poprzednicy.

W dali widzę Island Pick (6198 m). To takie moje ciche marzenie. Niestety, znalazłem ludzi, którzy zabraliby mnie na tę trzydniową wyprawę, ale nie mam tylu pieniędzy, by wypożyczyć raki, czekan i ewentualnie jumar. Chryste! Tylko kilkanaście dolarów! Kilkanaście za dużo.

23.10.97 Dziś spróbuję wejść na Chukung Pick (5800). Pogoda jest wciąż cudowna. Jutro ósma rocznica śmierci Jurka Kukuczki. Widzę tę ścianę jakby była na wyciągnięcie ręki. Przekraczam 5000. To koniec. Do szczytu zostało mi 800 metrów, a ja nie mam siły zrobić następnego kroku. Od 5 dni prawie nic nie jadłem. Mam wielkie kłopoty z żołądkiem, wszystko zostaje we mnie jakieś 15 minut. Nie wiedziałem, że można wypróżniać się w tylu kolorach. Boli mnie wszystko. Myślę tylko o śnie. Przegrałem. Uciekam w dół. Zasypiam z najcięższym bólem głowy. W nocy spada śnieg, jest -15 °C i mój śpiwór okazuje się nic nie warty. Z puchowej kamizelki robię worek, w którym śpią moje stopy. Mam na sobie wszystkie ubrania. Góry pokazują, kto tu rządzi.

Wszędzie pełno śniegu. Po wczorajszym bólu głowy nie został nawet ślad. We mgle i prószącym śniegu przechodzę małą przełęcz i jestem w Pheriche. Jest wyjątkowo ślisko. Śnieg zacina coraz bardziej. Idąc do Lobuche spotykam tłumy uciekających w dół "kijkowców", czyli turystów mających tragarzy, malutki plecak i kijki. Dochodzę do Lobuche. Jutro zobaczę Everest.

25.10.97 Everest? Widzę go od jakichś 15 minut i nie wierzę, że to on. Jest piękna pogoda. To chyba nagroda za wczorajszy wysiłek. Za wszystkie te dni. Zostawiam plecak w schronisku i "lecę" na Kalla Pathar.

Chyba odkryłem, dlaczego idea nirwany powstała właśnie tutaj. Kiedy tak tu siedzę (5350 m), jedyne, co słyszę poza własnym oddechem, to Święty Spokój. Totalny Spokój. Tak samo czuję się w środku. Wszystkie problemy zostały kilka tysięcy metrów niżej. Przed oczami mam tylko Everest. Jestem bliżej nieba niż kiedykolwiek. Zaszedłem tu pieszo - taka moja własna droga krzyżowa. Jeżeli każdy nosi swój krzyż, to co czują ludzie, którzy mają tragarzy? Jakie to uczucie widzieć Everest bez umęczonego ciała i duszy. Czy jest nagroda? Za co? Czy jest atrakcją? Everest? Wieczność nie może być atrakcją! Chciałbym tu zostać na Zawsze. To chyba moja własna nirwana.

Następny dzień spędzam na lodowcu Khumbu, w drodze do Everest Base Camp. To najpiękniejszy dzień całej wyprawy. Najpiękniejszy emocjonalnie. Widok z Kalla Pathar był cudownym przeżyciem dla oczu. Tu czuję coś zupełnie innego. Idąc namacalnie czuję, jak małą istotą jestem w konfrontacji z jego siłą, jak niewiele mogę. A lodowiec wiele potrafi. Potrafi niszczyć i tworzyć - seraki ("ice pinacles") są chyba najpiękniejszym tworem natury, jaki do tej pory widziałem.

Znów w Namche. Oczywiście, nic się nie zmieniło. Po co? Dlaczego? W Thama Lodge (POLECAM!) spotykam Marka. Miły facet z Londynu. Spędzamy cały dzień na nicnierobieniu. Siedzimy na słońcu i cały dzień jemy. Wszystko. Kolejne dwa dni spędzamy w powolnej i bezstresowej wędrówce do Lukli. Gdy nocujemy w Phakding, wszyscy rozmawiamy o świętach i wigilijnym żarciu. Mark błaga, byśmy przestali, bo on w Londynie będzie dopiero na wiosnę 99. W Lukli się rozstajemy - On leci do Kathmandu samolotem, ja pieszo. Tego samego dnia spotykam Makoto - Japończyka z Osaki, który właśnie się łamie, czy nie wrócić do domu. Jest od 14 miesięcy w podróży. Razem wracamy do Kathmandu. Po drodze robimy rekordowe podejście - 1503 metry w 3,5 godziny. Cóż, hemoglobinka z 5 tysięcy robi swoje. Obżeramy się jaczym serem i opijamy herbatką. W każdym schronisku "zaliczamy" przepyszny Dal Bath. Rozpusta. Docieramy do Kathmandu. Mako jest już pewien, że wraca do domu. W niedzielę. Ja mam autobus w sobotę. Strzelamy "misiaczka" i wymieniamy adresy.

8.11.97 Trzeba wyjeżdżać. Czeka mnie dwutygodniowy powrót do domu. Tylko, że teraz nie wiem, gdzie to naprawdę jest. Może właśnie wyjeżdżam z domu. Jeszcze nie wiem. Powoli żegnam się z Kathmandu. Ostatnie wizyty w księgarniach, na Durbar Square. Obszedłem jeszcze raz cały Thamel. Wiem, że tu kiedyś wrócę. "Zobaczyć Nepal i... wrócić."Łapię się na nocny autobus, rano z granicy jadę Gorakhpur i dwie godziny później odjeżdżam pociągiem do Amritsar, do granicy. Chciałbym zdążyć przejść granicę jeszcze jutro, gdy tam dojadę.

10.11.97 Kolej indyjska nie dała mi żadnych szans. Pociąg przyjechał 6 (sześć) godzin za późno, zanim dostałem się do granicy była 16.00 i zamknęli mi ją przed nosem. Muszę czekać do 10.30 rano.
Znalazłem hotel i gość pozwolił mi przespać się na podłodze za 50 rupii. Tak więc wymieniam całe 2$ z pakietu "na czarną" godzinę. Nie ufam tym ludziom, chociaż są dla mnie mili. Wszędzie węszę pedalstwo (to mi zostało po przygodach w Iranie i Pakistanie). Przy każdej okazji opowiadam o mojej dziewczynie, bo oni przy każdej okazji się o nią pytają. Właśnie celnicy "postawili" mi herbatę i zaproponowali, żebym przespał się w ich office, ale podziękowałem, bo najzwyczajniej się boję. Są dla mnie zbyt mili.

Podróżowanie samemu ma ten plus, że wielu ludziom jest cię szkoda i chętnie, a zarazem sami z siebie ci pomagają. Jak chociażby dwaj Francuzi, z którymi właśnie zajadam kolację. Tak po prostu zapytali, czemu nic nie jem. Gdy im powiedziałem, że po prostu nie mam już pieniędzy, zawołali "szefa kuchni" i kazali mu przynieść taki sam obiad, jak dla nich: ryż, chapati i... porcja kurczaka! Kolejna rzecz, której nauczyłem się w podróży - brać. A teraz spać. Oby szczęście nadal mnie nie opuszczało.

No i stało się. Rzygam jak świnia darmową kolacją. Czuję się naprawdę źle i naprawdę się boję. Wypiłem czarną herbatę, zjadłem dwie pomarańcze i miałem to w sobie jakieś 3 minuty.

11.11.97 Niespodziankom nie ma końca. Właśnie spotkałem dwóch Czechów, którzy... wracają tą samą drogą co ja! A zatem nie wracam sam. Teraz wiem, że musiałem wczoraj zostać na granicy. Szczęśliwe jest dla mnie nawet to, że parę dni wcześniej ukradli jednemu z nich paszport i "dzięki" temu dopiero dziś dotarli do granicy. Przejście granicy zajęło nam wystarczającą ilość czasu, by nie zdążyć na ostatni pociąg do Quetta.

Szczęście dopisuje mi już aż zanadto (nadmiar szczęścia zawsze mnie niepokoi), pytanie brzmi: JAK DŁUGO? Czesi wpadli na pomysł, żebyśmy spali "na krzywy ryj" w stacyjnym waiting room’ie. Właśnie przyszedł intendent i kazał nam iść do szefa stacji po pozwolenie. Moja historia z zamkniętą kasą (prawdziwa) i chęcią kupienia drogich biletów (nieprawdziwa, ale tylko takim pasażerom przysługuje miejsce w waiting room’ie) podziałała i szef dał mi pozwolenie. Oczywiście, jakiś pseudointendent próbował wyłudzić od nas po 50 rupii "za pozwolenie", ale na początku udawaliśmy, że nie mówimy ani po angielsku, ani w urdu. Teraz, kiedy mamy pozwolenie - bardzo (!) brzydko powiedzieliśmy mu (po angielsku) żeby sobie poszedł.

Cała afera z biletami bierze się stąd, że w Pakistanie bilety można kupić dopiero na godzinę przed odjazdem pociągu. Jestem dwie godziny przed, a kolejka jest ogromna. Na szczęście (!) bileter pamięta mnie z wczorajszej rozmowy i woła mnie do okienka obok. Dostaję trzy ostatnie miejsca obok siebie, w tym jeden "board", czyli mamy spanie na zmianę.

Jesteśmy w Quetta. Pociąg jechał 30 godzin. Aż wstyd powiedzieć, ale jestem wyspany. Po raz pierwszy będąc w podróży. Otóż w Quetta nie ma przechowalni bagażu i poszedłem do mojego "znajomego" oficera, tego samego, który w tamtą stronę pomógł mi kupić bilet. Bez problemu zostawiamy u niego bagaż i idziemy "w miasto". Quetta jest tak brudnym i zadymionym miastem, że nawet niektóre miasta indyjskie okazują się "czyste". Znaleźliśmy autobus, kupiliśmy bilety i poszliśmy na obiad. Żołądek znów daje mi w dupę. Czyści mnie "aż milo", paleta barw nieograniczona. Nie wiem co to jest, ale : 

1. Mam już na prawdę dosyć kłopotów z żołądkiem,
2. Znów się o niego boję,
3. Kosztuje mnie to za dużo pieniędzy.

Autobus jest lepszy niż poprzednim razem. Jest czystszy i nie tak zagracony. Cena ta sama. Jadą z nami Talibowie. Jeden mówi łamanym angielskim, wszyscy doskonale po rosyjsku. Mój sąsiad to Irakijczyk - beznarodowiec. Nie ma paszportu i przy wszelkich (licznych) kontrolach policyjnych jest nieźle wystraszony. Raz musieliśmy iść do jakiegoś posterunku pokazać paszporty i wizy, a on... poszedł "za potrzebą". Była noc i nikt nie widział, że ominął posterunek.

Zrobiłem sobie głodówkę, później zjadłem roti z dżemem i już jest dobrze. Doświadczenie każe mi zapytać "na jak długo". W jelitach cisza, od 10 godzin nie byłem "w toalecie".

W Zahedanie jesteśmy o 12.00, o 13.00 mamy autobus do... Esfahanu. Tak, decyduję się zaryzykować i jeden dzień spędzić w Esfahanie i coś zobaczyć. W końcu kiedy znów będę w Iranie. Może nigdy, ale dziwnie nie chce mi się w to wierzyć.

Esfahan. Jestem właśnie w najpiękniejszym budynku jaki widziałem. Piękny meczet, w którym zrobiłem jakieś... 30 zdjęć. Naprawdę jestem pod wrażeniem. Bilet kosztował 3$, co jest niczym jak na bilet, ale w moim budżecie zrobił sporą dziurę. Czesi zapragnęli połazić po sklepach (!) kupić "souvenir" i dałem sobie chwilowo z nimi spokój. O 22.00 mamy autobus do Teheranu. Będziemy tam gdzieś ok. 5 rano i MUSIMY znaleźć autobus do Istambułu. Przynajmniej ja.

Kobiety zwykle podróżują z wielkimi bagażami-workami, które nie wiedzieć czemu "upychane" są wewnątrz autobusu - nigdy w bagażniku, w którym podróżował tylko mój plecak.
Większość spotkanych kobiet wspólnie z kierowcami autobusów zajmowało się przemytem. Przemycały dosłownie wszystko. Sam byłem świadkiem przemytu dużej ilości amerykańskiej pasty do zębów i tajwańskich... śrubokrętów. Okazuje się, że dla szarych ludzi produkty zagraniczne symbolizują lepszy świat. Długość podróży zawsze jest uwarunkowana ilością tychże worków, gdyż każdy patrol policji kontrolujący autobus (średnio co 150 - 200 km) dokładnie sprawdza ich zawartość...
...bezwzględnie.

Całkiem sprawnie idzie mi nauka perskiego (farsi). Umiem już kilkanaście prostych zwrotów, których używanie daje mi tę korzyść, że np. w sklepach płacę mniej niż moi anglojęzyczni Czesi. W Iranie czuję już powiew Europy: czyste ulice, cisza, "normalne" jedzenie... lody. Może za sześć dni będę w domu. Po raz ostatni w swej podróży muszę zaufać memu szczęściu. Tak mało zależy ode mnie. Znam trasę, ewentualne przesiadki, ale nic nie mogę zrobić, by sobie pomóc.

W podróży człowiek wyrabia w sobie małe potrzeby, jedzenie robi mu dobrze. Pamiętam moją coca-colę w Namche Bazaar. Nie chodziło tu o firmę (brrr), ale o coś innego niż woda. Coś ze smakiem innym niż herbata, coś z gazem. Tak samo czuję się teraz. Zjadłem właśnie coś na wzór hot-doga i popiłem czymś w rodzaju irańskiej "fanty" i poczułem się jak w centrum cywilizacji północnoatlantyckiej. To straszne, ale tak bardzo jestem do niej przywiązany, tak bardzo uzależniony. Mogę bez niej żyć, ale tylko przez jakiś czas. To naprawdę smutne.

16.11.97 No i jesteśmy w Teheranie. Jest obrzydliwie zimno. Autobusem miejskim dostaliśmy się na terminal zachodni i... mamy bilety do Istambułu na dziś, na 13.00. Właśnie byłem w sklepie i kupiłem jedzenie na drogę: bułki, parówki (!!!) i ...MAJONEZ. Od kiedy mam bilet do Istambułu czuję się, jakbym był już w domu. A to dopiero za pięć dni. Im bliżej domu, tym bardziej odczuwam, jak bardzo jestem zmęczony i wygłodzony. Ciągle myślę o jedzeniu, ale nie byle jakim. Właśnie to jest najgorsze. O ile w Himalajach myślałem o zapchaniu żołądka, to teraz myślę o jedzeniu.

Spotykam czasem ludzi, którzy pamiętają czasy przed rewolucją. Próbują przypomnieć sobie angielskie słowa i nas zagadnąć. Mam czasem wrażenie, że przypominamy im ich straconą przeszłość, że jesteśmy jak przemycone pocztówki z "lepszego świata". Może nie? Może jestem naiwny? Jeszcze w Esfahanie zagadnął nas starszy człowiek pytaniem, czy mówimy po angielsku. Był naprawdę przejęty, gdy z nami rozmawiał. Przed rewolucją był nauczycielem języka angielskiego. A teraz ...?

Od kiedy spotkałem Czechów i rozmawiam po polsku jest mi dużo lepiej, a moja himalajska tęsknota za rodziną nieco osłabła. Nie na tyle jednak, by nie przeć do domu każdym sposobem.

Czesi zaczynają mnie dobijać. Nie wierzą mi. Nie mówią po persku (nawet nie próbują, a to z ich przewodnika nauczyłem się najwięcej zwrotów), ale gdy ja się czegoś dowiem, np. który autobus jest nasz, zawsze muszą zapytać, czy ten autobus jest nasz. Nie chcę wspominać o zakupach, które trwają godzinami. Cóż, zanim przeliczą riale na korony i stwierdzą, że im się to opłaca - połowa klientów ma już dosyć. Więcej o nich nie napiszę. Za półtorej godziny zaczyna się przedostatnia część powrotu do domu.

17.11.97 Jest ciemna noc, zimno, do granicy z Turcją jakieś 30 kilometrów, a nasz autobus leży na autostradzie roztrzaskany... O wypadku nie potrafię sklecić kilku sensownych zdań. Pamiętam tylko zgrzyt blachy, zapach ropy, krew. Gdy wyszedłem z autobusu, ani przez chwilę nie pomyślałem o Bogu. Żadnych podziękowań za życie, nic. Wielkie Otępienie. Totalny Spokój. Złamało mnie dopiero 14-godzinne podróżowanie pomiędzy szpitalem, policją a wrakiem autobusu. 14 godzin bez jedzenia, picia. Nic. Kiedy zobaczył nas lekarz (po 6 godzinach), dla kierowcy było już za późno - zmarł. Wcześniej nie mieliśmy żadnych szans zobaczyć się z lekarzem. Smacznie spał w domu i wszyscy tłumaczyli nam, że do pracy przyjdzie na "ósmą". Wypadek? Jaki wypadek. Proszę siedzieć i czekać, albo... umrzeć. Razem z pewnym Holendrem byliśmy jedynymi pasażerami, którzy próbowali mu pomóc. Niestety, dla Czechów widok krwi okazał się paraliżujący, dla Irańczyków ważniejsza była modlitwa. Nasze pokiereszowane twarze otwarły nam granice - przeszliśmy bez jakiejkolwiek kontroli.

Już w Turcji/Kurdystanie, spotkałem dwoje Japończyków, którzy na mój widok uparli się (!), że postawią mi obiad. Stworzyliśmy przez godzinę Oazę Spokoju, chociaż przed restauracją stał czołg. Wszędzie, gdzie się pojawiałem, byłem sensacją. Właściwie nie tyle ja, co moja twarz. Do dziś noszę w niej ziarenko żwiru z irańskiej autostrady, które pójdzie ze mną do grobu.

21.11.97 Do domu dotarłem bez problemów. Do dziś nie mogę się pozbierać, straciłem serce do nauki, pracy. Wszystko to stało się tylko narzędziem. Moje serce i dusza zostały gdzieś Tam. Urodziła się Wielka Tęsknota, dla której jestem dobrym ojcem. 

Robert "BOB" Maciąg 

18.01.98 Braterstwo w podróży jest czymś cudownym. Zwłaszcza dla samotnych podróżnych. W jednej chwili stajecie się dla siebie braćmi. Łączy was samotność i strach przed Nimi. Tylu ludzi pomogło mi tak po prostu, tylu ludziom ja pomogłem. Powraca wiara w ludzi, znów odżywa i kwitnie. Wiesz, że jest Dobro na tym zaniedbanym Świecie, że tacy ludzie jeszcze istnieją, że nie jesteś sam. Czujesz, że należysz do Rodziny. Czujesz, że jest was wielu. Brakuje mi Was, tych którzy przyjęliście mnie do Rodziny nie za to, JAKI jestem, ale za to, że jestem. Nigdy Was nie spotkam. NIGDY! Boli? Zawsze...

25.01.98 Dostałem list od Heike. Nie może się pozbierać w tym swoim Hamburgu.

10.02.98 Dostałem list od Marka. Jest w Wietnamie.

słowa kluczowe: termin: 27.09.1997 - 21.11.1997
trasa: Istambuł, Teheran, Zahedan, Taftan, Lahore, Amritsar, New Delhi, Kathmandu, Rejon Everstu, Kathmandu, Amritsar, Quetta, Esfahen, Teheran, Istambuł

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 0 / 5 (0)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 0 / 5 (0)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 9741 od 6.11.2004

Komentarze

Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone