lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Wientian  
Wat Xieng ThongLuang Prabang, Laosfoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

Oppenheimer arrives in Japan - so what do they think?

Russia shuts down UN tracking of N Korea sanctions

India gangster-politician dies after cardiac arrest

Chinese smartphone giant takes on Tesla

China axes Covid-era tariffs on Australian wine

Two more abusers at J-pop predator's company

Australia debates seizure of Insta-famous magpie

India opposition leader Kejriwal to remain in jail

Thailand moves to legalise same-sex marriage

Aussie Rules football denies it has a cocaine problem

Syria blames Israel for major air strike

Top UN court orders Israel to allow aid into Gaza

Gaza starvation could amount to war crime, UN human rights chief tells BBC

Hostages’ relatives arrested as Gaza talks break down

Israel, Hezbollah trade strikes over Lebanon border

Israel says UN resolution damaged Gaza truce talks

Gaza aid drop in sea leads to drownings

UN rights expert accuses Israel of acts of genocide

Bowen: Biden has decided strong words are not enough

At Gate 96 - the new crossing into Gaza where aid struggles to get in

Miasta Azji

 Tajpej

warto zobaczyć: 22
transport z Tajpej: 11
dobre rady: 39

wybierz
[opinieCount] => 0

 Buli

warto zobaczyć: 1
transport z Buli: 1
dobre rady: 2

wybierz
[opinieCount] => 0

 Hualian

warto zobaczyć: 2
transport z Hualian: 3
dobre rady: 2

wybierz
[opinieCount] => 0

 Yeliu

warto zobaczyć: 1
transport z Yeliu: 1
dobre rady: 4

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Laos
     kursy walut
     LAK
     PLN
     USD
     EUR
  •  Laos
     wiza i ambasada
    Laos
    ambasada w Polscenie
    wymagana wizatak
    30 dniową, turystyczną wizę można uzyskać w ambasadzie Laosu, jak również na niektórych przejściach granicznych.
    Najmniejsza
    prowizja w Polsce!
    97 PLN - Tryb normalny (14 dni roboczych)
    127 PLN - Tryb ekspresowy (7-10 dni) sprawdź szczegóły

Laos - Notatki

środa, 27 paź 2004
  • dotyczy:  

2 marzec 2001r.

Pierwszy dzień

Po 14 godzinnej ale dość wygodnej, podróży pociągiem docieram do Mostu Przyjaźni. Nawet nie wiem, kiedy opuściłem Tajlandię ale wiem kiedy wjadę do Laosu. Trzy punkty kontrolne, wszędzie panie i panowie w zielonych mundurkach ze znajomo wyglądającymi, zbyt wielkimi pagonami i rondami czapek, a nad tym wszystkim łopocząca czereda wielkich chorągwi w wiadomym kolorze. No i oczywiście kwestionariusz i sto pytań a wśród nich: "gdzie będziesz się zatrzymywał w Laosie ?" Nie mam przecież pojęcia więc wpisuje "Vientian Hotel". Mój wybór potwierdza pieczątka którą wbija prześliczna Azjatka, wrzucona przez dogorywający system w za duży mundur. No i ta czapka admirała floty radzieckiej...

Bez problemu tuk tukiem docieram do Vientiane. 
Miasto to cieszy się potworną wprost opinią wśród turystów i autora przewodnika (którzy polecają zostać tu maximum 1 dzień ), stąd spodziewałem się raczej szybkiego rozczarowania z mojej strony. Jednak polubiłem tą mieścinę ( bo w pełni zasługuje na takie miano ) od pierwszego wrażenia. Wystarczy bowiem jedynie przyjrzeć się przez moment aby zauważyć że trafiło się do jakiegoś niesłychanie pociesznego świata w którym zapomniano przestawić wskazówki zegarów. Mamy zatem ponownie rok 1977. Przebrzmiewa tu jednak jeszcze echo lat wcześniejszych - francuskiego panowania, które zadecydowało o kształcie miasta. Szerokie, zacienione drgającymi palmami ulice, ożywione przez wędrownych sprzedawców owoców, przemykających rowerzystów, powolne tuk- tuki i przechodniów, którzy uśmiechają się nieśmiało. Nieliczne samochody z lat siedemdziesiątych, jakie chętnie widziałby w swojej kolekcji niejeden koneser, skutery i rowery, zupełny brak wysokich budowli, nic co przypominałoby blok i hektary zieleni. Palmy, drzewka bananowe, eukaliptusy. 

Podziw mój wzbudza architektura, szczególnie francuska kolonialna, lekka i bardzo śródziemnomorska. Pewien Francuz powiedział mi że trochę przypomina to starsze dzielnice Marsylii oraz francuskie osiedla w Algierze i Casablance. Te dwupiętrowe domki z wieloma tarasami, otoczone wysokimi palmami mają naprawdę wiele uroku i pomimo różnic stylu i czasu, zgrabnie wkomponowane są w tło starego Vientiane pełnego przecież dawnych budowli sakralnych i laickich. Wpływ architektury francuskiej pozostawił trwały w widoczny ślad również w nowym tutejszym budownictwie.

Poza tym Vientiane w ogóle zdaje się nie aspirować do roli wielkiej stolicy państwa, jaką znamy w zasadzie wszędzie. Nawet prawidłowa i szczególna przecież dla tej części Azji, żywotność i ruchliwość ulic ma charakter przelotny i po południu wymiera, jakby nastała, trwająca do dnia następnego pora siesty. W przeciwieństwie do wielu miast w Tajlandii, Vientiane zupełnie inaczej potraktował swój związek z rzeką. Raczej jak zmęczony wędrowiec skorzystał z orzeźwiającego postoju przy jej brzegach i zapomniał wkrótce potem dokąd i po co miał iść. A teraz sprawia wrażenie jakby dalej drzemał w najlepsze, podczas gdy każdy na jego miejscu już dawno zrobiłby z tego miejsca centralny punkt handlu i żeglugi. Bo tej jednej z największych rzek Azji tutaj się w ogóle nie zauważa. Po 5 minutach już wiem na pewno że znalazłem się w świecie który nie zna współczesnego pragmatyzmu, nie zna praw śmierci i zniszczenia.

Po obiedzie, idę na spacer nad rzekę i dopiero teraz widzę ją po raz pierwszy. Patrzę i oczom nie wierze: I to jest owa jedna z największych rzek Azji, przy brzegach której wzrastały potęgi starych cywilizacji południowych Chin i Khmerów ? Mógłbym ją bowiem przekroczyć suchą stopą... Część koryta jest po prostu sucha, a to co jest dalej przypomina raczej dłuższą sadzawkę na środku której chłopi po pas w wodzie sterczą łapiąc ryby na siatkę wyglądającą jak wielki podbierak. Jest jednak pora sucha, to wszystko tłumaczy, samo koryto choć teraz suche jest jednak szerokie i starczyłoby na 10 minutowy spacer.

W guesthousie, gdzie jak to mawiają, wziąłem kwaterę (piętrowa prycza za 2 $) dokonuje spektakularnego odkrycia: 50 ml Lao whisky za 500 kipów. 8000 to 1 $, więc nawet nie wiem ile to jest w przeliczeniu na nasze 500 kipów - 25 groszy? Zamawiam sobie 4 takie cuda, i smakuje mi to. Potem jeszcze 4 a potem jeszcze 4. Przy okazji poznaje turystę z Liberii i rozmawiamy przez pół nocy o Afryce. Jest bardzo sympatycznie i mój kolega bynajmniej nie wylewa za kołnierz. Musi to być syn prezydenta albo ktoś w tym rodzaju, bo prawdę mówiąc nigdy nie słyszałem o turystach z Liberii.

3 marzec 2002

Spaceruję po mieście w którym muszę zostać przynajmniej do poniedziałku. Właśnie dowiedziałem się ku własnemu zaskoczeniu, że wczoraj był piątek. W weekend żadne urzędy nie działają a ja właśnie zdecydowałem się na przedłużenie mojej wizy o 10 dni. Nic nie szkodzi, jestem i tak zachwycony. Zwiedzam trochę miasto, choć zgodnie z tym co piszą przewodnicy (z Joe Cumminghiem na czele) nie ma wiele do zwiedzania. 

Spędzam trochę czasu w Wat Si Saket, którą można by zaliczyć w 5 minut, bo nie ma tam wiele do zobaczenia. Jest tylko niezwykła pustka i cisza tego miejsca, która w połączeniu z tą dziwną architekturą sprawia że udaje mi się odczuwać przez moment dziwną wewnętrzną radość, z samego faktu że usiadłem na schodach. Jest to zarazem pierwsza moja świątynia w Laosie. Pozornie przypominają one analogiczne miejsca w Tajlandii, jednak jest zasadnicza różnica. Podczas gdy tajskie świątynie olśniewają złotem, przytłaczają wielkością wszechobecnych posągów Buddy oraz innych zaproszonych do Therawady bóstw, świątynie w Laosie są znacznie bardziej skromne, zaciszne. Jedyne dobre słowo jakie je chyba najlepiej charakteryzuje jest określenie “przytulne”. Pewnie, jeśli sam jesteś wielbicielem starej azjatyckiej sztuki, malarstwa, rzeźby, odlewu, to nie poczujesz się tu jak w niebie. Jeśli jednak zastanawiasz się czy są takie miejsca na ziemi, które zbudował człowiek, gdzie możesz wsłuchać się w rytm własnego serca, a wkrótce potem w rytm tej ciszy jaką odnajdziesz nagle w głębinach własnego ja, to właśnie świątynie w Laosie się do tego znakomicie nadają. W Wat Si Saket spotykam tylko 2 turystów a jestem tu już 2 godziny.

Robię jeszcze krótki spacer w poszukiwaniu śladów komunizmu w tym kraju ale nie znajduję ani jednego pomnika towarzysza Włodzimierza Ilicza ani towarzysza Karola. W Muzeum Narodowym są jednak popiersia obu dżentelmenów. Co natomiast rzuca się w oczy to sztandary. Wszechobecne czerwone sztandary państwa którego już nie ma, bo odeszło oficjalnie w mroki historii jakieś 10 lat temu. Po za tym nie ma nic więcej. Przeglądam "Vientian Time" i czytam o zbliżającym się zjeździe partii, na zdjęciu kilku uśmiechających się grubasków w krótkich spodenkach i klapkach na tle jakiegoś ogródka i podpis: "Członkowie politbiura omawiają szczegóły". 

U nas kiedyś jednak wyglądało to nieco bardziej ponuro, jak coś w rodzaju zjazdu całej mafii sycylijskiej albo nawet istot z innej planety które wygłaszały niekończące się i niezrozumiałe bełkoty. Prywatna inicjatywa jest natomiast obecna na każdym miejscu: sklepy, stragany, guesthausy, restauracje, zakłady fotograficzne, szkoły prawo jazdy, agencje wynajmujące samochody i motory, agencje turystyczne, nawet warzenie BeerLao odbywa się już z udziałem dwóch spółek tajlandzkich a rząd zatrzymał 49 % akcji.

Wieczorem poznaje 17 letniego Xaya, który jest fotografem na Patusai i ogromnie się cieszy że ktoś kto przyjechał z Europy ma taki sam czadowy aparat fotograficzny jak on ( ZENIT 122 ). Trochę gadamy o fotografice (na której ja się w ogóle nie znam) a potem Xay postanawia nauczyć mnie mówić po laotańsku. Nie jestem specjalnie zdolny więc z góry znam wynik tego nauczania, zwłaszcza że język jest tonalny i tych tonów jest aż 7.

Wracam na kwaterę i wpadam w sam środek balangi. Jak się okazuje syn właściciela ma 16 urodziny. Gospodarz którego imienia niestety nie mogę spamiętać choć już 3 razy się pytałem, studiował w Rosji i na Kubie stąd doskonale włada rosyjskim, hiszpańskim a i po angielsku radzi sobie dobrze. Zaprosił wszystkich turystów oraz swoich gości. Zabawnie wygląda to wymieszanie starszych laotańczyków oraz młodych westerners i japaners. Żony kolegów gospodarza na przykład siedzą i bawią się we własnym gronie, turyści również we własnym, koledzy gospodarza także. Powodem są jednak raczej bariery językowe niż kulturowe.

Ja jeden mogę je złamać, dzięki niewielkiej ale zawsze jakiejś, znajomości rosyjskiego. Zaproszony przez gospodarza do jego grona spędzam prawie całą noc na rozmowie z panem Thongiem (imię pamiętam bo dostałem wizytówkę), który całą młodość przeżył na Ukrainie. No i razem ze mną który nigdy tam nie był, wspominamy Smoleńsk, Charków i Odessę. Jestem tą cała swojskością niezwykle zaskoczony i muszę przyznać że to jednak miłe zaskoczenie. Co pewien czas towarzyszy mi bowiem niezrozumiała tęsknota za czymkolwiek co wiązało by się z krajem. Teraz kiedy przez godziny z radością rozprawiamy o Rosji i Ukrainie, wiem że mój entuzjazm wypływa z uczucia głębokiej przynależności do słowiańskiej rodziny, dlatego mogę opowiadać i słuchać jakbym opowiadał o rodzimych stronach. Oczywiście Lao Whisky leje się z niekończących się źródeł gospodarza. 

4 marzec 2002

Siedzę nad Mekongiem i uczę się przy pomocy Xaya laotańskiego. Ale nie czuję się zbyt zdrowo po wczorajszej imprezie. Pytam mojego rozmówcę o rodzinę. Nie jest wielka, ma rodziców, młodszego brata i siostrę. Jego rodzina mieszka na wsi w prowincji Louang Prabang. Rodzice są już bardzo starzy i nie wiedzie im się zbyt lekko. Ojciec łowi ryby w rzece i sprzedaje je na targu. Xayowi też się nie wiedzie najlepiej. Uczy się w szkole średniej w Vientiane, mieszka w świątyni (w Laosie jeśli jesteś bez środków do życia i bez domu możesz otrzymać miejsce w świątyni) i robi zdjęcia na Patusai (budowla w rodzaju łuku triumfalnego - miejsce spotkań i spacerów).

Nie każdy w Laosie ma aparat fotograficzny więc Xay robi dużo zdjęć, jedno za 6000 kipów. Jednak aby móc robić zdjęcia na Patusai trzeba zapłacić - opłacić szefa który mu pozwoli tam robić zdjęcia a ten żąda 500 bathów miesięcznie (za tą sumę można już kupić rower - wiem bo kupiłem, co prawda rzęch ale jeździł). Nie jest więc to aż taka frajda. Oglądam te zdjęcia: ma ich wiele i jest na nich wiele różnych postaci. Jest poważne towarzystwo za objazdowym straganem - to, jak informuje mnie autor - Wietnamczycy którzy przyjechali okazać swoje produkty, na "Dni Wietnamu" w Laosie. Potem poważny dżentelmen ze swoim rowerem, potem śliczna uśmiechnięta, dziewczyna z dzieckiem na tle ogrodów wokół Patusai, potem cała od święta ubrana rodzina, a potem jeszcze wiele, wiele innych twarzy. Wkrótce większość z nich postawi te zdjęcia na jakimś czcigodnym miejscu na półce gdzie będą jeszcze długo czekać na zapomnienie.

W gueshausie pojawia się nowy turysta, wygląda na Hiszpana, ale kiedy mówię mu że jestem Poland a on rozpoczyna wymieniać sławę i piękno mojej rzekomej stolicy: Budapesztu, uśmiecham się i myślę - “Hiszpanem to ty na pewno nie jesteś”. Oczywiście że nie, gość jest z Iranu a ja nie z Poland tylko Lechistanu.

5 marzec

Dworzec autobusowy przy Morning Market w Vientiane nie przypomina niczego innego w tym mieście. Coś jak pole bitewne. Tysiące ludzi zachowujących się na tysiące sposobów, demonstruje tysiące różnych rozterek związanych ze swoją wielką podróżą. Morze ludzi na złożonym z kilku ruderowatych domków dworcu. Wszystko to gmatwa się i tonie wraz z prehistoryczną pordzewiałą flotą autobusową w tumanach kurzu wzbijanych przez tłum. Ludzie wychodzą oknami z autobusów bo kiedy tam wchodzili, robili to bez opamiętania i zapomnieli zrobić zakupy, nie mogą wyjść inaczej, bo wejście jest zablokowane przez kosze z arbuzami, kurami i Bóg jeden wie czym jeszcze. Inni w ten sam sposób bez pamiętania wdzierają się do autobusów. 

Połowa tej czeredy gdzieś rusza z biegiem co jakiś czas, by w końcu w nieskończoność powracać na poprzednie miejsce. Inna gromada zaś siedzi cierpliwie na kilku ławkach oczekując odpowiedniego czasu. Jeszcze inni handlują wszystkim co może okazać się niezbędne lub przydatne w autobusie. I wszystko to odbywa się w akompaniameńcie wrzasków, lamentów, dzwonków rowerowych, klaksonów autobusowych i ryku ich starych silników. Jakoś udaje mi się w tym miniaturowym Saigonie odnaleźć właściwy autobus który zabierze mnie do Luang Prabang. 

Autobus marki Dong Feng (lub jakoś tak) z wielkim emblematem smoka na masce, wyprodukowano w Chinach gdzieś w połowie lat siedemdziesiątych. Wypełniony po brzegi ludźmi i towarem, wygląda na tyle nieokazale, że grupa 3 Francuzek rezygnuje z tej podróży i wybiera trasę przez Vang Vieng. Ja wchodzę, a raczej wdzieram się do środka, gdzie po jakiś piętnastu minutach deptania ludzi, arbuzów, worków z ryżem odnajdę moje miejsce przy oknie na końcu. Spędzę przy nim najbliższe 14 godzin, podziwiając coraz bardziej dziwaczne krajobrazy. Podróż będzie jednak zabójcza dla mojego Zenita który w plecaku na dachu, po prostu rozpadnie się jak porcelanowa zabawka a mnie pozostanie pstrykać zdjęcia starą idioten kamerą.

6 marzec

Luang Prabang

Nie wiem jak oddać klimat tego miasta. Zaczarowane albo magiczne. W Luang Prabang odnoszę wrażenie że jestem w świecie wyświetlanym w zwolnionym tempie. W mieście jest ponad trzydzieści dość starych ale wciąż czynnych świątyń. Spaceruję po nich w jakimś nie pojętym transie, jak pijany. Wszystkie mi się podobają bez żadnych wyjątków. Jest tu doskonały klimat. Z nad rzeki rozpościera się bezmiar szumiącej dżungli, która porasta dalekie góry. Miasto nie posiada już tylu cech francuskich. Urodę domków z epoki protektoratu przyćmiewa piękno wszechobecnych budynków klasztornych których smukłe, strzeliste dachy piętrzą się jak fale. Każdy krok, każde spojrzenie przekonuje, że całe to miejsce jest jedną wielką szkołą buddyjską. Od rana do świtu ulice miasta przemierzają grupki mnichów w pomarańczowych togach, dzierżąc nieodłączne parasole. W ich wyglądzie ten jeden, zdaje się francuski wynalazek, odróżnia ich od kolegów sprzed 500 lat, którzy wydeptywali tu te same ścieżki.

Wszystkie świątynie są w zasadzie bardzo do siebie podobne, z pogodą w centrum dziedzińca i osiedlem mnichów na obrzeżach. Inaczej są ulokowane stupy oraz pomniki Buddy. Przeważnie wejścia do pagody – sanktuarium Buddy strzegą wielkie rzeźbione w drewnie smoki lub raczej są to węże wodne. Przednia ściana ozdobiona jest malowidłami przedstawiającymi życie Buddy – księcia Siddharty Gautamy. W środku panuje półmrok, zapach kadzidła, czasem kwiatów. Tam przybysza oczekuje smukła postać odlana z brązu lub nawet ze złota, zawsze w tej samej pozycji kwiatu Lotosu, zawsze z tym samym nieobecnym wyrazem twarzy. Człowiek który dwa i pół wieków temu w proch obrócił ludzkie marzenia o bogach, niebiosach i szczęśliwej nieśmiertelności, nie dając w zamian nic, prócz wizji pustego pejzażu. Najdziwniejsze jest że, jego trudna i skomplikowana nauka szybko znalazła posłuch wśród wielu uczonych, prostych, biednych i bogatych. 

Książę Siddharta, nieobecny ale powielony w setkach tysięcy pomników, setkach tysięcy zwoi i milionach wyznawców, przekonuje żeby zostawić siebie samego i udać się po prostu donikąd, gdzie nie ma absolutnie niczego. I wielu wyrusza w tę dziwną ascetyczną i pełną poświęcenia podróż. Ale czy mają jakieś gwarancje że kres tej drogi jest tym o czym przekonywał Siddartha ? Czy ta wizja świata, choć w zasadzie dość logiczna i prawdopodobna, ma większą rację bytu niż setki tysięcy innych jakie wynaleźli ludzie, ich prorocy i bogowie ? Niestety, aby dowiedzieć się czegoś konkretniejszego nam zwykłym śmiertelnikom, trzeba wciąż, osobiście przebyć Styks, Acheront, Lete, Kokystos oraz Flegeton i my wszyscy będziemy mieli ku temu okazję. A na razie, jak powiedział poeta: nasz świat dalej pędzi w żądzy, po metalowych drogach czasu co przeszedł i czasu co przyjdzie.

7 marzec

Po całodniowym spacerze po mieście, daję się namówić szefowi łodzi na wycieczkę rzeką do jaskiń i świątyń na drugim brzegu. Jest bardzo gorąco, więc nawet ta krótka 15 minutowa przejażdżka po rzece daje wielką ulgę. Jaskinia muzeum - jest również byłym sanktuarium, gdzie dawno temu ukryto cenne posągi Buddy, przed chciwą ręką agresorów z Chin, Wietnamu i Syjamu. 

Rzeczywistym dyrektorem i kustoszem tego muzeum, jest może 9 letni chłopiec z poczciwą procą u pasa. Po dotarciu na miejsce "dyrektor" pyta mnie czy mam latarkę. Ja naturalnie nie mam, on naturalnie też nie ma, a jaskini – muzeum nie zaopatrzono w świece, choć zioną z niej egipskie ciemności. Oczywiście zaczyna się rozpaczliwe poszukiwanie świeczek w skalnych ścianach przy wejściu. Oczywiście mój przewodnik nawet nie chce słyszeć o powrocie do świątyni po świece. To zaledwie kilkadziesiąt metrów ale woli widać ganiać po całej okolicy i przeszukiwać krzewy, po to by znowu wracać i ponownie przeszukiwać skalną ścianę. 

W końcu wpada na genialny pomysł. W pierwszej sali znajduje się coś w rodzaju ołtarza, gdzie podczas odprawianych tu ceremonii, oświetla się posąg Buddy lampionami, wykonywanymi z papieru. Dyrektor zgarnia lampion i po prostu podpala go. Przez kilka godzin czyjeś pracowite ręce tworzyły ten lampion aby mógł wspierać skupienie medytujących pielgrzymów, a mój przewodnik po prostu gniecie go, wsadza go do puszki, podpala i ruszamy w drogę. Za taką profanację w filmach typu “Mumia” zawsze przybysze giną w ciemnościach za sprawą złych duchów. Ponieważ papieru jest i tak niewiele pędzimy więc po stromych schodach wprost ku czeluści. Tam przez moment blask światła pada na oblicza posągów Buddy, które setki lat czekają na spotkanie z nieznajomym. Wyglądają trochę jak sarkofagi (to są posągi stojącego Buddy). Jednak takiemu gamoniowi jak ja nie dane jest nacieszyć się ich widokiem. Zgodnie z przewidywaniami puszka po farbie z płonącym papierem stała się gorąca i chłopak odrzucił ją z wrzaskiem. Zostajemy na dole w zupełnych ciemnościach. No to się nazwiedzałem.

Na mieście spotykam wcześnie poznanego mnicha Kham Laa, który właśnie idzie do kumpla i mówi żebym poszedł z nim. Idziemy więc do wielkiej świątyni przez oświetlony świecami Luang Prabang. W klasztorze kumpla, którego imię już zapominam, jest bardzo zabawnie. Chłopaki mieszkają w niewielkiej celi po 5 osób. Moje przybycie sprawia że pokój się zaludnia pomarańczowymi postaciami. Palimy moje fajki i gadamy o życiu mnicha. To że wielu moich nowych znajomych pali papierosy trochę mnie dziwiło jeszcze wczoraj. Przecież nie wolno. "No tak" brzmi odpowiedź "Gdyby Ebo widział byłoby źle" Ebo czy też Edo to szef całej szkoły - zazwyczaj stary mnich. Tu natomiast są sami nowicjusze - to znaczy uczniowie szkoły. Mają jednak 77 nakazy to spełnienia (mnich ma 227), między innymi zakaz palenia.

A oni na to "Nasze postanowienia możemy przecież odnawiać, a palenie to dobra rzecz. Kiedy palimy (a czasem mamy tylko jednego papierosa) wszyscy się tu grupujemy i możemy pogadać, pośmiać się albo podyskutować. To jak rytuał". Jak się dalej okazuje również zakaz spotykania dziewczyn (kobiecie nie wolno nawet dotknąć mnicha ani nowicjusza) nie jest aż tak skrupulatnie przestrzegany. Kham La wskazuje na wesołego kompana i mówi że ten, z powodu swej "murzyńskiej urody" ma wielkie powodzenie u dziewczyn. No i czasem przebiera się za cywila, rusza na miasto w tajemnicy i tańczy z dziewczynami na dancingu w hotelu do rana.

Przez parę godzin wypalamy ze dwie paczki fajek i w celi robi się prawdziwie mistyczna zadyma. Nie wiele jeszcze wiem o buddyzmie więc kieruję rozmowę w tym kierunku. Kham La opowiada mi historię o duchach. W odwiecznej wędrówce dusz są przystanki. Przez kilkadziesiąt dni po śmierci (zdaje się że 40), zanim nastąpi reinkarnacja, umarły może stać się duchem. "Pamiętam jedną mniszkę" mówi mój kolega "zginęła w wypadku samochodowym 2 lata temu. Niedługo potem medytowałem w świątyni kiedy zobaczyłem mniszkę przy ołtarzu. Była to ta sama mniszka która zginęła, ale nie miała stóp i unosiła się jakby nad ziemią. Przestraszyłem się i krzyknąłem. Ona odwróciła się zobaczyła mnie i wyskoczyła przez okienko, zupełnie jak tygrys. Oczywiście nikt mi nie uwierzył, nawet teraz, patrz moi koledzy się śmieją, ale niedaleko stąd żyje pewien stary mnich, który jest znawcą duchów. Opowiedziałem mu wszystko i on mi uwierzył, powiedział że naprawdę widziałem jej ducha".

8 marzec

Mieszkam w sali zbiorowej z 20 Japończykami. Wcale nie są zorganizowani. W większości to samotni turyści. Stereotyp japońskich wycieczek pstrykających zdjęcia może sprawdza się w znanych muzeach Europy ale nie tu w Azji, gdzie są jakby w domu. Wcale nie biegają z aparatami jak ich zachodni koledzy, nie mają kompleksu reportera i jak na naród który wyprodukował te wszystkie Nikony, Minolty i Canony, to akurat najmniej chyba właśnie oni noszą tego żelastwa. Nie traktują tego świata aż tak egzotycznie i z rezerwą, ale potrafią się w nim znakomicie znaleźć.

Często widziałem japońskie dziewczyny jak stają się niemal przyjaciółkami lokalnych rodzin i ulubienicami małych dzieci, których tutaj jest pełno. Nawet młody fotograf Xai ze wzruszeniem opowiadał mi o swoich przyjaciółkach Japonkach, które czasem do niego jeszcze napiszą. W końcu zaznajamiam się z sąsiadką, która jest z jakiejś wyspy na południu Japonii (nazwę oczywiście zapomniałem równie szybko jak usłyszałem). Moja sąsiadka jest po prostu niebotycznie piękna. Subtelne, delikatne rysy i czarujący uśmiech, melodyjny głos. Jest już 3 miesiąc w samodzielnej podróży (Chiny, Wietnam, Kambodża). Dowiaduje się że jedzie na południe i od razu oddaje jej wszystkie wydruki z Passplanet, dotyczące tych miejsc, choć wcale nie wiem czy sam tam nie pojadę. Strasznie mnie oczarowała. 

Od dawna jednak staram się przyjrzeć Japońskim turystom, którzy w pewien sposób mnie fascynują. Oni i Koreańczycy są jedynymi Azjatami turystami na świecie. Jednymi którzy tak jak biali zbudowali swój własny dobrobyt może nawet bardziej jeszcze zwariowany niż Europejczycy czy Amerykanie. Większość tejże młodzieży to ludzie którzy już nie studiują. Porzucili pracę, bo nie dostaliby takiego urlopu, i postanowili uszczknąć nieco spokoju i beztroski. Taka jest moja sąsiadka, ale pokazuje na grupę i mówi że tylko 2 osoby tutaj to studenci, reszta też rzuciła pracę. 

Japończyków w tej części Azji jest wielu. Na pozór to tacy sami turyści jak reszta, a jednak tak nie jest. Są bardzo twardzi, znacznie bardziej niż ja i inni biali. Potrafią sobie wszystkiego odmawiać, nie jadają prawie w restauracjach, tylko chodzą na targ, nie piją dużo piwa, a raczej tanią whisky, śpią w najtańszych hotelach, w ogóle raczej w salach zbiorowych niż w pokojach. Przez ten cały czas w Luang Prabang, kiedy spacerowałem po mieście, prawie w ogóle ich nie spotykałem. Widuje ich jedynie na altanie guesthausu jak siedzą i czytają książki lub rozmawiają. Po trochu zaczynam już pojmować jak oni mogli w 1942 iść jak nóż przez masło przez Chiny, Singapur, Indochiny, Tajlandię i Birmę. Prawie zawsze odwiedzają te same miejsca, najbardziej rozpowszechnione wśród turystów. Mówię im że jadę do Sanyabuli, a oni otwierają szeroko oczy jakbym się wybierał na koniec świata. "Gdzie to jest?. Przecież nic tam chyba nie ma? W moim przewodniku nic o tym nie piszą! Po co tam jechać?” No właśnie - myślę - trochę widać brakuje im odrobinę indywidualizmu.

Spaceruje trochę po mieście, odwiedzając te świątynie w których dotychczas nie byłem. Nagle zaczyna padać deszcz, idę do położonej malowniczo pomiędzy Mekongiem a małą rzeczką Khan, świątyni Wat Xieng Thong gdzie mieszka Kham La. W świątyni na drugim brzegu rzeki mnisi na część deszczu zaczynają grać na wielkich kotłach. Wat Xieng Thong jednocześnie świątynią i muzeum. Sim czyli jakbyśmy powiedzieli właściwa świątynia jest jedną z najstarszych w tym mieście. Zbudowana w 1560, w przeciwieństwie do reszty klasztorów, uniknęła zniszczenia w 1887 podczas chińskiego najazdu. Podobno wódz Chińczyków pobierał tu nauki i ów sentyment do "starej budy" ją uratował. 

Obecnie świątynia ta stanowi najbardziej okazały przykład budowli religijnej w Luang Phraabang. Głęboko pochylone dachy z szczerbcami złotych iglic pośrodku miały chronić to sanktuarium Buddy przed złymi duchami spadającymi z nieba. Złe duchy gościły jednak często w tej krainie, choć faktycznie nie spadły z niebios. Za simem znajdują się dużo mniej okazałe i nieco na szybkiego chyba zbudowane budynki klasztorne, zamieszkiwane przez załogę Wat - mnichów i nowicjuszy. Cela Kham Laa jest znacznie wygodniejsza niż jego kumpla gdzie byliśmy wczoraj. Mieszka tu tylko 3 mnichów no i mają nawet łóżka. 

Oglądam podręczniki szkolne. Ponieważ każdy taki klasztor jest zarazem szkołą średnią oprócz wiedzy mistycznej, mnisi uczą się tu też tego wszystkiego, czego uczą szkoły świeckie. Biorę pełną zagadkowych postaci książkę od historii i rozpoznaje w niej jedynie jednego człowieka - Ho Shi Minha. Kham La pokazuje mi inną i mówi "Ta jest bardzo dobra". Czarna obwoluta i mały format przypomina książeczkę do nabożeństwa. Angielskojęzyczne eleganckie wydanie "Perspektywy rozwoju komunizmu w Związku Radzieckim" Moskwa 1981. Mówię  "to zła książka, 10 lat później nie było już żadnych perspektyw" - "Wiem, wiem" - odpowiada "Ale pomaga mi uczyć się angielskiego".

Na zewnątrz zaczęła się ulewa. Patrzę z werandy na pusty dziedziniec świątyni, na który wybiega właśnie jeden z mnichów z wyciągniętymi ku niebu ramionami, jakby chciał zgarnąć jak najwięcej tego deszczu dla siebie. Gdybym tylko miał teraz aparat i zrobił zdjęcie! Niestety nie podzielę się z nikim już tym widokiem. Siadam na schodach werandy i słucham tego deszczu. Nagle robi mi się dziwnie smutno. Nie wiem dlaczego, jakby coś mi pękło w środku. Jakbym tęsknił za czymś czego obecność mogę jedynie odczuwać, a czego nie jestem w stanie sobie wyobrazić ani pojąć.

9 marzec

Dzisiaj jest jakiś festiwal religijny, wiem bo mówił mi o tym Kham Laa. Rankiem główną ulicą miasta wędruje legion młodych mnichów. Idą wszyscy śpiewać hymny dla Buddy. Nigdy jeszcze nie widziałem ich aż tylu. Zabawnie to wszystko wygląda, maszerujący niczym żołnierze mnisi w swoich pomarańczowych płaszczach, z czarnymi parasolami i dziecinnymi twarzami a wokół nich niczym natrętne muchy biegają zachodni turyści z wielkimi Canonami i Nikonami i mierzą do nich w ogromnym pośpiechu. Oni też są zaskoczeni takim widokiem, obok mnie, jakaś blondynka nie wytrzymuje i mówi do przyjaciółki że leci po aparat. Ja oczywiście też zapomniałem swojego ale jestem za leniwy na takie bieganie.

Idąc dalej spotykam samego Kham Laa który namawia mnie abym poszedł z nimi do świątyni i wziął udział w sesji.. Migam się jak mogę, bo prawdę mówiąc w ogóle mi się nie chce. Nie chce jednak wyjść na ignoranta. Przednia ściana tej świątyni ozdobiona jest scenami z życia Buddy ale ja nic z nich nie rozumiem. Kham Laa opowiada mi dwie, i sam przyznaje że na razie też wszystkich nie zna. Jak będzie mnichem to pozna. Wchodzimy do środka. Mnichów jest od groma. Jestem jedynym nie pomarańczowym gościem i czuję się głupio. Cofam się więc na koniec.

Mnisi siedząc po turecku zaczynają intonować swoją pieśń. Siedzą sobie i śpiewają w starożytnym języku Pali przy blasku świec, a ja czuję się jak na tureckim kazaniu. Potem zalega cisza i przemowę rozpoczyna Ebo (czy też Edo). Po zakończeniu, pytam Kham Laa czy było to coś w rodzaju kazania. Nie, nic w tym stylu. Ebo mówił kto ostatnio nie posprzątał pokoju, kto nie opiekował się ogrodem, kto za to będzie miał dodatkowe warty (mnisi nocami wystawiają warty ze względu na spore ilości cennych posągów w świątyniach), kto nie będzie mógł pojechać do domu w najbliższy weekend itd.

10 marzec 

Sanyabulii

Wczesnym rankiem na przypominającym zaorane pole, przystanku czeka na mnie chińska ciężarówka po brzegi załadowana ludźmi i towarami. Tak to jest autobus do Sanyabuli. Mój plecak nie mieści się na dachu, ja nie mieszczę się w środku. Popełniam kardynalny błąd i siadam na zamknięciu naczepy, bo nie chce mi się stać. Podobna ten "autobus" przeznaczony jest dla 35 pasażerów więc nie rozumiem dlaczego wziął 50. Zaczyna się koszmarna jazda po dziurawej drodze. Pojazd czasami jedzie z prędkością może 15 kilometrów na godzinę. Dodatkowo ciągle zabiera po drodze kolejnych pasażerów, którzy zawieszeni na tyle i bokach ciężarówki zamierzają tak widocznie spędzić te kilka godzin. Zaczyna strasznie lać i w środku robi się niezłe błoto.

Droga jest albo dziurawa albo w ogóle jej nie ma. Po godzinie dupa boli mnie niesamowicie. Posterunek na granicy prowincji to wielka ulga. Śmieszni policjanci w koreańskich kurtach (ala Wietnam War), ładownicami z jednym nabojem do rewolweru, sprawdzają całą ciężarówkę i przeszukują bagaże. Prowincja Sanyabuli to jeden wielki szlak przemytu którym płynie do Tajlandii nie tyle opium co drzewo tekowe. Pytają się mnie o coś, domyślam się że o cel mojej wizyty w tej okolicy, więc odpowiadam jedynym słowem jakie mam na tą okoliczność: "saan" - słoń. Po prostu jadę zobaczyć słonie i na dowód moich słów, pokazuje ciężki jak granat teleobiektyw od Zenita (który się zepsuł).

Po 5 godzinach męczarni jest koniec drogi. Wszyscy wysiadają i widzę wspaniałe góry w aureolach chmur które zalegają poniżej szczytów. To jest prowincja Sanyabuli. Odgradza się ona jednak rwącym wartko Mekongiem, który dopiero teraz wygląda, tak jak według mnie powinien wyglądać. Wielkie pędzące zwały brunatnej wody.

Chwile potem na otwartej i przeciążonej, długiej łodzi forsuję rzekę wraz z resztą pasażerów. Na drugim brzegu oceniam swój wygląd jako dostateczny. Co prawda wyglądam jakbym spędził wiosnę w okopach Verdun ale myślałem że będzie gorzej. Jakimś podobnym do żuka pojazdem jadę dalej. Tutaj zamiast drogi jest przecinka przez dżungle więc teraz gdy tak leje, ta przecinka zaczyna powoli płynąć. Co jakiś czas ciężaróweczka grzęźnie w błocie i trzeba zeskakiwać by ją wspomagać siłą mięśni. Już teraz nie wyglądam tak dostatecznie.

Sanyabuli zaczyna się ciągnąć jak z nić z rękawa. Z przerażoną miną śledzę to miasto z naczepy pojazdu. Puste ponure ulice, które wykonano jedynie buldożerem. Małe drewniane domki wyglądają jakby zapadały się w ziemi na tym deszczu i błoto. Całe miasto jakby pokryte błotem, zbudowane na błocie i taplające się w nim całą wieczność. Dookoła góry i dżungla co jakiś czas wpełzająca pomiędzy domy, wyrastająca na placach, przy drodze, zupełnie jakby była na swoim terenie. Wszystko to przypomina raczej pionierską osadę poszukiwaczy złota na Alasce jakie widuje się na filmach o dzikim Zachodzie. 

Samochodzik zatrzymuje się przed jakimś domkiem - no tak mój guesthouse - jedyny w mieście. Stoję przez chwilę przed otwartymi drzwiami i nawołuje. Odpowiada mi cisza. Wchodzę do środka, pusto, przechodzę przez hol, kuchnia - żywej duszy. Wchodzę schodami na górę, wszystkie pokoje pozamykane na kłódki. Siadam przy schludnie urządzonym stoliku jaki służy zapewne gościom do pogawędek wieczornych. Jestem przygnębiony, już na rzece zwątpiłem czy ktokolwiek oprócz mnie zechciał tu przyjechać ale pusty hotel, w którym jest się jedynym gościem uświadamia mi że mimo wszystko miałem złudzenia. W taki deszcz człowiek w takim miejscu czuje się jak w domu gdzie wszyscy niedawno umarli pozostawiając po sobie w postaci mebli, krzeseł, więcej pustki, niż gdyby ich w ogóle tu nie było.

W końcu znajduję gospodynię kilka domów dalej, dostaję pokoik z moskitierą i zasypiam kamiennym snem w którym znajduję zupełne zapomnienie. Kiedy się budzę nie wiem gdzie jestem, dopiero monotonny szmer deszczu odpowiada mi na to pytanie: W Sanyabuli, jestem w najbardziej zabitym dechami miejscu na świecie! Nawet kosmici tu cholera nie przyjeżdżają.

11 marzec

Strasznie nadal pada i w taką pogodę wszystkiego się odechciewa. Idę na targ, który jest w miarę blisko. Wygląda fatalnie, całe masy kucających kobiet, po kostki w błocie sprzedają warzywa, owoce, ropuchy, ryby i kury. Bezskutecznie próbuje znaleźć pieczywo. Idę do restauracji, nikt nie mówi tam żadnym ludzkim językiem. Wskazuje na hieroglify na tablicy i liczę na zupę. Dostaje kawę. Dopiero za trzecim razem udaje mi się zamówić jakiś obiad, ale jest po prostu obrzydliwy. Mięso jest albo jaszczurki albo jakiegoś innego gada. Nie daje się gryźć i ciągnie się jak guma do żucia. W dodatku całą kohorta czarnych much z których każda gotowa jest na samobójstwo byle tylko siedzieć tam gdzie nie powinna. Ohyda, z obiadu nici. 

Spacer po tym mieście jest przygnębiający nie tyle ze względu na pogodę ale raczej na świadomość totalnego wyobcowania. Wszędzie gdzie się pojawię odprowadzają mnie dziwaczne spojrzenia. Czuję się jak koczkodan. Nawet nie wiedziałem że będzie mi tak brakować jakiejś innej białej gęby i że sam tak bardzo będę odczuwał własną inność. Trzecią złą rzeczą tutaj jest rozmiar tego miasta. Podobno mieszka tu 60.000 ludzi więc to nie żadna metropolia, jednak ktoś zaprojektował te pociągnięte buldożerem drogi, chyba na pożytek wielkiego lotniska. Z mojego hotelu do przystanku "autobusowego" jest ok. 6 km. Jedynym sposobem poruszania się tu są 3 zdezelowane tuk - tuki.

Dopiero pod wieczór moja sytuacja się znacznie poprawia. Okazuje się że nie jestem jedynym lokatorem guesthousu. Mieszka tu jeszcze pewien laotański inżynier nadzorujący replantację dżungli. Studiował w Czechosłowacji i na Ukrainie. Dobrze mówi też po angielsku. Gadamy cały wieczór o losach Laosu. Mój rozmówca był dzieckiem kiedy wybuchłą wojna w Wietnamie ale pamięta jeszcze bombardowania. Pechowo dla Laosu, wojna w Wietnamie odbiła się tu tragicznie. Amerykanie zdecydowali się bowiem bombardować szlaki komunikacyjne Północnego Wietnamu również w Laosie. Pobili przy tym dość przygnębiający rekord, zrzucając ok. 2 miliony ton bomb na te niewielkie tereny Równiny Dzbanów, co przekracza cały tonaż bomb jakie spadły na Europe podczas II Wojny Światowej. A przecież legły w gruzach setki miast, w tym zupełnie Drezno i Warszawa. 

Mój znajomy nie może się nadziwić europejskiej namiętności do wojowania. "Buddyści są inni, znacznie bardziej lubią żyć w pokoju" dodaje. Pozornie się z nim zgadzam zwłaszcza że chodzi tu o krzywdy jakich doznał ten kraj z białej ręki. Zdanie to może odnosić się jakoś jeszcze do Laosu, który zazwyczaj padał ofiarą cudzych najazdów, ale reszta nie jest ni w ząb zgodna z prawdą. Pewnie że odizolowane dżunglą i rwącymi rzekami, błotami w porach deszczy i szaleństwem Monsumu, krainy tej części Azji nie mogły z taką prostotą prowadzić tak radośnie wojen, jak to dzięki bogatszej infrastrukturze czyniliśmy w Europie. 

Ale wystarczy się przyjrzeć historii imperium Khmerów, którego potęga wyrosła na podbojach, przypomnieć sobie brutalne i siejące postrach wyprawy Birmańczyków którzy spalili wiele buddyjskich miast (w tym Ajutię dawna stolicę Syjamu), czy też sam Syjam, który dla głupiego odwetu spalił doszczętnie Vientiane, łącznie z świątyniami tego samego wszak kultu. A przecież na czele tych krwawych najazdów zawsze stali władcy oficjalnie wyznający i praktykujący tradycję buddyjską. A sam Pol Pot – rekordzista w dziedzinie likwidacji i upodlenia własnego narodu. Słynny budowniczy piramid z czaszek ludzkich i twórca Pól Śmierci, czyż nie był wysoce wykształconym i poważanym wcześniej mnichem buddyjskim? Czyż on i jego czerwona maoistowska banda tak szybko zupełnie zapomnieli o tysiącletniej tradycji ? Nie ma doskonałych systemów i doskonałych narodów. Ludzie są ludźmi, bez względu na rasę czy wyznanie, we wszystkich drzemią te same namiętności: władza, forsa, sława!

12-14 marca 

prowincja Sanyabuli

Nie mam na tyle energii ani czasu by opisywać na bieżąco te dwa dni, spędzone głównie na uganianiu się za widmem. Bo tak należałoby to chyba nazwać. Dzięki znajomości z panem Khamphachanhem z Departamentu Lasów, udaje mi się zebrać kilka danych na temat prawdopodobnej lokalizacji słoni. Dalej z energią fanatyka jeżdżę sam do wiosek w dżungli, tylko dlatego że ktoś widywał tam słonie. Choć nie jestem żadnym profesjonalnym przyrodnikiem, wspinam się z uporem maniaka po stromych i tajemniczych zboczach gór, porośniętych dziwaczną roślinnością, tylko dlatego że ktoś wskazał na tą górę w odpowiedzi na moje "Saan yu say saan ?".

Przecież jestem w Laosie, który kiedyś zwał się Lan Xang, co znaczy w krainie miliona słoni! Z niezłomną naiwnością wyobrażam sobie że zobaczę na jakiejś polanie wielkie stado tych kolosów i wyceluje w nie obiektyw mojej śmiesznej idiotenkamery. Potem pewnie podejdę do nich i wygłoszę jakąś patetyczną mowę na ich część, w zamian za co otrzymam słoniowe błogosławieństwo które zapewni mi słoniowe szczęście na wieki.. Wykorzystuje więc każdy moment kiedy pogoda jest jako taka, ale po deszczu jest ona właściwie zawsze niekorzystna. Ślady nawet tak ciężkich zwierząt zabrały strumienie wody. Ja jednak skradam się bo wydało mi się że widzę wielki ślad w błotnistej równinie. Płoszę tylko stado bawołów wodnych z pobliskich krzaków. To one mają zwyczaj tarzać się w błocie a nie słonie. 

Jadę więc dalej od wioski do wioski, w każdej zapewne przechodzę do historii jako człowiek, który z obłędem w oczach rysował na ziemi patykiem słonia! Pomimo nie lada wysiłku nie dane jest mi jednak tu ujrzeć słonia, choć jego obecność zaznacza się wszędzie. Każdy ze spotkanych widuje słonie niemal codziennie. Wszyscy są ogromnie też zdziwieni moja obsesją. Przecież słoń to nic nadzwyczajnego. "Nie ma słoni w twoim kraju?" pyta mnie jedyny angielskojęzyczny chłopak (odwiedzał ojca, sam mieszka w Luang Prabang) w pewnej wiosce 20 km na wschód od miasta. W innej wiosce, do której dopływam wraz z moim znajomym, małą łódka, mieszka wielu właścicieli słoni. Ale teraz wszystkie są daleko stąd w dżungli. Jakaś miłosierna kobieta pokazuje mi więc zdjęcie ich słonia na pocieszenie. W końcu umawiamy się z jednym kierowcą ciężarówki, że zawiezie mnie do wielkiego obozu słoni, 40 km stąd. Zna dobrze właściciela i teren. Spada jednak straszna ulewa a mi brakuje już wiary że mogłoby się przejaśnić. 

Kapituluję w obliczu całkowitej przewagi sił natury. Jednak nie jestem całkowicie przybity, w końcu spędziłem ten czas niesamowicie, wszystkie te ludy zamieszkujące tą krainę były dla mnie bardzo życzliwe. W przerwach pomiędzy poszukiwaniami pijałem więc Lao Lao nader często, zapraszany bywałem na wioskowe festyny a nawet proponowano mi małżeństwo. Nie mogę jednak zostać tutaj dużej. Sanyabuli ma jeszcze jedna wadę – jest położone na szlaku prowadzącym w zasadzie do nikąd. Granica z Tajlandią jest tu zamknięta i jedynie można zawrócić do Luang Prabang lub próbować dostać się łodzią do Vientiane. Zawracam i żegnam tą wbrew pozorom wspaniałą i dziewiczą krainę.

15 - 16 marca

W Luang Prabang również tonie w deszczu. Tu jednak jest kilka asfaltowych ulic, więc całe miasto nie zamienia się w bagno. Planuję zostać tu jeden dzień i pojechać do Udomxai ale nie udaje mi się wstać wcześnie no i zalegam. Tym razem nie śpię w sali z Japończykami, Sanyabulii trochę mnie wykończyło, biorę elegancki i komfortowy pokój w innym miejscu no i cieszę się tym luksusem jak mogę. Pomimo deszczu odwiedzam kilka świątyń, których uczniowie zdają w tych dniach egzaminy na półrocze, potem maja 2 tygodnie wakacji.

Odwiedzam też Kham Laa żeby spytać jak poszło i pożegnać się ostatecznie. Ostatni raz spoglądam na szkołę podstawową, którą odkryłem po przyjeździe i która strasznie mi się spodobała. Stary obdrapany biały budynek wsparty na kolumnach, trochę w stylu naszego szlacheckiego dworka, którego dziedziniec zawsze pełen jest dzieciaków w niebiesko białych mundurkach. Sam chodziłem kiedyś do podobnej szkoły, stąd przyciąga ona tyle mojej uwagi. Zresztą to naprawdę wesoły widok, zwłaszcza dzieciaki i ich niespożyte zasoby energii. Mimo że jest błoto chłopaki grają w "gałę" strzelając z wrzaskiem szmacianą piłką do bramek z dwóch opon. Dziewczynki ganiają się między nimi bawiąc się w berka. Inni grają w jakąś rowerową grę. Przypominają mi się "Zabawy dziecięce" Breughla.

17 marzec

w drodze do Muang Sing

Udaje mi się wstać i jestem o 8.00 na przystanku. Moja ciężarówka do Udomxai robi porządne wrażenie. To nie jakiś tam koszmarny chiński Fendong czy Dong Feng, to prawdziwy Japoniec ISUZU !!! Czeka jednak aż zbierze tylu pasażerów żeby w ogóle się opłacało startować. Mogłem spokojnie przyjść o jedenastej bo dopiero wtedy ruszy. Spotykam tu Roba z Kanady, który jest totalnym gościem. Nigdy nie widziałem kogoś bardziej rezolutnego. Od początku gada i żartuje jak nakręcony z obsługą pojazdu, z kasjerami, z pasażerami, choć oczywiście nikt nie ma pojęcia o czym mówi. Ja popijam sobie kawę w bambusowej poczekalni a on gania po całym przystanku jak zwariowany, nawet gdy jest na drugim końcu słyszę go doskonale. Oczywiście musi być najarany na maxa. W to samo miejsce jedzie też Hidde – Japończyk, w białej koszulce Singh Kaffe, która jest niepodważalnym dowodem istnienia Wietnamu w jego życiorysie. Rob - niedawny "weteran" Wietnamu rzuca się na Japończyka z tysiącem opowieści i dowcipów.

W końcu startujemy, Rob częstuje nas skrętem, potem będzie gadał i gadał jak nakręcony o Kanadzie, która faktycznie musi mieć wiele zalet. Mnie jednak po prostu powala krajobraz, z niedowierzaniem patrzę na niesamowitą dżunglę, która wyrasta przy samej drodze i nachyla się nad nią tworząc coś w rodzaju tunelu. Dżungla tutaj to wcale nie są tylko palmy. Wówczas była by znacznie bardziej przejrzysta. Ale to po prostu stroma jednolita ściana w którą ciężko by było igłę włożyć. Tworzą ją plątanina drzew bambo, bananowców i jakiś wielkich eukaliptusów, drzew liściastych i takich których liście są wielkie i trochę przypominają dłonie. Wrażenie jest takie jakby ten dziwaczny las wyciągał ręce aby wciągnąć każdego kto stanie za blisko. Za dżungli wychylają się pasma gór. 

Jest zaraz po deszczu, i wszędzie unosi się mgła, rozmywając kształty i barwy, tworząc magiczny krajobraz, który wdziera się i głęboko zapada w sercu. Z czasem mgła się rozpływa ukazując w oddali rzekę , płynącą u podnóża gór Wkrótce potem ciężarówka podskakuje na bambusowym mostku i teraz krajobraz jest już zupełnie inny, Powoli uciekają za nami zielone pola ryżowe, pełne postaci w słomianych chińskich kapeluszach i kryte strzechą drewniane wioski, których mieszkańcy oczywiście machają radośnie do podróżnych. Ten świat jest naprawdę sentymentalny.

Droga którą jedziemy jest bardzo dobra (tj, jak na Laos), podobna najlepsza w całym kraju. Zbudowali ją Wietnamczycy a część Chińczycy, ale ci ostatni nie skończyli. Kiedy zaczęły się krwawe rządy ich kolesiów Czerwonych Khmerów w Kambodży, a Wietnam przy cichym poparciu Laosu rozpędził ich na cztery wiatry, Chińczycy z oburzeniem wycofali się z wszystkich inwestycji w tym kraju. Ciężarówka Isuzu mknie jakieś 70/ h. Jest to prędkość jakiej nigdy wcześniej tu nie spotkałem. Wraz z Robem gratulujemy naszemu Japońskiemu koledze tego Izusu, zwłaszcza kiedy z polotem wyprzedzamy jakiegoś chińskiego Dengfonga.

Ponieważ wszyscy jedziemy do tego samego miejsca Muang Sing - królestwa plemion górskich i opium, zostajemy w Udomxai dosłownie chwilkę i łapiemy się na Chińczyka do Luang Nam Tha. W ciężarówce doznaje idiotycznego wzruszenia. Hidde trąca mnie łokciem i pokazuje palcem tobołek jakiegoś rolnika mówiąc "Poland". Patrzę na jutowy worek na którym pisze : "Zakłady Chemiczne Police S.A. Made in Poland". Nareszcie jakiś namacalny ślad mojej ukochanej ojczyzny w południowej Azji! No cóż każdy może być dumny z tego w jakich dziedzinach obecny jest jego kraj. Hide ma tu swoje Toyoty i Isuzu, Rob i jego potężna Kanada w ogóle nie potrzebują dowodów, a ja muszę zadowolić się workiem nawozu sztucznego. Dobre i to!

W Luang Nam Tha jesteśmy późnym wieczorem, fuksem udaje nam się dostać trzyosobowy pokój za 5000 od łebka u jakiejś młodej sympatycznej pary z którą nawet gram wieczorem w karty. Kładę się w końcu spać słuchając jeszcze przez chwilę jak Rob opowiada o Kanadzie. Muszę przyznać że jak na kogoś kto tyle lubi gadać, gada wcale ciekawie. Gdybym miał opisać to wszystko co nam opowiada, wyszłoby tomisko pojemności :"Wojny i pokoju" tyle że pod tytułem "Vancuver i okolice" Niech sam lepiej to napisze, ma talent.

18 marca

Przystanek autobusowy w Luang Nam Tha. Siedzimy w chińskiej ciężarówce czekając czy kiedykolwiek ruszy. Z blaszanego głośnika wydobywają się ociężałe dźwięki fałszem trochę zaciąganej, znanej melodii. "Poznajecie?" pytam ze śmiechem, moje towarzystwo "to przecież międzynarodówka!".  Ale nie robi to na nikim żadnego wrażenia. "Wiesz nie jest zbyt często grywana w Kanadzie" odpowiada tylko Rob. No tak, zapomniałem, tylko ja tutaj zaznałem smaku tej rzeczywistości albo nierzeczywistości, jak kto woli. Dochodzą kolejni podróżni, jest też jeszcze jeden Kanadyjczyk. Rob zaczyna z nim gadać o Kanadzie, bo tamten nie jest w tych stron, co on. Do Muang Sing jest 57 km, podróż zajmie na 3 godziny, co daje szacunkowo prędkość poruszania się mniejszą niż 20km/h i będzie straszny tłok.

19 marca 

Muang Sing

Muang Sing to zabawne miejsce, według naszej terminologii zasługuje całkowicie na miano wsi. Jak jednak wskazuje nazwa jest to miasto. Miasto którego błotnistymi ulicami, ganiają stada kury, przechadzają się czarne wielkie świnie oraz bawoły. Do granicy chińskiej jest stąd 9 km więc roi się tu od Chińczyków, ich towarów i nawet fal radiowych. Jest chiński hotelik i chińskie disco. Codziennie ze wschodu płyną chińskie konwoje zapełnione workami z materiałami budowlanymi, żywnościowymi, mechaniką i Bóg wie czym jeszcze. Zaczynam się tu obawiać że Laos ma ujemny bilans w handlu z Chinami ale w gruncie to nie mój biznes. 

Centrum miasta stanowi wielki targ, na który zjeżdżają się przedstawiciele wszystkich mieszkających wokół plemion górskich, stąd stanowi on sam w sobie dość kolorowy widok. Są tu przede wszystkim kobiety Akha sprzedające warzywa Laotańczykom z miasta albo bransolety turystom. Bardziej dają się jednak z tej drugiej strony - mam już z 10 wisiorków, bransoletek i talizmanów którymi obwiesiłem mój pokój z braku lepszego zastosowania. Kobiety Thai Dam, które ubierają się zawsze bardzo tradycyjnie i elegancko, sprzedają, na targu głównie ręcznie robione stroje, potem też kręcą się po mieście oferując turystom ręcznie tkane obrusy. Wszystko jest strasznie tanie. Rob który był tu już wcześniej opowiada mi że kupił wtedy 75 szali. "Każda dziewczyna którą znam w Kanadzie ma Laotański szalik". Rob jednak jak się okazuje jest chyba najwybitniejszym jakiego znam kolekcjonerem tych dziwnych haftowanych obrusów które zaczyna już w pierwszy dzień kupować w dużych ilościach. Ma do nich słabość, ja jednak nie, wolę znacznie bardziej szale, sari i dziwaczne koszule, z węzłami zamiast guzików, których też kilka kupuje.

Muang Sing jak na turystyczną rewelację, nie wydaje się podobnie jak reszta Laosu, strasznie tym przejmować, nie ma tu wielu udogodnień dla turystów. Prąd jest tylko 2 godziny dziennie, dojechać można tylko ciężarówką, pokoje w guesthaousach są raczej dość surowe. Nie ma żadnych ekstra hoteli i restauracji dla zachodniego establishmentu, no ale taki tu nie przyjeżdża. W Muang Sing jest jednak fajnie - to jest chyba najwłaściwsze określenie. Po prostu odczuwa się totalne rozluźnienie wewnętrzne, zupełnie jakby się wylądowało w najbardziej poczciwym miejscu na świecie. Prawda nie ma tu właściwie nic do roboty ale panująca atmosfera rozleniwienia sprawia że chce się zostać jak najdłużej.

Ten dzień jednak zapisuje jako najbardziej pracowity. Ruszam bowiem z drugim Kanadyjczykiem który nazywa się Bruce w kierunku wiosek na południowym wschodzie. Chcieliśmy zabrać też Roba, który chciał z nami iść, ale się gdzieś zaszył, “ pewnie spotkał jakąś miłą japońska dziewczynę” śmieje się Bruce. Tego dnia, przebijając się przez zarośla, przeskakując strumyki, zapory dla bydła, pola ryżowe, przechodzimy ponad 25 km. Spotykamy trzy węże z których dwa są małe i zielone ale jeden czarny i wielki, robi niezłe wrażenie. Zaliczamy siedem pięknych wiosek plemion Akha, Li i Mien. Nasz cel do którego dążymy to wioska Pakha. Nie jest to takie proste, choć kupiłem wczoraj mapę okolicy. Wykonał ją jednak jakiś najbardziej wyluzowany mieszkaniec Muang Sing, z 7 wiosek jakie mineliśmy tylko 2 były na mapie. 

W końcu gdy już się robi szaro, stojąc na środku otoczonego wzgórzami pola ryżowego, dostrzegamy na horyzoncie wyłaniający się zza krzewów, rząd słomianych dachów. Wchodźmy do wioski. Wioska Pakha należy do plemienia Akha, przypomina bardzo wioski jakie widuje się na filmach o Afryce albo o wojnie w Wietnamie. Drewniane domki na palach, słomiane dachy, żadnych oznak cywilizacji...Wszystkie wioski są animistyczne stąd większość posiada bramy przez które przechadzać się mogą jedynie duchy, specjalne ołtarze w których zamieszkują te dobre i talizmany które chronią przed tymi złymi. 

Stoimy przez chwilę na pustym placu, kiedy nagle w wiosce zaczyna się wrzawa, zewsząd wybiegają dzieciaki i kobiety. Mężczyźni widać pracują na polach, bo w naszym kierunku anemicznie kroczy tylko bardzo wychudzony starzec. Widok jest jednak wszechobecnej nędzy jest dość ponury. Ci ludzie nawet nie proszą ale żebrzą a wręcz żądają czegokolwiek. Ponieważ monety jakie miałem już rozdałem w wcześniejszych wioskach, pozostaje mi tylko zaoferować moje śniadanie. Ku mojemu zdziwieniu wszyscy się na nie rzucają. To pierwszy raz kiedy widzę tu naprawdę głodnych ludzi. Kilka papierosów oddaje staremu i rozmawiam trochę z nim i trochę z bandą dzieciaków moim niedorzecznym laotańskim.

Wszyscy mają nam tylko do zaoferowania opium i bransoletki. Jest z nami też jeden Belg którego spotkaliśmy na drodze. Teraz on i Bruce obaj przymierzają się do zrobienia jakiś wspaniałych zdjęć. Mają sprzęt o jakim marzy wielu naszych reporterów. Jednak mają problem, bo nikt w wiosce nie godzi się na żadne zdjęcia. Przynajmniej za darmo. Belg jest jednak bardzo uparty. "Nigdy nie płacę za zrobienie komuś zdjęć" mówi jakby wyrażał jakąś niezłomną zasadę swojej natury. Uważa że to tylko psuje ludzi. Trochę później pochwali się również że nie pali, nie pije, nie próbował nigdy żadnych narkotyków i w ogóle cała ta bieda tych ludzi to wyłącznie ich wina i tego że uprawiają opium. Bruce wytarguje kilka zdjęć, a Belg będzie się skradał ze swoim super telobiektywem po okolicy. Ja nie mam żadnych reporterskich ambicji, z moim małym automatem mogę tylko dostać przy nich obu kompleksów. Jednak ponieważ pewna kobieta wciska mi bransoletę z muszelkami która nawet mnie zaciekawia, a mam tylko banknot pięciotysięczny, dorzuca do bransolety pozwolenie na zdjęcie, po czym bierze na ręce dzieciaka i pozuje z uśmiechem. Robię naprawdę fajne zdjęcie, nikomu przy tym, nie kradnąc duszy ale raczej odkupując odrobinę jej odzwierciedlenia w obliczu tej dzielnej damy.

20 - 21 marca

Oba dni są nieco podobne do poprzedniego, pierwszego robię z Robem wycieczkę na południe, przechodzimy 10 km i padam bez tchu w słomianej wiosce z powodu kaca, jakiego nabawiłem się wczoraj, pijąc za dużo Lao Lao. Bruce w ogóle nie był w stanie nigdzie iść. Wioska jest totalnie opustoszała, wszyscy widać w polu... tylko kilka dzieciaków które jak zwykle otaczają nas kołem. Znacznie bardziej ciekawe są spotkania na ścieżkach z myśliwymi, którzy z wielkimi maczetami, łukami i autentycznymi muszkietami, uśmiechają się do nas, pokazując upolowane wiewiórki, wielkie bażanty albo złowione pęki ryb. Następny dzień idziemy na zachód z Brucem, ponieważ tajemniczy Rob znowu się zaszył i nie sposób było go znaleźć. 

Wioski które mijamy należą do plemion Thai Dam, Lu i nie są już tak prymitywne jak wioski Akha. Bardzo zabawnie wyglądają te drewniane domki kryte słomą do których przytwierdzono ogromne talerze anten satelitarnych. Wioski te maja również generator, a w jednej widzimy coś w rodzaju dość prymitywnej ale działającej małej elektrowni wodnej, wykorzystującej wartko płynący strumień górski. Dzięki znajomości z zabawnym dziadkiem ubranym jak Turek w wielki turban, udaje nam się wkręcić na imprezę w wielkim bambusowym domku. Ponieważ nikt z nas nie mówi na tyle po laotańsku aby zapytać o okazję, uśmiechając się od ucha do ucha, popijamy tylko Lao Lao ze starszyzną, przy dźwiękach tam tamów, które składają się na całą muzyczną oprawę tego party.

Wieczorem ze śmiechem przyglądamy się jak Rob kupuje swoje obrusy. Ma ich już na stoliku z 10 i zapewnia otaczające go "indianki" że już nie ma więcej kasy. Te jednak ciągle wyjmują z torb kolejne arcydzieła rzemiosła i prezentują mu je, krzycząc coś po swojemu. Ich klient jednak nadal zapewnia że ma już tego dosyć, lecz po chwili, jego źrenice znowu się zwężają i ale upiera się jeszcze "No tak ten rzeczywiście jest piękny, no ale nie mam już w ogóle pieniędzy, a ile kosztuje?" My otwieramy oczy szeroko, no znowu kupi... Zaczyna się scena negocjacji, kobiecina klaszcze 7 razy (jedno klaśnięcie = 10 palców =10.000) Rob się oburza i zniechęca, klaszcze 5 razy, ona dalej 7, on 6,ona dalej 7, on mówi że rezygnuje, ona klaszcze 6 i krzyczy ok. no i Rob mrucząc "the last one" wyciąga pogniecione banknoty z każdego możliwego miejsca w spodniach.

22 marca

Bruce dziś wyjechał, zamierza przekroczyć granicę z Chinami w Boten. Z Muang Sing jest tylko 9 km do Chin ale oczywiście przejścia dla ruchu turystycznego tam nie ma, choć znacznie logiczniej by było je zrobić właśnie tutaj. Próbujemy zrobić z Robem jakąś wycieczkę do starego francuskiego fortu ale nas nie wpuszczają, teren państwowy! Pewnie nawet wiem co to za teren. Z wnętrza zionie atmosfera cmentarza pordzewiałych maszyn rolniczych, zdezelowanych ciężarówek i innego sprzętu. Laotański sukces kolektywizacji- PGR! Nie ma zatem w zasadzie czego żałować, fort to już zupełna ruina, została tylko resztka muru i kawałek baszty. Francuzi skoszarowali tu kiedyś żołnierzy z Senegalu. Wcale bym się nie zdziwił gdyby w Senegalu istniały resztki fortu gdzie koszarowali kiedyś żołnierzy Laotańczyków. 

Poza chodzeniem po górskich wioskach, oraz tym fortem w Muang Sing nie ma więcej nic do roboty. W zasadzie pozostaje tylko usiąść w knajpie, zapalić wietnamskiego papierosa, posłuchać chińskiej sentymentalnej piosenki z gramofonu i zabrać się za dobre miejscowe żarcie. Rob, który był tu już 2 lata temu, wie jednak coś więcej niż ja o Muang Sing, bo ciągle gdzieś znika. I nie ma go na targu bo z miejsca gdzie siedzę, widzę targ jak na dłoni i nie ma go w obu knajpach, bo w jednej jestem ja, a druga jest obok i całe towarzystwo mam na oku. Nie ma go w świątyni, bo świątynie go nie interesują, nie poznał też żadnej miłej japońskiej dziewczyny (co rzeczywiście jest manią Kanadyjczyków) bo obie i jedyne japońskie dziewczyny siedzą przy sąsiednim stoliku. Oczywiście teraz nie zadam mu tego pytania, i tak się stąd zbieram, ale może kiedyś... Tak na pewno kiedyś jeśli się jeszcze spotkamy, spytam go otwarcie: "To gdzie była ta palarnia?".
 
23 marzec

Nam Tha

Pożegnanie z Muang Sing i z Robem który jedzie do Xien Kok, by stamtąd szybką łodzią dostać się do Huay Xiay w sześć godzin i opuścić Laos. Taka łódź kosztuje 25 $ więc postanawiam jechać do Huay Xiay przez Nam Tha no i w ogóle nie muszę się tak spieszyć jak Rob którego wiza już się kończy. Ja mam jeszcze coś koło 5 dni. W sumie nie starałem się za bardzo poznawać zbyt wielu zachodnich turystów, jednak Rob był zupełnym wyjątkiem. Ten gość o wyglądzie niechluja, zakręcony, wciąż opowiadający setki historii, był najbardziej pozytywnym typem jakiego w życiu widziałem. W przeciwieństwie do wielu innych, nie zgrywał reportera - konwistadora, miał tylko śmieszną idioten kamerę w której po zdjęciu trzeba było ręcznie przesunąć film, dorzucają taką czasami jak kupuje się film kodaka. "Tego aparatu nikt nie ukradnie!" jak sam stwierdził. Gość po prostu przyjechał tu żeby sobie odpocząć a nie z fotograficzną misją. Pomimo że nie nauczył się słowa po laotańsku w nieskończoność opowiadał setki historyjek Laotańczykom, którzy w zrozumieniu kiwali tylko głowami. Totalny luzak, ale nie ignorant, mający naprawdę sporą wiedzę na temat wschodu, a już szczególnie znawca wojny w Wietnamie no i oczywiście 'Vancuver i okolice".

24 marca

Mieszkam w Luang Nam Tha w najtańszym hotelu, w którym mieszkają tylko Chińczycy. Ja jestem jedynym turystą (Chińczycy robią tu jakieś interesy). Na początku myślałem, że nie ma w tym nic złego, ale szybko zaczynam czuć się tu głupio. Nikt nie mówi po angielsku, a Chińczycy nie mówią nawet po laotańsku, oprócz słowa sabadi. W ogóle strasznie są wieczorami hałaśliwi. Najpierw słyszy się coś w rodzaju panicznego wrzasku, potem zaczyna się potok wykrzykiwanych, w tempie karabinu maszynowego dziwacznych dźwięków damskich i męskich. Subtelna i złożona natura dialektu mandaryńskiego czy też kantońskiego musi mi być objawiana właśnie w środku nocy, w tym hoteliku z dykty.

Nie można za bardzo tu odpocząć ponieważ zdaje się że pan Peng i pani Peng właśnie doszli do tego etapu pożycia małżeńskiego, w którym należy się podsumowanie razem przeżytych lat. No cóż nie pogadam sobie z nimi, jedyne towarzystwo na jakie mogę się zdać do kilka gekonów na suficie mojego pokoju. Są strasznie płochliwe i panikują zawsze na widok samego mojego cienia. Lubię je jednak bo oddają mi przysługę likwidując nieliczne ale jednak pojawiające się już komary i inne godne pożałowania towarzystwo różnych stworów które nocami wnika tu z nadzieją jak sądzę, zaaplikowania mi jakiegoś egzotycznego choróbska.

25 marca

Pożyczam chiński rower i jeżdżę po okolicy. Dopiero teraz odkryłem całą frajdę jazdy rowerem w kraju, gdzie nie musisz obawiać się że najedzie na Ciebie co drugi samochód. I jeżdżę tak cały dzień po mieście które ciągnie się na 10 km (nie żeby było wielkie, po prostu budują je wzdłuż drogi) i po okolicznych wioskach Thau Dam. Ponieważ pogoda jest piękna, łatwo doznać uczucia całkowitej beztroski i sielanki. Mija się grupki dziewcząt powracające gromadami ze szkoły na rowerach, do których macham ręką i one mi odpowiadają, wjeżdżam do wioski gdzie wszystkie dzieci krzyczą: sabadi! i też machają, wyprzedzam jakąś parkę na skuterze i też się pozdrawiamy. I świat jest piękny. Dojeżdżam na przystań, gdzie usiłuje dowiedzieć się coś na temat łodzi do Huay Xay (złe wieści, nikt poza mną się nie wybiera, a samemu za drogo) i odnajduję tam bambusową pustą knajpkę. O jakże miło jest posiedzieć nad rzeczką w cieniu palm, a jeszcze jakiś gość brzdąka na gitarze. I jest jak na Hawajach!

Wracam wieczorem i zaglądam po drodze do świątyni niedaleko lotniska. Tam wśród mnichów spotykam rudego Amerykańca z Nowego Jorku. Został na dłużej w Nam Tha i uczy mnichów angielskiego. Jestem zszokowany poziomem jego laotańskiego, ten gość w zasadzie mówi bardzo płynnie, choć jak przyznaje uczy się tylko 3 tygodnie. Mówi że nie jest to trudne jak się obcuje na co dzień z tym językiem. Zresztą to zdolny gość, zna też japoński i tajski, a ten ostatni jest tak podobny do laotańskiego jak czeski i polski.

26 marzec

Znowu błotnisty przystanek i znowu czekanie! Tym razem jadę do kresu mej podróży Huay Xay, by tam zostać jeszcze dzień i przekroczyć granicę, i znaleźć się w Tajlandii. Droga tam to podobno 10 godzin po wybojach, liczę na jakiś lepszy transport (w końcu daleki rejs). Spotykam Japończyka, którego znam z Muang Sing i ten pokazuje mi Toyotkę pikapa. No nie! Potem przychodzi również mi znana Japonka i ona jest już naprawdę załamana. Pierwszy raz spotykam też turystów z naszego rejonu – Czechów. Gadamy trochę ale oni mają u mnie krechę na wjazd. Byli w Laosie tylko tydzień i zapewniają mnie że nigdy ale to przenigdy już tu nie wrócą! "Tu jest przecież komunizm!!!" tłumaczą przyczynę. Bystre chłopaki...

No i zaczyna się konwój! Razem jadą trzy pikapy, pierwszy z Czechami, drugi z Amerykańcem i Niemcem i trzeci polsko - japoński. Ja jak zawsze zajmuje miejsce koło "okna". Droga jest piaskowa, czy też żwirowa, strasznie się kurzy czasami, ale mi się podoba jak dziecku. Skutkiem będzie po prostu tragiczny wygląd jaki będę reprezentował na miejscu. Widoki są niesamowite, trasa ciągnie się pomiędzy górami, więc wbrew pozorom wcale nie jest to nudna wycieczka. Mijamy wioskę za wioską a wszędzie dzieciaki machają rękami, nie zważając na chmury kurzu jakie kłębią się za pojazdem. Moi Japończycy jak to Japończycy, chronią się w głębi naczepy przed kurzem. Podziwiam zwłaszcza tą dziewczynę, która do końca utrzyma bardzo schludny i czysty wygląd kiedy ja zmienię się w górnika który właśnie wyszedł jak to mawiają “z przodka”.

Nagle zwalniamy bo drogę tarasuje całe stado bydła, a za bydłem kroczą dostojnie... słonie ! Tak moje słonie. Ku przerażeniu Japończyków wyskakuje z samochodu w biegu i krzyczę z radości “Sabadii Saan” Sabadii Saan!” i skaczę z radości. To są moje słonie, moje słonie z Sanyabulii, wyszły mi w końcu na spotkanie!!! Prawdziwe, prawie białe od pyłu, słonie z Laosu!!! Kiedy jedziemy dalej Japończycy patrzą na mnie jak na wariata, załoga pikapa jest zbulwersowana, ale ja jestem szczęśliwy jak małe dziecko! Zobaczyłem w końcu słonie ! Przecież po to tu właśnie przyjechałem...

słowa kluczowe: termin: 02.03.2001 - 26.03.2001
trasa: Vientiane, Luang Prabang, Sanyabuli, Luang Prabang, Luang Nam Tha, Muang Sing, Luang Nam Tha

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 0 / 5 (0)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 0 / 5 (0)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 12040 od 27.10.2004

Komentarze

Liczba komentarzy: 2
Oqfbxm

order tadalafil 40mg generic buy cialis 40mg best ed pills

Lwydum

antihistamine generic names does benadryl make you sweat prescription allergy medication without antihistamines

Dodaj swój komentarz - bo każdy ma przecież coś do powiedzenia...

Nie jesteś zalogowany. Aby uprościć dodawanie komentarzy oraz aby zdobywać punkty - zaloguj się

Imię i nazwisko *
E-mail *
Treść komentarza *



Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone