lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Bangkok  
Leżący Budda - Świątynia Wat PhoBangkok, Tajlandiafoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

India's army of gold refiners face new competition

China axes Covid-era tariffs on Australian wine

The China smartphone giant taking on Tesla

Two more abusers at J-pop predator's company

Australia debates seizure of Insta-famous magpie

India opposition leader Kejriwal to remain in jail

Thailand moves to legalise same-sex marriage

Aussie Rules football denies it has a cocaine problem

Japan nappy maker shifts from babies to adults

Mongolia ex-PM bought NYC flats with corrupt funds - US

Gaza starvation could amount to war crime, UN human rights chief tells BBC

Hostages’ relatives arrested as Gaza talks break down

Israel, Hezbollah trade strikes over Lebanon border

Israel says UN resolution damaged Gaza truce talks

Gaza aid drop in sea leads to drownings

UN rights expert accuses Israel of acts of genocide

Israel cancels US talks after UN Gaza ceasefire vote

Bowen: Biden has decided strong words are not enough

At Gate 96 - the new crossing into Gaza where aid struggles to get in

South Gaza hospital closed after evacuation - paramedics

Miasta Azji

 Pekin

warto zobaczyć: 27
transport z Pekin: 5
dobre rady: 60

wybierz
[opinieCount] => 0

 Labrang

warto zobaczyć: 5
transport z Labrang: 2
dobre rady: 11

wybierz
[opinieCount] => 0

 Szanghaj

warto zobaczyć: 18
transport z Szanghaj: 1
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Hua Shan

warto zobaczyć: 8
transport z Hua Shan: 3
dobre rady: 18

wybierz
[opinieCount] => 0

 Lanzhou

warto zobaczyć: 4
transport z Lanzhou: 3
dobre rady: 8

wybierz
[opinieCount] => 0

 Luoyang

warto zobaczyć: 4
transport z Luoyang: 5
dobre rady: 13

wybierz
[opinieCount] => 0

 Qufu

warto zobaczyć: 7
transport z Qufu: 1
dobre rady: 11

wybierz
[opinieCount] => 0

 Xi'an

warto zobaczyć: 10
transport z Xi'an: 2
dobre rady: 19

wybierz
[opinieCount] => 0

 Kaifeng

warto zobaczyć: 6
transport z Kaifeng: 1
dobre rady: 10

wybierz
[opinieCount] => 0

 Shaolinsi

warto zobaczyć: 5
transport z Shaolinsi: 1
dobre rady: 10

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Wietnam
     kursy walut
     VND
     PLN
     USD
     EUR
  •  Wietnam
     wiza i ambasada
    Wietnam
    ambasada w Polscetak
    wymagana wizatak
    250 PLN - wielokrotna do 14 dni
    Najmniejsza
    prowizja w Polsce!
    77 PLN normalnie - od 3 dni roboczych sprawdź szczegóły

Wyprawa dookoła świata - część: Wietnam, Kambodża, Tajlandia, Malezja, Singapur

czwartek, 21 paź 2004

Tydzień 11

Granica z Wietnamem - Hanoi - Cat Ba - Hanoi

Dzień 71: niedziela, 11 stycznia 2004

Po dwóch miesiącach spędzonych w Chinach wjeżdżamy do kolejnego kraju. Przejście granicy zajmuje około godziny. Kierujemy się w stronę centrum Lao Cai, by zmienić czeki podróżne na wietnamskie dongi. Ale banki w niedziele są zamknięte. Ruszamy więc w kierunku drogi do Hanoi. Paweł załatwia od miejscowych mapę Wietnamu. Na drogach bardzo mało samochodów, mnóstwo motorowerów. Łapiemy kilka okazji i dojeżdżamy do Phu na stację. Decydujemy się dojechać do Hanoi pociągiem, to jest jakieś 250km. Za bilet płacimy dolarami, które w Wietnamie są jak druga waluta. Obcokrajowiec może zapłacić nawet cztery razy więcej za pociąg niż Wietnamczyk. My przepłacamy, jak się okazuje, tylko dwa razy. Przestawiamy zegarki, teraz z Polską dzieli nas już 6 godzin. 

Dzień 72: poniedziałek, 12 stycznia 2004

Do Hanoi dojeżdżamy o 5 rano. Jest bardzo ciepło. Kierujemy się w stronę Starego Kwadratu, części miasta, gdzie jest wiele hoteli. Przechodzimy przez park nad jeziorem Hoan Kiem. Mimo wczesnej pory nie brakuje w nim ludzi uprawiających gimnastykę. Znajdujemy hotel, rzucamy plecaki i idziemy zjeść śniadanie. Dużo słyszeliśmy o wietnamskich bagietkach, sprowadzonych przez Francuzów w czasie kolonizowania Indochin. Można je kupić na każdej ulicy, od kobiet z koszami na głowie. Po południu odwiedzamy tańszą część miasta poleconą przez Kurta. Sprzedają tam bia hoi czyli "piwo z kija". Odwiedzamy jeden z głównych zabytków Hanoi, katedrę św. Józefa, zbudowaną jeszcze przez Francuzów. Wietnam jest drugim po Filipinach krajem co do liczby katolików w Azji. 

Dzień 73: wtorek, 13 stycznia 2004

Załatwiamy wizy do Kambodży, do której planujemy udać się za około 3 tygodnie. Szukamy także dobrej oferty wyjazdu na wyspę Cat Ba, którą także polecał nam Kurt. Kupujemy trzydniowy wyjazd za 19 dolarów od osoby. Wieczorem idziemy nad Jezioro Zachodnie, największy zbiornik wodny położony w tym mieście. Hanoi od dużej liczby znajdujących się w nim jezior zwane jest Miastem Jezior. W drodze powrotnej wchodzimy do knajpki na kolację. Tam poznajemy Baricello, lekarza ze Szwajcarii. On także wybiera się na Cat Ba. Do hotelu wracamy przez nocny targ, który aż tętni życiem. 

Dzień 74: środa, 14 stycznia 2004

Odwiedzamy drugi brzeg Czerwonej Rzeki, której początek widzieliśmy w Chinach. Tam miała ona 2 m szerokości, w Hanoi biegnie przez nią most długości pół kilometra. Wracając widzimy zarzynanego psa, wiszącego za tylne nogi z podciętym gardłem. To większy szok niż ugotowany pies na straganie. Po południu zwiedzamy Hanoi Hilton, więzienie, w którym trzymano amerykańskich jeńców w czasie Wojny Wietnamskiej, zbudowane pierwotnie przez Francuzów dla wietnamskich rewolucjonistów. Z kolei w muzeum lotnictwa oglądamy amerykańskie działo, które zestrzeliło jeden z amerykańskich samolotów. Wyprodukowane w USA, zostało darowane Rosji do walki z Japonią podczas II Wojny Światowej. Rosjanie przekazali działo Chińczykom, a oni podarowali je Wietnamowi. Historia warta zapamiętania. 

Dzień 75: czwartek, 15 stycznia 2004

Ruszamy na wycieczkę na wyspę Cat Ba, położoną w zatoce Halong. Przy wymeldowaniu właściciele hotelu próbują wyciągnąć od nas pieniądze. Tracąc zaufanie rezygnujemy z zostawienia u nich bagażu i do autobusu pakujemy się z całym ekwipunkiem. Na trasie mijamy motorki z osłami lub świniami uwiązanymi na tylnym siedzeniu. Z autobusu przesiadamy się na statek i podziwiając piękno skalistych wysepek zatoki docieramy wieczorem do celu. Podczas spaceru dostrzegamy jeszcze pływające w porcie delfiny. 

Dzień 76: piątek, 16 stycznia 2004

Przy śniadaniu rozmawiamy z innymi uczestnikami wycieczki. Przed południem jeszcze ruszamy do parku narodowego. Po przeprawie przez las tropikalny trafiamy na wieżę widokowa, skąd rozciąga się wspaniały widok na większą część wyspy. Poznajemy kolejnych młodych ludzi. Tym razem z Chile, Salwadoru i Kanady. Wspólnie z nimi najpierw mokniemy od tropikalnej ulewy a potem wybieramy się zobaczyć pobliskie plaże. Wieczorkiem kończymy dzień przy piwku. 

Dzień 77: sobota, 17 stycznia 2004

Nadszedł czas powrotu do stolicy. Najpierw statek, potem autobus i po południu znajdujemy się znów w Hanoi. Zatrzymujemy się tylko na jedna noc. Gdy rozglądamy się po mieście szukając posiłku, po raz kolejny uwagę nasza przykuwa coś w rodzaju ogniska. Napotkana Wietnamka wyjaśnia, że to buddyjski rytuał nakazuje palenie przed domem, najczęściej na ulicy, różnych symbolicznych przedmiotów, między innymi falsyfikatów wietnamskich dongów i amerykańskich dolarów. W pokoju hotelowym dostrzegamy na ścianie miły, polski akcent - naklejkę reklamujące jedna z polskich rozgłośni radiowych.

Tydzień 12

Hanoi - Hoi An


Dzień 78: niedziela, 18 stycznia 2004

Rano odwiedzamy mauzoleum Ho Chi Minh’a. Były komunistyczny przywódca, na wzór Lenina, przechowywany jest tam w oszklonej kapsule i udostępniony do obejrzenia przez każdego, kto tylko ma na to ochotę. Wszystko jest strzeżone i o jakichkolwiek fotografiach wewnątrz nie ma mowy. Wymagane jest zdjęcie czapki, powaga na twarzy i absolutna cisza. Potem udajemy się do Katedry Św. Józefa, skąd wracamy już do hotelu i wymeldowujemy się. Robimy zakupy i wieczorem wsiadamy do autokaru, ruszającego na południe tego rozciągniętego terytorialnie kraju. Doceniamy przy okazji wietnamska organizacje turystyki, gdzie pasażerów odbiera się z ich własnych hoteli i dostarcza na główny przystanek autobusowy. Znacznie ułatwia to opuszczenie dużego miasta.

Dzień 79: poniedziałek, 19 stycznia 2004

Kawa na początek dnia w autokarze. Sposób parzenia w Wietnamie kawy jest bardzo ciekawy i długotrwały. Zmielona kawa znajduje się w specjalnym potrójnym sitku, umieszczonym nad szklanką i zalana wrzątkiem, skapuje wolno do środka na dno, wypełnione wcześniej skondensowanym, bardzo słodkim mlekiem z puszki. Dojeżdżamy do Hue. Pozostały 4 godziny do odjazdu kolejnego autobusu, więc zwiedzamy okolicę. Do Zakazanego Miasta wchodzimy za darmo, po raz kolejny przekonując dokumentami prasowymi. Miejsce podobne jest do pekińskiego odpowiednika, tyle ze bardzo zaniedbane, co zresztą tez ma swój urok. Wieczorem docieramy do położonego na centralnym wybrzeżu Hoi An.

Dzień 80: wtorek, 20 stycznia 2004

Dzień zaczynamy od prania i napisania kolejnej części dziennika wyprawy w jednej z licznych kafejek internetowych. Wieczorem poznajemy nocne życie w tym portowym mieście, gdzie nadal spotkać można cale ulice kamienic z XIX wieku. Na nocnym targowisku roi się od szczurów, biegających miedzy właścicielami warzywnych, rybnych i mięsnych stanowisk, śpiącymi pod moskitierami. Wąskie uliczki niewielkiego miasta maja jednak swój specyficzny urok. Ponad 200 sklepów krawieckich oferuje tam tez usługi. Za niewielkie pieniądze szyje się tam na miarę wymarzone ubrania i to w ciągu zaledwie kilku godzin.

Dzień 81: środa, 21 stycznia 2004

Nadszedł ostatni dzień tradycyjnego roku księżycowego. Nasz Sylwester w Chinach odbył się bez hucznej fety, więc dziś liczymy na świetną imprezę. Wypożyczamy rowery i jedziemy na piaszczyste wybrzeże. Jest dziś pochmurno i silny wiatr, wiec o plażowaniu nie ma mowy. W drodze powrotnej Pawłowi wpada do głowy pomysł wejścia na palmę i zerwania kokosa. Zajmuje mu kilka dobrych minut, zanim odcięty wielka maczeta orzech spada na ziemie. Zaraz potem na drzewo wdrapuje się młody wietnamski chłopiec, który zwyczajnie je ukręcając w ciągu kilku sekund dostarcza kilku kolejnych owoców. Delektujemy się pysznym mlekiem i delikatnym miąższem. Wieczorem czas świętowania, wyśmienita wódka ryżowa i o północy sztuczne ognie, tłumy w porcie podziwiają bajeczny pokaz przez kilkadziesiąt minut. Poczuć wreszcie można, że zaczął się Nowy Rok, choć kończy się już styczeń. 

Dzień 82: czwartek, 22 stycznia 2004

Kończąc noworoczne święto jemy posiłek o 4 nad ranem w znanej już nam restauracji. Jak to po udanych imprezach bywa, dzisiejszy dzień nie należy do zbyt aktywnych. Ogranicza się do telewizji, kilku partyjek bilarda i dogadzaniu podrażnionym wczorajszego wieczora żołądkom. 

Dzień 83: piątek, 23 stycznia 2004

Dziś zamierzamy ruszyć dalej i przed południem opuszczamy pokój. Mamy jeszcze kilka godzin do odjazdu autobusu, o którym poinformowali nas wcześniej właściciele hotelu. Odwiedzamy cypel w biedniejszej części miasta, wracamy do hotelu i tu zostajemy niemile zaskoczeni. Dziewczyna z recepcji oznajmia, że dziś, wbrew temu, co słyszeliśmy rano, autobusu nie ma. W rekompensacie otrzymujemy nocleg gratis, tyle że na jednym, dwuosobowym łóżku. Cóż, nie pierwszy to raz. 

Dzień 84: sobota, 24 stycznia 2004

Dziś przymusowy przystanek w Hoi An, w oczekiwaniu na wieczorny autobus. Budzi nas deszcz, o który raczej trudno w Wietnamie o tej porze roku. Pogoda wybitnie nie sprzyja wycieczkom, wiec czas wykorzystujemy na uzupełnianie notatek i robienie porządku ze zdjęciami. Poznajemy parę Czechów, którzy zwiedzają okolice. Miło spotkać na trasie sąsiadów, tym bardziej, że niezwykle rzadko spotkać można podróżników z Europy Środkowej w tej części świata. Wieczorem podjeżdża oczekiwany od wczoraj autobus i w deszczu udajemy się na południe, szukać słońca i upału.

Tydzień 13

Nha Trang - Mui Ne - Sajgon - Tunele Cu Chi

Dzień 85: niedziela, 25 stycznia 2004

Wczesnym rankiem docieramy do Nha Trang, gdzie znajduje się plaża uznana za jedna z najpiękniejszych na świecie. Jest jednak zbyt zimno i wietrznie, aby na niej poleżeć i odpocząć. Po długich poszukiwaniach znajdujemy nocleg w pokoju z widokiem na Morze Południowo-Chińskie. Wietnamczycy chcieliby nazywać je Morzem Wietnamskim. Po krótkiej drzemce idziemy na plażę. Tam wielka frajdę sprawia kąpiel przy samym brzegu i zmaganie się z wysokimi na 2-3 metry falami. Bardzo męcząca to rozrywka. Po południu idziemy do kościoła, gdzie wszyscy ministranci to dziewczyny. 

Dzień 86: poniedziałek, 26 stycznia 2004

Rano wyjeżdżamy z Nha Trang, wykorzystując ciągle bilet kupiony jeszcze w Hanoi. Na postój zatrzymujemy się w miejscu, w którym ciężko określić czy to góry, czy morze. Po kolejnych kilku godzinach jazdy wzdłuż wybrzeża docieramy do Mui Ne, wioski turystyczno-rybackiej. W skromnej restauracji kelnerka serwuje nam z biegu po kokosie z rurka w środku. Trochę jej głupio, gdy pytamy czy to za darmo. Rozbijamy namiot na plaży, w miejscu budowy, gdzie powstanie wkrótce kolejny, niezbyt tani zapewne, ośrodek wypoczynkowy. Nadchodzi ciepły wieczór i Paweł decyduje się spać pod gołym niebem. 

Dzień 87: wtorek, 27 stycznia 2004

fot. foto: Piotr
Budzimy się tuz przed wschodem słońca, gdy rybacy wracają z porannych połowów. Ciekawi co złapali idziemy to sprawdzić do najbliższej osady. Od razu zapraszają nas na poczęstunek złożony z ryżu, warzyw, kokosowych wafelków i bimbru domowej roboty. Przedstawiają nam też kilka kobiet, które chcą wydać za mąż za białych. Nie wiemy do dziś, czy na żarty czy na serio. W końcu doczekaliśmy się też słońca i upału. Leżąc na gorącym piasku, wspominamy zimne noce, spędzone w mongolskich i chińskich pociągach.

Dzień 88: środa, 28 stycznia 2004

Wynajmujemy motorek. Dziwi nas nieco zaufanie, jakim obdarza nas jego właściciel, wręczając kluczyki na ulicy i nie spisując żadnych naszych danych. Wypad po okolicy zaczynamy od zatoki rybackiej, w której pełno kolorowych kutrów. Następnie ruszamy na żółte i białe wydmy. Wielkie góry różnokolorowego piasku nie tylko przypominają pustynie, ale odpowiadają za klimat Mui Ne. Wiejące tu wiatry cenione są przez miłośników kitesurfingu, czyli pływania na desce z latawcem. Po kilku zjazdach na tyłku ze stromych wydm odjeżdżamy w poszukiwaniu jeziora. Choć zaznaczone w przewodniku, okazało się, że występuje tylko w porze deszczowej. Lekko zdezorientowani wracamy do punktu wyjścia. W drodze powrotnej napotykamy śmiertelny wypadek na drodze. Wokół zmasakrowanego motorowerzysty stoi zebrana spora grupa dzieci. Wracamy do namiotów i przed zaśnięciem zastanawiamy się nad kruchością ludzkiego życia.

Dzień 89: czwartek, 29 stycznia 2004

fot. foto: Piotr
Planujemy dziś dostać się do Sajgonu. Wybieramy autostop, ale kierowcy nie chcą zabierać nas za darmo. Podjeżdżamy jednak bez opłat do Phan Thian. Tam zabiera nas para Wietnamczyków na małej wycieczce samochodowej, więc wraz z nimi odwiedzamy atrakcyjne miejsca po drodze. Mili Wietnamczycy kupują nam nawet dość egzotyczny obiad z owoców morza. Wysadzają nas na autostradzie około 40 km przed dzisiejszym celem. Niezwykle ciężko jest złapać autostop po zmierzchu wśród pędzących samochodów. Ciągle mając przed oczami wczorajszy wypadek z wielka ulga wsiadamy do szkolnego autobusu, który zabiera nas do jednego z północnych dworców Sajgonu. Maszerujemy jeszcze 6 km i znajdujemy zakwaterowanie w taniej dzielnicy turystów. 

Dzień 90: piątek, 30 stycznia 2004

Sajgon, zwany Ho Chi Minh City od nazwiska wodza rewolucji, Ho Chi Minha, jest największą aglomeracją Wietnamu. Jednak od pierwszych chwil tu spędzonych czuć coś wyjątkowego. Rikszarze na słowa "nie, dziękuję" dają spokój. W ulicznych knajpkach normalne ceny. Mnóstwo tanich hoteli, knajpek z tanim jedzeniem, biur turystycznych, kafejek internetowych i sklepów z pamiątkami. Jednym z głównych zabytków Sajgonu jest katedra Notre Dame, przypominająca tę z Paryża, zbudowana przez Francuzów za czasów ich panowania w Wietnamie. Odwiedzamy też Muzeum Wojny, do niedawna jeszcze zwane Muzeum Amerykańskiej Zbrodni Wojennej. Zebrane zbiory eksponują wszystkie złe rzeczy, których dopuścili się amerykańscy żołnierze w czasie wojny wietnamskiej. Zdecydowanie odmienny obraz od tego z amerykańskich filmów o Wietnamie. Ciekawa jest historia wietnamskich rikszarzy. To w większości ludzie wspierający Amerykanów w czasie wojny, nieraz dobrze wykształceni, świetnie władający językiem angielskim. Po amerykańskiej przegranej zostali ukarani pozbawieniem wszelkich praw, znalezienie przez nich jakiejkolwiek pracy jest praktycznie niemożliwe. Mieszkają na ulicach, każdego wieczoru wracając do hotelu mijamy ich śpiących w swoich rikszach. 

Dzień 91: sobota, 31 stycznia 2004

Rano wyruszamy do Tay Ninh, gdzie znajduje się Wielka Świątynia Kaodaizmu, bardzo młodej religii, zatwierdzonej dopiero w 1926. Kaodaizm to kombinacja elementów wielu religii, w tym buddyzmu, konfucjanizmu, chrześcijaństwa, hinduizmu, islamu, judaizmu, taoizmu oraz genismu. W Wietnamie ma ona około 2 milionów wierzących. Gmach świątyni robi ogromne wrażenie, przepięknie przyozdobiony, można nawet rzec, przeozdobiony. Styl budowy to typowe rokoko. Z Tay Ninh ruszamy do tunelów Cu Chi, długich na około 200 kilometrów. Używali ich żołnierze Viet Congu podczas walk z Amerykanami. Mamy okazję przeczołgać się jednym z tunelów, choć budowa ciała białego człowieka zdecydowanie w tym nie pomaga. Potem strzelnica. Arsenał imponujący, od lekkiego kolta przez automat UZI do ciężkiego karabinu przeciwlotniczego. Wszystko dla turystów, za drobną opłatą można sobie postrzelać z każdej broni. Oczywiście wybieramy słynny M-16 i spełniamy marzenie z lat dziecięcych. Na koniec próbujemy jedzenia żołnierzy Viet Congu, gotowanych bulw słodkiego ziemniaka i herbaty. Przy okazji poznajemy Tobra, Niemca pochodzenia polskiego, podróżuje tak jak my od kilku miesięcy. Jego polski nie jest najlepszy, ale zna "Dzień dobry", "piwo" i "jak się masz". Wieczorem w knajpce wymieniamy się doświadczeniami z podróży.

Tydzień 14

Sajgon - Phnom Penh

Dzień 92: niedziela, 1 lutego 2004

Rano podczas naszej swobodnej rozmowy przy fot. foto: Piotr
śniadaniu w knajpce pan siedzący obok pyta "Panowie mówią po Polsku?". Nie wyglądał na Polaka. Co gorsza siedział z nami jakiś czas! "Tak, mówimy po Polsku" odpowiadamy zdziwieni. Okazuje się, ze studiował matematykę w Polsce w latach 70-tych, pochodzi z Boliwii, na stałe mieszka w Kanadzie. Wspomina czasy studenckie, które nam też nie są obce. Jego polszczyzna po tylu latach jest imponująca. Dowiadując się, że mamy zamiar odwiedzić Boliwię, proponuje pomoc brata, który tam mieszka. To pierwsza dłuższa rozmowa po polsku w naszej podróży, nasze śniadanie znacznie się przedłuża. 

Na mszę idziemy do katedry Notre Dame. Część wiernych, głównie młodszych, uczestniczy w nabożeństwie siedząc na swych motorkach przed kościołem. Wiedzieliśmy że motorek to ważna część życia Wietnamczyka, ale żeby do tego stopnia? Wracając do hotelu przechodzimy przez jeden z sajgońskich parków, znów motorki, na nich romantyczne pary zakochanych. Wieczorem przy bilardzie poznajemy młodego Anglika, który na wieść, że za kilka dni jedziemy do Kambodży, poleca nam jeden z tamtejszych hoteli. Najważniejsze to wymiana informacji miedzy podróżnikami, można oszczędzić wiele czasu. 

Dzień 93: poniedziałek, 2 lutego 2004

Naprawa kamery to priorytet dzisiejszego dnia. Po małym rozczarowaniu w serwisie Canona znajdujemy kolejny punkt naprawczy, kamera ma być gotowa dziś na 19:00. Żeby jakoś wypełnić dzień, udajemy się do Pałacu Reunifikacyjnego, znanego z zakończenia konfliktu wietnamsko-amerykańskiego. Rankiem 30 kwietnia 1975 roku północnowietnamskie czołgi sforsowały bramę pałacu, co było znakiem zwycięstwa komunistów. Dwa słynne czołgi wciąż stoją tuż przy pałacu na znak zwycięstwa, a na maszcie powiewają dwie flagi. Jedna z nich to narodowa flaga Wietnamu, druga dobrze znana, czerwona z żółtym sierpem i młotem. Wieczorem odbieramy naprawioną kamerę i kupujemy bilet autobusowy do Phnom Penh, stolicy Kambodży.

Dzień 94: wtorek, 3 lutego 2004

Trasa do granicy z Kambodżą to końcówka wietnamskiej Highway No.1, bardzo zatłoczonej. Dookoła rozciągają się pola ryżowe głównego obszaru rolniczego Wietnamu leżącego w Delcie Mekongu, rzeki znanej nam już z południowych Chin. Odprawa paszportowa szybka i sprawna. Po 5 minutach marszu jesteśmy już w Królestwie Kambodży. Tu kontrola celna zabiera niecałą godzinę, przy okazji poznajemy parę z Francji podróżującą po południowo-wschodniej Azji na rowerach. Przejechali już prawie 2500 km. Po stronie kambodżańskiej czeka na nas kolejny autobus, kompletny złom, do tego coś się w nim zepsuło, opuszczamy granicę z małym opóźnieniem. W autobusie poznajemy Szweda Jonasa. Czekając na prom przez Mekong obserwujemy tutejszą biedę. Ludzie jeżdżą głównie pickupami, pasażerowie siedzą nawet na dachu, podróżując razem ze związanymi świniami leżącymi na podłodze skrzyni. Głowy mają obwiązane kolorowymi chustami chroniącymi przed kurzem. Dookoła naszego busa tłum dzieci sprzedających napoje i jedzenie. Na prom czeka jeszcze kilka innych autobusów, w jednym z nich widzimy naszego znajomego Tobra. Do Phnom Penh dojeżdżamy około 15. Wraz z Jonasem udajemy się do polecanego Guesthouse No.9. Położony kawałek od centrum, tuż nad jeziorem, prawdziwy raj dla młodych z plecakami. Klimatowe knajpki, świetna muzyka, pełno młodych osób z całego świata, pokoje za dolara od osoby, wielki taras wychodzący w jezioro, bilard za darmo i hamaki na tarasie! Miejsce jakiego do tej pory nie doświadczyliśmy. 

Dzień 95: środa, 4 lutego 2004

Pierwszy dzień na nowej ziemi. Dzień zapoznania z miastem, orientacji w lokalnych cenach i transporcie. I tu coś nowego i zarazem dziwnego, w większości sklepów ceny podawane są w amerykańskich dolarach, a reszta wydawana w lokalnych rielach. Kompletny mentlik, trudno na początku się połapać. Nie ma jednak problemu z porozumiewaniem się, język angielski z powodzeniem wystarczy. Na ulicach zdecydowanie mniej motorków, co przechodzenie przez ulicę czyni znacznie łatwiejszym i bezpieczniejszym. 

Dzień 96: czwartek, 5 lutego 2004

Udajemy się do portu nad rzeka Tonle Sap, fot. foto: Piotr
skąd wypływają promy do Siem Reap, kolejnego miejsca na naszej trasie. Staramy się znaleźć tani transport, trafiamy do sekcji promów towarowych, ale nikt nie zna dokładnego rozkładu rejsów. Trzeba przyjść z bagażem i czekać na przystani, bo w każdej chwili może coś płynąć. W drodze powrotnej odwiedzamy świątynię Wat Phnom, od której pochodzi nazwa miasta, wat to po kambodżańsku świątynia. Świątynia ta, powstała w 1373 roku, jest jedną z najstarszych w mieście. Wchodząc trzeba zdjąć buty i nakrycie głowy. Wewnątrz stoi pozłacany posąg Buddy, dookoła palące się kadzidełka, złożone w ofierze owoce, warzywa i pieniądze, modlącym się przygrywa buddyjska muzyka. 

Przed wejściem do świątyni siedzą ludzie z klatkami pełnymi ptaszków podobnych do wróbli. Za drobną opłatą można wykupić ptaka z niewoli i wypuścić go, choć podobno wyszkolone są tak, by wracać do swojego pana. Spytany o to jeden z właścicieli klatek zaprzecza stanowczo, jednak mało przekonująco. Wat Phnom położona jest na wzgórzu otoczonym parkiem, w którym główną atrakcja są małpy. Są ich dziesiątki i wszystkie czekają na coś do jedzenia. Wieczorem na tarasie hotelu spotykamy się z Jonasem. Pracuje w Iraku dla pokojowej organizacji zajmującej się rozminowywaniem pól. Pytamy go o miny w Kambodży, czytaliśmy, że są tu prawdziwą zmorą. Każdego roku ludzie giną lub są poważnie okaleczani. Dowiadujemy się, że miny były zakopywane przypadkowo i bez żadnych planów. Stąd tyle problemów z ich usunięciem.

Dzień 97: piątek, 6 lutego 2004

Rano we trzech na jednym motorku, kierowca i nas dwóch, co typowe w tym mieście, jedziemy do muzeum słynnego więzienia S-21. Związane jest ono z okresem panowania Czerwonych Khmerów, na czele których stał krwawy wódz Pol Pot. Od 1975 roku jego czteroletni reżim pochłonął setki tysięcy ofiar, głównie dobrze wykształconych Khmerów. W więzieniu przesłuchiwano i bestialsko torturowano więźniów. Ogromna ekspozycja zawiera zbiory zdjęć i narzędzi tortur. Z więzienia udajemy się na Pola Śmierci oddalone około 20 km od Phnom Penh. Tu rozstrzeliwano, a nawet, by oszczędzić kul, grzebano żywcem w masowych grobach więźniów z S-21. Czasy panowania Pol Pota to najgorszy okres w całej historii Kambodży, okres w którym brat zabijał brata. 

Po powrocie do miasta odwiedzamy lokalny targ w centrum, ogromną halę przykrytą kopułą, od której odchodzą cztery długie ramiona. Można kupić wszystko, co ważniejsze, należy się targować. Zwiedzamy też Pałac Królewski, oficjalną siedzibę króla. Na jego terenie znajduje się Srebrna Pagoda, wyłożona pięcioma tysiącami srebrnych płytek, o wadze 1 kg każda. Wewnątrz stoi rzeźba Buddy wzrostu człowieka, wykonana ze szczerego złota, waży ponad 90 kg, do tego wysadzana jest 9584 diamentami! Dowiadujemy się, że jedno z malowideł na ścianach restaurowali Polacy. Z pałacu idziemy jeszcze nad Tonle Sap i tu miła niespodzianka, na jednym z masztów polska flaga. 

Dzień 98: sobota, 7 lutego 2004

fot. foto: Piotr
Kolejny raz odwiedzamy port. Tym razem wcześnie rano w nadziei, że będzie dziś barka do Siem Reap. Sprawdzamy po kolei kilka statków i znajdujemy jeden, wypływa dziś, więc dogadujemy cenę i czym prędzej udajemy się do hotelu, by zdążyć wymeldować się przed południem. Kupujemy jedzenie, wodę na dwa dni rejsu i o 15 zjawiamy się na barce. Młody Khmer przedstawia się jako manager statku informując, że wypływamy koło 16-17, jak tylko kapitan wróci. Cierpliwie czekamy, ale kiedy robi się 19 i kapitana ni widu, ni słychu, pytamy co z rejsem. Manager na to, że dziś niestety nie wypłyniemy i proponuje nocleg na barce. Mamy płynąć jutro rano o 7. Spędzamy więc noc na łodzi.

Tydzień 15

Rejs po Tonle Sap - Siem Reap - Angkor

Dzień 99: niedziela, 8 lutego 2004

fot. foto: Piotr
Rano kapitana znów nie widać. Manager pociesza, ze powinien być o 11, ale jak mu wierzyć? No cóż, znów cierpliwie czekamy, ale jeśli dziś nie wypłyniemy, to decydujemy się jechać pociągiem. W końcu pojawia się kapitan i po ponad 24 godzinach czekania wypływamy! Po drodze mijamy osiedla zbudowane tuż przy rzece, a także pływające domy. Barka nie płynie za szybko, co pozwala dokładnie podziwiać okolicę. Po około godzinie znikają osiedla i po obu stronach rzeki widać tylko sawannę z charakterystycznymi wysokimi trawami. Przenosimy cały nasz bagaż na dach łodzi. Barka około północy cumuje przy jednym z dzikich brzegów rzeki. Manager przynosi bambusowe maty i razem z nami spędza noc na dachu pod gołym niebem. 

Dzień 100: poniedziałek, 9 lutego 2004

Budzimy się przed wschodem słońca nad kambodżańską sawanną. Nad ranem troszkę chłodniej, ale z pojawieniem się pierwszych promieni słońca znacznie się ociepla. Odpływamy około 7. Co jakiś czas to na jednym, to na drugim brzegu rzeki mijamy małe domki zbudowane na kilkumetrowych palach. Ich konstrukcja ma związek z pora deszczowa kiedy to poziom wody znacznie się podnosi. Mieszkańcy, szczególnie dzieci, widząc na dachu łodzi dwóch białych patrzą z niedowierzaniem. Okolica wygląda na bardzo biedną. Ludzie żyją tu głównie z połowu ryb i tego co uda im się wyhodować na polach tuż przy rzece. Głównym środkiem transportu są małe łodzie z silnikami spalinowymi. 

fot. foto: Piotr
Po południu zawijamy do miasteczka, kapitan z kilkoma załogantami zamierza kupić jakiś prowiant. Nasze zapasy jedzenia też się kończą. Po powrocie kapitana jemy obiad z resztą załogi, reszta dnia upływa na podziwianiu widoków, czytaniu i graniu w szachy. Planowaliśmy, że dziś dotrzemy do celu, dzień dobiega końca, a tu nie widać jeszcze nawet jeziora, przez które mamy przepłynąć. Nasza barka znów cumuje na noc przy brzegu. Tam część towaru, głównie sól, zostaje przeładowana na mniejsze łodzie by zmniejszyć zanurzenie barki, ponieważ woda na jeziorze jest bardzo płytka. Przeładunek trwa do późna, więc spędzamy kolejną noc na barce.

Dzień 101: wtorek, 10 lutego 2004

fot. foto: Piotr
Ruszamy tuż przed wschodem słońca. Pierwsze pytanie do naszego kambodżańskiego kumpla, to czy dziś już dopłyniemy. Zapewnia, że tak. Nie mamy nic przeciw barce i naprawdę pięknej okolicy, ale to już trzeci dzień i zaczyna się robić nudno. Około 9 dopływamy do jeziora Tonle Sap. Nosi taka samą nazwę jak rzeka i jest największym jeziorem w południowo-wschodniej Azji. Naprawdę ogromne, nie sposób dostrzec jego końca. Jedynym problemem jest to, że w porze suchej, czyli właśnie teraz, jest bardzo płytkie. Tak płytkie, że po chwili od wypłynięcia na nie stajemy na mieliźnie. Na początku mamy świetny ubaw, ale przy piątej mieliźnie przestaje być śmiesznie. Nasze jedzenie się skończyło, na szczęście jemy posiłki z resztą załogi, ryba z ryżem na śniadanie, obiad i kolację. Wieczorem jesteśmy już pewni, że nie ma szans dziś dopłynąć do Siem Reap. Zdajemy sobie sprawę, że "today" brzmi bardzo podobnie do "two days", wiec nasz manager mógł różnie interpretować nasze poranne pytanie. Spędzamy kolejną noc pod gwiazdami licząc, że już jutro zobaczymy Siem Reap.

Dzień 102: środa, 11 lutego 2004

Zaczyna się czwarty dzień rejsu, który miał trwać dwa dni. Około 9 dopływamy do miejsca zwanego Pływającą Wioską. Domy wyglądają jak normalne, z tą różnicą, że wszystkie zbudowane są na pływających platformach. Przy każdym zacumowana jest jedna lub kilka łodzi. Na tarasach otaczających domy bawią się dzieci. Nasza barka nie może wpłynąć do wioski, poziom wody jest zbyt niski. Szef mówi, że płynie łodzią do brzegu, a stamtąd jest już mały kawałek do Siem Reap. Szybko zabieramy się z nim. Mijamy pływające domy, w jednym z nich prowizoryczna stacja paliw, w kolejnym sklep. 

Pół godziny później wreszcie stoimy na lądzie, na brzegu rzeki wpadającej do jeziora. Żegnamy się z załogą i kolejną małą łodzią płyniemy kilka kilometrów w górę rzeki. Wysiadamy we wsi i pytamy o transport do Siem Reap. Jeden z taksówkarzy mówi, że zawiezie nas za 6 dolarów. Nie mamy pojęcia, czemu tak drogo i ruszamy pieszo. Gdy pytamy o kierunek do Siem Reap, dziwnie na nas patrzą. Zaczynamy mieć wątpliwości, gdzie dokładnie jesteśmy. W końcu łapiemy autostop, kierowca pickupa zabiera nas, ale za dolara od osoby. Okazuje się, że opuściliśmy barkę jakieś 50 km (ok. 31 mil) od Siem Reap! Dojeżdżamy do celu, w mieście nie ma problemu z tanim noclegiem. Trafiamy do hotelu Tokyo, jest nie tylko tani, ale w dodatku jego właściciel ma w ogrodzie farmę krokodyli. Można je swobodnie obserwować z balkonu.

Dzień 103: czwartek, 12 lutego 2004

Budzimy się w Siem Reap, bazie wypadowej do antycznego miasta Angkor. Ranek i popołudnie wykorzystujemy na wycieczkę rowerową po okolicy. Mijamy niezwykle biedne osiedla, pełne prostych drewnianych chat, które ciężko nazwać domami. Docieramy nad rzekę. Pustynne wcześniej połacie pokrywa już zielony busz. Wyschniętą, ziemną ścieżką docieramy pieszo do szkoły zbudowanej na dryfujących barkach. Spotykamy się z życzliwością nauczycieli i dzieci, którym bieda nie przeszkadza wcale w uśmiechaniu się na codzień. W drodze powrotnej obserwujemy rybaków stojących po pas w wodzie, cierpliwie wypatrujących zdobyczy, by zarzucić na nią obciążoną siatkę. 

Miejski rynek oferuje ciekawe potrawy, z których dziś do spróbowania wybieramy smażone banany. Wieczorem docieramy do słynnej świątyni Angkor Wat. Pięć wież wyraźnie jest widocznych na horyzoncie. Wraz z innymi turystami podziwiamy antyczną budowlę zatopioną w świetle zachodzącego słońca. Do Siem Reap wracamy po zmierzchu, kupujemy przy drodze prażone owady, które przed spożyciem należy obrać ze skrzydełek, nóżek i główki. Idealne do piwa. 

Dzień 104: piątek, 13 lutego 2004

Po śniadaniu znów ruszamy rowerami do Angkor. Najpierw podziwiamy tę samą, co wczoraj, Angkor Wat, uważaną za najwspanialszą z ponad 200 budowli porośniętego niegdyś dżunglą miasta. Wczesna pora umożliwia wejście do środka. Wdrapujemy się na bardzo strome schody, prowadzące do kolejnych pomieszczeń hinduistycznej świątyni. Zaskakuje nas niezwykła dbałość o szczegóły wyrzeźbionych w ścianach scen o tematyce głównie epickiej i erotycznej. Pobyt umila pokaz tradycyjnego tańca w wykonaniu dwóch młodych dziewcząt. 

Dalej opadają nas natarczywi sprzedawcy, głównie dzieci poobwieszane widokówkami, prymitywnymi instrumentami muzycznymi i kołatkami odstraszającymi węże. Docieramy do świątyni Bayon, ozdobionej licznymi wykutymi w kamieniu twarzami. Zatrzymujemy się na chwilę przy miejscach, w których nadal odprawiane są religijne rytuały. Ostrzyżone króciutko i ubrane na biało starsze kobiety sprawują pieczę nad ceremoniami. Zapach kadzideł będziemy długo pamiętać. Aby zobaczyć zachód słońca docieramy na niewielkie wzgórze, pieszo, rezygnując z płatnej przejażdżki na słoniu. Nie jesteśmy sami. Tłum ciekawych ogląda zalane czerwienią niesamowite budowle. Oświetlając sobie drogę latarkami wracamy na noc do Siem Reap. 

Dzień 105: sobota, 14 lutego 2004

Wstajemy jeszcze przed świtem, aby do Angkor dotrzeć o wschodzie słońca i móc spojrzeć na budowle z nowej perspektywy. Poranną kawę pijemy na tarasie znanej już nam świątyni Bayon. Kamienne twarze spoglądają na nas z wysoka. Dziś planujemy pokonać ok. 20 kilometrów w obrębie zaginionego miasta, odwiedzając kolejno świątynie Preah Khan, Ta Keo i Ta Prohm. Każda ma w sobie coś ciekawego i tajemniczego, największe jednak wrażenie robi na nas ostatnia z nich. Sposób, w jaki wielkie konary drzew oplatają antyczne mury, jest niezwykły. Każda uliczka świątyni odsłania kolejne zadziwiające widoki. Robiąc zdjęcia spotykamy wycieczkę z Polski! To chyba największa przyjemność, porozmawiać z kimś po polsku. Rodacy zapraszają nas na wieczór do siebie. Mija kolejny dzień w miejscu, które przez Europejczyków zostało odkryte dopiero w 1860 roku. Wracamy do bazy, odwiedzamy nowych znajomych, delektujemy się polska mową i przekazujemy gruby plik zdjęć, robionych od początku wyprawy, prosząc o ich przekazanie do domu. Kinga!

Tydzień 16

Siem Reap - Bangkok

Dzień 106: niedziela, 15 lutego 2004

Dziś zamierzamy pokonać najdłuższy odcinek antycznego miasta. Rozczarowuje nas lokalne prawo zakazujące wynajmowania motorów obcokrajowcom. Do przejechania kilkudziesięciu kilometrów pozostają nam rowery. Wśród kolejnych świątyń trafiamy na posterunek wojskowy. Korzystając z uprzejmości khmerskich żołnierzy organizujemy sesję zdjęciową z karabinami. Standardem jest próba wydobycia pieniędzy od białych, ale nam po raz kolejny udaje się uniknąć opłaty. Dziękujemy uśmiechniętym tubylcom i ruszamy dalej. W świątyni Pre Rub spotykamy rusztowania, europejskie ekipy naukowców dbają o renowację zniszczonych fragmentów Angkor. 

Na koniec dnia wracamy do punktu wyjścia, do najbardziej majestatycznej z miejscowych świątyń, Angkor Wat. Na trasie przychodzi nam zmierzyć się ze stadem małp, którym w sprytny sposób udaje się skraść z rowerowego kosza butelkę wody mineralnej. Nie jesteśmy zresztą jedynymi pokrzywdzonymi przez działające w grupach, małe, ale chytre małpy. Woda to nic, można stracić na przykład aparat! Słońce zachodzi nad zaginionym miastem, a my wracamy do Siem Reap. Ostatni dzień w Kambodży, a zarazem niedzielę, świętujemy w chińskiej restauracji dumplingami, przypominającymi nieco nasze pierogi z mięsem, i tajskim piwem, będącym zapowiedzią kolejnego kraju na naszym szlaku.

Dzień 107: poniedziałek, 16 lutego 2004

Budzimy się wcześnie, by zdążyć na autobus, który ma nas zabrać dziś do Bangkoku. Żegnamy gospodarzy małego hoteliku i niewielkiej taniej restauracyjki, w której stołowaliśmy się kilka ostatnich dni, pakujemy się do autobusu i ruszamy w drogę. Asfalt kończy się za miastem i rozpoczyna się rozpostarta w poprzek stepu ziemna droga, której stan jest, delikatnie mówiąc, fatalny. Współczujemy oczekującym wygody turystom, którzy zapłacili za droższy autobus, drogę mieli tę samą. 

Remont jednego z mostów zmusza w pewnym momencie kierowcę do skorzystania z szerokiej na trzy metry dziurawej drogi polnej. Opuszczając w ten sposób Kambodżę zastanawiamy się nad porażką polityki Czerwonego Khmera, który obrócił jeden z najlepiej prosperujących krajów Azji Południowo-Wschodniej lat 60-tych w totalną ruinę. Docieramy do granicy. Uwagę przykuwa wyraźny napis po angielsku, ostrzegający przed karą śmierci lub dożywotniego więzienia za posiadanie narkotyków. Po drugiej stronie przejścia wita nas inny świat. Zdecydowanie poprawia nam nastrój przypominająca europejską infrastruktura Tajlandii. Wieczorem docieramy do stolicy i znajdujemy nocleg na rozsławionej wśród podróżników ulicy Khao San. 

Dzień 108: wtorek, 17 lutego 2004

fot. foto: Piotr
Dzień poświęcamy głównie na szukanie możliwości połączeń lotniczych do Ameryki Południowej. Bangkok jest pełny agencji turystycznych oferujących jedne z najtańszych biletów na świecie. Poszukiwania przynoszą jednak rozczarowanie, ceny okazują się dużo wyższe od oczekiwanych. Pewni, że jak zwykle jakoś sobie poradzimy, nie przejmujemy się zbytnio. Na uliczkach stolicy wszędzie spotkać można małe punkty gastronomiczne, oferujące liczne i bardzo pyszne potrawy. Dochodzimy szybko do wniosku, że kuchnia tajska należy do najlepszych w świecie, niestety należy też do najbardziej pikantnych.

Trafiamy do parku miejskiego. Jako absolwenci AWF bardzo doceniamy zwyczaj powszechnej aktywności fizycznej. Tłumy ludzi odwiedzają park, korzystając z tras do biegania, prostych i praktycznych siłowni i placów ćwiczeń, na których bez opłat skorzystać można z gimnastyki przy muzyce, którą prowadzi wykwalifikowany instruktor. Paweł korzysta z okazji i dołącza do jednej z grup. Wieczorem wracamy na ulicę Khao San, Paweł rozmawia z rodziną przez Internet, Piotr robi sobie w tym czasie "dredy" u fryzjera. Ta ulica to mekka backpackerów, pełna małych tanich hoteli, knajp, barów, kafejek internetowych i agencji turystycznych, która żyje swoim zachodnim życiem, do późnych godzin nocnych. 

Dzień 109: środa, 18 lutego 2004

Rano opuszczamy hotel, zniechęca nas niemiła recepcjonistka, przenosimy się więc kilkadziesiąt metrów dalej. Ciekawi stolicy Tajlandii udajemy się nad rzekę. Po drodze odwiedzamy uniwersytet. Jak większość uniwersytetów na naszym szlaku, tak i ten oferuje tanie i pożywne obiady. Mijamy miejskie targowisko, gdzie roi się od stoisk z tropikalnymi owocami i warzywami, pikantną tajską kuchnią i licznymi punktami oferującymi pamiątki i ubrania. Ożywionym targom sprzedawców i sprzedających towarzyszy zapach kadzidełek, do którego zdążyliśmy się już w Azji przyzwyczaić. Zapada zmierzch, a my udajemy się do parku położonego tuż przed Pałacem Królewskim. Wieczór poświęcamy na przyjrzenie się z bliska nocnemu życiu Bangkoku. Nie zawodzimy się, wracamy nad ranem. 

Dzień 110: czwartek, 19 lutego 2004

Jak to po dobrych imprezach bywa, cierpimy... fot. foto: Piotr
Popołudnie wykorzystujemy na odwiedzenie Chinatown. Nie żebyśmy się już stęsknili za Chinami, ale tak z ciekawości. Tu niestety rozczarowanie. "Chińskość" tego miejsca ogranicza się do kilku sklepów, restauracji i ogólnego nieporządku dookoła. Wieczorem udajemy się do tajskiej świątyni Wat Pho. Ta przynajmniej nas nie rozczarowuje. Przepięknie prezentują się liczne pozłacane stożkowatego kształtu wieże świątyni. Brak innych turystów, a obecność baśniowych niemal posągów dodaje temu miejscu tajemniczego wymiaru. Wracamy idąc wzdłuż Pałacu Królewskiego, króla niestety nie udało się nam dostrzec. Po kilkudziesięciu minutach marszu docieramy na głośną i bardzo "zachodnią" ulicę Khao San, przy której mieści się nasz nowy guesthouse. 

Dzień 111: piątek, 20 lutego 2004

Dziś znów planujemy udać się do Wat Pho, tym razem za dnia. Świątynia nie ma już teraz takiego jak wczoraj, tajemniczego charakteru, mnóstwo tu teraz turystów. Możemy za to wejść do jednego z mieszczących się tu budynków i zobaczyć na własne oczy największy w Azji pomnik leżącego Buddy. Trzeba przyznać, że robi wrażenie, pozłacany Budda długości ponad 40 metrów, wyciągnięty wygodnie na ziemi, podpierający sobie głowę na ramieniu. Obchodzimy to dzieło sztuki i obiekt religijnego kultu buddystów i udajemy się podziwiać kolejne uroki Bangkoku, bo jak tu magistrom wychowania fizycznego mówić o Tajlandii nie wspominając boksu tajskiego? Ruszamy do parku Lumpini, gdzie wieczorem rozgrywane są mecze bokserskie na tamtejszym stadionie. W środku panuje niesamowita atmosfera, na ringu toczą się pierwsze walki jednego z brutalniejszych sportów świata, a na trybunach trwają zakłady w typowaniu zwycięzców. Kilkanaście walk trwa ładnych kilka godzin. 

Dzień 112: sobota, 21 lutego 2004

Wybieramy się znów nad rzekę, po drodze korzystając z posiłku w uniwersytecie. Pakujemy się na jeden z promów, które kursują między przystaniami porozrzucanymi wzdłuż brzegu. Organizujemy sobie w ten sposób tanią wycieczkę po Bangkoku. Początkowo ruszamy na południe, gdzie zabudowę miasta stanowią w większości wysokie budynki biurowe i hotelowe. Dalsza część rejsu, w kierunku północnym jest już dużo bardziej interesująca, rzeka nieco się poszerza, mijamy kolejne mosty i docieramy do biedniejszych osiedli miejskich. Niska i ciekawa zabudowa towarzyszy nam całą drogę aż do przystani, gdzie trzeba się już przesiąść na prom wracający do centrum. Dziś ostatni już wieczór w Bangkoku. Postanawiamy uczcić to piwem na zatłoczonej Khao San. Wystrój tamtejszych pubów do złudzenia przypomina znane nam londyńskie. Bez problemu można napić się ciemnego Guinessa i obejrzeć brytyjską Premiership. To też cześć Tajlandii, którą dane jest nam poznawać.

Tydzień 17

Bangkok - Wyspa Phuket - Phi Phi - Maya Beach - Phi Phi

Dzień 113: niedziela, 22 lutego 2004

Rano wybieramy się do katolickiego kościoła na mszę w języku tajskim. Po powrocie do hoteliku, rozpoczynamy przygotowania do wyjazdu z miasta. I tu bardzo miła niespodzianka, nie zdążyliśmy się jeszcze dobrze wymeldować, gdy nasza uwagę przykuwa polska mowa. Młodzi podróżnicy, Agnieszka i Piotr, częstują nas polską "żołądkową". Organizujemy transport, opuszczamy Khao San i po raz ostatni w Bangkoku korzystamy z uroków tajskiej kuchni, rozkoszując się jeszcze przez chwilę smakołykami na ulicy. Wieczorem wsiadamy do autobusu i tu kolejna niespodzianka, spotykamy osiem osób z Polski. Jest w końcu okazja porozmawiać w ojczystym języku i wymienić doświadczenia z podróży. Po zmierzchu opuszczamy stolicę Tajlandii. Zasypiamy w klimatyzowanym autobusie, który mknie na południe tego rozciągniętego terytorialnie kraju.

Dzień 114: poniedziałek, 23 lutego 2004

Około 6 rano docieramy do Surat Thani, małego miasteczka w centralnej części kraju. Po kilku godzinach oczekiwania przesiadamy się do minibusa i ruszamy na wyspę Phuket. Od wczesnego rana żar leje się z nieba i doznajemy szoku termicznego za każdym razem, gdy wysiadamy na przerwę z klimatyzowanego pojazdu. Nie problem przeziębić się w tych tropikach! Pokonujemy most łączący wyspę ze stałym lądem i pieszo już udajemy się w swoją drogę. 

Dziś chcemy znaleźć po prostu dobre miejsce na biwak. Wokół wielu turystów, w drodze poznajemy grupę młodych Niemców, z którymi umawiamy się już wstępnie na wieczór, jako że większość odwiedzających to miejsce to głównie ludzie starsi. Docieramy do południowo-zachodniego krańca wyspy. Początkowo staramy się dojść do małej plaży, niestety droga podana w przewodniku nie istnieje w rzeczywistości i jesteśmy zmuszeni nieco się cofnąć. Gospodarze małej restauracji pozwalają nam rozbić namioty na innej plaży nad Oceanem Indyjskim. Wieczorem spotykamy się z naszymi znajomymi i urządzamy małą imprezę. 

Dzień 115: wtorek, 24 lutego 2004

Nie mamy specjalnych planów na dziś, poza podziwianiem błękitnego oceanu, pięknych skał, niewysokich wzgórzy obecnych naokoło i delektowaniem się upalnym słońcem i bezchmurnym niebem. Aby przyjemność była jeszcze większa, tuż przy namiotach rozwieszamy zakupione jeszcze w Kambodży hamaki i oglądamy otaczający nas świat bujając się w cieniu między drzewami. Dość dużo turystów przybywa w ciągu dnia na plażę, chwilowo można poczuć się jak w Europie, zdecydowana większość z nich to biali wychodzący na brzeg z zacumowanych w zatoce jachtów. Paweł wybiera się na pobliski szczyt, skąd rozpościera się wspaniały widok na okolicę. Widoczne z wysoka plaże wyglądają jak białe plamy między zielenią lądu a błękitem zatoki. Na sąsiednią plażę udajemy się wieczorem, spotkać się kolejny raz ze znajomymi Niemcami. Przy zimnym piwie podziwiamy rozgwieżdżone niebo i pięknie oświetlony duży ośrodek wypoczynkowy. 

Dzień 116: środa, 25 lutego 2004

Ten dzień chcemy poświęcić na poznawanie tego, co kryje się pod tafla oceanu, który w czasie przypływu zaczyna się pięć metrów od naszych namiotów. Wypożyczamy podstawowe nurkowe ABC i kilka godzin spędzamy pod wodą, robiąc sobie przerwy na ogrzanie się w palącym słońcu. Wzdłuż brzegu w wodzie widoczność wynosi kilkanaście metrów. Wielkie wrażenie robią kolorowe ryby i rozgwiazdy na skalistym dnie tego najmniejszego z oceanów. 

To co pod wodą, jest piękne, ale bywa niebezpieczne. Wiele tam małych kolczatek, których kolce łatwo wbijają się w skórę, Paweł przekonał się o tym osobiście kilka dni temu. Dziś sprawa jest już załagodzona, kolce nie są groźne, ale uciążliwie swędzą. Pod wodą spotykamy też ławicę małych meduz. Dotknięcie tych niemalże niewidocznych istot przypomina z kolei poparzenie pokrzywą, tyle że bardzo krótkotrwałe. Ani kolczatki, ani meduzy nie przeszkadzają nam jednak w poznawaniu podwodnego świata. Po lekkim odpoczynku wchodzimy ponownie pod wodę po zmierzchu, latarka okazuje się przedmiotem niezbędnym. Jak zawsze po nurkowaniu, padamy dziś błyskawicznie w naszych małych, zielonych namiotach, usypiani jeszcze przez chwilę szumem jakże bliskiego oceanu. 

Dzień 117: czwartek, 26 lutego 2004

Rano mamy okazję zobaczyć obrzęd wypędzania złych duchów. W Tajlandii niemal przy każdym budynku stoją miniaturowe, pięknie rzeźbione drewniane domki, w których mają mieszkać duchy, by nie zakłócać spokoju domownikom. Kapłan w białej szacie z zamkniętymi oczami odmawiając modlitwę raz prawie krzyczy, raz mówi szeptem, kreśli nożem jakieś znaki na ziemi. Zebrani ludzie zapalają świeczki na miniaturowym domku i także odmawiają modlitwę. W końcu kapłan prosi jedną z młodych Tajek, odprawia nad nią modły, wprowadzając ją w trans. Po chwili dziewczyna zaczyna się trząść, wydaje krzyk i mdleje, zostaje odniesiona do domu. Turyści zebrani dookoła są zaszokowani, my również.

 Po obrzędzie zwijamy nasze namioty i opuszczamy plażę. Autostopem docieramy do portu, z którego mamy prom na wyspę Phi Phi. Rejs na wyspę zajmuje ponad dwie godziny. Phi Phi to jedna z bardziej imprezowych wysp w Tajlandii, do tego na sąsiedniej wyspie Maya Beach kręcony był słynny film "Niebiańska plaża". Na Phi Phi kupujemy wodę i jedzenie na kilka dni, płyniemy na Maya Beach i - jesteśmy zaszokowaniu po raz drugi dzisiaj. Spodziewaliśmy się tłumu ludzi, a tu nie ma nikogo! Jesteśmy sami na "niebiańskiej plaży" otoczonej wysokimi, pionowymi skałami. Panuje głucha cisza. 

Dzień 118: piątek, 27 lutego 2004

W nocy słyszymy silnik motorówki i głosy młodych ludzi. Nad ranem Piotr spotyka grupę dziewczyn z Anglii, które przypłynęły tu po nocnej imprezie na Phi Phi. Jedna z nich w Tajlandii spędza większość czasu. Mówi, że do Londynu wraca tylko zarabiać przez pół roku, by rozkoszować się plażami przez kolejny rok. Robi tak od trzech lat. Niezły sposób na życie. Nad ranem zwijamy namioty, zjeżdża się coraz więcej ludzi, a Maya Beach to park narodowy, więc za dnia lepiej się nie ujawniać z namiotem. Cały dzień upływa na rozkoszowaniu się plażą, białym piaskiem i krystalicznie czystą wodą. Piotr poznaje strażników mieszkających w dżungli za plażą. Mówią, że planowana jest budowa bungalowów dla turystów, by mogli spędzać noc na tej małej wysepce. Pewnie za jakiś czas straci ona swój urok bezludnej wyspy. W południe plaża przeżywa prawdziwe oblężenie turystów, jednak koło 18 znów robi się pusto i spokojnie. Spędzamy kolejną noc pod namiotami. 

Dzień 119: sobota, 28 lutego 2004

Próbujemy wydostać się z tej pięknej wysepki, co nie jest żadnym problemem, ponieważ rano łodzi przypływających i odpływających jest mnóstwo. Problemem są ceny. Z kłopotów wyciąga nas znajomość ze strażnikami parku, którzy co jakiś czas płyną po prowiant i paliwo. Zabierają nas swoim moto-pontonem na Phi Phi. Tam po południu mamy prom na Krabii, kolejne kilka godzin rejsu, później kilka kilometrów na tyle pickupa i podróż wodna taksówką na plażę Railay, miejsca osławionego świetnymi możliwościami wspinaczki. W czasie szukania jakiegoś bungalowu widzimy dziesiątki ludzi wspinających się po pionowych skałach tuż nad brzegiem morza. Trafiamy na tani nocleg i po kolacji poprzedzonej całym dniem w podróży padamy z nóg.

Tydzień 18

Railay Beach - Krabi - Surat Thani - Ko Pha Ngan

Dzień 120: niedziela, 29 lutego 2004

Wczesnym rankiem zaczynamy rozglądać się po klubach wspinaczki szukając najlepszej oferty. Po dwóch godzinach poszukiwań przymierzamy sprzęt i za kolejnych kilka minut stoimy już pod ścianą z naszym tajskim instruktorem i dziewczyną ze Szwecji, która będzie wspinać się z nami. My mamy za sobą małe wspinaczkowe co nieco z czasów studiów. Zaczynamy od łatwych, niewysokich ścian przechodząc na coraz wyższe. Railay Beach uważana jest za jedno z większych centrów wspinaczki na świecie. Przy wspinaniu za plecami rozciąga się morze, widoki z góry są przepiękne, co daje dodatkową energię do wspięcia się jak najwyżej. Wspinaczkę kończymy późnym popołudniem.

Dzień 121: poniedziałek, 1 marca 2004

Rano wodną taksówką opuszczamy Railay, snując plany powrotu do tego raju, w którym bez trudu można łączyć wypoczynek z aktywnością fizyczną. Z miasteczka Krabii, do którego musieliśmy wrócić, jedziemy autobusem prawie cały dzień do Surat Thani. Jest to miasteczko portowe, z którego wypływają promy na wschodnie wyspy Tajlandii. My udajemy się na wyspę Pha Ngan słynącą z Full Moon Party. Impreza ta odbywa się co miesiąc w czasie pełni księżyca, na plaży Hat Rin w południowo-wschodniej części wyspy. Zjeżdżają się na nią młodzi podróżnicy z niemal całej Tajlandii, na ostatniej było ponad 15 tysięcy ludzi! Prom odpływa o 23, to nocna łódź, w której śpi się na podłodze. Nasze materace sąsiadują z miejscami dwóch dziewczyn z Anglii. Nocny rejs upływa na gadaniu. 

Dzień 122: wtorek, 2 marca 2004

Na Pha Ngan przypływamy wczesnym rankiem. Od portu do Hat Rin jest około 15 km, które pokonujemy autostopem razem z naszymi nowymi koleżankami. Trafiamy na plażę Hat Rin Sun Set, leżącą 10 minut pieszo od miejsca, gdzie odbywa się Full Moon Party. A do kolejnego Full Moon zostało cztery dni! Nasz bungalow to prosta chatka z toaletą, prysznicem i balkonem. Dziewczyny mieszkają w takim samym kilka metrów dalej. Wieczorem wybieramy się do knajpek na plaży, każda z nich ma swój niepowtarzalny klimat, swoja muzykę i drinki. Na piasku porozkładane są bambusowe maty z małymi drewnianymi stoliczkami i świeczkami. Co jakiś czas odbywają się pokazy mistrzów ognia, czyli młodych Tajów żonglujących i wymachujących zapalonymi na końcach kijami. Niepowtarzalna atmosfera. 

Dzień 123: środa, 3 marca 2004

Rano na orzeźwienie kąpiel w morzu, a później śniadanko w knajpie. Niemal w każdej knajpie przez cały czas wyświetlane są najnowsze filmy, niektóre ciężko nawet zobaczyć w kinie. Spotykamy też naszych znajomych rodaków. Opowiadają nam o Nepalu, w którym byli kilkanaście dni temu. Nepal to jedno z kolejnych marzeń Piotra. Z przyjemnością słuchamy ich opowieści i oglądamy zdjęcia. Poznajemy kolejne osoby, jest ich tyle że trudno spamiętać imiona. 

Dzień 124: czwartek, 4 marca 2004

Znów budzimy się w raju. Dzień jak co dzień, pierwsza myśl od rana: chce się tu zostać na zawsze. Tu jest idealnie, ciepło, nie trzeba się martwić o ubranie, gdyż cały dzień spędza się w szortach do pływania. Nawet jeść się nie chce, owoce, które można wszędzie kupić w zupełności wystarczają. Ludzie, których spotykamy, są tu po kilka tygodni, a nawet miesięcy. Można też spotkać takich, którzy przyjechali tu na wakacje kilka lat temu i ciągle tu są. Pracują w knajpkach na plaży lub uczą nurkować. Też dobry sposób na życie. 

Dzień 125: piątek, 5 marca 2004

Jeden dzień do Full Moon. Tym razem dzień z historią Polski. Nie żeby nam słońce zaszkodziło, ale zakupiona w Kambodży książka o Lechu Wałęsie i przemianach w Polsce tak wciągnęła Piotra, że spędza prawie cały dzień pod palmą czytając, jak to naprawdę było kilkanaście lat temu w naszej ojczyźnie. Paweł w tym czasie odwiedza górę, z której rozciąga się wspaniały widok na morze. 

Dzień 126: sobota, 6 marca 2004

To już dziś zobaczymy, jak wygląda osławione Full Moon. Historia głosi, że kilkanaście lat temu na tej plaży, takiej jak każda inna na wyspie Pha Ngan, grupa backpackerów, czyli ludzi z plecakami, zrobiła sobie imprezę w czasie pełni księżyca. Byli oni taki mili, że każdy mógł się do nich przyłączyć. Część z nich zdecydowała wrócić i zrobić kolejne party w czasie kolejnej pełni. I tak trwa to po dzień dzisiejszy. Wieczorem wraz z polską ekipą ruszamy na Full Moon. 

Uliczki w okolicach plaży są kompletnie zatłoczone, setki ludzi dookoła, spotykamy nawet jednego człowieka z Polski, którego poznaliśmy wcześniej, przyjechał specjalnie na to party. Plaża z każdą chwilą jest coraz pełniejsza. Wszędzie muzyka, wszyscy tańczą na piasku w rytm podawany przez DJ-ów z różnych knajp. Atmosfera idealna, co chwilę mijamy znajomych poznanych w poprzednich dniach. Na party panuje drink robiony z Red Bulla, podawany w małym, plastikowym wiadereczku z którego pije się przez słomkę. Każdy zaprasza do podłączenia się swoją słomką do wiaderka. Na plaży palą się wielkie pochodnie, przy których popisują się Tajowie miotający ogniem. My wracamy do domku o 10 rano, a impreza trwa nadal!

Tydzień 19

Ko Pha Ngan - Surat Thani - Hat Yai - Peneng (George Town)

Dzień 127: niedziela, 7 marca 2004

Dzień poimprezowy, każdemu dobrze znany... Wśród palm kokosowych nad brzegiem morza dużo łatwiejszy do zniesienia, niż w ciemnym pokoju. Spacer po piasku i leżenie na skałach, o które roztrzaskują się fale, pomaga bardzo. Nie szkodzą też sałatki owocowe, wieczorem dobre kino i smaczna kolacja.

Dzień 128: poniedziałek, 8 marca 2004

Dziś dzień kobiet, więc telefon do mamy to pierwsza rzecz z rana. Robimy też małą wycieczkę po agencjach turystycznych, by dowiedzieć się o rozkład promów pływających do Surat Thani. Później plaża. Po Full Moon jest absolutnie opustoszała. To chyba znak, by ruszać dalej.

Dzień 129: wtorek, 9 marca 2004

W oczekiwaniu na przeprawę łodzią cały dzień upływa nam na zabawie na desce surfingowej. Fale są wysokie, a nasze pojęcie o surfingu niskie. Ale dla chcącego nic trudnego. Pełna zabawa. Nocnym promem płyniemy o 21 na kontynent do Sura Thani.

Dzień 130: środa, 10 marca 2004

W porcie w Sura Thani jak zwykle czekają na turystów nawet, jeśli jest 4 nad ranem. I jak zwykle chcą turystów oszukać. Po usłyszeniu ceny za autobus maszerujemy na dworzec państwowy. Stamtąd autobusem dostajemy się na dworzec kolejowy, a tu ceny dużo, dużo niższe. Czekając na pociąg poznajemy młodą Polkę z mężem. Oni także podróżują po Tajlandii z plecakami. Stwierdzamy, że nie licząc polskiej wycieczki w Kambodży, najwięcej Polaków spotkaliśmy w Tajlandii. Wieczorem dojeżdżamy do Hat Yai, miasta położonego blisko granicy. Nie ma tu nic ciekawego, więc po partyjce szachów idziemy spać. 

Dzień 131: czwartek, 11 marca 2004

Z Hat Yai wyjeżdżamy do Pedang Besar na granicy z Malezją. Odprawa bez problemów, jednak pierwszą rzeczą rzucającą się w oczy jest wypisane dużymi czerwonymi literami ostrzeżenie o przemycie narkotyków, za które grozi kara śmierci. Podobne ostrzeżenie widzieliśmy przy wjeździe do Tajlandii, tam też słyszeliśmy historię rozstrzelania młodej Szwedki za przemyt. Malezja to kraj kosmopolitalny, poza rdzennymi mieszkańcami, Malajami, mieszkają tu również Chińczycy, Hindusi, Muzułmanie oraz wielu białych. Trudno określić jaki obowiązuje tu język, ale po angielsku dogadać można się wszędzie. 

Łapiemy autostop do George Town, na wyspie Peneng. Na wyspę można się dostać najdłuższym w Azji Południowo-Wschodniej mostem lub popłynąć promem. Chińczycy, którzy nas podwożą, wybierają ten drugi sposób. Peneng to była kolonia brytyjska. W starej części miasta króluje zabudowa kolonialna, część ta dzieli się umownie na Chinatown i Indiantown, jest też część muzułmańska. Trafiamy do hotelu Wan Hai zbudowanego w stylu kolonialnym. Położony w centrum George Town, z wysokimi pokojami oddzielonymi drewnianymi ścianami i wielkim tarasem. Ma swój specyficzny klimat i do tego nie można w nocy za głośno rozmawiać, bo wszędzie wszystko słychać. 

Dzień 132: piątek, 12 marca 2004

fot. foto: Piotr
Rano zaczynamy zwiedzać miasto. W czasie podziwiania starej części George Town odwiedzamy również agencje turystyczne w celu kupna biletu z Azji do Ameryki Południowej przez Australię. W jednym ze starych kościołów zagaduje nas kobieta, pytając skąd jesteśmy. Słysząc, że z Polski, mówi, że zawsze chciała odwiedzić nasz kraj, ale nie wie czy to bezpieczne. Wskazuje nam ona drogę do wzgórza Penang, skąd rozciąga się przepiękny widok na miasto i całą wyspę. Po około godzinie docieramy pod wzgórze, jednak kolejka jeżdżąca na szczyt jest w remoncie. Szlak pieszy znajduje się w parku botanicznym po drugiej stronie wzgórza. Piotr decyduje się zwiedzać dalej miasto. Paweł nie poddaje się i jedzie do parku, by dostać się na szczyt. Tam dopada go tropikalna ulewa, dość częsta w tych rejonach Azji późnym popołudniem. Wraca do hotelu o 21, kompletnie zmoczony.

Dzień 133: sobota, 13 marca 2004

fot. foto: Piotr
Rano, po wczorajszym przemoknięciu, Paweł nie prezentuje najwyższej formy i zostaje w hotelu lecząc przeziębienie. Piotr odwiedza w tym czasie dwa meczety i chińską świątynię, w której kręcone były sceny do filmu "Anna i król". Wieczorem udajemy się na dach jednego z hoteli, by zrobić nocne zdjęcie przepięknie oświetlonej zatoki Peneng. Planujemy również jak dotrzeć do Kuala Lumpur.

Tydzień 20

Kuala Lumpur - Rawang - Kubu Baharu

Dzień 134: niedziela, 14 marca 2004

Na wyspę Peneng dostaliśmy się promem, więc opuszczamy ją mostem. Ze stacji autobusowej dojeżdżamy do wjazdu na autostradę prowadzącą do Kuala Lumpur. Po godzinie czekania na autostop miła pani podwozi nas do pierwszego parkingu. Tam wreszcie łapiemy autostop prosto do oddalonego o ponad 370 km Kuala Lumpur. Jadąc autostradą jesteśmy pod wrażeniem jej jakości, przypomina te znane nam z Niemiec. Częściowo biegnie przez góry porośnięte dżunglą, widoki zapierają dech w piersiach. Nasz kierowca, młody Chińczyk, dużo opowiada o kraju. 

Malezja jest jednym z głównych producentów oleju palmowego, a ostatnio skupiła się na przemyśle elektronicznym. Przed wjazdem do miasta już z daleka widać symbol Kuala Lumpur, bliźniacze wieże Petronas Twin Towers. To najwyższe budynki świata. Docieramy do Chinatown, gdzie Chińczycy oferują najtańsze noclegi. Na ulicy zaczepia nas naganiacz Rocky i trafiamy do świetnego hotelu dla backpackerów, z TV, małą kuchnią z dużą lodówką i dostępem do Internetu. Wieczorem poznajemy młodych ludzi, którzy tak jak i my planują jechać do Ameryki Południowej. 

Dzień 135: poniedziałek, 15 marca 2004

Rano udajemy się do ambasady Australii, by dowiedzieć się jakie dokumenty trzeba złożyć, by dostać wizę. Lista dokumentów jest koszmarnie długa. Ambasada sąsiaduje z wieżami Petronas, więc podziwiamy ich wielkość i dowiadujemy się o możliwość wejścia na most łączący wieże. Odwiedzamy również polską placówkę dyplomatyczną. W sercu Chinatown znajduje się targowisko, gdzie można dostać niemal wszystko, ale też niemal wszystko można stracić, ponieważ kieszonkowcy, jak ostrzegają przewodniki, należycie wykonują swoje rzemiosło. My poza kilkoma malezyjskimi ringitami wydanymi na jedzenie nie straciliśmy na szczęście niczego. Załatwiamy dokumenty potrzebne do uzyskania wizy. Dzień kończymy oglądając mecz piłki nożnej w naszym hotelu. 

Dzień 136: wtorek, 16 marca 2004

Dziś odwiedzamy część handlową miasta, zwaną Time Square. Tam w jednym z centrów handlowych drukujemy na koszulkach adres naszej strony internetowej, wyprawa.boleslawiec.org. Centra handlowe zapchane są sprzętem elektronicznym, który można tu kupić dużo taniej niż w Polsce. My niestety nie przewidzieliśmy większych zakupów w budżecie naszej wyprawy. Ciągle też kompletujemy dokumenty potrzebne do wizy. Wieczorkiem film i rozmowy z innymi podróżnikami. 

Dzień 137: środa, 17 marca 2004

Za kilka dni w Malezji odbywa się wyścig Formuły 1, na torze pod Kuala Lumpur. Całe miasto obwieszone plakatami, niektórzy goście naszego hotelu przyjechali tylko po to, by zobaczyć wyścig. Wieczorem udajemy się zrobić nocne zdjęcie Petronas Twin Towers. Po drodze przechodzimy obok namiotu, przed którym stoi bolid Formuły 1 BMW-Williams. Chcemy zrobić sobie zdjęcie przy bolidzie, zostajemy zapytani czy jesteśmy z prasy. Odpowiedź oczywiście twierdząca. Po wpisaniu się na listę gości mówią nam, że Ralf Schumacher jest właśnie na scenie. Wchodzimy do namiotu, a tam mnóstwo ludzi, większość w wieczorowych strojach. My za to pełna swoboda. Świetne jedzonko i drinki gratis, do tego na scenie duńska grupa Safri Duo. Po kilku chwilach czujemy się w towarzystwie jak ryba w wodzie. Paweł nawet zagaduje po niemiecku Ralfa Schumachera. Poznajemy również dwie młode dziewczyny z Niemiec, jak się potem okazuje, córkę ambasadora Niemiec w Malezji i jej kuzynkę. Po występie dołączają do nas artyści z Safri Duo. Sami nie możemy uwierzyć jak tu weszliśmy! 

Dzień 138: czwartek, 18 marca 2004

Rano odwiedzamy ambasadę australijską i składamy dokumenty. Wniosek zostanie rozpatrzony za 14 dni, mamy więc dwa tygodnie na wycieczki po Malezji. Po południu wjeżdżamy na pomost łączący wieże Petronas. Przed wjazdem oglądamy film o budowie tego najwyższego budynku świata. Wieże zostały zbudowane na planie ośmioramiennej gwiazdy, islamskiego symbolu. Ich wysokość to 452 metry, koszt budowy wyniósł 900 milionów dolarów. Z pomostu między wieżami rozciąga się wspaniały widok na Kuala Lumpur. Po Petronas Twin Towers czas na wieżę telewizyjną, nieco niższą, ale z piękniejszym widokiem. Podczas zwiedzania każdy otrzymuje nagranie ze wskazówkami, co widać w różnych kierunkach. Jesteśmy tam o zachodzie słońca i mamy szczęście dostrzec oddalony o kilkadziesiąt kilometrów Ocean Indyjski. 

Dzień 139: piątek, 19 marca 2004

Mamy dwa tygodnie w oczekiwaniu na decyzję w sprawie wizy do Australii, jedziemy więc na "przymusową" rundę po Malezji. Postanawiamy dotrzeć do najstarszego lasu tropikalnego świata - Parku Narodowego Taman Negara - w środkowej części półwyspu. Wydostanie się z zakorkowanego Kuala Lumpur okazuje się nie być prostą sprawą. Zatłoczony przystanek lokalnych autobusów, smród spalin i upał dają się mocno we znaki. W końcu ruszamy na północ. Nie dziwi nas już sposób płacenia za transport. Każdy podróżny wrzuca pieniądze do skrzynki na przodzie autobusu. Ludzie wierzą w uczciwość podróżujących. Dostosowujemy się do zwyczajów i - zmieniając po drodze kilka lokalnych autobusów - docieramy do małego i spokojnego miasteczka. Spotykamy się tam z życzliwością mieszkańców, wypytujących z zaciekawieniem o nasze pochodzenie i cel naszej wizyty. Są bardzo mili. Miło też jest nam - w końcu jesteśmy z dala od zatłoczonej stolicy. 

Dzień 140: sobota, 20 marca 2004

Podczas śniadania w skromnej knajpie, uświadamiamy sobie, że porcje jedzenia na południu Malezji są znacznie większe od tych na północy. Prosząc o herbatę dostajemy taką z mlekiem, zupełnie jak w Londynie. Posileni ruszamy na miejską obwodnicę, w nadziei na złapanie jakiegoś samochodu. Nie musimy długo czekać. Kierowca podwozi nas do niewielkiego górskiego kurortu. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie bardzo kręta droga. Siedząc na tyle auta, ledwo wytrzymujemy kilkudziesięciokilometrowy odcinek. Musimy po nim chwilę odpocząć. Drogie noclegi zmuszają nas do poszukiwania miejsca pod namiot. Tu kolejna niespodzianka. Pewien Hindus oferuje nam darmowe rozbicie namiotu, ale widząc nadciągająca tropikalną ulewę, zaprasza do jednego z pokoi domu, którym się opiekuje. Tak oto zasypiamy w wielkim pokoju, z dwoma wielkimi lóżkami i łazienką, należącymi do brytyjskiego Czerwonego Krzyża.

Tydzień 21

Bukit Fraser - Raub - Kuala Lipis - Kuala Tembeling - Lata Berkoh - Bunbun Tabing - Kuala Tahan

Dzień 141: niedziela, 21 marca 2004

Dzień spędzamy w kurorcie, niedaleko od stolicy. Dzięki wodospadowi Bukit Fraser (1500 m n.p.m.) panuje tam mikroklimat. W czasach, gdy nie było jeszcze klimatyzacji - powszechnie używanej dziś w Malezji - mieszkańcy Kuala Lumpur często odwiedzali to miejsce. Po drodze do wodospadu spotykamy licznych miłośników ptaków, którzy z lornetkami i aparatami ganiają w poszukiwaniu różnych gatunków. Wracając mijamy kamienne górskie chaty i pola golfowe. Wszystko pięknie zadbane i oczekujące na bogatych turystów. 

Podoba się nam ten chłodniejszy klimat, ale regularne, obfite ulewy, już dużo mniej. Dowiadujemy się, że w szczycie pory deszczowej potrafi tu padać kilka dni z rzędu. Dzisiejsza niedziela to dzień wyborów w Malezji. Choć zapoznani jesteśmy z kandydującymi ugrupowaniami politycznymi (wszechobecne reklamy) to do urn - oczywiście - nie pójdziemy. Tak jak wczoraj, lądujemy w wielkim kamiennym domu, wybudowanym dla brytyjskich bohaterów pierwszej wojny światowej. 

Dzień 142: poniedziałek, 22 marca 2004

Na śniadanie tradycyjnie porcja ryżu z warzywami i jajkiem. Do tego malezyjska kawa, która nie smakuje inaczej, niż polska rozpuszczalna. Na balustradzie, przy naszym stoliku, siada modliszka i agresywnymi ruchami zwraca na siebie naszą uwagę. Najedzeni i spakowani opuszczamy bardzo gościnny dom. Bez większych problemów, trzema autostopami, docieramy do Kuala Lipis. Małe miasteczko charakteryzuje się obecnością wielu różnych kultur. Widoczne są akcenty chrześcijańskie, buddyjskie, hinduskie i muzułmańskie. Mieszkańcy szanują się wzajemnie, mimo różnic światopoglądowych. Zatrzymujemy się w chińskim hoteliku. Zmęczeni drogą zasypiamy bez problemu, mimo obecności w pokoju karaluchów, pleśni i zapachu zgnilizny. W naszym rankingu pokoi ten jest najgorszy. 

Dzień 143: wtorek, 23 marca 2004

Na niewielkiej stacji kolejowej czekamy na pociąg. Mamy okazję przyjrzeć się z bliska innym podróżnym. Jesteśmy jedynymi białymi. Najliczniejsze są Muzułmanki. Kolor ich czafar jest różny: błękitny, różowy, żółty, biały, turkusowy. Lokalni mieszkańcy spoglądają na nas przyjaźnie, próbując czasem dowiedzieć się o nas więcej. Niestety, bariera językowa to uniemożliwia. Wsiadamy do starego pociągu i ruszamy na wschód. Ten odcinek kolei jest bardzo ciekawy. Tory przebiegają pośrodku dżungli. Docieramy do Kuala Tembeling. 

Wysiadamy tylko my. Stacja kolejowa to jeden dach i jedna tablica. Dookoła zieleń. Jesteśmy sami. Ruszamy w głąb dżungli. Po drodze mijamy kilka biednych chat, uprawy palm oleistych i stada małp. Po kilku kilometrach docieramy do asfaltowej drogi i znajdujemy osadę. Teraz dzieli nas tylko kilkadziesiąt kilometrów od najstarszej dżungli świata. Musimy tam dopłynąć. Najbliższa łódź jest dopiero jutro. Za zgodą jednego ze sklepikarzy, rozwijamy pod dachem jego sklepu moskitierę. Na kolację jemy malezyjskie hamburgery, przygotowywane na prowizorycznych wózkach, zawsze gotowych do przewiezienia z miejsca na miejsce. Może hamburgery są mało egzotyczne, ale za to bardzo smaczne. 

Dzień 144: środa, 24 marca 2004

W niewielkim porcie spotykamy kilkunastu białych podróżników, też przyciągniętych tu chęcią znalezienia się w rezerwacie parku tropikalnego Taman Negara. Pakujemy się do długiej drewnianej łodzi i płyniemy w górę mętnej rzeki. Na obu jej brzegach widać zieloną gęstwinę. Gdzie niegdzie pojawiają się piaszczyste plaże, na których mieszkają ludzie. Żyją bardzo biednie. Foliowa płachta wsparta na drewnianym stelażu to ich dom. Czasem mijamy tylko kilkoro ludzi na jednej plaży, czasem całą rodzinę. Do niektórych z tych miejsc można dotrzeć samochodem. 

Po dwóch i pół godzinach rejsu docieramy na obrzeża rezerwatu, do osady Kuala Tahan. Wspinamy się na pobliskie wzgórze i z tej perspektywy podziwiamy dżunglę, w której głąb planujemy udać się już jutro. Wieczór poświęcamy na dobre przygotowanie się do wyprawy i po raz ostatni, przed wymarszem, delektujemy się ciepłym, obfitym posiłkiem. W schronisku spotykamy dziewczynę z Anglii. Mary podróżuje sama i szuka towarzystwa na kilkudniowy wypad w dżunglę. Wspólnie planujemy już szczegóły, zasięgając rady u dwóch innych Brytyjczyków, którzy właśnie wrócili z Taman Negara. Przestrzegają przed pijawkami. 

Dzień 145: czwartek, 25 marca 2004

Wstajemy wcześnie, aby mieć dużo czasu na marsz. Po odpowiedniej rejestracji w biurze rezerwatu, ruszamy na szlak z zamiarem dotarcia do, oddalonego kilka kilometrów od osady, pola namiotowego. Zaopatrzeni w jedzenie i - co najważniejsze - zapas wody pitnej ruszamy w głąb dżungli. Idąc wzdłuż szlaku mijamy liczne rozgałęzienia. Część z nich jest oznakowana, ale czasem zmuszeni jesteśmy zdać się na własną orientację i intuicję. Gdy zbliżamy się do jednego potoku, ucieka przed nami długa na ponad metr iguana. Niestety nie zdążyliśmy się jej przyjrzeć. 

Docieramy w końcu do rzeki. Las tropikalny jest niezwykle gęsty i rozbicie namiotu możliwe jest tylko na wspomnianym polu namiotowym. Aby do niego dotrzeć trzeba jednak przekroczyć mętna rzekę. Pewni, że nie ma w niej krokodyli na tym odcinku, decydujemy się na przejście pieszo, z bagażami nad głową. Całą trójką bezpiecznie przeprawiamy się na drugi brzeg i docieramy na miejsce biwakowe. W jego okolicach, na jednym z zakrętów rzeki, jest piękne miejsce z niewielkim wodospadem. Tam spędzamy wieczór, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji, otoczeni dżunglą i jej bogactwem.

Dzień 146: piątek, 26 marca 2004

Kolejną noc chcemy spędzić w jednej z drewnianych chat, położonych kilka godzin marszu na południowy-wschód. Gotujemy wodę z mętnej rzeki, czyniąc ją w ten sposób zdatną do picia. Bierzemy jej zapas na cały odcinek marszu, wieczór i noc. Ruszamy. Szybko daje się nam we znaki tropikalna wilgoć, wyciągająca z nas dużo wody. Pocimy się bardzo. Dodatkowym problemem stają się pijawki, które wdrapując się po bucie docierają do wysokości kostki. Następnie wbijają się bezboleśnie i wysysają krew. Najgorsze jest to, że enzym produkowany przez te kilkucentymetrowe zwierzęta znacznie spowalnia proces gojenia i rana krwawi długo jeszcze po ukąszeniu. Na szczęście pijawki boją się ognia i można je skutecznie odczepić, chociażby przystawiając zapalniczkę. Niestety - mimo ciągłego czuwania - Mary i my zostajemy kilkukrotnie pogryzieni. 

Wieczorem docieramy do drewnianej chaty. Wita nas tam czwórka Japonek, przybyła tu w celu podglądania dzikich zwierząt. Panikują jednak, gdy do chaty przychodzi zwabiony zapachem jedzenia, biało-brązowo-szary szczur. Mimo długiego czuwania przy oknie nie udaje się dostrzec żyjących w rezerwacie tygrysów. Musimy zadowolić się widokiem pary dzikich jeleni, które przyszły do pobliskiego strumienia. Po dniu spędzonym w gęstej dżungli, zasypiamy na podłodze drewnianej chaty.

Dzień 147: sobota, 27 marca 2004

Dziś planujemy wrócić do cywilizacji. Maszerujemy szlakami pośród gęstego lasu tropikalnego. Rozłożyste korony drzew przysłaniają palące słońce. Powietrze jest bardzo wilgotne. Na wąskiej ścieżce dostrzec można czasem krótkie, wąskie, jasnozielone węże przypominające swym wyglądem źdźbła trawy. Węże są jadowite, dlatego trzeba na nie uważać. Na szczęście trudno na nie nadepnąć, bo nawet gdy leżą na szlaku, to szybko uciekają, gdy zorientują się, że ktoś lub coś nadchodzi.

W czasie wędrówki decydujemy się na odwiedzenie sieci mostów linowych o nazwie "Canopy Walk". Za niewielką opłatą mamy okazję przejść się kilkusetmetrowym odcinkiem mostu linowego, rozpostartego pomiędzy koronami drzew, na wysokości kilkudziesięciu metrów nad ziemią. To niesamowite przeżycie, aczkolwiek bardzo bezpieczne. Pełni wrażeń z kilku ostatnich dni, wracamy do osady. Z większą niż zazwyczaj przyjemnością bierzemy prysznic i jemy ciepły posiłek. Do naszego schroniska wprowadza się niezbyt rozmowna wycieczka młodych Muzułmanek, a recepcjonista daje nam do rąk węża mówiąc, że jest jadowity, nawet bardzo, tylko że dopóki go nie ściśniemy albo nie nadepniemy, to nic nam nie zrobi. Potem recepcjonista zabiera gada, bawi się nim jeszcze chwilę i chowa go do plastikowego pudelka.

Tydzień 22

Kuala Lumpur - Singapur

Dzień 148: niedziela, 28 marca 2004

Rano wsiadamy do łodzi. Tym razem płyniemy z prądem rzeki. Zajmuje to około 2 godzin. Całą drogę towarzyszy nam dżungla. Po zejściu z pokładu ruszamy asfaltową drogą. Bez problemu łapiemy stopa. To kolejny dowód na to, że mieszkańcy Malezji są ludźmi miłymi i uczynnymi. Nie wszyscy znają jednak ideę autostopu i najczęściej podwożą na stację autobusową myśląc, ze uciekł nam autobus lub pociąg. Ciężko im zrozumieć, że jesteśmy gotowi jechać na przyczepie, chcąc w ten sposób zaoszczędzić trochę grosza. Kolejne auto podwozi nas wprost pod wieże Petronas w centrum Kuala Lumpur. 

Wysiadamy ze wszystkimi bagażami i spod najwyższego budynku świata ruszamy do Chinatown. Meldujemy się po raz drugi w schronisku Kameleon i idziemy na mszę do katedry św. Jana. W nabożeństwie uczestniczy wielu ludzi z różnych krajów, dlatego msza odprawiana jest w języku angielskim. Rytm pieśni kościelnych przypomina naszą muzykę rozrywkową a w samo nabożeństwo bardzo angażują się świeccy. Nie tylko biorą udział w czytaniach, ale również składają dary, rozdają Komunię i organizują kolejność jej otrzymania. Dzień rozpoczęty na granicy najstarszego lasu tropikalnego świata kończymy niedaleko od najwyższego budynku naszego globu. 

Dzień 149: poniedziałek, 29 marca 2004

Kolejny pobyt w stolicy poświęcamy na kilka spraw organizacyjnych. Ciągle czekamy na decyzję w sprawie wizy. Mamy okazję rozejrzeć się trochę po tej nowoczesnej stolicy. Jej centrum usłane jest wieżowcami, w których mieści się wiele międzynarodowych firm. To sprawia, że miasto przyciąga ludzi różnych kultur i właśnie potrzeby tych ludzi sprawiają, że natykamy się na Chinatown, Little India, liczne meczety, katedry i kościoły różnych odłamów chrześcijaństwa. Spotykamy kilku europejczyków, którzy Malezję wybrali na miejsce pracy. Angielski jest językiem, którym bez większych problemów można porozumieć się na terenie stolicy. W znajdującej się nieopodal naszej chaty niewielkiej świątyni przyglądamy się rytuałom hinduskim. Ciekawy jest obrzęd tłuczenia orzechów kokosowych w metalowej skrzyni. Czasem potrzeba kilka mocnych rzutów, aby rozbić skorupę orzecha i przez to dokonać właściwej ofiary. Po obrzędzie pozostaje kilka wielkich worków rozłupanych orzechów, które przerabiane są następnie na olej.

Dzień 150: wtorek, 30 marca 2004

Dziś ruszamy do hinduskiej dzielnicy. Znajduje się tam kilka agencji turystycznych, którymi jesteśmy zainteresowani. Szukamy wciąż dobrego połączenia do Ameryki Południowej. Pieszo dochodzimy do miejsca zwanego Little India. Zapach curry już znacznie wcześniej uświadamia nam, że jesteśmy we właściwym miejscu. W licznych knajpach serwuje się potrawy curry, oparte głównie na ryżu i kurczaku. Je się gołą prawą ręką. Koniecznie prawą. W zwyczajach tego zakątka świata jest właśnie tak, że je się prawą a lewej używa się w toalecie zamiast papieru. I jedzenie i wizyta w WC zawsze kończy się jednym - umywalką. Taki zwyczaj sprawia, że do witania się, machania sobie i pozdrawiania się służy tylko ręka prawa. Użycie lewej ręki, chociażby do zatrzymania samochodu, może ujść za obraźliwe. Musimy o tym pamiętać. Poza knajpkami w dzielnicy hinduskiej roi się też od sklepów z odzieżą. Wizyty w agencjach nie przynoszą rozwiązań a o latające dywany do Ameryki nie pytamy.

Dzień 151: środa, 31 marca 2004

Ostatni dzień niepewności. Jutro ma wyjaśnić się kwestia "tak lub nie" dla Australii. W każdym razie, bez względu na wynik, dostaniemy paszporty z powrotem i będziemy mogli opuścić Malezję. Idziemy z Mary do centrum. Przez ostatnich kilka dni zżyliśmy się nieco z miłą Brytyjką - nie tylko podczas wyprawy w dżunglę ale również i tu, w Kuala Lumpur. Zatrzymujemy się w parku w centrum. Dookoła wieżowce, biura, ambasady i ten niewielki skrawek zieleni tuż przy wieżach Petronas. Za dnia służy on całym rodzinom za miejsce wypoczynku. Dzieci chłodzą się w płytkim basenie. Po południu w parku spotkać można ludzi w każdym wieku, korzystających z tartanowej bieżni, ułożonej wzdłuż chodnika. Nieźle jak na park miejski! Żeby w Polsce był tartan chociaż na większości stadionów... 

Wieczorem okolice parku i centrum miasta wypełniają się muzyką dochodzącą z licznych barów i restauracji. Miasto i jego środkowa część żyją, a swoim rytmem przypominają centra miast europejskich. Wracamy spacerem do "Rockiego" (potoczna nazwa schroniska) i tam poznajemy polskiego fotografa i podróżnika Marcina, naszego rówieśnika, który jest w podróży od czterech i pół roku i zamierza "powłóczyć się" po świecie jeszcze kilka lat. Niezwykle miło porozmawiać z rodakiem. Pozdrawiamy Cię Marcin! Gdziekolwiek jesteś.

Dzień 152: czwartek, 1 kwietnia 2004

Po dwóch tygodniach znów odwiedzamy ambasadę australijską z nadzieją odebrania wizy i możliwości kontynuowania podróży na Nowy Kontynent i dalej do Ameryki. Wchodzimy po schodach, podchodzimy do okienka, odbieramy paszporty z listem w środku i czytamy... Odmowa. Nie dostajemy pozwolenia na pobyt w Australii i nie jest to żart primaaprilisowy. Od decyzji nie można się tutaj odwołać... Nie tracimy jednak zapału i wiary w okrążenie świata. Po krótkim zastanowieniu decydujemy o wyjeździe do Singapuru i rozejrzeniu się tam za możliwościami dostania się do Ameryki Południowej. Żegnamy się z Mary i Marcinem, licząc na to, że jeszcze kiedyś się spotkamy. Wieczorem wyjeżdżamy pociągiem. Zasypiamy na siedzeniach wagonu najtańszej klasy, który wyposażony jest w klimatyzację.

Dzień 153: piątek, 2 kwietnia 2004

Rano docieramy na granicę, którą przekraczamy bez problemów. Przejeżdżamy pociągiem most nad cieśniną i jesteśmy już na wyspie Singapur. Mija kolejnych kilkadziesiąt minut i znajdujemy się na stacji kolejowej na jej południowo-wschodnim krańcu. Stacja ta należy do Malezji, mimo że znajduje się na terenie innego juz kraju. Zbyt mały Singapur nie ma własnych kolei a jedynymi tu dojeżdżającymi pociągami są malezyjskie. Na terenie wyspy prawie wszędzie można dojechać korzystając z komunikacji miejskiej. Wysiadamy i idziemy do centrum w poszukiwaniu taniego noclegu. Nasz pobyt w tym miejscu ma jeden cel - znaleźć połączenie do Ameryki. Mamy kilka planów. Cały dzień poszukiwań w drogim - jak na południowo-wschodnią Azję - mieście nie przynosi rozwiązania. 

Dzień 154: sobota, 3 kwietnia 2004

Kolejny dzień poszukiwań skupia się na sprawdzaniu połączeń morskich, jako ze większość agencji linii lotniczych jest dziś zamknięta. Odwiedzamy kilka miejsc w obrębie jednego z największych i strategicznych portów świata. Bez rezultatu, ale za to z jednym wnioskiem: pokonanie Pacyfiku na statku za niewielkie pieniądze graniczy z cudem. Po 11 września niemalże niemożliwe jest złapanie statku towarowego, a prywatne jachty pływające na tym odcinku to niezwykła rzadkość. Jedyny w roku statek pasażerski odpłynął do Ameryki w lutym... Wracamy do schroniska. Do naszej hotelowej "czwórki" wprowadza się starszy Chińczyk i Murzynka z Zimbabwe. Wieczorem idziemy zbadać nocne życie tego kosmopolitycznego miasta. Uwagę nasza przykuwa jeden z kościołów, dookoła którego są: parking samochodowy, restauracja i dyskoteka, ściągająca młodych ludzi.

Tydzień 23

Singapur - Kuala Lumpur - Hong Kong i San Francisco

Dzień 155: niedziela, 4 kwietnia 2004

Różnorodność połączeń, ale z drugiej strony brak tego jedynego, właściwego i odpowiadającego naszej kieszeni sprawia, że zaczynamy rozważać różne wersje pokonania Pacyfiku. Nie mamy pojęcia, gdzie będziemy za tydzień. Całkiem możliwy jest: Bangkok, Georgetown, Kuala Lumpur, Singapur, Hong Kong i Dżakarta. A może już Ameryka? Tylko która? Północna, południowa czy środkowa? Po anglojęzycznej mszy w Katedrze Dobrego Pasterza udajemy się do niewielkiego centrum, gdzie znajduje się fontanna, należąca do największych na świecie. W pobliżu jest też boisko do krykieta i teatr z bardzo oryginalnym dachem, imitującym rybią łuskę. Wieczorem centrum miasta nabiera dodatkowego uroku. Podświetlone palmy ozdabiają ulice, po których spacerują ludzie. Z uwagi na zbliżające się święta postanawiamy obejrzeć film pt. "Pasja".

Dzień 156: poniedziałek, 5 kwietnia 2004

Niepewni, co przyniesie kolejny dzień, wymeldowujemy się ze schroniska. Odwiedzamy różne agencje turystyczne. Najtaniej do Ameryki Południowej dolecieć możemy tylko przez Stany Zjednoczone, do których jednak konieczna będzie wiza. Jej załatwienie w Singapurze potrwa około tygodnia, więc decydujemy się na powrót do dużo tańszej Malezji. W oczekiwaniu na nocny pociąg zwiedzamy jeszcze miasto. Jeżdżą po nim piętrowe autobusy o wysokim standardzie. Niemal każdy z nich wyposażony jest w kilka telewizorów. Obok kierowcy znajduje się słupek z namalowanymi liniami na wysokości 0,9 i 1,2 metra. Ułatwia to ocenę wysokości ulgi, do której uprawnione są dzieci. Te poniżej 90 cm nie płacą nic, te do 120 cm za bilet płacą 60 procent normalnej ceny. Wieczorem docieramy na znaną nam stację kolejową, na której widnieje już napis "Welcome to Malaysia". Ruszamy nocnym pociągiem do Kuala Lumpur. 

Dzień 157: wtorek, 6 kwietnia 2004

Rano docieramy po raz trzeci do stolicy Malezji i po raz trzeci meldujemy się "u Rockiego na chacie". Cel wizyty jest jasny: załatwić wizę do USĄ, wydostać się z Azji i dotrzeć nad Pacyfikiem do Ameryki, gdziekolwiek do Ameryki, byle nie nadszarpnąć naszego budżetu. Po pierwszym telefonie do jednej z agencji amerykańskich linii lotniczych okazuje się, że jest połączenie w cenie dwukrotnie niższej niż najtańszy dotychczasowy, znany nam bilet lotniczy z tej części świata do USA. Dokonujemy rezerwacji lotu i udajemy się do ambasady Stanów Zjednoczonych. Tu kolejna mila niespodzianka. Składając podanie o wizę przez Internet, jest szansa otrzymania jej w ciągu jednego dnia. Spędzamy kilka godzin na kompletowaniu dokumentów i złożeniu podania w jednej z kafejek w centrum Kuala Lumpur. Wyczerpani, ale z wielką nadzieją szybkiego opuszczenia Azji i kontynuacji wyprawy, kładziemy się spać.

Dzień 158: środa, 7 kwietnia 2004

Po wczorajszym złożeniu internetowego podania o wizę, udajemy się do ambasady USA. Kilka godzin czekamy na rozmowę z urzędnikiem imigracyjnym. W poczekalni są wywieszone zdjęcia prezydenta Busha i innych amerykańskich polityków. Na ścianach można dostrzec również listy gończe, poszukiwanych przez amerykański rząd, terrorystów. Przychodzi nasza kolej na rozmowę. Miły urzędnik pyta o nasza dotychczasową podróż, widząc liczne wizy i stemple graniczne. Pyta również o sytuację polityczną w Polsce, po czym mówi z uśmiechem na twarzy, by przyjść po wizę jutro o 14:00. Wizja opuszczenia Azji przed Wielkanocą, samolotem w granicach naszego budżetu, stała się błyskawicznie bardzo, bardzo realna. 

Dzień 159: czwartek, 8 kwietnia 2004

Dziś Wielki Czwartek. Rano przygotowujemy plan działania. O 14:00 odbieramy wizę do Stanów Zjednoczonych i od razu kupujemy bilet na lot, na który mamy już rezerwację od przedwczoraj. Załatwiamy to bez problemu, targując jeszcze nieco i tak tanią już cenę biletu. Od miłej agentki dostajemy zniżkę dla "podróżujących Polaków" i zniżkę za zapłat e gotówką. Dostajemy do ręki bilet na trasę: Kuala Lumpur - Singapur - Hong Kong - San Francisco - Mexico City. Za lot do Meksyku musielibyśmy zapłacić w Singapurze po 1 100 dolarów amerykańskich. Tu udało się kupić bilet za 530. Jesteśmy z tego niesamowicie zadowoleni. Wieczorem idziemy do kościoła. Podczas mszy ksiądz obmywa nogi kilkunastu wiernym.

Dzień 160: piątek, 9 kwietnia 2004

Przyszedł czas na opuszczenie Azji. Poranek i wczesne popołudnie wykorzystujemy na sprawy organizacyjne, związane z wyjazdem. Myślami jesteśmy już powoli w Ameryce. Po południu ruszamy w kierunku lotniska, oddalonego od Kuala Lumpur o kilkadziesiąt kilometrów. Czekamy kilka godzin i wsiadamy do samolotu. W powietrzu nie ma nawet czasu napić się herbaty. Po 35 minutach jesteśmy już ponownie w Singapurze. Tym razem nie opuszczamy nawet lotniska. W oczekiwaniu na kolejny lot do Hong Kongu spędzamy tam całą noc. Korzystamy z darmowego Internetu, filmów, otwartego całodobowo sklepu i ogródka z basenem na dachu lotniska, dostępnego w nocy też za darmo. Tej nocy nie śpimy wcale.

Dzień 161: sobota, 10 kwietnia 2004

10 kwietnia 2004 roku to najdłuższy dzień naszego życia. Rozpoczął się na lotnisku w Singapurze. Najpierw lecimy do Hong Kongu. Tam spędzamy na lotnisku kilka godzin i o 11:30 mamy lot do San Francisco. Wchodzimy na pokład Boeinga 747, mieszczącego 350 pasażerów. Lecąc z zachodu na wschód przekraczamy 180 południk. W trakcie jedenastogodzinnej podróży oglądamy zachód i kolejny już dziś wschód słońca. I ciągle jest 10 kwietnia. Innymi słowy, wylatujemy z Hong Kongu o 11:30 czasu lokalnego i po kilkunastu godzinach lotu, lądujemy w San Francisco tego samego dnia o godzinie 8:00 rano czasu lokalnego. W ten sposób doba trwa dziś dla nas 39 godzin i można powiedzieć, że jesteśmy o jeden dzień młodsi. 

Po wylądowaniu udaje się nam odwiedzić kabinę pilotów. Od nich dowiadujemy się, że pod koniec podróży, gdy samolot zużył większość paliwa i był przez to lżejszy, lecieliśmy z prędkością prawie 1000 km/h i byliśmy na wysokości ponad 10 km nad taflą oceanu. Po odprawie paszportowej opuszczamy lotnisko i wczesnym rankiem, ciągle 10 kwietnia, stawiamy pierwsze kroki na amerykańskiej ziemi. Idziemy w kierunku kontroli paszportowej. Standardowe pytanie celnika to: Ile chcemy zostać w Stanach? Odpowiadamy, że trzy godziny, ponieważ mamy łączony lot do Mexico City. Piotr dostaje wizę B2, a Paweł B1. Ciągle jeszcze myślimy, że po przejściu odprawy jesteśmy na terminalu tranzytowym, jednak gdy wyjeżdżają nasze bagaże zaczyna nam świtać, że to nie jest już terminal tranzytowy, a my swobodnie możemy zostać w USA. Wiza B1 uprawnia bowiem do pobytu trzymiesięcznego, a B2 do półrocznego. Szybka decyzja i po kilkunastu minutach siedzimy już w metrze wiozącym nas do centrum San Francisco. 

Jutro Święta Wielkanocne, które miło byłoby spędzić z rodakami. Zaczynamy szukać polskiego kościoła. Po kilku godzinach znajdujemy. Spotkany przed kościołem ksiądz Polak na początku wydaje się miły, ale na pytanie o możliwość spędzenia Świąt Wielkanocnych w polskim gronie kategorycznie odmawia tłumacząc się brakiem możliwości. Jesteśmy zszokowani jego odpowiedzią. Po pięciu miesiącach podróżowania i uzyskaniu pomocy od buddystów oraz hindusów, z którymi nieraz nie szło się porozumieć, polski ksiądz nie udziela nam żadnej pomocy. Trudno nam w to uwierzyć. Znów zdani na siebie trafiamy do polskich delikatesów gdzie mili właściciele słysząc o naszej podróży, goszczą nas kanapkami i herbatą. Kupujemy u nich również kiełbasę na jutrzejsze śniadanie wielkanocne.

słowa kluczowe: termin: 11.01.2004 - 31.01.2004
trasa: Wietnam, Kambodża, Tajlandia, Malezja, Singapur

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 0 / 5 (0)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 0 / 5 (0)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 45620 od 21.10.2004

Komentarze

Liczba komentarzy: 21
Charleswab

is cialis offered as a generic drug

MichelKiz

web cam girl chat
pulrevibiking.tk
roacetwaymeco.cf
https://cheomerkbivil.tk
free fuck cam

Theronwharo

https://willlandprednili.gq

MichelKiz

teen chat room search browse
halfhardtingalec.tk
naked booty camp
https://rewhanejocal.ml
porno sex cam

Scottcop

black porn cams teen chat rooms about camp bikini teen titans chatroom 7 camilla belle ass myfreecamssexchatcrowd the chatroom teen pussy cam free blonde teen strip on webcam
rooms free chat teen chat freeadultwebcamsmature cameltoes titan chatroom teen teen camel teen chat rooms chatworks chat with russian brides hairy pussy webcam teen camp the teenworks teen center

MichelKiz

https://enimgehall.tk
https://toocarfipeccu.ga
https://ponqueafranactio.ml
https://lechauwardren.cf
neyrearepolcams.ml

Bobbygaite

https://jodhsuphogeli.tk

Michealvef

cameltoe naked
public sex chat
aol sex chat
snuff sex chat
hidden camera porn video

Bobbygaite

tadetworlrighnad.tk

Bobbygaite

cam porn site

Michealvef

free amature sex cams
https://nibbzamendini.cf
nicole dildo cwh camwithher
sex cams thumbzilla bravo teens
free text sex chat

Bobbygaite

gay chat sites free

Michealvef

teen chat room free chat
https://studcotbovindia.ga
cameron dias nude
teen asian chat hot asian
teen cam girl free adult

Bobbygaite

campbell pantyhose pics 2997 results

Aaronnig

for webcam very sexy teen

40 mg tadalafil

tadalafil 75mg generic tadalafil tadalafil generic 20mg

generic cialis

buy cialis usa can i take cialis with daxpoteine

cbqzyhfj

erythromycin eye ointment for newborns erythromycin ingredients

Aafvve

buy tadalafil 20mg without prescription cialis online best otc ed pills

ntnuhctb

Can Accutane be purchased online in a 20 milligram dosage? https://isotretinoinex.website/

Zgadpc

top rated pill for itching alternative to antihistamine for allergy is claritin stronger than benadryl

Dodaj swój komentarz - bo każdy ma przecież coś do powiedzenia...

Nie jesteś zalogowany. Aby uprościć dodawanie komentarzy oraz aby zdobywać punkty - zaloguj się

Imię i nazwisko *
E-mail *
Treść komentarza *



Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone