lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Damaszek  
Ruiny miasta Apameaokolice Hama, Syriaźródło: Stock.XCHNG
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

Sydney church stabbing was a 'terrorist' attack, police say

Chinese internet amused by building that looks like sanitary pad

Hero who confronted stabber promised Australia visa

Lightning and rain kill dozens in Pakistan

Confronting pro-Kremlin troll on false claims about Sydney mall attack

China influencer's pages shut down over fake story

'Obvious' Sydney killer targeted women - police

'Hero' who took on killer describes Sydney attack

Judge finds Australia parliament rape reports were true

Molly the magpie returned home after public outcry

Israel demands sanctions on Iranian missile project

Israel war cabinet meets to discuss Iran response

Bowen: As Israel debates Iran attack response, can US and allies stop slide into all-out war?

Oil prices dip after Iran attack on Israel

Saudi FA 'shocked' as fan appears to whip player

US tells Israel it won't join any Iran retaliation

What was in wave of Iranian attacks and how were they thwarted?

BBC Verify examines video from Iran's attack on Israel

Why has Iran attacked Israel?

All eyes on Israel's response to Iran

Miasta Azji

 Hua Shan

warto zobaczyć: 8
transport z Hua Shan: 3
dobre rady: 18

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pekin

warto zobaczyć: 27
transport z Pekin: 5
dobre rady: 60

wybierz
[opinieCount] => 0

 Jerozolima

warto zobaczyć: 9
transport z Jerozolima: 3
dobre rady: 12

wybierz
[opinieCount] => 0

 New Delhi

warto zobaczyć: 23
transport z New Delhi: 2
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Katmandu

warto zobaczyć: 14
transport z Katmandu: 3
dobre rady: 21

wybierz
[opinieCount] => 0

 Tajpej

warto zobaczyć: 22
transport z Tajpej: 11
dobre rady: 39

wybierz
[opinieCount] => 0

 Stambuł

warto zobaczyć: 38
transport z Stambuł: 2
dobre rady: 40

wybierz
[opinieCount] => 0

 Xi'an

warto zobaczyć: 10
transport z Xi'an: 2
dobre rady: 19

wybierz
[opinieCount] => 0

 Szanghaj

warto zobaczyć: 18
transport z Szanghaj: 1
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pokhara

warto zobaczyć: 9
transport z Pokhara: 1
dobre rady: 9

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Syria
     kursy walut
     SYP
     PLN
     USD
     EUR
  •  Syria
     wiza i ambasada
    Syria
    ambasada w Polscetak
    wymagana wizatak
    wiza tranzytowa jednokrotna, pobyt do 48 godzin: 20 EUR, wiza pobytowa jednokrotna, ważna 3 miesiące: 25 EUR
    Najmniejsza
    prowizja w Polsce!
    pośrednictwo za tryb standardowy - 2 miesiące - 147 PLN
    pośrednictwo - tryb ekspres - 1,5 miesiąca - 177 PLN sprawdź szczegóły

Dziennik podróży - Syria

piątek, 5 lis 2004
  • dotyczy:  

20.08.1999 Poznań - Berlin - Antalya - Adana

Nareszcie wyruszyliśmy we wspólną, trochę spóźnioną podróż poślubną. Naszym celem była Syria. Nie mogliśmy znaleźć bezpośrednich połączeń lotniczych w rozsądnej cenie, postanowiliśmy więc, że dotrzemy tam "okrężną" drogą - samolotem z Berlina do Antalii, a stamtąd lokalnym transportem do Syrii. Antalia jest popularnym, turystycznym miastem, dlatego bez problemu znaleźliśmy lot z Berlina za 350DM w obie strony. W cenie biletu wliczony był również przejazd kolejami niemieckimi oraz komunikacją miejską w Berlinie. Obawialiśmy się tego wyjazdu, ponieważ tydzień po kupieniu biletu w Turcji nastąpiła seria trzęsień ziemi. Na szczęście w dniu wylotu było już po głównych wstrząsach. Kupiliśmy bilety kolejowe do Frankfurtu/O i ruszyliśmy w drogę. Bez problemów dotarliśmy na dworzec ZOO w Berlinie, a stamtąd na lotnisko Tegel. Po szybkiej odprawie znaleźliśmy się w samolocie.

W Antalii wylądowaliśmy o 23:00. Przy wjeździe do Turcji na granicy należało kupić wizę za 10$ lub 20DM. Było już późno, więc zastanawialiśmy się co zrobimy dalej - zostaniemy jedną noc w Antalii, czy od razu jedziemy na dworzec autobusowy i dalej się w kierunku wschodnim? Nie byliśmy zmęczeni lotem, podjęliśmy więc decyzję, że kontynuujemy podróż. Od zeszłorocznego pobytu w Turcji nic się nie zmieniło - z lotniska w Antalii można wydostać się tylko taksówką. Istniała inna możliwość - 2km spacer do drogi prowadzącej z Alanii do Antalii. Stąd można już łapać dolmus lub autobus do miasta. Niestety, była noc, a nie warto chyba ryzykować życia dla paru dolarów. Udaliśmy się na postój taksówek. Barbarzyńcy! Za przejazd na dworzec żądali 7mlnTL! Na postoju taksówek rządziła mafia i nawet nie było możliwości targowania. Co można było zrobić? Wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy na dworzec autobusowy.

Na dworcu szukaliśmy firmy przewozowej, która oferowała przejazdy do Adany lub jeszcze dalej na wschód. Jak się okazało, dokładnie w tej chwili odjeżdżał autobus do Adany. Zdążyliśmy w ostatniej chwili. Zapłaciliśmy 10mlnLT za przejazd i pobiegliśmy do autobusu. Autobus już ruszył z peronu, ale na szczęście został zatrzymany przez obsługę. Wsiedliśmy i ruszyliśmy w drogę.

21.08.1999 Adana - Antakia - Aleppo

Jechaliśmy całą noc. Przejazd z Antalii do Adany trwał 11 godzin. Byliśmy więc porządnie zmęczeni. Dodatkowo, humory psuły nam informacje podawane w telewizji puszczanej w autobusie. Przez całą drogę pokazywano reportaże i bezpośrednie relacje z rejonów nawiedzanych przez trzęsienie ziemi. Wynikało z nich, że wstrząsy pojawiały się cały czas. Chyba pokazywali też migawki z okolic Adany, ale nie zauważyliśmy niczego niepokojącego po drodze.

Dworzec autobusowy w Adanie był brudny i śmierdzący co nie zachęcało do dłuższego postoju. Wszędzie było pełno ludzi, którzy usiłowali sprzedać co się da. Szukaliśmy połączenia w kierunku Syrii. Okazało się, że godzinę później był autobus do Antakii. Leży ona tuż przy granicy Syryjskiej. Musiałem po raz kolejny wymienić pieniądze, bo z 50$, które wymieniłem na lotnisku zostało niewiele. A nie minęły nawet 24 godziny od chwili naszego przylotu. Przy takim tempie wydawania pieniędzy do domu będziemy musieli wracać po tygodniu.

Z powodu zmęczenia postanowiliśmy w Antakii spędzić noc. Jednak w autobusie poznaliśmy Arnolda z Drezna, który zachęcał nas, aby kontynuować jazdę aż do Aleppo. Arnold kilka dni wcześniej był w Syrii, ale musiał jechać do Stambułu bo niepokoił się o swoich przyjaciół przebywających tam akurat podczas najsilniejszych wstrząsów. Na szczęście wszyscy byli cali i zdrowi. Postanowił więc kontynuować podróż po Syrii. Wcale nie był zaskoczony tym, że jesteśmy Polakami. Polaków spotykał w każdym hotelu w Syrii. Myśleliśmy, że jedziemy w nietypową podróż, a tu się okazuje, że może być tłoczno jak w Zakopanem. Rozmowa z Arnoldem trochę nas rozbudziła i zmęczenie gdzieś się ulotniło. Dzięki naszemu szczęściu do autobusów, po pięciu minutach od przyjazdu do Antakii, złapaliśmy ostatni kurs do Aleppo. Szybko kupiliśmy bilety i ruszyliśmy w dalszą drogę. W autobusie oprócz nas i Arnolda jechało jeszcze tylko kilku Syryjczyków - emigrantów mieszkających w USA.

Teraz czekała nas przeprawa przez granicę. Nie sądziliśmy, że odprawa 6 osób w autobusie, który był jedynym pojazdem przekraczającym w tym czasie granicę, może trwać tak długo. Na początku kierowca zebrał paszporty, które zaniósł do biura. Po chwili wszyscy pasażerowie musieli osobiście je odebrać. Oficer stemplował je i wywoływał właściciela po imieniu, które śmiesznie odczytywał z paszportu. Ale widać, sprawiało mu to frajdę. To był dopiero wyjazd z Turcji. Po stronie syryjskiej czekała nas odprawa w wielkim budynku straży granicznej. Na ścianach wisiały plakaty propagandowe i portret Kochanego Prezydenta. W środku budynku znajdował się rząd kilku stanowisk. W jednym z nich dostawało się żółte kwestionariusze w dwóch egzemplarzach, które należało wypełnić. 

Potem oficer na podstawie "żółtych" wypełniał swój własny kwestionariusz. Pytał się również o imiona rodziców. To było dopiero zabawne, jak facet usiłował powtórzyć, a potem zapisać w arabskich "szlaczkach" takie imiona jak Władysław albo Andrzej. W końcu dostaliśmy nasze paszporty. Arnold miał pecha. Jego wiza była jednokrotna, a wykorzystał ją kilka dni wcześniej. Na nic zdały się tłumaczenia, że jest to wyjątkowa sytuacja. Nie było również możliwości kupienia wizy na granicy. Musiał zabrać swoje rzeczy z autobusu. Wtedy widzieliśmy go po raz ostatni. Cały autobus czekał tylko na nas, bo odprawa Syryjczyków trwała o wiele krócej. W końcu autobus ruszył i zaraz zatrzymał się przy kolejnym stanowisku. 

Czekała nas teraz odprawa celna. Turystów zostawiali w spokoju, ale za to mocno trzepali Syryjczyków. Ci tłumaczyli nam, że tu bardziej chodzi o łapówki, niż o przemyt. Dokładnie sprawdzono też autobus. Przy okazji celnicy zwinęli trochę wody mineralnej z autobusu. Tureccy kierowcy nie sprzeciwiali się. Ruszamy i... znowu zatrzymujemy się. Kolejna kontrola paszportów. Ruch na granicy jest tak niewielki, że chyba robią to z nudów. Strażnicy pogadali z kierowcami, obejrzeli niedbale paszporty i znowu zabrali trochę wody. Uff...Teraz już naprawdę jesteśmy w Syrii. Cała "zabawa" na granicy zajęła nam półtorej godziny.

Jedziemy w kierunku Aleppo. Krajobraz za oknem był szary i kamienisty. Domy w mijanych wioskach stały nieotynkowane, albo otynkowane były na szaro. Skręciliśmy z głównej drogi do Aleppo. Okazało się, że jechaliśmy na stację benzynową. Benzyna w Syrii jest bardzo tania, więc bardzo często tureckie autobusy wjeżdżają do kraju na ostatnich kroplach paliwa. Tu napełniają baki do pełna. Po krótkim postoju na stacji benzynowej ruszyliśmy dalej.

Dojechaliśmy w końcu do Aleppo. Przed miastem powitał nas olbrzymi portret Prezydenta. Od tej pory towarzyszył nam wszędzie - na ulicach, skwerach, biurach, sklepach, restauracjach i nawet na samochodach. Czasem Prezydentowi towarzyszył jego Syn. Uwielbienie dla Prezydenta jest bezkrytyczne. Nie wpływa to jednak na ludzi. Syryjczycy są mili i uprzejmi. Wielu ma ochotę zarobić na turystach, ale uprzejmość i gościnność pozostałych jest naprawdę zaskakująca.

Aleppo Aleppo fot. Joanna i
Dojechaliśmy na mały dworzec autobusowy. Tu wyłapał nas Zulu - lokalny naganiacz i cinkciarz. Zaproponował, że zaprowadzi nas do "taniego" hotelu. Znajdował się niedaleko dworca, a pokój dwuosobowy miał kosztować 300SP. Nie chcieliśmy już szukać hotelu na własną rękę, bo byliśmy zmęczeni 30-godzinną podróżą non-stop. Od wyjazdu z Poznania, nie mieliśmy chwili odpoczynku. Poszliśmy ulicą do hotelu, Zulu prowadził. Ulice były nieco zabrudzone. Większość kobiet nosiła chusty na głowie lub miały czarne czadory zakrywające szczelnie całe ciało. Jak one wytrzymują w takim upale? Na ulicy panował olbrzymi ruch. Chyba ponad połowa samochodów była taksówkami. Obowiązujący w Syrii kolor dla taksówek to żółty. Co jakiś czas zachęcały nas do skorzystania z usług dając sygnał klaksonem. Samochody były bardzo stare. 

W tutejszym klimacie korozja nie jest problemem i często można spotkać samochody nawet z lat 50-tych. Niektóre krążowniki szos były w znakomitym stanie. Trudna do opanowania była sztuka przechodzenia przez jezdnię. Sznur samochodów jechał nieprzerwanie. Czasami między samochodami były dwumetrowe odstępy. To jednak wystarczało pieszym do pokonania kolejnego kawałeczka jezdni. Żaden samochód nawet nie zwalniał. Tu pieszy nie ma żadnych praw. Nie ma innego wyjścia - aby przejść na drugą stronę ulicy musimy naśladować miejscowych. Robimy skok w wolną przestrzeń między samochodami, potem ucieczka przed nadjeżdżającą taksówką i krótka chwila wytchnienia na środku jezdni między ścianami pędzących samochodów. Znowu czatowanie na dogodny moment wskoczenia między samochody. Uff... Udało się. Jesteśmy na drugiej stronie jezdni. Serce prawie wyskakuje z piersi. Technika przechodzenia przez ulicę będzie jeszcze wymagała dopracowania.

Skierowaliśmy się w stronę hotelu. Weszliśmy w wąską, zaniedbaną klatkę schodową w starym budynku pamiętającym czasy kolonialne. Hotel może nie był pierwszej jakości, ale warunki nam odpowiadały. Obsługa była bardzo przyjazna i w hotelu panowała miła, domowa atmosfera. Przy okazji wykorzystaliśmy Zulu, aby wymienił czek American-Express na funty syryjskie. Właściciel hotelu powiedział, że lubi Polaków i bardzo często Polacy nocują w jego hotelu. Jak chcemy, to możemy też oglądać Polsat w telewizji satelitarnej. Stacja ta jest bardzo znana i popularna w Syrii, zwłaszcza w piątkowe i sobotnie wieczory.

Po odświeżeniu się poszliśmy na miasto coś zjeść. Znowu musieliśmy potrenować przechodzenie przez jezdnię. Szło nam coraz lepiej. Trafiliśmy do małej knajpki w której po raz pierwszy spróbowaliśmy felafela (25SP). Jest to lokalne popularne danie składające się z kebabu w naleśniczku zawijanym w gazetę. Felafele towarzyszyły nam do końca pobytu w Syrii.

22.08.1999 Aleppo

Bardzo wczesnym rankiem zbudziło nas nawoływanie muzzeina. Słychać je kilka razy dziennie, jednak to poranne jest bardzo denerwujące. Po jakimś czasie można się jednak przyzwyczaić .

Aleppo Aleppo fot. Joanna i
Dzień spędziliśmy na zwiedzaniu Aleppo. Na początku wybraliśmy się do biura informacji turystycznej. Można tam dostać darmowe mapki i informatory, które często są o dokładniejsze od kupowanych na mieście. Największym zabytkiem - symbolem Aleppo jest Cytadela. Z zewnątrz prezentuje się naprawdę okazale. Wstęp, jak na miejscowe warunki, kosztował fortunę. Dla turystów wejście było za 300SP. Dla studentów, również zagranicznych, którzy posiadają legitymacje ISIC wstęp kosztował... 50SP. Ceny do publicznych muzeów ustalane są centralnie i obowiązują we wszystkich państwowych muzeach i zabytkach. Trzeba było sobie "wyrobić" legitymacje w kraju. Sama cytadela w środku nie była interesująca. Właściwie była to jedna wielka ruina. O wiele bardziej interesujące było obserwowanie ludzi, np. wycieczka dziewcząt, które wyglądały jak paramilitarny oddział i co jakiś czas okrzykami i skandowaniem haseł dodawały sobie animuszu. Pokręciliśmy się wewnątrz Cytadeli, obejrzeliśmy panoramę miasta ze szczytu i wyszliśmy na zewnątrz.

W drodze powrotnej do centrum zajrzeliśmy na kryty bazar. To też jedna z głównych atrakcji miasta (datowana częściowo XIII w.). Jest to kilka krzyżujących się ulic przykrytych dachem. Wzdłuż nich usadowione są gęsto kramy z wszelakimi towarami. Dzięki sklepieniu nad głowami można uciec na chwilę od palących promieni słońca. Jednak ma to też swoje ujemne strony - w części "spożywczej" bazaru w pobliżu sklepów mięsnych panuje trudny do wytrzymania zaduch. Ciekawe są tez sklepy z przyprawami. Większości przypraw nawet nie znaliśmy. Syryjczycy chyba je uwielbiają - nie kupują małych opakowań tylko od razu np.0,5 kg.

Obok bazaru znajduje się Wielki Meczet. Aleppo Aleppo fot. Joanna i
Okazało się, że dla kobiety koszula z długim rękawem i długa spódnica to strój nieodpowiedni w meczecie - należało za dodatkową opłatą wypożyczyć pelerynę z kapturem. Oczywiście nie zakrywała ona wcale więcej niż normalne ubranie, ale meczet zarobił. Niestety, akurat przeprowadzano tam remont, więc mogliśmy podziwiać w zasadzie sam okazały dziedziniec i modlących się muzułmanów.

Poczuliśmy się trochę zmęczeni, więc zaczęliśmy szukać jakiegoś miejsca do odpoczynku. Dotarliśmy do małego parku w pobliżu muzeum i schroniliśmy się w cieniu jednej z palm. Przy okazji mieliśmy dobry punkt do obserwacji otaczających nas ulic.

Z nowym zapasem sił ruszyliśmy do wielkiego parku publicznego. Najwidoczniej twórcy parku mieli piękne założenia, ale w gorącym syryjskim klimacie nie bardzo starczało wody do jego utrzymania. Część roślin była zasuszona a przez centrum zamiast rzeki płynął cuchnący strumyczek. Tłumaczono nam, że jest tak z powodu Turków. Postawili zaporę po swojej stronie i teraz Syryjczycy mają mniej wody.

Późnym popołudniem spacerowaliśmy po dzielnicy chrześcijańskiej. Widać było, że jest o wiele lepiej utrzymana od pozostałej części miasta. Chrześcijanie, mimo że stanowią mniejszość, są bardziej zamożni od Arabów.

Aleppo Aleppo fot. Joanna i
Koło katedry Maronitów spotkaliśmy miłego właściciela sklepu z antykami. Zaprowadził nas do Bayt Ghazaleh - domu bogatego armeńskiego kupca, który został przeznaczony na muzeum. Miejsce jest słabo oznaczone i łatwo je przeoczyć, a byłaby to wielka szkoda. Dom jest ogromny, chociaż w bardzo zaniedbanym stanie. Nasz przewodnik wyjaśnił nam przeznaczenie poszczególnych pomieszczeń. Potem zostaliśmy zaproszeni na doskonałą herbatkę do jego sklepu.

Wieczorem poszliśmy do restauracji z tarasem na dachu budynku. Ciekawe było, że obrusy na stołach były dodatkowo przykryte folią. Jak się potem okazało, jest to typowy wystrój syryjskich restauracji. Na koniec, przy płaceniu rachunku, okazało się, że chleb i serwetki wcale nie są wliczone w cenę posiłku, a liczą sobie za nie słono. My też nie mieliśmy litości i zabraliśmy całą paczkę, którą postawili na stole.

Pozostałą część wieczoru miło spędziliśmy przy pysznej herbatce razem z właścicielem hotelu. Jak oni to robią, że jest tak dobra? Jeden z pracowników hotelu zapraszał nas do swojego domu we wiosce oddalonej 20km od Aleppo. Mieliśmy jednak już zaplanowany wyjazd do Damaszku następnego dnia. Może w drodze powrotnej?

23.08.1999 Aleppo - Damaszek

Rano zorientowaliśmy się w godzinach odjazdu autobusów do Damaszku. Okazało się, że musimy dojść spory kawałek na Pullman Station. Tam znaleźliśmy nasz autobus. Co prawda, nie był tak komfortowy jak większość autobusów w Syrii, ale jakoś znieśliśmy 5 godzin jazdy do Damaszku. W Syrii paliwo jest bardzo tanie, więc i przejazdy autobusami dużo nas nie kosztowały ( ten tylko 200RS). Jechaliśmy głównie przez obszary pustynne, więc krajobraz był nużący. W końcu dotarliśmy do Damaszku, ale ku naszemu zaskoczeniu autobus nie zajechał na żaden dworzec tylko zatrzymał się na jakiejś peryferyjnej ulicy. Mieliśmy chwilowe trudności z dogadaniem się, ale w końcu udało się nam złapać minibus do centrum miasta.

Rozpoczęliśmy poszukiwanie hotelu. W Damaszku wcale nie okazało się to łatwe. Większość z nich miała wysokie ceny lub była strasznie zaniedbana. Przy czym drogi hotel wcale nie musiał być dobrym hotelem. W jednym z nich już prawie mieliśmy zamieszkać, ale jak zobaczyliśmy przez otwarte na całą szerokość drzwi siedzących w pokoju gołych Arabów, od razu zrezygnowaliśmy. Dotarliśmy do bardziej popularnych wśród turystów hoteli. Te były bardzo przyjemne, ale niestety też bardzo oblegane. Udało nam się dostać pokój tylko na jedną noc w Al-Haramein. Hotel był bardzo ładny i zadbany, z prawdziwą "backpackerską" atmosferą. W środku było małe patio z fontanną i pływającymi w niej rybkami. Dodatkowym plusem była możliwość płacenia kartą kredytową.

Ponieważ zbliżał się już wieczór, postanowiliśmy tylko rzucić okiem na centrum starego miasta i zjeść felafela. Kupiliśmy też trochę owoców, które okazały się wcale nie tak tanie jak się spodziewaliśmy. Nie odbiegały od cen które mamy w Polsce.

Wieczorem odpoczywając w hotelowym holu poznaliśmy grupkę rodaków z Wrocławia. Jaki ten świat jest mały - w czasie rozmowy wspomnieli o Arnoldzie z Niemiec, którego my poznaliśmy w drodze do Syrii.

24.08.1999 Damaszek

Okazało się, że będziemy mogli zostać w hotelu dłużej. Zaraz po śniadaniu (melonowym) wybraliśmy się na zwiedzanie starego miasta. Najpierw oczywiście próbowaliśmy zdobyć jakieś dokładniejsze mapy. Niestety biuro informacji nie było otwarte i odeszliśmy z kwitkiem.

Damaszek Damaszek fot. Joanna i
Przeszliśmy więc uliczkami bazaru aż do meczetu Omayyad. Jest ogromny i piękny. Nie jest to pierwsza świątynia postawiona w tym miejscu. Pierwotnie stała tu aramejska świątynia Hadada, potem rzymska poświęcona Jowiszowi, a w końcu bazylika św. Jana Chrzciciela. Po zajęciu miasta przez muzułmanów bazylika służyła zgodnie jednocześnie im i chrześcijanom. W końcu bazylika została zburzona i na jej miejscu powstał dzisiejszy meczet - chluba kalifów Omayyad. Wielki dziedziniec jest wyłożony marmurem - wspaniała ulga dla stóp w gorący dzień. Natomiast ściany dziedzińca wyłożone są pięknymi mozaikami. Samo wnętrze meczetu nie jest specjalnie bogato zdobione. Jednak niezapomniane wrażenie sprawia cała podłoga wyłożona dywanami. Znajduje się też tutaj kaplica w której pochowany jest św. Jan Chrzciciel (czczony też w islamie jako prorok Yahia). Jeden z minaretów meczetu nazywany jest minaretem... Chrystusa. Według lokalnej legendy, gdy będzie koniec świata, Jezus w tym miejscu zstąpi z nieba.

Po wielkich przestrzeniach meczetu wkroczyliśmy w świat wąskich uliczek starego miasta. W większości z nich można poruszać się tylko pieszo. Spacerując, oglądaliśmy pozostałe resztki murów miejskich i bramy. Dotarliśmy też do kaplicy św. Ananiasza. W końcu dotarliśmy do głównej ulicy starego Damaszku - "ulicy zwanej Prostą". Dokładnie w taki sposób nazywana jest w Biblii.

Po drodze zgłodnieliśmy i w mijanej piekarni chcieliśmy kupić lokalne chlebki (podpłomyki). Dostaliśmy je za darmo bo właściciel nie miał drobnych do wydania. Odpoczęliśmy w kawiarni niedaleko meczetu, obserwując mieszkańców leniwie palących wodne fajki. Palą je praktycznie wszyscy arabscy mężczyźni. Są ponoć zdrowsze niż palenie zwykłych papierosów.

Na południowy odpoczynek udaliśmy się do hotelu. Damaszek Damaszek fot. Joanna i
Upał w środku dnia jest tak duży, że lepiej go przeczekać w jakimś chłodniejszym miejscu. Po południu wyruszyliśmy na wycieczkę po bazarze. Najpierw spróbowaliśmy słynnych tutaj lodów w cukierni Bakdach. Są wytwarzane jeszcze według starych receptur - żadnych gotowych mieszanek. Podają tu tylko jeden rodzaj lodów posypany orzechami pistacjowymi. Są dobre ale diabelsko słodkie, dlatego do każdej porcji goście dostają pełen dzbanek wody. W tak słodkim nastroju obejrzeliśmy resztę bazaru. Jest podobny do tego w Aleppo, tylko ulice są szersze a dach wyżej, przez co lepiej się oddycha. Zaciekawiły nas sklepy perfumeryjne. Nie ma tu gotowych wyrobów tylko niezliczone flakoniki z różnymi składnikami. Sprzedający miesza te składniki wedle życzenia klienta.

W sklepach z przyprawami widzieliśmy dużo różnorodnych suszonych kwiatów wykorzystywanych tu do sporządzania napoi albo jako składniki mieszanek potpourri. Klienci kupowali całe worki tych kwiatów.

Wieczorem spędziliśmy trochę czasu na poszukiwanie obiadu. Zaskoczył nas brak lokali w średniej kategorii cenowej. Właściwie został tylko wybór między felafelem za 25 a obiadem za 300 funtów na osobę. Znaleźliśmy restaurację, gdzie według cennika wywieszonego na zewnątrz, powinny być posiłki w rozsądnych cenach. Weszliśmy do środka. Na ostatnim piętrze znajdowało się bardzo ładnie urządzone wnętrze (nawet stoły nie były zafoliowane!). Kiedy przyniesiono nam menu, okazało się że za posiłek dla jednej osoby trzeba zapłacić ponad 400RS! Gdy zapytaliśmy się kelnera o cennik wywieszony na zewnątrz, powiedział nam, że ceny te obowiązują w części restauracji, która mieści się piętro niżej. Jest tam niższy standard, więc ceny też są niższe. Niestety, ta część zamykana jest wcześniej i posiłki możemy zamówić tylko w wyższej kategorii cenowej. Mimo naszych późniejszych wysiłków w szukaniu restauracji, na kolację zjedliśmy w końcu felafela.

25.08.1999 Damaszek

Kolejny dzień odkrywania Damaszku. Zaczęliśmy go od zdobycia funduszy, czyli biegania po syryjskim banku. Próbowaliśmy wymienić czeki podróżne na syryjskie funty. Procedura przypominała trochę utwory Kafki. Bieganina od jednego okienka do drugiego, sprawdzanie dokumentów, wydawanie kolejnych kwitków, wypełnianie formularzy. Dyrektor, który miał potwierdzić nasze czeki, doczepił się do podpisu: w paszporcie podpisane było samo nazwisko, a na czekach nazwisko i imię, czyli były to dla niego dwa różne podpisy. Przed oczami pojawiło się widmo szybkiego wyjazdu z Syrii, bo gotówki w markach i dolarach nie starczyłoby na długo. Jednak wszystko skończyło się pomyślnie i już po godzinie mieliśmy pieniądze w kieszeni. Nauczeni tym przykładem do końca pobytu staraliśmy się nie korzystać z usług takich instytucji. Z opowiadań innych osób dowiedzieliśmy się, że nawet procedura wysłania paczki na poczcie jest podobnie skomplikowana.

W banku straciliśmy już trochę przedpołudnia, więc czym prędzej poszliśmy do muzeum narodowego. Za wstęp trzeba oczywiście słono zapłacić, ale tutaj wydatek opłaca się. Dosyć dziwne jest wejście: w betonową, nowoczesną bryłę budynku wkomponowano bramę starej twierdzy Qasr al-Hayr al-Gharbi. Brama jest ciekawa ale w połączeniu z całym budynkiem nie prezentuje się najlepiej. Zbiory są bardzo interesujące. Widzimy znaleziska z Ugarit (tabliczki z pierwszym znanym alfabetem), rzeźby z Palmyry, Dura Europos, fragmenty tkanin z grobowców z pięknie zachowanymi kolorami. Duże wrażenie robi synagoga przeniesiona tu z Dura Europos. Na jej ścianach znajdują się freski ze scenami biblijnymi. Piękne są też wystawy damasceńskiej broni, monet, biżuterii, piśmiennictwa arabskiego.

Popołudnie poświęciliśmy na dotarcie do bramy Bab Kisan. Z niej to, według tradycji, spuszczono św. Pawła za mury miasta, gdy uciekał z Damaszku. Można było dojść tam od strony starego miasta, ale jedyna furtka, która prowadziła do bramy, zawsze była zamknięta. Postanowiliśmy więc, że dojdziemy tam od strony murów zewnętrznych. Byliśmy już mocno zmęczeni, gdy dotarliśmy na miejsce - miasto było kiedyś naprawdę wielkie. Przy bramie znajduje się kaplica poświęcona św.Janowi. Obsługa na szczęście otworzyła dla nas furtkę prowadzącą do starego miasta i nie musieliśmy wracać kilkukilometrową okrężną drogą.

26.08.1999 Damaszek - Palmyra

Wstaliśmy wcześniej, żeby zdążyć na autobus. Na śniadanie odkryliśmy nowe danie - podpłomyk z dżemem. Plecaki mieliśmy dość ciężkie, więc na dworzec autobusowy Harata Station pojechaliśmy taksówką (100SP). Przed wejściem na dworzec pasażerowie przechodzili kontrolę wykrywaczem metalu. Niektórym sprawdzano też bagaże. Rząd chyba nie zawsze ufa swoim obywatelom. Kupiliśmy bilet do Palmyry i wsiedliśmy do autobusu. Ten był nowoczesny, z przyciemnianymi oknami, firankami i klimatyzacją. Ruszyliśmy do Palmyry. Widok za oknem był monotonny - pustynia..., pustynia..., pustynia. Czuliśmy się jak w lodówce na kółkach w bezkresnym oceanie piasku. Największymi atrakcjami były czołgi, samoloty i hangary, które mijaliśmy co kilkanaście kilometrów. Syria leży w mało stabilnym politycznie rejonie, więc armia ma dużo do powiedzenia. Można było odnieść wrażenie, że pustynia jest jednym wielkim poligonem.

W autobusie kilka rzędów przed nami siedziała dziewczyna. Czasami nam się przyglądała. Po chwili odwróciła się i podała liścik - "Do you speak english?". Chwila konsternacji - jesteśmy w arabskim kraju i tutaj dziewczyny nie powinny zaczepiać obcych ludzi. Odpowiedzieliśmy, że tak, znamy angielski. Zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że jechała z rodziną do Deir ez-Zur, które leży nad Eufratem około 200km za Palmyrą. Pogadaliśmy chwilę. Na zakończenie poprosiła nas o pamiątkowy wpis do swojego zeszytu. Nam też się wpisała do notesu. W języku arabskim i w angielskim tłumaczeniu napisała dla nas pozdrowienia. Przeczytaliśmy je i... zdębieliśmy z wrażenia:

"Moi Drodzy: Kiedy spotkałam Was byłam bardzo szczęśliwa.
Ten dzień był inny, a chwila w której mogłam rozmawiać z Wami była szczególna.
Nigdy nie zapomnę tego dnia przez całe swoje życie,
i nie zapomnę Waszych pięknych niebieskich oczu.
Życzę wam szczęśliwego życia oraz wielu dzieci, pięknych dzieci takich jak Wy.

Dziękuję..."

Arabskie pozdrowienia są naprawdę niesamowite.

Zbliżaliśmy się do Palmyry. Palmyra (Tadmor) Palmyra (Tadmor) fot. Joanna i
Łatwo to było rozpoznać, bo droga do miasta prowadziła przez środek wspaniałych ruin. Pożegnaliśmy się z naszą współtowarzyszką podróży i wysiedliśmy z autobusu. Było niesamowicie gorąco. Od razu dopadli nas hotelowi naganiacze i facet w motorikszy który proponował przejażdżkę po okolicy. Zobaczymy co mają nam do zaoferowania. Praktycznie każdy dom w części miasta przylegającej do ruin był hotelem albo pensjonatem. W pierwszym hotelu zaoferowano nam pokój, w którym okno wychodziło na paskudny szyb wentylacyjny.

Palmyra (Tadmor) Palmyra (Tadmor) fot. Joanna i
W innym, kiedy powiedzieliśmy że jesteśmy z Polski, pokazano nam obskurny, najtańszy wieloosobowy pokój, który mieścił się w piwnicy. Powiedziano nam, że Polacy bardzo często wybierają ten pokój. My aż takimi desperatami nie byliśmy. W końcu trafiliśmy do następnego hotelu - Bel Shamin. Pokój buł duży i czysty, miał normalne okno oraz niezbędny w tym klimacie wentylator. W hotelu spotkaliśmy też kilku rodaków. Chwilę odpoczęliśmy i wyszliśmy do miasta. Widać było, że jest nastawione na obsługę turystów. Dookoła same hotele i małe restauracje. Na tarasie jednej z nich zostaliśmy na herbatce. Tu spotkaliśmy dwie dziewczyny z Polski. Robi się już naprawdę tłoczno. Jeszcze trochę, to Syria popularnością przebije Turcję.

Wyruszyliśmy w kierunku ruin. Znowu doczepił się do nas facet w motorikszy i przekonywał, że spacer do ruin jest bardzo męczący, ale go spławiliśmy. Było wczesne popołudnie i było tak gorąco, że postanowiliśmy jeszcze poczekać aż słońce zejdzie trochę niżej. Wstąpiliśmy więc na kawę do kiczowato zdobionej restauracji. Pełno tu było słodkich ozdóbek, kolorowych światełek i tryskających strumyczków. Stoły oczywiście były zafoliowane. W każdej restauracji jest inna metoda mocowania folii - tasiemki, sznureczki, gumki na całym blacie, specjalne metalowe klamry. W tym kraju można rozwinąć cały przemysł oparty na produkcji gadżetów mocujących folie do stołów.

W końcu wyruszyliśmy do ruin. Widoki przepiękne. Palmyra (Tadmor) Palmyra (Tadmor) fot. Joanna i
Ruiny zajmują dość duży obszar - główna droga przez ruiny ma ponad kilometr długości. Niektóre obiekty są bardzo dobrze zachowane. Swego czasu, Palmyra swoją wielkością i wpływami usiłowała konkurować nawet z Rzymem.

Weszliśmy na wzgórze tuż za ruinami. Stąd rozciągał się wspaniały widok na ruiny i całą okolicę. Słońce akurat zachodziło kiedy schodziliśmy w dół. Ruiny Palmyry oświetlone zachodzącym słońcem wyglądały fantastycznie.

Wracaliśmy w kierunku miasta, gdy znowu usłyszeliśmy złowróżbny dźwięk zbliżającej się motorikszy. Traktujemy ją jak powietrze i udajemy że nic nie widzimy i nie słyszymy. W końcu facet rezygnuje.

Na kolację wróciliśmy do kiczowatej restauracji w której byliśmy wcześniej na kawie. Próbowaliśmy dań z kuchni syryjskiej. Interesujące, jednak ich jakość nie była najwyższa.

27.08.1999 Palmyra - Tartus

Ponieważ ruiny Palmyry już obejrzeliśmy i poza tym w okolicy nie było nic ciekawego, postanawiamy opuścić pustynię i ruszyć nad morze. Niestety, autobusy miały pojawić się dopiero około południa, więc po śniadaniu złapaliśmy mikrobus do Homs. Znów przez 2 godziny przebijaliśmy się przez pustynię oglądając po drodze głównie czołgi. W Homs szybko złapaliśmy autobus do Tartusu. Na miejsce dotarliśmy wczesnym popołudniem. Od razu można wyczuć zmianę klimatu. W powietrzu jest więcej wilgoci.

Szukamy noclegu. Wybraliśmy przyjemny hotel prowadzony przez chrzecijańską rodzinę, która przybyła z Libanu. Pokoje i wyposażenie we wewnątrz było w stylu początku XXw. Z pokoju można było przejść na balkon, z którego podziwiać mogliśmy ulicę.

Ponieważ do końca dnia zostało dużo czasu, postanowiliśmy wybrać się na jedyną syryjską wyspę Arwad. Wyspa jest bardzo mała. Są tu tylko wąskie uliczki po których można poruszać się wyłącznie pieszo. Podczas wypraw krzyżowych wyspa była ostatnim punktem frankońskiej obrony. Dziś można znaleźć zaledwie kilka budynków z tamtego okresu. Na wyspie można też zobaczyć tradycyjnie wytwarzane łodzie. Niestety wyspa jest też bardzo brudna. Przed powrotem na stały ląd wypiliśmy jeszcze kawę obserwując dzieci taplające się w średnio czystej wodzie w porcie. Było to trochę dla nich niebezpieczne, ponieważ cały czas manewrowały tam łodzie.

Wróciliśmy do Tartusu i obejrzeliśmy stare miasto. Spacerowaliśmy też nadmorskim bulwarem - jest to przyjemniejsze niż spacer syryjską plażą. Plaże są tutaj pełne śmieci a dodatkowo co jakiś kawałek przebiega przez nie rura prowadząca ścieki prosto do morza. W wyniku tego woda też nie zachęca do kąpieli. Jednak mieszkańcom to nie przeszkadza. Kąpią się głównie dzieci, mniej jest dorosłych i młodzieży. I oczywiście jak nakazują zasady, wchodzą do wody w ubraniu (kobiety nie zdejmują nawet chust z głowy).

Wraz ze zbliżaniem się zmroku plaża ożywia się. Schodzą się całe rodziny, rozkładają pledy, zapalają ogniska i jedzą wspólny posiłek.

Ruch uliczny nie cichnie do późnych godzin. Hałas i duszne powietrze nie pozwały nam też długo zasnąć.

28.08.1999 Crac des Chevaliers (Qala’at al-Hosn)

Na dziś zaplanowaliśmy oglądanie słynnego zamku krzyżowców. Obudziliśmy się więc wcześnie i przy śniadaniu obserwowaliśmy budzące się miasto.

Crac des Chevaliers Crac des Chevaliers fot. Joanna i
Mieliśmy małe problemy z kupieniem biletów, bo francuska nazwa "Crac des Chevaliers" lub angielskie słowo "castel" nic nie mówiło sprzedawcy biletów. Ale arabskie "Qala’at al-Hosn" rozwiało wszelkie wątpliwości. Niestety z Tartusu nie ma bezpośredniego połączenia z Crac des Chevaliers. Pojechaliśmy więc autobusem w kierunku Homs i wysiedliśmy przy drodze do Craca. Czekał tu już jakiś kierowca, który chętnie zawiózł by nas do zamku za jedyne 200SP. Była to trochę naciągana kwota, więc postanawiamy dojść tam pieszo. Kierowca gonił nas przez chwilę i w końcu spuścił cenę do 150, a potem do 100SP. Zgodziliśmy się i wyruszyliśmy krętą drogą na szczyt. Okazało się, ze dobrze było skorzystać z transportu, bo słońce coraz bardziej prażyło i do szczytu wcale nie było tak blisko. Po drodze minęliśmy wioskę położoną na dość stromym zboczu. Mieszkanie i uprawa czegokolwiek w takich warunkach musi wymagać wielkiego samozaparcia.

Na górze musieliśmy jeszcze słono zapłacić za wstęp i już mogliśmy podziwiać kunszt budowniczy krzyżowców. Zamek jest dość dobrze zachowany, w gorszym stanie są jednak wyższe kondygnacje. Zbudowany tak, by przez długi czas mógł odpierać oblężenie. Budowa i rozszerzanie trwały 100 lat, docelowo twierdza mogła pomieścić garnizon 4000 żołnierzy. Potężne mury zewnętrzne grubości kilku metrów i równie masywne wewnętrzne. Jest też wewnętrzna fosa, która podczas oblężenia była dodatkowym zapasem wody.

Wewnątrz nie ma wygód, są jedynie niezbędne pomieszczenia jak: stajnie, łaźnie, magazyny, zbrojownia, kuchnia, kwatery i kaplica. Ciekawy jest piec, który ma "tylko" ponad 5 metrów średnicy. Natomiast w magazynach można zobaczyć wielkie stągwie na olej. Zachowały się też częściowo latryny.

Twierdza jest ciekawa i warto tu zajrzeć. Jednak Syryjczycy nie potrafią zadbać o podniesienie atrakcyjności takich obiektów. Brakuje tu tabliczek informacyjnych. Można było by też zadbać o dodatkowe ekspozycje związane z historią obiektu. Jednak najdotkliwszy jest brak odpowiedniego oświetlenia. W niektórych pomieszczeniach groziło to nawet skręceniem nogi. Zwłaszcza kiedy z palącego słońca wchodzi się do ciemnych pomieszczeń. Dlatego rada - jadąc do Craca nie zapomnijcie o dobrej latarce!

Koło południa postanowiliśmy wrócić do Tartusu. Przed zamkiem można złapać taksówkę, która zawiezie aż do drogi Homs-Tartus. Tutaj trzeba było dać sobie radę samemu. W pobliżu nie było przystanku a przejeżdżające auta były pełne. W końcu udało nam się załapać stopa. Panowie podrzucili nas do Tartusu, ale na koniec żądali zapłaty. 100SP okazało się wystarczające. Tutaj żerują na turystach.

Odpoczęliśmy trochę w miejskim parku. Wilgotny nadmorski klimat sprzyja roślinom. Wokół dużo palm, kwitnących hibiskusów.

Wieczorem wybraliśmy się na spacer wzdłuż plaży, a potem na kolację do nadmorskiej restauracji.

29.08.1999 Tartus - Hama

Dziś powrót do doliny Orontes. Pojechaliśmy więc autobusem do Homs i dalej do Hamy. Trzeba powiedzieć, że mamy wyjątkowe szczęście do transportu i nigdy nie musimy czekać długo na przesiadki. Dotarliśmy do Hamy w południe i rozpoczęliśmy poszukiwania hotelu. Z tym też nie ma większego problemu. Wybraliśmy hotel Riad - duże czyste pokoje z łazienkami. Ponieważ na dworze właśnie doskwierał największy upał, więc zdecydowaliśmy się na odpoczynek.

Hama Hama fot. Joanna i
Po południu rozglądaliśmy się po mieście. Od razu rzucają się w oczy noiry - symbol Hamy. Są to ogromne drewniane koła służące dawniej do czerpania wody z rzeki. Woda ta następnie była doprowadzana akweduktami do miasta lub na pola. W Hamie było 30 takich kół. Średnica największego z nich sięga 20 metrów. Noiry są sprawne do dzisiaj. Niestety nie mogliśmy zobaczyć żadnej z nich w akcji, gdyż poziom wody w rzece spadł do 5, no może 10cm. Podobno najlepiej przyjechać tutaj wiosną, kiedy wody trochę przybywa.

Od największej noiry Al-Mohammediyyeh przeszliśmy do Wielkiego meczetu. Meczet ten został kompletnie zrujnowany podczas zamieszek w roku 1982. Został odrestaurowany, jednak nie przywrócono mu w pełni dawnej świetności.

Kawałek dalej znajduje się teren dawnej cytadeli, który obecnie został zamieniony w park i jest popularnym miejscem na pikniki wśród miejscowej ludności. Odpoczęliśmy tu podziwiając z góry panoramę Hamy.

Kolacja dzisiaj w Sultan Restaurant - lokalu położonym przy jednym z kół i obowiązkowo obwieszony lampkami i sztucznymi roślinami. Stoły jak zwykle zabezpieczone folią. Zjadamy naprawdę dobry obiad - m.in. shish tawooq, mari i sałatkę tabbouleh (w składającą się głównie z natki pietruszki).

Podczas wieczornego spaceru okryliśmy wiele sklepów w typowo europejskim stylu. Próbowaliśmy też miejscowej specjalności - halawat al-jibn. Jest to deser który smakiem przypomina trochę niewykończony sernik.
30.08.1999 Hama

Dalsze zwiedzanie Hamy - dziś wybraliśmy się do 4 kół położonych w górze rzeki. Są one połączone i prezentują się naprawdę okazale. Jedyny problem w tym, że brzeg jest zabudowany przez restauracje co utrudnia obserwację.

Wróciliśmy do miasta i oglądaliśmy bazar i jego okolice. Jak wszędzie, jest tu dużo sklepów ze złotem. Wybór jest wprawdzie wielki ale wzory niezbyt finezyjne. W części spożywczej natknęliśmy się na ulicę ze sklepami mięsnymi. Na ladach przed sklepami wyłożone były m.in. całe mózgi, płuca itp. W gorącym powietrzu mięso wydaje specyficzny słodko-mdły zapach. Smród jest po prostu nieznośny. Takie widoki i zapachy mogą ułatwić przejście na dietę wegetariańską. Uciekliśmy więc z uliczki, ale uraz pozostał nam do końca pobytu.

Wieczorem, po sjeście, wybraliśmy się jeszcze raz do miasta. Wyprawa zaowocowała zakupem fajki wodnej oraz różnych wyrobów syryjskiej cukierni. Próba zjedzenia ciasteczek skończyła się jednak częściowym fiaskiem. Ciastka były tak słodkie, że apetytu i wody do popijania starczyło nam na około połowę.

31.08.1999 Hama - Aleppo

Dzisiaj wróciliśmy do Aleppo. Zostało nam jeszcze trochę czasu do wylotu samolotu, ale wolimy wyjechać wcześniej do Antalii. Z wiadomości które do nas docierały wynikało, że w Turcji po trzęsieniu ziemi były problemy z komunikacją i część dróg mogła być nieprzejezdna.

Niedaleko hotelu znaleźliśmy mały dworzec autobusowy z którego odjeżdżały też autobusy do Aleppo (130SP). Kupiliśmy bilety i po krótkiej jeździe dotarliśmy na miejsce.

Na dworcu autobusowym w Aleppo od razu poszukaliśmy autobusów do Turcji. W kilku firmach przewozowych znaleźliśmy oferty przejazdów do Antakii. Wszystkie miały podobne godziny odjazdu, więc podejrzewaliśmy, że jedzie tylko jeden autobus, a biura pośredniczą tylko w sprzedaży biletów. Poszukaliśmy więc najtańszej oferty.

Poszliśmy do tego samego hotelu w którym nocowaliśmy wcześniej. Zostawiliśmy plecaki i resztę dnia poświęciliśmy na zakupy. Poszliśmy na kryty bazar. Postanowiliśmy kupić jakieś syryjskie materiały na pamiątkę. Mieliśmy pecha i trafiliśmy naprawdę na dobrego naciągacza. Targowaliśmy się długo, a i tak okazało się, że przepłaciliśmy ze trzy razy. A wystarczyło obejść kilka podobnych sklepików.

Na kolację poszliśmy do tej samej knajpy, w której byliśmy pierwszego dnia. Tym razem od razu oddaliśmy chlebek i serwetki, co znacząco obniżyło cenę kolacji. Po wizycie na targu mięsnym w Hamie, ciągle mieliśmy uraz do mięsa, zamówiliśmy więc kurczaka.

Wieczorem gospodarz hotelu zafundował pożegnalną, pyszną herbatkę.

01.09.1999 Aleppo - Antalya

Autobus odjeżdżał dopiero o 13:00, więc do południa robiliśmy jeszcze ostatnie zakupy. Pożegnaliśmy się z gospodarzem hotelu i poszliśmy na dworzec. Tak jak przewidywaliśmy - do Antakii odjeżdżał tylko jeden autobus. Zanim wszystkie biura zebrały pasażerów do kupy, minęło trochę czasu, ale w końcu wyjechaliśmy z godzinnym opóźnieniem.

Odprawa na granicy jak zwykle się przeciągała. Dodatkowo jakaś kobieta miała problemy z paszportem, co dodatkowo wydłużało postój. Obawialiśmy się, że nie zdążymy na wieczorny autobus z Antakii. Dopiero około godziny 18:00 dotarliśmy do Antakii. Jak się okazało, już pół godziny później mieliśmy autobus do samej Antalii! Ledwo zdążyliśmy załapać się na ostatnie miejsca.

Znowu wyruszyliśmy w kilkunastogodzinną, nocną jazdę.

02.09.1999 Antalya

Na szczęście, mimo naszych obaw, nie było żadnych problemów z przejazdem z powodu trzęsień ziemi i po całonocnej podróży wysiedliśmy w końcu na dworcu w Antalii. Tam złapaliśmy dolmus jadący do centrum. Niestety dolmusy te miały dość pokrętną trasę i przez dłuższy czas kręciły się po zaułkach w pobliżu dworca. Oczywiście wydłużyło to czas dojazdu do centrum ale zarazem dało sposobność obserwacji warunków życia biedniejszej części społeczeństwa tureckiego. W końcu jednak dotarliśmy do centrum i przeszliśmy kawałek dalej do starej dzielnicy Kaleici. Tutaj znaleźliśmy przytulny pensjonat, jak się później okazało, opanowany głównie przez Japończyków. Upodobali oni sobie to miejsce, gdyż żona właściciela była ich rodaczką i nie mieli problemów językowych.

Po małym posiłku wybraliśmy się na spacer po mieście. Zeszliśmy do zachowanego rzymskiego portu, potem wąskimi uliczkami aż do żłobionego minaretu. Tutaj wypiliśmy herbatkę i ruszyliśmy na zakupy. Okazało się, że nie tak daleko za bramą Hadriana znajduje się market, w którym można zrobić niezbędne zakupy po niskich cenach. Ponieważ Asia czuła się niezbyt dobrze wróciliśmy do hotelu. Okazało się, że ma gorączkę. Temperatura skakała jej w górę i w dół od 37,5 do 38,5C więc resztę dnia spędziła w łóżku. Na dodatek około 16:00 rozpadało się. Był to pierwszy deszcz, który złapał nas na tym wyjeździe. Tak więc całe popołudnie i wieczór przyszło nam obojgu spędzić w hotelu. Gorączka Asi na szczęście powoli stabilizowała się. W pokoju obok nas nocowała para Holendrów, którzy spędzali wakacje w Turcji gdy występowały wstrząsy. Bardzo miło wspominali pobyt.

03.09.1999 Antalya

Wypogodziło się, Asia nabrała sił i po gorączce nie było już śladu. Koło południa postanowiliśmy więc pospacerować po mieście. Wybraliśmy się do pobliskiego parku - piękne miejsce na południowy odpoczynek. Trochę zakłóciły go jedynie ciężarówki zwożące na główny plac wielkie bryły kamienia. Okazało się, że niedługo odbędzie się tutaj konkurs rzeźbiarski.

Po odpoczynku wyruszyliśmy na plażę. Jest ona oddalona od centrum miasta i przejście zabiera trochę czasu. Na szczęście w tym roku uruchomiono już linię tramwajową dojeżdżającą aż do plaży. Niestety plaża jest kamienista i dłuższe leżenie na niej wymaga trochę wprawy. Ale rekompensuje to kąpiel w ciepłej wodzie Morza Śródziemnego. Odpoczywaliśmy przez dwie godziny na plaży, opalając i kąpiąc się na zmianę. Potem poszliśmy do muzeum, w którym znajdowały się znaleziska z okolic Antalii. Już w muzeum czuliśmy jak skóra zaczyna nas piec. Po wyjściu z muzeum cała skóra była czerwona i pieczenie było coraz silniejsze. Spędziliśmy na plaży tylko dwie godziny i chyba o półtorej godziny za długo. Przez dwa tygodnie byliśmy praktycznie cały czas wystawieni na gorące syryjskie słońce i już powinniśmy być uodpornieni, a przypaliło nas dopiero na ostatni dzień pobytu w Turcji. Mieliśmy jeszcze plany na popołudnie ale woleliśmy wrócić do hotelu. Popołudnie i wieczór upłynęło nam w męczarniach. Na kolację wyszliśmy dopiero kiedy słońce schowało się za horyzontem.

04.09.1999 Antalya - Berlin - Poznań

Okazało się, że obsługa pensjonatu może zawieźć nas na lotnisko swoim mikrobusem. Spakowaliśmy się, zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy na lotnisko. Samolotem dolecieliśmy do Berlina, a potem pociągiem do samego Poznania.

© 2001 Joanna i Jacek Dymek

słowa kluczowe: termin: 20.08.1999 - 04.09.1999
trasa: Berlin, Antalya, Adana, Antakia, Aleppo, Damaszek, Palmyra, Tartus, Crac des Chevaliers (Qala’at al-Hosn), Hama, Aleppo, Antalya, Berlin.

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 0 / 5 (0)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 0 / 5 (0)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 12597 od 5.11.2004

Komentarze

Liczba komentarzy: 2
Uevphu

buy cialis 10mg for sale purchase tadalafil pill top ed pills

Zdudcl

best allergy medicine without antihistamine alternative to antihistamine for allergy behind the counter allergy medicine

Dodaj swój komentarz - bo każdy ma przecież coś do powiedzenia...

Nie jesteś zalogowany. Aby uprościć dodawanie komentarzy oraz aby zdobywać punkty - zaloguj się

Imię i nazwisko *
E-mail *
Treść komentarza *



Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone