lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Delhi  
Kobieta susząca sariiWaranasi, Indiefoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

Can AI help solve Japan’s labour shortages?

In pictures: India votes in world's biggest election

An attack on women that has devastated Australia

Top three stripped of medals in Beijing half marathon

Why a deluge of Chinese-made drugs is hard to curb

Can TikTok's owner afford to lose its killer app?

Chinese cities sinking under their own weight

Stabbed Australian bishop forgives alleged attacker

The West says China makes too much. Its workers disagree

Biden calls for tripling tariffs on Chinese metals

An audible sigh of relief in the Middle East

What we know about Israel's missile attack on Iran

Bowen: Crisis shows how badly Iran and Israel understand each other

Attack sends message to Iran but Israelis divided over response

US again warns Israel against Rafah offensive

Flurry of attacks heightens Israel-Hezbollah fears

Iran morality police arrest dead protester's sister, family says

US and UK extend sanctions against Iran

Dubai airport delays persist after UAE storm

'I’m in pieces' - Israeli hostage's agony over husband held by Hamas

Miasta Azji

 Pokhara

warto zobaczyć: 9
transport z Pokhara: 1
dobre rady: 9

wybierz
[opinieCount] => 0

 Katmandu

warto zobaczyć: 14
transport z Katmandu: 3
dobre rady: 21

wybierz
[opinieCount] => 0

 Stambuł

warto zobaczyć: 38
transport z Stambuł: 2
dobre rady: 40

wybierz
[opinieCount] => 0

 New Delhi

warto zobaczyć: 23
transport z New Delhi: 2
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Jerozolima

warto zobaczyć: 9
transport z Jerozolima: 3
dobre rady: 12

wybierz
[opinieCount] => 0

 Xi'an

warto zobaczyć: 10
transport z Xi'an: 2
dobre rady: 19

wybierz
[opinieCount] => 0

 Szanghaj

warto zobaczyć: 18
transport z Szanghaj: 1
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pekin

warto zobaczyć: 27
transport z Pekin: 5
dobre rady: 60

wybierz
[opinieCount] => 0

 Hua Shan

warto zobaczyć: 8
transport z Hua Shan: 3
dobre rady: 18

wybierz
[opinieCount] => 0

 Tajpej

warto zobaczyć: 22
transport z Tajpej: 11
dobre rady: 39

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Indie
     kursy walut
     INR
     PLN
     USD
     EUR
  •  Indie
     wiza i ambasada
    Indie
    ambasada w Polscetak
    wymagana wizatak
    e-Tourist Visa (promesa wizowa aplikowana on-line) - 50 USD ważna 30 dni bez możliwości przedłużenia

Dziennik podróży - Indie

piątek, 5 lis 2004
  • dotyczy:  

Sobota 9.08.97 - Poznań

Poprzedniego dnia umówiłem się z Mariuszem, że o godzinie 9:30 spotkamy się na dworcu głównym. Mariusz miał kupić bilety na pociąg o 10:12 do Warszawy. Pojawiłem się o 9:35 - jego jeszcze nie było... 9:45 - dalej go nie ma... 10:00 - mój niepokój wzrastał i zacząłem nerwowo chodzić między kasami a peronem. O 10:10 zdecydowałem się na kupno biletów - może Mariusz dojedzie następnym pociągiem. Wszedłem na peron, a tam... Mariusz rozglądał się dookoła. Nie trafił na tramwaj, „trochę” się spóźnił i też od 10 minut szukał mnie między peronem a kasami. Jak mogliśmy się nie spotkać? Szybko pobiegłem jeszcze oddać świeżo zakupiony bilet. W Warszawie zjedliśmy ostatni w Polsce większy posiłek (KFC) i pojechaliśmy na lotnisko. Bilety mieliśmy zakupione w Taromie za 720$. Trochę zużytą maszyną BAC-111 wystartowaliśmy do Bukaresztu. Tam mieliśmy czekać 4 godziny do następnego samolotu. Ale ku naszemu zaskoczeniu Rumunia była już w innej strefie czasowej i czekaliśmy już tylko 3 godziny. Następnym samolotem był potężny Airbus A-310. Było w nim dość wygodnie, przyjemna obsługa, dobre jedzenie, informacje o parametrach lotu na monitorach, dwanaście kanałów muzycznych w fotelu i wideo. Większość trasy jednak przespaliśmy.

Niedziela 10.08.97 - Delhi

Po sześciogodzinnym locie, o 9:30 czasu lokalnego wylądowaliśmy na lotnisku Indira Gandhi w Delhi. Tam wymieniliśmy pieniądze i po krótkiej odprawie paszportowej znaleźliśmy się w Indiach. Zaraz po wyjściu z klimatyzowanego terminala lotniska zaatakowała nas fala gorącego powietrza i tłumy naganiaczy oferujących taksówki, riksze, nocleg, wymianę pieniędzy itp.. Wiedzieliśmy, że najlepiej będzie, jeśli skierujemy się do autobusu, który miał zawieźć nas do centrum. Zaczęliśmy szukać autobusu... Jeden facet pokazał nam brudnego, zardzewiałego grata bez szyb w oknach, który może kiedyś był autobusem i mówił, że dojedziemy nim do centrum. Uwierzyliśmy - w środku było pełno Hindusów i paru Europejczyków, którzy potwierdzili, że dojedziemy nim do miasta. Niepewnie wsiedliśmy do niego. Przy wejściu do autobusu z uśmiechem powitał nas jakiś mundurowy. Krzyczał „Hello!” i przybijał „piątkę”. Przynajmniej ktoś nas miło powitał.

Nie wiedzieliśmy, gdzie kupić bilety, ale zaraz pojawił się jeden Hindus, który je sprzedawał (30Rs). Upał był nie do zniesienia. Po chwili autobus ruszył. Z zainteresowaniem oglądaliśmy widoki za oknem. Dla nas to była zupełna egzotyka. Nigdy wcześniej nie wyjeżdżaliśmy poza Europę. Kobiety tutaj najczęściej były ubrane w jaskrawo kolorowe sari i miały kropkę na czole. Wszędzie jeździła niezliczona ilość riksz. Czasami zauważaliśmy jakąś chodzącą luzem krowę. Na początku odnieśliśmy wrażenie, że Delhi to są same slumsy. Ulice wyglądały na szare i zaniedbane. Zastanawiałem się, jak my tutaj przeżyjemy. Udało nam się wysiąść na przystanku koło głównego dworca kolejowego. Stąd usiłowaliśmy dostać się do dzielnicy Paharganj, w której miały być tanie hotele. Poszliśmy piechotą. Był niesamowity tłok, gwar i ruch. Przejście ulicy graniczyło z cudem. Ciągle zaczepiali nas rikszarze ubrani w szare, brudne ubrania... Gorąco...Byliśmy zupełnie rozkojarzeni. 

Paharganj Paharganj fot. Jacek Dymek
W końcu udało nam się przejść przez dworzec. Pytaliśmy się przechodniów, która ulicą jest Main Bazar. Każdy inaczej odpowiadał i od razu proponował zaprowadzenie do „dobrego” hotelu. Woleliśmy sami sobie poradzić. W końcu trafiliśmy na właściwą ulicę - O Boże! to my mamy tu mieszkać? Ulica Main Bazar była obładowana straganami i wypchana tłumem ludzi. W powietrzu unosił się dziwny, nieprzyjemny zapach. Nie możemy odczepić się od ludzi proponujących usługi turystyczne i hotele. Nie mamy chwili spokoju, żeby dokładnie się zorientować, gdzie jesteśmy i do którego hotelu najlepiej pójść. Wyciągnęliśmy przewodnik i zaczęliśmy szukać hotelu. Tylko jak znaleźć tu jakikolwiek hotel? Pełno tu było różnych szyldów i napisów. O jakiejkolwiek numeracji domów mogliśmy zapomnieć. Odbieraliśmy całą rzeczywistość jako jedną wielką kakofonię dźwięków i obrazów. W końcu znaleźliśmy boczną uliczkę, która miała prowadzić do hotelu Namaskar. 

Uliczka nie zachęcała do wejścia, ponieważ na początku znajdowały się publiczne toalety. Były to wydzielone wnęki w ścianach, w których mężczyźni na świeżym powietrzu załatwiali swoje potrzeby fizjologiczne. Nabraliśmy powietrza, wstrzymaliśmy oddech, przeszliśmy przez uliczkę i dotarliśmy do hotelu. Dostaliśmy w miarę czysty pokój (200Rs) z łazienką. Po zakwaterowaniu wyszliśmy na miasto. Widok był niesamowity. Tu jest zupełnie inny świat niż w Europie. Poszliśmy na dworzec kolejowy, żeby kupić bilety do Goraphuru, gdyż chcieliśmy udać się w stronę Kathmandu. Niestety, była to niedziela i rządowe biuro turystyczne było zamknięte. Natychmiast byliśmy otoczeni przez tubylców, którzy nazywali nas swoimi przyjaciółmi i oferowali wszelką pomoc. Mówili, że wszystko mogą dla nas wszystko załatwić - bilety do dowolnego miejsca na świecie. Woleliśmy nie skorzystać z ich usług. Postanowiliśmy poczekać do poniedziałku. 

Wróciliśmy na Main Bazar i zaryzykowaliśmy obiad w małej knajpce. Zamówiliśmy thali (ryż z dwoma rodzajami sosów) z czapati (placki z mąki przypominające naleśniki) i lassi do picia (schłodzony koktail mleczny o różnych smakach – polecam). Po posiłku wzięliśmy rikszę do centrum. Zawiozła nas za 5Rs na plac Connaught Place. Tam rikszarz powiedział nam, że jest niedziela i wszystkie sklepy są zamknięte, ale może zawieźć nas do innego centrum. Dojechaliśmy do dziwnego miejsca, gdzie był mały sklepik z pamiątkami. Stwierdziliśmy, że nie o to nam chodziło i chcieliśmy piechotą albo następną rikszą wrócić na Connaught Place. Rikszarz powiedział, że jest mu bardzo przykro, że nam tutaj się nie podoba i zawiezie nas z powrotem na plac - ZA DARMO. Wyczuwaliśmy jakiś podstęp, ale to naprawdę był uczciwy rikszarz. Na placu nie było nic ciekawego, sklepy były pozamykane postanowiliśmy więc obejrzeć przewodnik i znaleźć coś interesującego w okolicy. 

Było to jednak niemożliwe. Co chwila ktoś nas zaczepiał i oferował różne usługi. Na środku placu był mały park. Myśleliśmy, że tam znajdziemy chwilę spokoju i zastanowimy się co robić dalej. Nic z tego. Jak tylko rozsiedliśmy się na trawie, pojawiła się cała chmara czyścicieli uszu, butów i masażystów. Po pół godzinie nieskutecznych odmów uciekliśmy rikszą (tym razem już za 15Rs) do hotelu. Tam chwilę odpoczęliśmy myśląc o tym, jakie czekają nas niespodzianki i czy przeżyjemy tutaj trzy tygodnie. Po krótkiej drzemce postanowiliśmy przejść się do dzielnicy Old Delhi. Po ponownym wyjściu na Main Bazar stwierdziliśmy, że ulica nie jest taka brzydka i ma nawet swój specyficzny klimat. 

Nabieraliśmy coraz większej wprawy w opędzaniu się od natrętnych Hindusów. Poszliśmy piechotą w stronę Wielkiego Meczetu. Po drodze mieliśmy okazję zobaczyć jak wygląda życie na mieście. Spora część ludzi mieszka i żyje na ulicy. Normalnym zjawiskiem był widok Hindusa śpiącego na chodniku lub załatwiającego swoje potrzeby fizjologiczne na środku ulicy. Nikogo to nie oburzało. Mieliśmy duże szanse na zgubienie się w uliczkach, ale w końcu udało nam się dojść do celu. Świątynia wyglądała okazale. Akurat trwały modlitwy, więc nie mogliśmy wejść do środka. Zaczynało się ściemniać. Wieczór tutaj trwa bardzo krótko i po chwili była już noc. Wzięliśmy rikszę „nożną” do hotelu, żeby nie zgubić się na mieście. Dzielnica Paharganj oświetlona światłami sklepików i straganów wyglądała lepiej niż w dzień. Specyficzna atmosfera miasta coraz bardziej zaczynała nam się podobać.

Poniedziałek 11.08.97 - Delhi

W końcu udało nam się dostać do biura turystycznego, w którym kupiliśmy bilety w klasie „sleeper” na pociąg do Goraphur (220Rs). Wróciliśmy do hotelu, wymeldowaliśmy się i wyruszyliśmy w miasto. Pierwszy szok kulturowy już minął i w miarę sprawnie poruszaliśmy się po mieście. Zwiedziliśmy kawałek New Delhi. Niestety trwały przygotowania do obchodów 50-lecia niepodległości i większość najciekawszych obiektów była pozamykana. Mogliśmy, co najwyżej obejrzeć je z zewnątrz. Ciekawym zjawiskiem jest zainteresowanie Hindusów ludźmi innej rasy. Potrafią oni non-stop przypatrywać się turyście. Normalne robienie przez nas zdjęć wywoływało olbrzymie zainteresowanie najbliższego otoczenia. Na początku trochę nas to irytowało, ale potem już się przyzwyczailiśmy. Wieczorem zabraliśmy bagaże z przechowalni w hotelu i poszliśmy na dworzec. Trochę czasu zajęło nam znalezienie właściwego wagonu w składzie, który na oko liczył ze 40 wagonów. W końcu znaleźliśmy właściwy i zajęliśmy miejsca w przedziale. Tu poznaliśmy Andrieja z Ukrainy i Chrisa z Norwegii, którzy również udawali się do Kathmandu. Trochę porozmawialiśmy i poszliśmy spać. Od czasu do czasu budziły nas okrzyki sprzedawców, którzy pojawiali się gdy tylko pociąg się zatrzymywał na jakiejkolwiek stacji.

Wtorek 12.08.97 - Goraphur

Pociąg jeszcze jechał kiedy się obudziliśmy. Interesujące były widoki za oknem. Mijane wioski przedstawiały nieraz żałosny widok. Często były to grupy małych lepianek i szałasów między którymi biegały gołe dzieciaki i czarne, włochate świnie. Około 9.30 znaleźliśmy się w Goraphur. Miejscowość (z resztą jak większość w Indiach) nie wyglądała estetycznie. Tym bardziej, że było mokro i wszędzie były ubłocone ulice. Zaraz po wyjściu z wagonu zaczepił nas naganiacz i skierował do „biura turystycznego”, które organizowało wyjazdy do Nepalu. Tam powiedziano nam, że za chwilę odchodzi bezpośredni autobus do Kathmandu i że jeszcze dzisiaj wieczorem będziemy u celu. My naiwni uwierzyliśmy. 

Ta przyjemność kosztowała nas 375Rs na osobę. Wolę nie dowiadywać się ile przepłaciliśmy. Jak wsiedliśmy do autobusu, to jeszcze usiłowano ściągać od nas dodatkową opłatę za bagaż, ale nie daliśmy się. Podobnie postąpili inni pasażerowie. Cóż się dziwić, w większości były to nacje „handlowe” - Polacy, Turcy, Ukrainiec i jedna para z Mongolii. Jak się okazało, autobus oczywiście nie jechał bezpośrednio do Kathmandu. Około 14:00 trasa skończyła się na granicy Indyjsko-Nepalskiej. Obawialiśmy się, że tu też skończyła się ważność biletów. Ale na szczęście pojawił się jakiś facet i powiedział, ze za chwilę będzie inny autobus i na te bilety dojedziemy spokojnie do Kathmandu. Mieliśmy trochę czasu i spokojnie zjedliśmy obiad w przygranicznej restauracji. Tam zaczepił nas szef restauracji i zaproponował nam „tanie” noclegi w hotelu „kuzyna” w Kathmandu (za 220Rs), ale straciliśmy zaufanie do tego typu ofert. Z resztą byliśmy pewni, że znajdziemy coś na miejscu. O 17:20 wyruszyliśmy dalej i dopiero o 4:00 nad ranem dojechaliśmy do celu.

Środa 13.08.97 - Kathmandu

Durbar Square Durbar Square fot. Jacek Dymek
Na dworcu autobusowym w Kathmandu pojawił się autochton z propozycją zamieszkania w jego hotelu. Padało, było mokro i dość daleko od centrum, a on oferował również przejazd. Po krótkiej naradzie z Andriejem i Chrisem postanowiliśmy skorzystać z jego usług. Hotel znajdował się w dzielnicy Thamel (to taka duża turystyczna dzielnica dość blisko centrum). Na początku zaproponowano nam cenę 200Rs za pokój z łazienką. Ale udało nam się utargować do 180Rs. Jak potem się zorientowaliśmy, to na te warunki była to dość rozsądna cena. Wykończeni dwunocną podróżą poszliśmy spać. Po południu wyszliśmy zwiedzać miasto. Zwiedzanie obowiązkowo rozpoczęliśmy od kompleksu pałacowego na Durbar Square. Kathmandu jest największym z trzech królewskich miast w dolinie. Miasto wyglądało na spokojniejsze i bardziej czyste niż miasta w Indiach. Również mieszkańcy nie byli zbyt nachalni. Ze względu na bliskość Himalajów klimat był łagodniejszy i przypominał lato w Europie. Wszędzie, zwłaszcza w dzielnicy Thamel, była niezliczona ilość hoteli i restauracji o różnym standardzie do wyboru. Tu można było naprawdę porządnie odpocząć.

Czwartek 14.08.97 - Kathmandu

Stragan Stragan fot. Jacek Dymek
Wybraliśmy się rano poza Kathmandu do świątyni Wisznu w wiosce Buthanilkantha. Przejazd wieloosobową motorikszą kosztował nas 3NRs. Świątynia zafascynowała nas. Zauważyliśmy tam pomieszczenie, w którym odbywały się tańce i śpiewy. Zaryzykowaliśmy wejście do środka. Nikt nie protestował, tylko musieliśmy zdjąć buty. Przez pół godziny oglądaliśmy tańce kobiet ubranych w kolorowe sari i słuchaliśmy mantr granych na tradycyjnych instrumentach. Chcieliśmy potem pójść na mały pagórek za wioską (nieco ponad 2700m.n.p.m.) ale okazało się, że znajdował się on już na terenia parku narodowego do którego wstęp był płatny i zrezygnowaliśmy (Nepalczycy - 10NRs, obcy - 250NRs!).

Bakhtapur Bakhtapur fot. Jacek Dymek
Wróciliśmy do Kathmandu i potem stamtąd do Bakhtapur - drugiego z trzech królewskich miast. Pojechaliśmy tam autobusem podmiejskim (4NRs). Odległość 16km pokonywał w ciągu 1,5 godziny! Tam chyba nie jest możliwe, żeby spóźnić się na autobus. Co chwila zatrzymywał się i zabierał ludzi z ulicy. W Bakhtapur znowu spotkała nas niespodzianka. Za wejście do centrum miasta turyści musieli zapłacić 300NRs lub 5$! Skoro tam już się znaleźliśmy, to z ciężkim sercem wyłożyliśmy pieniądze. Po przejściu kilkudziesięciu metrów stwierdziliśmy, że było warto. Całe centrum było jakby żywcem wyjęte ze średniowiecznych czasów. Miasto słynęło z wyrobów garncarskich. Na jednym z placów znajdowały się tylko warsztaty garncarskie, w których były tworzone gliniane wyroby. Do Kathmandu wróciliśmy trolejbusem. Był niewiele szybszy niż autobus. 

Piątek 15.08.97 - Kathmandu

Wpadliśmy na pomysł, żeby wynająć rowery. Pojechaliśmy na dworzec autobusowy, gdzie udało nam się kupić w normalnej kasie bilety do granicznego miasta Birganj (150NRs). Pośrednicy, którzy prawie siłą odciągali nas od kolejki do kasy oferowali bilety bezpośrednio do Patny za ponad 600Nrs! Korzystając z wolnego czasu obejrzeliśmy buddyjską świątynię na wzgórzu (warto zobaczyć) oraz odwiedziliśmy trzecie miasto w dolinie - Patan. Po drodze złapał nas ciepły monsumowy deszcz, który zmusił nas do godzinnego postoju w małej, przydrożnej kapliczce Wisznu. 

Wróciliśmy do Kathmandu, oddaliśmy rowery i z plecakami udaliśmy się rikszą na przystanek autobusowy. Paru Hindusów przy kasie kierowało nas do różnych autobusów, ale w końcu trafiliśmy do jakiegoś zaniedbanego autobusu obok przystanku w którym nie było żadnych pasażerów. Woleliśmy to sprawdzić. Dla pewności nauczyłem się wzrokowo, jak wygląda nazwa miasta docelowego zapisanego w ich alfabecie. Okazało się, że wszystko jest OK. - na autobusie był szlaczek który oznaczał Birganj. Punktualnie wyruszyliśmy w stronę granicy.

Sobota 16.08.97 - Patna

Dojechaliśmy do Birganj. Tam wzięliśmy rikszę, żeby przejechać długą, chyba 3-kilometrową granicę. Rikszarz dowiózł nas do przystanku autobusowego, gdzie wyłapał nas pośrednik i oferował bilety do Patny za 90Rs. Uznaliśmy, że na taką cenę możemy się zgodzić. I tak w sumie wychodziło ponad dwa razy mniej niż cena jaką proponowano nam w Kathmandu. Gdzieś w połowie drogi, w obskórnej miejscowości wysiedli wszyscy pasażerowie. Poczuliśmy pewien niepokój. Ale kierowca uspokoił nas, że za chwilę będzie następny autobus, którym dojedziemy bezpośrednio do Patny. 

Po kilku godzinach jazdy, późnym popołudniem dojechaliśmy do celu. Nasze plecaki, które uprzednio dość znacznie różniły się kolorystycznie, po wyciągnięciu z luku bagażowego miały ten sam kolor - rdza pomieszana z błotem. Cóż, takie są trudy podróży. Udaliśmy się na pobliski dworzec kolejowy, aby dowiedzieć się czegoś o pociągach do Benaresu. Był z tym pewien problem, bo na dworcu nie było rządowego biura turystycznego, które mogło by zająć się bezradnymi turystami. Wyłapał nas pośrednik, który za bilet do Benaresu żądał 200Rs od głowy za sleeper. Zastanowimy się. Najważniejsze było określić, czy i o której rano jest pociąg. Udało nam się dowiedzieć, że pociąg jest o 11:10. Kupiliśmy nawet indyjski rozkład jazdy. Tam oczywiście tego naszego pociągu nie było, ale były za to inne o zupełnie innych godzinach. 

Byliśmy już bardzo zmęczeni, postanowiliśmy więc znaleźć hotel. Z mapki wynikało, że było do nich dość blisko. Poszliśmy więc piechotą. To był nasz błąd. Okazało się, że to „blisko” to wcale nie było tak blisko, a do tego część miasta była zalana i były problemy z przechodzeniem suchą nogą przez ulicę. Sprawdziliśmy miejsca w kilku hotelach i okazało się, że są już pełne. Zbliżał się wieczór, a my jeszcze nie mieliśmy noclegu. Chodzenie po mieście z plecakiem było dla nas dość męczące, więc zostałem na ulicy z bagażami, a Mariusz rozglądał się za noclegiem. W końcu udało mu się znaleźć paskudną dwójkę (150Rs) w hotelu Asia. Wzięliśmy. W końcu gdzieś trzeba było się przespać. W łazience na szczęście nie było światła, bo nawet w ciemności nie wyglądała zachęcająco, ale zaryzykowaliśmy kąpiel. Potem udaliśmy się na kolację do pobliskiej, dość eleganckiej restauracji. 

Po drodze przypadkiem trafiliśmy do bardziej schludnego hotelu (250Rs) ale już nie chciało nam się przenosić. Restauracja była nawet czysta. W środku stało akwarium z rybkami oraz fontanna. Gośćmi w większości byli Hindusi z wyłożonymi na stole komórkami. Ceny, jak na warunki indyjskie były trochę wygórowane, ale co tam – byliśmy głodni. Za spory posiłek zapłaciliśmy po 100Rs. Ta kolacja, to był chyba jedyny pozytywny aspekt tego dnia. Następnego dnia postaramy się jak najszybciej wyjechać z tego miasta.

Niedziela 17.08.97 - Patna - Benares

Z samego rana spakowaliśmy się i poszliśmy na dworzec kolejowy. Niestety, nie mogliśmy zrobić rezerwacji. Były tylko do wyboru bilety na 1 lub 2 klasę bez rezerwacji. Zaryzykowaliśmy „dwójkę”. Nie było tak strasznie. Nawet załapaliśmy się na miejsca siedzące. Pociąg jechał dość punktualnie, ale 50 km przed Benaresem była jakaś awaria i ponad godzinę staliśmy w polu. Po dojechaniu do pierwszej większej stacji znowu staliśmy ponad godzinę, bo zmieniali lokomotywę. Zamiast pięć godzin, jechaliśmy osiem. Znowu dzień spędziliśmy na jeżdżeniu z miejsca na miejsce zamiast zwiedzania.

Na dworcu w Benaresie jak zwykle otoczyła nas chmara rikszarzy, którzy gwarantowali, że wszędzie nas zawiozą. Powiedzieliśmy, że chcemy dostać się do dzielnicy Godaulia. Szef rikszarzy stwierdził, że nie, bo to jest blisko Gangesu, który wylał, śmierdzi tam, jest pełno moskitów i policja tam nie wpuszcza, bo teren jest zamknięty. Ale mógł nas zawieźć do innego hotelu w którym jest bardzo fajnie. Według przewodnika LonelyPlanet dzielnica Godaulia miała być przyjemnym miejscem z sympatycznymi hotelami. Powiedzieliśmy, że trudno, ale my chcemy tam się dostać, a jak policja nas zatrzyma, to pojedziemy do innej dzielnicy i jeżeli nie chcą nas tam zwieźć to znajdziemy inna rikszę. W końcu się zgodzili. 

Po kilku minutach jazdy zatrzymaliśmy się przed jakimś hotelem i rikszarze powiedzieli nam, że jesteśmy na miejscu. Ale nam chodziło o skrzyżowanie głównych ulic w dzielnicy Godaulia. W końcu wydusili z siebie, że nas tam nie zawiozą, a do skrzyżowania trzeba iść dalej prosto. Na pożegnanie dostali 5Rs zamiast umówionych 20. W końcu doszliśmy do tej nieszczęsnej dzielnicy i okazało się, że wcale nie była zamknięta, Ganges nie wylał, nie zauważyliśmy żadnego moskita i normalnie jeździły tam riksze. Nie wiem o co w tym wszystkim chodziło, ale chyba rikszarze mieli swoje rejony w których mogli się poruszać. Zostałem przy bagażach, a Mariusz poszedł szukać hotelu. 

Po chwili pojawił się kilkunastoletni tubylec, który jak zwykle obiecywał, że może rozwiązać wszystkie moje problemy. Proponował znalezienie noclegu, papierosy, narkotyki oraz znalezienie dla mnie i mojego kolegi dziewczynki lub chłopca do towarzystwa. Nie skorzystałem. Wysłałem go tylko po zimną colę, bo chciało mi się pić. Mariusz już ponad godzinę nie wracał. Zaczęło się ściemniać i wokół mnie sprzedawcy powoli zamykali swoje sklepy. Mają tutaj ciekawy sposób zabezpieczania sklepu. Po zamknięciu drzwi, spuszczeniu rolet i zamknięciu zamków, sprzedawca brał gazetę, zapalał ją i robił duże okręgi przed wejściem do sklepu. Potem rzucał ją za siebie, kłaniał się i odchodził. Ciekawe, czy to jest skuteczne. W końcu pojawił się Mariusz. Znalazł jakąś dwójkę z łazienką za 100Rs. Jak na razie to był chyba najlepszy pokój w którym do tej pory spaliśmy. W hotelu spotkaliśmy kilku Japończyków oraz Szweda, który zaprowadził nas do taniej knajpki. Na razie miasto nam się podobało.

Poniedziałek 18.08.97 - Benares

Wymieniliśmy u naszego hotelowego managera czeki na rupie. To znaczy zawołał on swojego „kuzyna”, który miał sklep z materiałami oraz lewy kantor. Dawał nam 35Rs za dolara. Oczywiście, od razu oferował na swoje towary. Przez 15 minut pokazywał na różne materiały, ale chyba nie byliśmy dobrymi klientami. Warto jednak było zobaczyć samą prezentację towarów. Siadało się „po turecku” na materacach w sklepie, a sprzedawca rozwijał różnokolorowe materiały. I jak tylko zauważał najmniejsze zainteresowanie, odkładał materiał na bok.
Poszliśmy zwiedzać miasto. Okolica wyglądała jakby policja była w najwyższej gotowości bojowej. Wszędzie były patrole uzbrojone w karabiny i pałki bambusowe. 

Samo miasto było bardzo interesujące. Pokryte jest siecią wąskich uliczek z niezliczoną ilością sklepów, restauracji i hotelików oraz szkół medytacji, jogi lub gry na tradycyjnych instrumentach indyjskich. Na ulicach znajdowały się schody (ghaty), które prowadziły do Gangesu. Dwa ghaty przeznaczone są do palenia zmarłych. Popioły potem zrzuca się do rzeki. Na ulicach co jakiś czas spotykało się różnych kapłanów poubieranych w dziwne stroje. Akurat w tych dniach w Benaresie trwał festiwal i również z tej okazji przebywał tutaj wielki przywódca duchowy hindusów Baba. Niestety, nie mieliśmy okazji go spotkać. Po południu pojechaliśmy rikszą (12Rs) na dworzec kolejowy, gdyż chcieliśmy następnego dnia pojechać do Agry, ale okazało się, że pociąg we wtorki nie kursuje. Postanowiliśmy zostać tutaj dzień dłużej. Będzie przynajmniej okazja, żeby odpocząć. W drodze do hotelu spotkaliśmy zagubionych Japończyków, którzy szukali noclegu. Zaprowadziliśmy ich do naszego hotelu. Wieczorem wyszliśmy na miasto w celu dokonania zakupów, ale skończyło się tylko na oglądaniu.

Wtorek 19.08.97 - Benares

Przed południem poszliśmy do kupca od którego chcieliśmy kupić materiały. Jak się okazało materiały były „niedaleko” w zupełnie innym miejscu. Zostaliśmy zaprowadzeni krętymi uliczkami do domu kupca. Tam odbył się standardowy pokaz towarów. Po godzinnym targowaniu portfel miałem już chudszy o prawie 1000Rs! Wróciliśmy do hotelu ponieważ umówiliśmy się z wczoraj poznanymi Japończykami na pływanie łódką po Gangesie. Przy jednym z ghatów oferowano nam miejsca w łódce za 20Rs od osoby. 

Po targach udało nam się zbić cenę do 10Rs! Ale twardo szukamy dalej. Przy drugim ghacie, który znajdował się przy głównej ulicy, ładnie, porządnie ubrani Hindusi oferowali nam miejsca za... 150Rs! Gdy odchodziliśmy, cena spadła już „tylko” do 80Rs. Wróciliśmy do poprzedniego ghatu. Od razu zostaliśmy zaproszeni do łódek. Ich stan wywołał u nas pewne obawy, ale zaryzykowaliśmy. Widok na Benares od strony Gangesu był niesamowity. Najbardziej interesujące były te ghaty, na których spalane były ciała, a prochy wrzucane były do rzeki. Wcale nie przeszkadzało to tym, którzy kąpali się kilka metrów dalej. Wieczorem spotkaliśmy w hotelu pięciu Polaków z Wrocławia. Miło było pogadać z rodakami w normalnym języku.

Środa 20.08.97 - Benares

Po śniadaniu szybko spakowaliśmy się, żeby do 12:00 opuścić hotel. Obijaliśmy się w restauracji pijąc i jedząc na tarasie. Przyglądaliśmy się życiu ulicy. Udało nam się wypatrzyć znajomych Japończyków. Pogadaliśmy chwilę i dalej się objadaliśmy. Po obiedzie wyruszyliśmy na dworzec. Pociąg miał być punktualnie o 17:00 z peronu 6. Potem udało nam się dowiedzieć (na dworcu była taka normalna, czarna tablica, na której były pisane kredą aktualne informacje o pociągach), że nasz pociąg spóźnia się i będzie o 17:20 na peronie 6. Siedzimy na peronie. O 17.18 dalej nie widać pociągu i jakiś Hindus powiedział nam, że ten pociąg wcale nie jest z peronu 6 tylko z 8. Szybko jeszcze poleciałem na informację aby się upewnić. Faktycznie, w ostatniej chwili zmienili peron. Biegiem wróciłem na peron 6 i sprintem z plecakami pobiegliśmy na 8. Zdążyliśmy. Punktualnie o 17:20 ruszyliśmy do Agry. Z okien pociągu przyglądaliśmy się Indiom. W przeciwieństwie do Europy, tam na drutach wzdłuż torów nie siedzą jaskółki, tylko zielone papużki, a w nocy na drzewach świecą jakieś robaczki, co powodowało, że drzewa wyglądały jak przystrojone na Boże Narodzenie.

Czwartek 21.08.97 – Agra - Jaipur

Po obudzeniu stwierdziłem, że spanie tuż pod wentylatorem w przedziale nie służyło mi i dostałem kataru. Miałem nadzieję, że w tym klimacie szybko mi minie.
Wysiedliśmy na dworcu Agra Fort. Po całym dworcu biegały stada małp. Po przedarciu się przez rikszarzy, dostaliśmy się do przechowalni bagażu i ruszyliśmy w miasto. Na początek obejrzeliśmy meczet, który znajdował się niedaleko dworca. Potem udaliśmy się do Czerwonego Fortu. Przed głównym wejściem musieliśmy przedrzeć się przez chmarę sprzedawców, którzy oferowali nam pudełeczka z „oryginalnego” białego marmuru. Nawet nie trzeba było się targować, sami schodzili ze 100 na 10Rs za pudełeczko. 

Taj Mahal Taj Mahal fot. Jacek Dymek
Z fortu rozciągał się przepiękny widok na inny ciekawy zabytek - mauzoleum Taj Mahal. Po obejrzeniu fortu wzięliśmy rikszę do mauzoleum. Rikszarz jak zwykle zaczął coś kręcić i sugerował żebyśmy na początek pojechali do miasta, gdzie jego „brat” ma sklep z marmurami. Stanowczo odmówiliśmy. Po chwili stwierdził, że musi i tak skręcić do miasta po benzynę, ale krótkie „No Taj Mahal – no money” zadziałało bardzo skutecznie. Mauzoleum Taj Mahal w rzeczywistości wyglądało piękniej niż na zdjęciach. Przed głównym wejściem zaczepił nas jakiś facet i chciał nas oprowadzać. Nie zamierzaliśmy ponosić dodatkowych, nieprzewidzianych kosztów, więc powiedzieliśmy mu, że nie chcemy żadnego przewodnika. On na to, że nie jest przewodnikiem, tylko pracownikiem muzeum i to jest jego praca. Oprowadził nas przez dwie minuty dokoła udzielając „rzeczowych” informacji typu: „to jest prawdziwy biały marmur, a tu prawdziwe kamienie szlachetne”. Potem stanął w wyczekującej pozycji. Cóż, ostatnie drobne wrzuciliśmy na pamiątkę do mauzoleum, a poza tym ostrzegaliśmy go, że nie chcieliśmy żadnego przewodnika.

W czasie obiadu doszliśmy do wniosku, że w zasadzie obejrzeliśmy najciekawsze miejsca w Agrze, więc nie musimy tutaj zostawać, tylko od razu pojedziemy dalej do Jaipuru. Wzięliśmy szybko rikszę na dworzec. I znowu chciano nas w coś wplątać. Nagle pojawił się drugi rikszarz i z pierwszym stwierdzili, że możemy jechać na osobnych rikszach bo jest lżej i nic nie będziemy musieli dopłacać. Na początku wszystko było OK., ale potem z moim pojazdem „coś się stało” i rikszarz musiał ją naprawić. Riksza z Mariuszem pojechała dalej i w końcu znikła za zakrętem. Po krótkiej naprawie znowu ruszyłem. Zaraz za zakrętem stał Mariusz i powiedział, że dalej idziemy piechotą, bo rikszarz znowu chciał coś zamieszać i gdzieś go wywieźć. Chyba chodziło o to, żeby nas rozdzielić, a potem byśmy szukali się pół dnia jeżdżąc po mieście, za co oczywiście musielibyśmy słono zapłacić. Zaraz jednak znaleźliśmy następną rikszę, która uczciwie zawiozła nas na dworzec. 

Odebraliśmy nasze bagaże i wzięliśmy motorikszę, ponieważ chcieliśmy udać się na dworzec autobusowy (wg Lonely Planet z niego regularnie odjeżdżają autobusy do Jaipuru). Rikszarz powiedział, że z tego dworca nie odjeżdżają autobusy do Jaipuru, ale może nas zawieźć w to miejsce, skąd odjeżdżają. W końcu po krótkiej dyskusji doszliśmy do porozumienia, że pojedziemy na ten dworzec, a jeżeli nie będzie żadnych autobusów, to pojedziemy w to inne miejsce. Podejrzewaliśmy, że rikszarze dostają prowizję za dostarczenie klientów prywatnym przewoźnikom. W końcu dojeżdżamy na dworzec i oczywiście wcale nie ten na który chcieliśmy. Po kolejnej dyskusji wysiedliśmy rikszy i znaleźliśmy inną. 

Już mieliśmy jechać dalej, gdy zauważyłem, że nie mam przy sobie małego plecaka, w którym miałem czeki podróżne, kurtkę Alpinusa i Zenith’a z dopiero co skończonym filmem. Plecak chyba został w poprzedniej rikszy. Niestety już jej nie było. Wróciliśmy szybko na dworzec. Już miałem przed oczami widmo straty dwóch dni na odzyskiwanie czeków i pożegnałem się z kurtką oraz aparatem. Teraz ta riksza mogła być gdziekolwiek. Na dworcu wywołałem spore zainteresowanie wypytując się o tego rikszarza. Ktoś nawet mnie skierował na policję, żeby zrobić portret pamięciowy. Nagle zauważyłem znajomego rikszarza. Zajrzałem do rikszy, a tu... niestety, nic nie było. Zajrzałem za siedzenie... jest! Spadło z tyłu na podłogę. Szczęście miałem niesamowite.

Pojechaliśmy na dworzec autobusowy. Po drodze minęliśmy stojący bus do Jaipuru. Zapłaciliśmy 90Rs za bilet i ruszyliśmy dalej. Za oknem krajobraz się zmieniał. Zniknęły palmy, a pojawiły się akacje. Powietrze stawało się coraz bardziej suche. Zniknęło wszędobylskie błoto. Mijane rzeki były coraz płytsze, a woda mineralna w butelkach coraz droższa. W końcu dojechaliśmy punktualnie (!) do Jaipuru. Teraz ja szukałem hotelu i po półgodzinnym rekonesansie motorikszą znalazłem pokój za 150Rs z łazienką w hotelu Kantichandra Palace , który mieścił się starym pałacu dość blisko dworca autobusowego. 

Rikszarz, który nas przywiózł powiedział, że może po nas przyjechać rano. Odmówiliśmy, mimo to stwierdził, że na wszelki wypadek przyjedzie. Po kolacji na mieście doczepił się do nas Hindus z pretensjami, że on uśmiechnięty mówi nam „hello”, a my nie chcemy nawet z nim porozmawiać. Jak na razie, od pierwszego dnia w Indiach wszyscy wołali do nas „hello”, a potem usiłowali coś sprzedać. Daliśmy mu szansę i poszliśmy do barku, który należał do jego „brata”. Rozmowa toczyła się na zupełnie niewinne neutralne tematy, by potem przejść na tematy finansowe. Dostaliśmy propozycję, że możemy dużo zarobić jeśli przewieziemy złoto i kamienie szlachetne do Europy. Więc o to chodziło. Wróciliśmy do hotelu.

Piątek 22.08.97 - Jaipur

Hava Mahal Hava Mahal fot. Jacek Dymek
Zaraz przy wyjściu z hotelu czekał na nas „nasz” rikszarz. Tym razem bardziej stanowczo wyjaśniliśmy, że naprawdę woleliśmy przejść się na miasto piechotą. Był bardzo zmartwiony, ale ile razy można było powtarzać. Zaraz zakupiliśmy na wieczór bilety autobusowe do miasta Jaisalmer i ruszyliśmy do centrum. Miasto miało specyficzny wygląd, gdyż większość budynków była zbudowana z żółtego i czerwonego piaskowca. Zwiedziliśmy kilka ciekawszych zabytków. Trochę nas to kosztowało, bo osobno płaci się za wstęp i za wniesienie aparatu. Potem poszliśmy na dość wysokie wzgórze za miastem, gdzie mieścił się kolejny fort. Tym razem już nie czerwony, tylko żółty. Wróciliśmy do hotelu, odświeżyliśmy się i wieczorem poszliśmy na autobus. Wybraliśmy „fast bus”, który w ciągu 13 godzin miał nas zawieźć do celu. Autobus nas zaskoczył - wygodny, siedzenia lotnicze, i jak na warunki indyjskie bardzo czysty. Punktualnie o 23:00 wyruszyliśmy w trasę.

Sobota 23.08.97 - Jaisalmer

Mimo, że autobus był dość wygodny, to niezbyt dobrze mi się w nim spało. Byłem niewyspany i do tego jeszcze miałem katar. Patrząc na okolicę z okna autobusu i na pogodę, zastanawiałem się, czy to był właściwy wybór, aby przyjechać w ten rejon Indii. Przejeżdżaliśmy przez pustynię Thar. Na zewnątrz dominował krajobraz stepowo - pustynny, a z nieba lał się niesamowity żar. Nie dało się wytrzymać bez okularów przeciwsłonecznych. Ludzie tutaj żyli jednak schludniej niż w tych częściach Indii, gdzie byliśmy do tej pory. Domy budowane były z cegły albo z czerwonego lub żółtego piaskowca. Często były wykończone ładnymi zdobieniami wykonanymi w piaskowcu. Szczególnie pięknie prezentował się Jaisalmer. 

Już z daleka było widać górujący nad miastem złocisty fort, który zajmował sporą część miasta. Miasto wyglądało, jakby żywcem przeniesione z baśni. Planowaliśmy szybko znaleźć nocleg oraz zorganizować safari na pustyni. Zostałem przy bagażach, a Mariusz poszedł szukać noclegu. Schowałem się pod pobliskie, jedyne drzewo, aby ukryć się przed żarem z nieba. Nie ruszając się z miejsca, dostałem kilka adresów hoteli oraz biur zajmujących się organizowaniem safari. Mogłem też zaobserwować ciekawy rytuał – jakiś Hindus wyszedł z pobliskiego domu z miseczką wody, podszedł do drzewa, wylał na nie wodę i obszedł drzewo dokoła. Na koniec dotknął dłonią pnia i potem swojego czoła. Nie wiem co to miało znaczyć.

Po godzinie wrócił Mariusz. Znalazł pokój na terenie fortu w hotelu Deepak za 100Rs za dwójkę. Po zostawieniu bagaży i odświeżeniu się, wyszliśmy na miasto coś zjeść i zorientować się w ofertach dotyczących safari. Manager naszego hotelu od razu zaproponował nam safari, gdzie ceny wahały się od 350 do 600Rs w zależności od standardu. Już się prawie zgodziliśmy na to za 600 ale okazało się, że to są ceny za jeden dzień! Cała impreza miała więc kosztować 1800Rs od osoby. Nie skorzystaliśmy z tej okazyjnej oferty. Wyszliśmy do miasta. W kilku następnych biurach znaleźliśmy oferty od 200Rs w zwyż za jeden dzień. Te najtańsze, to były takie, gdzie jeden wielbłąd przypadał na dwie osoby, a do picia była miejscowa gotowana woda z oazy zamiast mineralnej.

W końcu w jakimś biurze (znajdowało się ono na prawo od głównej bramy miasta) udało nam się znaleźć ofertę za 450Rs za dzień z full servis (jedna osoba na wielbłąda, jedzenie, woda mineralna), czyli 1350Rs za trzy dni. Po długim, półgodzinnym, męczącym targowaniu udało nam się zbić cenę za wszystko do 800Rs. Manager biura, jak dowiedział się, że jesteśmy z Polski sam stwierdził, że nie jesteśmy tak bogaci jak obywatele Europy Zachodniej lub Amerykanie, więc może nam zaniżyć cenę. To był chyba jedyny Hindus, który chociaż tyle wiedział o Polsce. Nie mieliśmy jednak zaufania do usług w Indiach, ustaliliśmy więc, że na początek zapłacimy po 500Rs, a resztę później. Zgodził się, tylko zastrzegł, żebyśmy nikomu nie mówili, że tyle zapłaciliśmy za imprezę. Ja już byłem wykończony. Odzywały się skutki upału, zmęczenia niewyspaną nocą i kataru który złapałem w czasie jazdy pociągiem do Agry. Jeszcze chwila, to usnąłbym na stojąco. Zostawiłem Mariusza na mieście i wróciłem do hotelu. Rzuciłem się na łóżko i od razu zasnąłem.

Niedziela 24.08.97 - Safari

Obudziliśmy się o świcie. Czułem się zdecydowanie lepiej niż poprzedniego dnia. Spakowaliśmy się, zjedliśmy śniadanie i punktualnie o 9:00 pojawiliśmy się w biurze. Chcieliśmy zostawić bagaże w naszym hotelu, gdyż i tak planowaliśmy jeszcze jedną noc zostać po powrocie z safari. Manager hotelu jednak na nas się obraził, że jedziemy na safari z konkurencyjnego biura i nie zgodził się ich przechować. Jednocześnie powiedział, że jak chcemy wrócić do tego hotelu, to pokój będzie na nas czekał. My jednak też się obraziliśmy. Z plecakami poszliśmy do „naszego” biura turystycznego i tam je zostawiliśmy. Z niezbędnym ekwipunkiem zostaliśmy zaprowadzeni na miejsce, w którym czekały na nas wielbłądy. 

Dostałem wielbłąda o nazwie Molly. Na początku trochę trudno sterowało się tym zwierzęciem, ale z czasem szło coraz lepiej. Nasza karawana składała się z czterech osób: ja, Mariusz i dwóch przewodników. Podróż była mniej męcząca, niż się obawiałem. Może dlatego, że wiał lekki wiatr, a słońce co jakiś czas chowało się za chmurami. Krajobraz był różnorodny. Czasami był to step, czasami suchy, gorący żwir porośnięty gdzieniegdzie kępkami trawy, piaszczyste wydmy lub kamienne pustynie. Na trasie spotkaliśmy Japończyka o imieniu Masa z przewodnikiem. Jechali oni tą samą trasą co my, więc połączyliśmy nasze grupy. Pierwszy postój mieliśmy koło świątyni. Chyba było to dość popularne miejsce postoju, gdyż co chwila zatrzymywały się tam inne karawany. 

Tam dostaliśmy pierwszy posiłek na trasie. Przy okazji, jakiś ptak dorwał się do naszego żarcia i straciliśmy kilka jajek. Może jakoś przeżyjemy. Dalej minęliśmy kolejną świątynię. Można było do niej wejść, tylko co ciekawe, nie wolno było mieć przy sobie żadnych skórzanych rzeczy (pasków od spodni też nie). Na nocleg zatrzymaliśmy się na wydmach. Nasi przewodnicy przygotowali kolację. Rozpalili ognisko i na metalowej tacy upiekli czapati oraz warzywa. Wszystko było oczywiście mocno przyprawione. Naczynia „myte” były w piasku. Dowiedzieliśmy się od Masy, że zapłacił 1350Rs za swoją imprezę. Woleliśmy nie zasmucać go ile nas to kosztowało. Przed snem przewodnicy zauważyli, że brakuje im paru wielbłądów. Pożyczyłem im latarkę, bo swojej nie mieli, a było już ciemno. Położyliśmy się spać w kocach na wydmach. Nocne niebo nad nami było tak przejrzyste, że chyba nigdy nie widziałem tak wyraźnie tylu gwiazd. Dokoła rozlegał się odgłos świerszczy i wielbłądów. Raz obudziło mnie jakieś tupanie. Otworzyłem oczy, a tu nade mną pojawił się pysk wielbłąda. Zwierzę spokojnie sobie przechodziło nad nieświadomymi, śpiącymi ludźmi. Przegoniłem go trochę dalej.

Poniedziałek 25.08.97 - Safari

Jaisalmer Jaisalmer fot. Jacek Dymek
Zostaliśmy obudzeni o świcie. Przewodnicy podali nam na śniadanie tosty z dżemem i jajka. Mariuszowi trafiło się zepsute. Wyruszyliśmy w dalszą drogę. Gdzieniegdzie mijaliśmy ruiny opuszczonych kamiennych domów. Urządziliśmy z Mariuszem wyścigi wielbłądów. Nieźle je przegoniliśmy. Przed południem dotarliśmy na miejsce postoju. Była to polanka z dwoma akacjami między niskimi, kamiennymi wzgórzami. Postój miał trwać 3 godziny. Po obiedzie wylegiwaliśmy się w cieniu akacji. Przerwa na lunch trochę się wydłużyła. Zamiast 3 godzin, siedzieliśmy prawie sześć. Nie miałem nic przeciwko temu. Jazda w słońcu koło południa byłaby katorgą. Z nudów wchodziłem na okoliczne wzgórza aby oglądać panoramę pustyni. 

Po długim leniwym odpoczynku w końcu ruszyliśmy dalej. Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę w wiosce koło oazy. Tam wzbudziliśmy zainteresowanie miejscowych dzieciaków, które biegały za wielbłądami i żądały od nas zmianę długopisów lub pieniędzy – „Hello! School pen? Fourty rupies?”. Innych słów po angielsku nie znały. Czystość wody w oazie nie zachęcała nawet do zanurzenia ręki, ale wcale to nie przeszkadzało naszym przewodnikom, żeby się opłukać, napić i nabrać wody na dalszą podróż. Wieczorem dotarliśmy do wioski Sam na zachód od Jaisalmera. Stąd już niedaleko było do granicy pakistańskiej. 

Wioska była popularną atrakcją turystyczną ze względu na występujące tam typowe piaskowe wydmy takie jak na Saharze. Wszystkie chatki we wiosce były hotelami lub restauracjami dla turystów. Była nawet dyskoteka. Cena małej butelki pepsi osiągnęła 20Rs! Na miejscu można było wynająć wielbłąda albo jeepa do jazdy po wydmach. Wyglądało to wszystko sztucznie i kiczowato jak z reklamówki gumy do żucia. Na szczęście nasz obóz był poza wioską. Gdy wróciliśmy do obozu, złapała nas ulewa. Trochę to dziwnie wyglądało – gorąca pustynia i deszcz. Wieczorem, jak zwykle, dostaliśmy na kolację porcję ryżu i czapati z warzywami. I znowu, jak poprzedniego wieczora musiałem pożyczyć latarkę przewodnikom, bo zginęły im wielbłądy. Noc nie była już taka przyjemna jak ostatnia. Niebo było zachmurzone, a później zrobiło się tak zimno że musiałem ubrać wszystkie swoje rzeczy i schować się w śpiworze.

Wtorek 26.08.97 – Safari - Jaisalmer

Kolejna pobudka ze słońcem. Przed południem dotarliśmy do wioski, skąd miał nas zabrać jeep do Jaisalmera. Tam zjedliśmy ostatni lunch na safari i pożegnaliśmy się z przewodnikami. Na zakończenie podarowałem im latarkę - przyda im się do szukania wielbłądów nocą. Naszego jeepa jeszcze nie było, ale pojawił się inny - po Japończyka. Zgodził się nas zabrać. Za darmo (!). Po dotarciu do miasta poszliśmy do naszego biura turystycznego, dopłaciliśmy brakujące 300Rs i odebraliśmy plecaki (jak mój ściągali z półki, to wypadł z niego szczur, ale po tylu dniach pobytu w Indiach już się tym nie przejmowałem). 

Chcieliśmy zostać jeszcze jedną noc w Jaisalmerze. W biurze polecono nam hotel Peacock. Tam dostaliśmy naprawdę tanią dwójkę za 50Rs. Hotel tym razem znajdował się poza fortem, ale za to mieliśmy piękny widok na fort. Po południu wybraliśmy się na zwiedzanie miasta. Kupiliśmy od razu bilety na następny dzień do Delhi w jednym z prywatnych biur (260Rs). Miasto bardzo nam się podobało. Już nawet żałowaliśmy, że już kupiliśmy bilety do Delhi i nie zostaliśmy dnia dłużej. Wieczorem wyskoczyłem zadzwonić do domu. Za 90 sekund rozmowy zapłaciłem 94Rs! Przy sobie miałem tylko 95. Akurat wystarczyło. Wieczór spędziliśmy na tarasie naszego hotelu. Syn właściciela hotelu zabawiał nas rozmową i sugerował, że safari musiało być bardzo męczące i chciał nam zrobić masaż, ale nie skorzystaliśmy. 

Środa 27.08.97 - Jaisalmer

Ten dzień spędziliśmy na zakupach i obijaniu się na mieście. Zabraliśmy bagaże z hotelu i zanieśliśmy je do biura w którym dzień wcześniej kupiliśmy bilety na autobus do Delhi. O 15:15 mieliśmy się stawić na miejscu. Dokładnie o ustalonej godzinie pojawił się manager biura i kazał nam iść za sobą. Zaprowadził nas do innego biura, które zajmowało się usługami transportowymi. Tam zabrano nam bilet wypisany poprzedniego dnia i zamieniono na inny. Następnie wskazano nam autobus do którego mieliśmy wsiąść. Od innych turystów dowiedzieliśmy się, że jedni jadą do Jaipuru, inni do Udajpuru, jeszcze inni do Jodhpuru oraz do Delhi. Wcześniej było mówione, że będziemy jechać przez Bikaner. Czy ten autobus miał się poruszać w różnych czasoprzestrzeniach? 

To tak samo, jakby jeden autobus z Warszawy miał dojechać do Przemyśla, Gdańska, Krakowa i Poznania jednocześnie. Nasz manager był bardzo zaskoczony tą sytuacją. Ale dalej uparcie twierdził, że dojedziemy tym autobusem do Delhi. Zapewniał nas, że będziemy tam o 8:00 rano. Obsługa autobusu to potwierdzała, ale jednocześnie zgadzała się z tym, że autobus jedzie do innych miast. W końcu po zażartych dyskusjach pasażerów z obsługą wyszło, że ten autobus ma jechać do Udajpuru przez Jodhpur, a potem stamtąd do Delhi. To tak samo jakby jechać z Warszawy do Poznania przez Kraków. Coś tam Hindusi mieszali. Ale już nauczyliśmy się nie brać słów Hindusów na serio. Dotychczas było tak, że zawsze na jakiś bilet wcześniej, czy później dojeżdżaliśmy do celu. Opieprzyliśmy naszego managera i wsiedliśmy do autobusu, bo już miał odjeżdżać. Mieliśmy dwa dni żeby zdążyć na samolot w Delhi. 

Późnym wieczorem dotarliśmy do Jaipuru i tam pojawił się w autobusie Hindus i poinformował, aby osoby udające się do Delhi przesiadły się do innego autobusu. Przy okazji znowu zmienili nam bilety. W Jaipurze znowu musieliśmy się przesiadać. Bilety zostały zmienione po raz kolejny. Jak obsługa je sprawdzała, to sama się pogubiła. Ciekawa rzecz, prawie każdy bilet był zupełnie inny. Jak oni mogą się w tym połapać. Może wystarczy mieć jakiś wydrukowany kolorowy papierek z datą, nazwą miasta i numerem miejsca?

Czwartek 28.08.97 - Delhi

Byliśmy jeszcze na autostradzie z Jaipuru do Delhi. Raz się zdarzyło, że przejeżdżaliśmy przez remontowany kawałek autostrady i lewe pasy ruchu były zamknięte (ruch w Indiach jest lewostronny). Ruch był skierowany na prawą stronę. Niestety, kierowca naszego autobusu nie zauważył zjazdu na właściwą stronę po przejechaniu remontowanego fragmentu i dalej jechał prawym pasem. Przez kilka kilometrów jechaliśmy pod prąd! Czułem się trochę niepewnie, zwłaszcza w momentach jak widziałem samochody jadące naprzeciwko nas, które chciały wyprzedzać inne samochody jadące w naszą stronę.
Do Delhi nie dojechaliśmy o 8:00 jak było mówione ale dopiero o 14:00, ale to było do przewidzenia. Autobus przejeżdżał obok głównego dworca, nie musieliśmy więc z drugiego końca miasta dojeżdżać do dzielnicy Paharganj. Tym razem trafiliśmy do hotelu Down Town. Za dwójkę bez łazienki zapłaciliśmy 150Rs. Po odświeżeniu się, poszliśmy do miasta zrobić zakupy na zakończenie pobytu w Indiach. Przy okazji na placu Connaught Place kupiliśmy bilety na autobus na lotnisko (30Rs + 5Rs za bagaż). Wieczorem, żeby uczcić ostatni wieczór, wyskoczyliśmy na indyjskie piwo do restauracji. Kupiliśmy Golden Peacock za 70Rs. Nawet dało się wypić.

Piątek 29.08.97 – Delhi – powrót do kraju

Zostawiliśmy bagaże w hotelu i staraliśmy się maksymalnie wykorzystać pozostały czas. Pojechaliśmy do kompleksu Kutab Minar. Po drodze wstąpiliśmy do dużego sklepu, a właściwie do takiego domu towarowego dla turystów (kawałek za Connaught Place przy ulicy Janpath). Był tam spory wybór pamiątek po rozsądnych cenach. Chyba nawet niższych niż w sklepikach przy Main Bazar. Potem autobusem #505 dojechaliśmy za 5Rs do Kutab Minar. Jest tam, między innymi, nie rdzewiejąca żelazna wieża, która według Danikena została wykonana przy pomocy technologii kosmitów. 

W drodze powrotnej przeżyliśmy nalot „kanarów”. Byli bardziej bezwzględni niż u nas. Autobus w pewnym momencie się zatrzymał i przez drzwi wpadło pięciu facetów, którzy zaczęli sprawdzać bilety. Jeden nieszczęśnik miał pecha. Wyciągnęli go z autobusu i wpakowali do jakiegoś specjalnego, okratowanego minibusu, który stał obok. Wieczorem zabraliśmy bagaże z hotelu i autobusem z Connaught Place udaliśmy się na lotnisko.

Sporo czasu zajęła nam droga od wejścia na lotnisko do samego samolotu. Procedura była bardzo skomplikowana. Na początek trzeba było pokazać bilet przed wejściem (inaczej nie wejdzie się na teren terminala). Następnie trzeba bagaż zanieść do prześwietlenia. Tam dostawało się naklejkę, którą umieściliśmy na bagażu. Za 300Rs kupiliśmy papierek potwierdzający opłatę lotniskową. Na bagażu obowiązkowo musiała być jeszcze naklejka z imieniem i adresem. Potem check-in (potwierdzenie rezerwacji). Następnie należało wypełnić disembarkation card (karteczka z informacją po co i gdzie przebywało się w Indiach). Z tą karteczką i paszportem udawało się do imigration office i zaraz za tym jakaś pani podbijała pieczątką bilet na samolot. Karteczka z imieniem i adresem również była obowiązkowa na bagażu podręcznym. Potem było prześwietlenie bagażu podręcznego, kontrola osobista i już można kierować się do samolotu. Tam czekał już na nas znajomy Airbus A-310, którym udaliśmy się do Bukaresztu.

Jacek Dymek, Poznań 1998

słowa kluczowe: termin: 09.08.1997 - 29.08.1997
trasa: Delhi, Gorakhpur, Kathmandu, Patna, Benares, Agra, Jaipur, Jaisalmer, Delhi

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 0 / 5 (0)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 0 / 5 (0)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 11250 od 5.11.2004

Komentarze

Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone