lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Teheran  
Polityczne malowidła na budynku"Teheran, Iranfoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

China axes Covid-era tariffs on Australian wine

Two more abusers at J-pop predator's company

The China smartphone giant taking on Tesla

Australia debates seizure of Insta-famous magpie

India opposition leader Kejriwal to remain in jail

Thailand moves to legalise same-sex marriage

Aussie Rules football denies it has a cocaine problem

Japan nappy maker shifts from babies to adults

Mongolia ex-PM bought NYC flats with corrupt funds - US

North Korea censors Alan Titchmarsh's trousers

Gaza starvation could amount to war crime, UN human rights chief tells BBC

Hostages’ relatives arrested as Gaza talks break down

Israel, Hezbollah trade strikes over Lebanon border

Israel says UN resolution damaged Gaza truce talks

Gaza aid drop in sea leads to drownings

UN rights expert accuses Israel of acts of genocide

Israel cancels US talks after UN Gaza ceasefire vote

Bowen: Biden has decided strong words are not enough

At Gate 96 - the new crossing into Gaza where aid struggles to get in

South Gaza hospital closed after evacuation - paramedics

Miasta Azji

 Çavuştepe

warto zobaczyć: 1
transport z Çavuştepe: 1
dobre rady: 2

wybierz
[opinieCount] => 0

 Teheran

warto zobaczyć: 1
transport z Teheran: 0
dobre rady: 1

wybierz
[opinieCount] => 0

 Islāmābād

warto zobaczyć: 1
transport z Islāmābād: 0
dobre rady: 0

wybierz
[opinieCount] => 0

 Kars

warto zobaczyć: 2
transport z Kars: 2
dobre rady: 0

wybierz
[opinieCount] => 0

 Şanlıurfa

warto zobaczyć: 7
transport z Şanlıurfa: 1
dobre rady: 7

wybierz
[opinieCount] => 0

 Hoşap

warto zobaczyć: 1
transport z Hoşap: 1
dobre rady: 2

wybierz
[opinieCount] => 0

 Doğubeyazıt

warto zobaczyć: 2
transport z Doğubeyazıt: 1
dobre rady: 2

wybierz
[opinieCount] => 0

 Stambuł

warto zobaczyć: 38
transport z Stambuł: 2
dobre rady: 40

wybierz
[opinieCount] => 0

 Ani

warto zobaczyć: 1
transport z Ani: 0
dobre rady: 3

wybierz
[opinieCount] => 0

 Trabzon

warto zobaczyć: 5
transport z Trabzon: 1
dobre rady: 6

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Pakistan
     kursy walut
     PKR
     PLN
     USD
     EUR
  •  Pakistan
     wiza i ambasada
    Pakistan
    ambasada w Polscetak
    wymagana wizatak
    30 dniowa wiza turystyczna - jednokrotna, 40 USD Uwaga: Wizy turystyczne obecnie wydawane są bardzo niechętnie lub wręcz nie są wydawane!
    Najmniejsza
    prowizja w Polsce!
    117 PLN - około 10 dni roboczych sprawdź szczegóły

Wspaniała podróż przez Iran, Afganistan i Pakistan

wtorek, 19 paź 2004

Czas trwania: 18.06-23.08.03
Ilość uczestników: 2 osoby

Waluty:
Ukraina: 1$ = 5.35 UH
Rumunia: 1$ = 30.000 Lei
Turcja: 1$ = 1400 000 – 1.420 000
Iran:1$ = 8000 Rial
Afganistan: 1$ = 47 Afgani
Pakistan: 1$ = 57 Rupii

Wizy:
Iran 100$ wiza 2x10 dni
Afganistan 30$ na 30 dni
Pakistan 50$ na miesiąc
Turcja 2x10$

Trasa:
Przemyśl - Lwów - Czerniowce - Suczawa - Bukareszt - Istambul - Dogubeyazit - Tabriz - Ardabil - Astara - Rusht - Teheran - Mashad - Teybad - Herat - Kandahar - Kabul - Bamyan - Bande Amir - Jalalabad - Peshawar - Czitral - Gilgit - Karimabad - Skardu - Khapalu - Gilgit - Rawalpindi - Lahore - Multan - Uch Sharif - Mohenjo Daro - Quetta - Zahedan - Bam - Kerman - Bandar e Abbas - Shiraz - Ahwaz - Isfahan - Yazd - Tabas - Mashad - Ramsar - Ardabil - Orumye Tabriz - Bazargan - Agri - Trabzon - Istambuł - Suczawa - Przemyśl

Koszt wyprawy: 1000$ na osobę z wizami 

Dzień 1 (środa, 18.06.03)

Warszawa - Przemyśl 

Z Warszawy wyjechałam w środę wieczorem. Z Rafałem, moim współtowarzyszem podróży spotkaliśmy się w Jarosławiu. Do Lwowa dojechaliśmy nad ranem.

Dzień 2 (czwartek, 19.06.03)

Przemyśl – Czerniowce – Bukareszt

Udało nam się kupić bilety na autobus do Lwowa, ale długo staliśmy na granicy i autobus do Czerniowcow uciekł nam sprzed nosa. Zdecydowaliśmy się na jazdę małymi odcinkami, żeby nie tracić czasu. Zdezelowanym autobusem podjechaliśmy do Iano Frankowska, potem do Kolomyji, a dalej do Czerniowcow. Z transportem nie ma problemów, jeśli nie autobus to marszrutka, zawsze coś się znajdzie. Dokładniej ta część trasy opisana jest na stronie www.iran2002.prv.pl
W Czerniowcach znaleźliśmy się późno. Nie było już ani autobusu ani pociągu. Zdecydowaliśmy się na taksówkę do granicy. Na granicy zatrzymaliśmy prywatne auto i tak dostaliśmy się do Suczawy. Do dworca kolejowego trzeba było dojść spory kawałek, co po godz. 24:00 było trochę nieprzyjemne. Ale opłaciło się, za chwile przyjechał pociąg do Bukaresztu. Wymieniliśmy dolary na leje u taksówkarza ( 1$ = 30000 lei, kurs niski) i kupiliśmy bilety. Całą noc przesypiamy.

Dzień 3 (piątek, 20.06.03) 

Bukareszt-Istambuł

Pociąg przyjechał z opóźnieniem. Od razu skierowaliśmy się do agencji ORTADOGU TOUR, vis a vis dworca. Bilety do Istambulu są tu najtańsze, lecz z powrotem jest odwrotnie.
Właściciel opuszcza cenę z 37 na 32$. Zostawiamy bagaże i jedziemy metrem do centrum, aby zobaczyć pałac Causescu, obecny parlament. Miasto nam się nie podoba.
Właściciel pozwala nam się umyć w mieszkaniu nad swoim biurem. Jesteśmy wdzięczni, bo to już 3 doba w podróży, jesteśmy brudni i spoceni. O 15:00 wiozą nas busikiem do garażu, skąd odjeżdżamy dopiero po 16-tej. Autobus jest prawie nowy. W Giorgiu (granica) są już autobusy z innych agencji. Odprawa trwa 5 godzin. Potem płyniemy zdezelowanym promem na druga stronę Dunaju. Za Ruse jeszcze postój na popas (jak nazywają to tutaj) i w drogę.
Śpimy cala drogę, lecz marzniemy, klimatyzacja jest trochę za ostra. Rano budzimy się wyspani, ale połamani.

Dzień 4 (sobota, 21.06.03)

Istambuł - D .Bayazit

W Istambule znaleźliśmy się po 8-ej w biurze przewoźnika (La leli, obok uniwersytetu), gdzie za 30USD kupiliśmy bilet do Dogubayazit. Zostawiliśmy bagaże i ruszyliśmy obejrzeć miasto. Odjazd planowany był na 15,00-tą, ale musieliśmy czekać jeszcze godzinę. Oprócz nas było mnóstwo Irańczyków, wracających do domu z handlu lub z pracy w Bułgarii. Potem busikiem podjechaliśmy jedną przecznicę i znowu wysiedliśmy, już bez bagaży. Weszliśmy do innej agencji i znowu czekamy wśród wielu podróżnych, nasze biuro okazało się tylko pośrednikiem. Wszyscy cierpliwie wpatrzeni w telewizor przytwierdzony do ściany, jakby to on był celem naszego zgromadzenia. Ale w końcu jest i autobus. Postoje co 3 godziny, wszędzie WC, płatne 500000-750000 TL. Na parkingach restauracje, w których można coś zjeść. Klimatyzacja działa aż za dobrze i marzniemy. Podroż trwa 24 godziny.

Dzień 5 (niedziela, 22.06.03)

Dogubayazit

Kierowca wysadza nas 3km od centrum, na stacji benzynowej. Każe nam wziąć taksówkę i mówi, że on nie przejeżdża przez centrum. Taksówkarz żąda 2500000, idziemy więc na piechotę. W końcu namyśla się i ponieważ jedzie w tym samym kierunku, zabiera nas za darmo. Pracownik Informacji Turystycznej twierdzi, że na Ararat musimy mieć zezwolenie za 300$ od osoby. W innych agencjach cena wahała się od 300 do 350$. Wyprawa trwa 3 noce i 4 dni, jeepem, końmi a potem na piechotę. Wyżywienie jest wliczone. Agenci twierdzą, że indywidualnie czeka się na zezwolenie na wejście na Ararat 2 miesiące (wydaje je wojsko), i też trzeba zapłacić. Pogoda załamuje się i zaczyna lać. Idziemy do hotelu Gul. Udaje nam się zapłacić 8 000 000 zamiast 10 000 000. Ulewa jest potężna, brakuje prądu z czasem brakuje też wody. Gdy trochę się rozpogadza wymieniamy pieniądze i jedziemy zwiedzić pałac Isak Pasha Seray. Mnóstwo tu piknikujacych rodzin, jesteśmy chyba jedynymi turystami. 

Wracając po drodze mijamy camping (1 500 000TL), trochę żałujemy, że to nie tutaj spędzimy noc. Kawałek drogi podjeżdżamy z 3 młodymi ludźmi, jeden z nich mówi po angielsku. Na kolacje jemy Doner- i Adana-Kebeb do tego papryka, i pomidor z grilla i chleb taki jak w Iranie (3 000 000TL). Jednak nie jesteśmy najedzeni i szukamy czegoś jeszcze. Na głównej ulicy, niedaleko poczty jest bardzo sympatyczna restauracja. Tu zamawiamy faszerowane mięsem bakładżany (omdlały imam), do tego dostajemy gratis cebule, pomidora i paprykę. Polecam. Porcja kosztuje 1 500 000TL, czyli 1$. Bardzo miły właściciel częstuje nas na koniec herbatą. Mamy ochotę na piwo, już ostatnie przed Iranem. Musimy je kupić w sklepie i wypić w hotelu.
Chcemy iść do kawiarenki internetowej, ale brakuje światła. Przy okazji przypominam, że na klawiaturze w Turcji są dwa rodzaje „i”. Dopiero w drodze powrotnej, w Istambule, pracownik kawiarenki zwrócił mi na to uwagę. Wcześniej nie mogłam otworzyć swojej skrzynki.
Duszną noc i bardzo wczesny ranek przerywają nawoływania muezinów, a potem odgłosy z pobliskiego targu.

Dzień 6 (23.06.03) 

D.Bayazit-Gulyuzu

Rano robimy zakupy na drogę, spacerujemy po targu. Postanawiamy dostać się w pobliże Araratu. Minibusem (dolmuszem) z postoju jedziemy do wsi Gulyuzu położonej najbliżej góry. Kierowca wysadza nas w środku niewielkiej wsi. Już po chwili otacza nas gromada dzieci i prowadzi do swojego domu. Zostajemy zaproszeni na ganek. Następują typowe pytania. Wypijamy herbatę, próbujemy wypiekanego tu chleba.
Zostawiamy bagaż i idziemy w góry. Towarzysza nam dzieci, niektóre dźwigają rodzeństwo na plecach (dziecko bawi dziecko). Wszystkie dziewczynki naraz próbują trzymać mnie za rękę. Po kilometrze jednak zawracają do domów. Nagle robi się zimno i zaczyna padać deszcz. Spotkany po drodze człowiek z końmi i osłami chce je nam wynająć za 200$ i zawieźć nas do następnej wsi oddalonej o 15 km. Dookoła jest pusto, tylko góry i śpiew ptaków. 

Wchodzimy coraz wyżej i wyżej. Mijamy namioty semi-nomadów (lato spędzają w górach, a w zimie schodzą na dół do miasteczka). Kończy się droga. Jest kilka ścieżek wydeptanych przez kozy i owce. Kamienie są coraz większe, idzie się coraz trudniej. Decydujemy się na powrót. Łąki są pełne kwiatów i ziół. Tu czuje się wolność. W drodze powrotnej zostajemy zaproszeni na „czaj ” przez przewodnika górskiego, który nawet mówi po niemiecku. Proponuje nam wyprawę na Ararat za........500$. Kiedy odchodzimy, gromada zawiedzionych dzieci, które liczyły na prezenty, obrzuca nas kamieniami. Do wsi docieramy już po zmroku. Wrócił gospodarz, kierowca ciężarówki wożący cukier do Iranu. Nie pozwala nam rozbić namiotu - zaprasza nas na noc do siebie. Dzieci cieszą się z naszego powrotu i cały czas nam towarzyszą. Pokazujemy zdjęcia naszych najbliższych. Rozmawiamy na migi. Nauczyliśmy się też parę słów po kurdyjsku. Potem jest kolacja: sałatka z pomidorów i ogórków, chleb i makaron z kawałkami kurczaka, do tego jogurt. A po niej kąpiel w wielkiej cynowej misie, w specjalnie dla nas zagrzanej wodzie. Dostajemy do spania materace i koce.

Dzień 7 (24.06.03) 

Gulyuzu- Gurbulak – IRAN - Tabriz

Po śniadaniu (chleb, ser owczy i herbata), gospodarz odprowadza nas do drogi i wskazuje, którędy mamy iść do szosy w stronę granicy. Rozdajemy dzieciom drobiazgi, ale one proszą o pieniądze. Po 3 km dochodzimy do szosy, stoi tu już dwóch Kurdów. Po chwili zatrzymuje się samochód i podwozi nas do granicy. Podczas czekania w kolejce robi się zimno. Zakładamy kurtki, a ja również chustkę, bo po drugiej stronie będzie mi niezbędna. Poznajemy kilku studentów z Tabriz mówiących po angielsku. Umawiamy się na wspólną podróż, będzie taniej i przyjemniej. Odprawa trwa tylko godzinę. Przesuwamy zegarki o 1.5h do przodu. Celnicy są bardzo mili. Autobusem sprzed budynku celnego jedziemy do Maku. 

Tu niestety nie ma naszych studentów, zaczynają się więc negocjacje z taksówkarzami. W końcu za 40 000 Riali od osoby jedziemy z jeszcze jednym pasażerem do Tabriz ( 300 km). Pasażer, siedzący obok kierowcy zaprasza nas na obiad: kebab, szaszłyki z kurczaka, zupa pomidorowa, jogurt (mast), chleb i sałatka z ogórków i pomidora (doskonałe) popijane farsi colą (świństwo nastojaszcze). Potem już bez przystanku jedziemy do Tabriz. Co kilkadziesiąt kilometrów kontrole policyjne. Sprawdzają szybkościomierze i dokumenty. Około 18.30 przyjeżdżamy do Tabriz, wysiadamy na dworcu autobusowym i szczęście, jest jeszcze jakiś stary rzęch do Ardabil. Mam wrażenie, że kierowca momentami zasypia nad kierownicą. Podróż zamiast 3 godzin trwa o 2 więcej. Robi się zimno, pada deszcz i jest mgła. Marzniemy. 

Dopiero około północy wysiadamy w Ardabil, na skrzyżowaniu. Chodzimy w kółko szukając miejsca pod namiot, ale nie widać końca miasta. Zauważamy grupę chłopców i postanawiamy się ich zapytać. Jeden z nich szuka z nami miejsca, na końcu zaprasza do siebie do domu. Jego brat, student prawa, mówi trochę po angielsku i właśnie uczy się do egzaminu. Dom jest nowy, widać że zasobny. Jest łazienka i porządne WC. Rozmawiamy prawie do rana, choć mam wyrzuty sumienia, bo Eslarm (student) musi się uczyć. Dostajemy pokój i nowiutką pościel. Czym sobie na to zasłużyliśmy? Oni są naprawdę niesamowici, to naród tak gościnny, że aż brakuje słów. Długo nie mogę usnąć z wrażenia.

Dzień 8 (środa, 25.06.03)

Ardabil

Na śniadanie jest chleb, panir (ser owczy), konfitura, pomidory i herbata. Musimy wymienić pieniądze i skorzystać z internetu. Nasir chce z nami jechać i funduje nam taksówkę. Tu wszyscy się tak poruszają, jest to najtańszy sposób. W banku jesteśmy zaproszeni do gabinetu dyrektora i tu odbywa się wymiana. Widać, że Nasir jest dumny, będąc w naszym towarzystwie. Na ulicach spotykamy wielu jego znajomych i wszyscy się o nas pytają. W kawiarence internetowej (1 godzina = 8000R) odczytujemy szybko naszą pocztę (o ile to było możliwe, bowiem tempo otwierania się stron było „zawrotne”) i wracamy do domu. Chcemy przepakować plecaki i zabrać w góry tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Przychodzi szwagier Nasira, Mohamed i zabiera nas do swojej fabryki kranów, którą prowadzi razem z bratem Yussefem. Tam poznajemy ich następnego brata Saeeda, doktoranta na uniwersytecie w Mashadzie, który biegle włada angielskim. Kiedy słyszy, że wybieramy się w góry postanawia iść z nami. 

Tego dnia jest już póżno, jedziemy na wycieczkę do Sayrin, małej miejscowości położonej u stóp gór, oddalonej o 25 km. Są tam też gorące żródła. Jedziemy samochodem z Mohamedem. Widać wielu turystów irańskich. Wstęp do hammamu ( łażni) kosztuje 2500R. Idziemy do wioski vileh Dareh – 3 km. Tu też są żródła, knajpki. Palimy fajkę (gilan). Wzbudzamy zainteresowanie, europejskich turystów tu nie ma. Po drodze robimy sobie piknik i zjadamy to co zabraliśmy ze sobą Saeedowi bardzo smakuje polska konserwa, ale nie może przełknąć zagotowanej na gazie herbaty bez cukru. Okropnie się krzywi. W miasteczku rodziny z dziećmi przechadzają się po głównej ulicy. Są stragany z jedzeniem, watą szklaną i pamiątkami. Wieczorem przyjeżdża po nas Mohamed i wracamy do fabryki. 

Jest tu mały pokój, kuchnia, łazienka i biuro. Yussef tu mieszka, na obiady jeździ codziennie do mamy. Na kolacje jemy zupę jogurtową (przypomina naszą szczawiową) ugotowaną przez ich mamę, do tego jajka sadzone i oczywiście chleb. Wieczór zakończony wspólną fajką i znowu idziemy późno spać. Ja dostaję jedyne tu łóżko, a Rafał z Yussufem śpią na ziemi.

Dzień 9 (czwartek, 26.06.03)

Ardabil – Mt.Sabalan

Telefon komórkowy Youssefa budzi nas już po 7 –ej. I tak od piątej nie pozwalały nam spać koguty. Pracownicy i pozostali bracia schodzą się przynosząc śniadanie: chleb, masło i panir. Samowar z wodą na herbatę pracuje pełną parą. Wszyscy przestrzegają nas przed Pakistanem, twierdzą, że to bardzo niebezpieczny kraj. My jednak nie odstępujemy od naszego planu podróży. Mamy jeszcze w planie Afganistan, ale nic już im nie wspominamy. Dzisiaj wybieramy się w góry Mt.Sabalan – 4811 m. Mohammed zawozi nas samochodem do Sardabeh (30 km). Mijamy małe wsie, kobiety z garnkami na głowach, stada kóz i owiec. Widać namioty semi-nomadów. Nazywają ich tutaj Ashayer. 

północny Iran Kuh e Sabalan północny Iran Kuh e Sabalan fot. Malgorzata Maniecka
Prawdziwi nomadzi zimę spędzają pod granicą z Azerbejdżanem, pozostałą część roku wyżej w górach. Wysiadamy, Mohammed wraca z powrotem. Teren powoli pnie się pod górę. Zostajemy zaproszeni do namiotu semi-nomadów z Teheranu. Nasz gospodarz pracował do niedawna w Ministerstwie Obrony, a na emeryturze spędza całe lato i wiosnę w górach ze swoimi zwierzętami. Pijemy herbatę i palimy fajkę wodną. Słońce pali coraz mocniej, jest gorąco. Spotykamy jeźdźca, który też zaprasza nas do swojego namiotu. Prosi o aspirynę na bolący ząb. Na takie okazje mamy mały zapas. Znowu pijemy herbatę w asyście całej rodziny. Kiedy pytam, czy mogę zrobić zdjęcie, wszystkie kobiety biegną do namiotu przebrać się. Są dumne i cieszą się jak dzieci. Oczywiście wyślę im odbitki po powrocie do domu. Pytamy o konie. Mają tylko jednego i chcą 60 000 R za godzinę. Dla nas za drogo. Dziękujemy za gościnę i ruszamy w drogę. Co rusz napotykamy na namioty z nomadami. Ktoś częstuje nas świeżym mlekiem i jogurtem. To doskonale gasi pragnienie. Czujemy się wolni i szczęśliwi. 

Wczesnym popołudniem urządzamy sobie na piknik. Na maszynce gotujemy wodę na herbatę, jemy chleb z dżemem. Saeed opowiada nam rożne ciekawe rzeczy. Ciągle się z czegoś śmiejemy. Potem jeszcze wielokrotnie jesteśmy zapraszani do namiotów lecz odmawiamy, bo chcemy przed zmrokiem zdążyć na miejsce. Późnym popołudniem jesteśmy już dosyć wysoko – 3200m n.p.m. Spotykamy starego pasterza z psami, który zaprasza nas, abyśmy rozbili namiot obok niego. Podobno są tu niedzwiedzie i wilki. Zaczyna się robić zimno i ciemnawo. Dwa śpiwory to trochę za mało na nas troje. Saeed przynosi od pasterza dwie kołdry. 

Psy już na nas nie szczekają, siedzą w oddali bacznie nas obserwując. Na szyi mają obroże z kolcami przeciwko niedźwiedziom. Bardzo chciałabym pogłaskać jednego z nich, który jest podobny do mojego własnego. Pasterz ostrzega nas przed nimi. Za pomocą chleba udaje mi się po dwóch godzinach pogłaskać psa. Pasterz i Saeed nie mogą w to uwierzyć. Mogę go nie tylko pogłaskać, ale nawet się przytulić. Teraz już nie odstępuje namiotu, i jest tak zazdrosny, że nie pozwala podejść dwóm pozostałym. Wieczorem robi się już bardzo zimno, nie myjemy się. Gotujemy jeszcze zupę pomidorową z torebki i herbatę miętową. W ramach programu artystycznego po kolacji ja gram na organkach, a Saeed recytuje perskie wiersze. Najbardziej podobają mu się nasze piosenki partyzanckie i Okudżawa. W końcu zasypiamy.

Dzień 10 (piątek, 27.06.03)

Mt.Sabalan, Tree Sisters 

Budzimy się z nogami na zewnątrz namiotu, bo teren jest pochyły i zjechaliśmy trochę w dół. Poranna kosmetyka w lodowatym strumyczku. Śniadanie nie jest wyszukane: puszka z pasztecikiem drobiowym, chleb i herbata. Saeedowi bardzo smakuje, jeszcze czegoś takiego w życiu nie jadł. Potem wycieczka na szczyt „Trzy siostry” 4000m n.p.m. obok Mt. Sabalan. Scieżka prowadzi cały czas pod górę, miejscami musimy przejść przez pola pokryte śniegiem, a ja mam tylko sandały, choć specjalne do trekkingu. Rafał robi dla mnie „schody”. Spotykamy grupę turystów z Ardabil. Robimy sobie wspólne zdjęcie. 

północny Iran Kuh e Sabalan północny Iran Kuh e Sabalan fot. Malgorzata Maniecka
Z góry roztaczają się wspaniałe widoki. Szczyt Sabalan co chwilę tonie w chmurach. Zgłodniali szykujemy coś na ząb: puszka, chleb i herbata z termosu. Nie jem chleba, moją porcję dałam psu. Zachwycamy się ciszą, wolnością i widokami. Kocham Iran – „Man Iran radust Daram“. Odpoczywamy, każdy na swój sposób. Zaczyna się robić zimno, momentami mgła jest tak gęsta, że nic nie widać. Pora wracać. Znalezienie drogi powrotnej utrudnia mgła. Niżej świeci słońce. Przed namiotem czekaja Youssuf i Mohamed. Przyjechali po Saeeda, muszą coś razem załatwić. Częstuję ich herbatą jak nakazuje obyczaj. Uczę ich rzucania nożem, co im się bardzo podoba. Mohamed z kolei pokazuje sztuki cyrkowe i rozśmiesza nas serdecznie. Szkoda, że nie zna angielskiego, na szczęście Saeed tłumaczy.

Kuh e Sabalan Kuh e Sabalan fot. Malgorzata Maniecka
Zostajemy sami z Rafalółem. Porządkujemy namiot i szykujemy kolację. Tym razem rozgrzewa nas żurek i barszczyk. Nagle podjeżdża jakiś człowiek na koniu i daje nam jajka przepiórcze. Chcemy go poczęstować herbatą, ale odjeżdża. Żona pasterza, naszego sąsiada, zaprasza nas do swojego namiotu zbudowanego z powiązanych sznurkami worków po mące. Do środka wchodzimy bez butów. Gospodyni podkłada nam pod plecy poduszki, a na kolana kładzie kołdry, bo jest zimno. Zapala lampę gazową, aby nagrzać namiot. I rzeczywiście po chwili robi się ciepło. Mąż i synowie wracają z hal. Gospodyni nastawia wodę na herbatę w samowarze, a na maszynce gazowej gotuje zupę ryżową na kozim mleku. Wręcza nam potężne porcje. Cały czas do nas przemawia wierząc, że ją rozumiemy. Chłopcy patrzą na nas jak w obraz. Gospodyni pyta mnie o krem, ale niestety nie mam. Zastanawiam się jak mało potrzeba, żeby móc żyć. My zbieramy i gromadzimy przedmioty, ale nie jesteśmy z tego powodu wiele szczęśliwsi. Chciałabym zostać tu z tymi ludźmi przez jakiś czas i nacieszyć się wolnością. Do namiotu wracamy odprowadzani przez synów, chociaż to tylko parę metrów. Ale poprzedniej nocy był w pobliżu niedźwiedź, psy z nim walczyły i „mój” pies ma nawet ranę na nosie.

Dzień 11 (sobota, 28.06.03)

Mt.Sabalan – Ardabil

W nocy ciągle zjeżdżamy w dół. Budzę się wcześnie i zaglądam do gospodyni. Drze pierze na kołdry. Mąż i starszy syn są już dawno przy kozach i owcach, młodszy jeszcze śpi.. Pies siedzi pod naszym namiotem, liżąc ranę na nosie. Kiedy składamy namiot, gospodyni nie może się nadziwić, że tak szybko i łatwo się składa. Zostawiamy jej aspirynę i zapałki. W drogę powrotną wyruszamy w południe. Większość spotkanych po drodze nomadów przyjaźnie do nas macha. Niestety zdarza się, że gonią nas psy. Musimy je czasem postraszyć rzucając kamieniami (naturalnie nie w psy).

Na dole zaprasza nas kobieta z Teheranu, u której byliśmy podchodząc do góry. Częstuje nas abgushem, czyli rodzajem tutejszego gulaszu i jogurtem. Smakuje wspaniale, a jesteśmy głodni jak wilki. O 16ej jesteśmy na dole, we wsi Sardabeh skąd odjeżdżają autobusy do Ardabil. Są tu gorące źródła i mnóstwo irańskich turystów. Kawałek idziemy na piechotę, chcąc poobserwować życie na wsi. Ale upał jest straszny, toteż gdy zatrzymuje się autobus, wsiadamy chętnie. Jedziemy około 40 minut, bilety po 2000R. Wysiadamy gdzieś z dala od centrum. Kupujemy na straganie arbuza i chleb, bierzemy taksówkę (3000R za dwie osoby). Kierowca nie bardzo orientuje się, jak ma jechać, na światłach pyta kolegę i jakoś dojeżdżamy do fabryki. Mohammed już na nas czeka. Bierzemy prysznic i robię pranie. Nazbierało się tego od początku podróży. 

Teraz możemy zapalić sziszę (fajkę wodna). Próbujemy również opium, ale nie „odlatujemy”. To przyjemne uczucie, ale rozsadek nakazuje ostrożność. Wieczorem przychodzą pozostali bracia. Żona Mohammeda zaprasza nas na kolację, więc jedziemy z przyjemnością. Jest też reszta rodziny. Saeed ma tylu braci, a część z nich ma żony i dzieci, że trudno mi zapamiętać. Oczywiście najpierw robimy serię zdjęć, które potem im wyślemy. Na wstępie jest herbata, kopy ryżu, kurczak, smażone bakłażany, cebula, frytki i gotowane kartofle. Do tego jogurt i rejhan (zielenina: pietruszka, bazylia i coś w rodzaju pory). Wszystko jest bardzo smaczne, a dla mnie najbardziej kartofle i jogurt. Od początku podróży to pierwsze ziemniaki. Do picia woda z lodem i herbata. Chwalimy gospodynię, Saeed tłumaczy. Syn Mohammeda (9 lat) jest też z nami, próbuje rozmawiać po angielsku. Jest bardzo dobrym uczniem i na świadectwie ma same najlepsze oceny, możemy je nawet obejrzeć. Czas leci szybko i nawet nie spostrzegamy jak jest już prawie północ. Wracamy z Yussufem do fabryki. Tym razem ja prowadzę samochód, a on nie może się nadziwić. Ruch już zamarł, tylko parę sklepów jest jeszcze otwartych. Przed snem palimy fajkę.

Dzień 12 (niedziela - 29.06.06)

Ardabil – Astara – Teheran 

Wstajemy pózno, chociaż daleka droga przed nami (około 600 km). Na śniadanie jemy arbuza i popijamy herbatą. Po śniadaniu taksówką (2 x 1500R) jedziemy do centrum. Tu spotykamy się z Saeedem. Potem internet: 8000R/h. Strony otwierają się bardzo wolno, ale musimy napisać do rodziny. Następnie bazar, Rafał chce kupić sobie spodnie. Jest pusto, tłok będzie dopiero po południu. Ten bazar w niczym już nie przypomina bazarów w Kermanie czy w Isfahanie. Tu spotykamy jednego z turystów, którego poznaliśmy w górach. Chce nas zaprosić na obiad, ale odmawiamy, nie mamy czasu, musimy jechać. Dostajemy od niego kilka zdjęć gór. 

Teraz już taksówką na dworzec autobusowy. Mamy szczęście, akurat jest autobus do Astary, bilety po 6000R na osobę. Saeed jest bardzo smutny, przyzwyczaił się do nas i teraz mu przykro, że musimy się pożegnać. Nie wie, że jeszcze się spotkamy, ja zresztą też nie wiedziałam. Tym razem autobus szybko i bez postojów opuszcza dworzec. Za oknem góry, niezbyt wysokie, pokryte lasami i mnóstwo pól ryżowych. Droga jest kręta i prowadzi wzdłuż granicy z Azerbejdżanem. Widoki za oknem przypominają mi Wietnam i Laos. Dojeżdżamy do Astary, a właściwie do skrzyżowania z drogą prowadzącą do miasta. 

Autobus jedzie dalej do Azerbejdżanu, a my musimy wziąć taksówkę (3000R) aby dojechać do miasta do plaży (Sahel). Wysiadamy przy promenadzie. Mnóstwo tu straganów, jest też bazar. Kompletnie brak turystów. Jesteśmy głodni. Znajdujemy lokalną jadłodajnię. Jedzenie jest tanie i świeże. Zamawiamy kebeb i abgush – 6000R$ + 5500R. To najlepszy, jaki jadłam w Iranie. Wracamy na plażę. Jest brudna i zaśmiecona. Woda jest ciepła jak zupa. Usadawiamy się na kamieniach, chyba to „dzika plaża” i rozwieszamy pranie, które nam nie wyschło w Ardabil. Tu schnie momentalnie. Nie wytrzymuję i wchodzę w ubraniu do wody. Oprócz mnie tylko dzieciaki baraszkują w morzu. Kobiety wchodzą w ubraniach do wody po kolana, a potem okrywają się czadorem. Dzieci łowią ryby do nabrzeżnych restauracji sitkiem.

Po południu opuszczamy plażę i idziemy w stronę centrum. Kupujemy chleb, pijemy sok z melona (2000R), coś pysznego. Chcemy złapać taksówkę, ale zatrzymuje się furgonetka. Musimy się z powrotem dostać do skrzyżowania, na którym wysiadaliśmy. Przejeżdżamy przez całe miasto. Samochód o mały włos się nie rozleci, kierownica to samo rusztowanie. Płacimy 4000, ale kierowca chce więcej. Jakoś udaje nam się mu wytłumaczyć, że na tyle się z nami umówił. Potem próbujemy jechać autostopem. 

Zatrzymuje się biały „Peykan”. Cena jest śmiesznie niska – 15000R. Kierowca jedzie jak szalony, wyprzedza w miejscach niedozwolonych. Robi się nieswojo, proszę go, by zwolnił. Zwalnia tylko, kiedy widzi policję. Zsuwam się głębiej i wbijam w siedzenie, nie chcę widzieć tego, co się z nami może stać... W Rushtu podjeżdżamy pod punkt z którego odjeżdżają autobusy do Teheranu (nie dworzec). Mamy szczęście, akurat jest autobus, ostatni tego dnia. Ale najpierw czeka nas przeprawa z naszym kierowcą, który żąda 100 000R, choć zabierając nas podawał inną cenę . Dyskutujemy z nim, robi się zbiegowisko, a autobus chce odjechać. Zanoszę bagaże, a Rafał dyskutuje z kierowcą. W końcu dajemy mu 50 000R i wsiadamy do autobusu. Nareszcie można odsapnąć. Takie sprzeczki też kosztują wiele nerwów. Najważniejsze, że już jedziemy.
Bilety po 15 000R na osobę. Przed nami 300 km drogi. Jemy winogrona, przegryzamy chlebem i popijamy wodą Teraz już można spać. O 4 nad ranem lądujemy na dworcu w Teheranie (West Station).

Dzień 13 (poniedziałek - 30.06.03) 

Teheran

Jest jeszcze ciemno, ale na dworcu już spory ruch. Taksówkarze chcą nas „rozszarpać”. Idę szukać do centrum szukać autobusów, Rafał zostaje z bagażem. Kawałek od dworca jest przystanek autobusów, ale chwilę trwa zanim się dowiaduję, którym mamy jechać. Chcemy się dostać do ambasady afgańskiej w pobliżu Ferdosi Steet. Autobusy ruszają dopiero o 6ej, więc jest jeszcze czas. Pomimo wczesnej pory jest już 25 stopni C. Bilety, podobne do znaczków pocztowych, kupuje się w specjalnych budkach koło przystanków, a potem po przejechaniu danego odcinka, oddaje kierowcy. Dowlekamy się do ambasady, ale przed nami jeszcze ponad dwie godziny oczekiwania na otwarcie.

Dzień 14 (wtorek - 31.06.03) 

Teheran 

Jesteśmy dosyć wcześnie pod ambasadą (otwierają dopiero o 9), a mimo to jest tam już parę osób. Parę minut przed 9tą drzwi się otwierają, wpychamy się do środka. Za nami już tworzy się tłum, kolorowy i różnorodny. Wszyscy chcą wracać do Afganistanu. Pobieram wnioski i dowiaduję się, że muszę mieć pismo polecające z polskiej ambasady. Młody Afgańczyk urodzony w Iranie i dobrze mówiący po angielsku oferuje nam swoją pomoc - jedzie z nami do naszej ambasady. W ambasadzie nie ma na szczęście tłoku, konsul dziwi się tylko, że nie załatwiliśmy wizy w Polsce. Wyglądamy i pachniemy niespecjalnie. Całą noc spędziliśmy w pociągu. Na obiecane pismo mamy czekać do 2 godzin.

Przychodzący Pakistańczycy i Irańczycy opowiadają nam o trudnościach z dostaniem wizy do Polski. Po niecałej godzinie pismo jest gotowe i właściwie powinniśmy zapłacić po 25$, ale w ramach promowania turystyki opłata jest nam darowana. Uradowani łapiemy następną taksówkę by jak najszybciej dotrzeć z powrotem do ambasady afgańskiej. Oba kursy taksówkami kosztowały nas 17.000R. Korki w Teheranie są ogromne i czasem szybciej jest jednak na piechotę. W ambasadzie Afganistanu składam wnioski z pismem i załączam po 2 zdęcia. Normalnie czeka się 2 dni, ale udaje nam się uprosić urzędnika, abyśmy już jutro mogli odebrać nasze wizy. Zadowoleni odchodzimy. 

Teraz musimy poszukać noclegu, co nie jest takie proste, mamy bowiem namiot i nie chcemy spać w hotelu. Myślimy o noclegu w okolicach góry Tochal (północny Teheran). Najpierw jedziemy do Argentina Sq. (bilet 400R), a stamtąd drugim autobusem do Tajrisch Sq. Na małym bazarze kupujemy owoce i jemy chello kebab z pomidorem i papryką (13.500R). Stąd już jazda minibusem (600R) na parking pod Tochal. Żar leje się z nieba. Okazuje się, że nie ma tu odpowiedniego miejsca na rozbicie namiotu, a trochę wyżej są gołe góry, bez kawałka cienia i bez wody. Dookoła parkingu jest kilka budynków otoczonych zielenią, ale ogrodzonych, bo to tereny prywatne. Myślimy nawet by wejść do jakiegoś domu będącego w budowie, ale zdaje się, że robotnicy pracują prawie non-stop. 

Zostaję z bagażami, a Rafał idzie czegoś poszukać. Trwa to długo. Siedzę w cieniu, bo w słońcu jest pewnie ze 40oC. Znajdujemy mały zagajnik na terenie prywatnej posesji. Postanawiamy tam się rozbić. Jest nawet mały potoczek, w którym nareszcie możemy się trochę umyć. Cały czas kręcą się różni ludzie. Jakaś kobieta zwraca nam uwagę, że to teren prywatny, a poza tym jest niebezpiecznie (rzekomo kręcą się tu Afgańczycy zatrudnieni na budowach). Zaczynam się bać. Przychodzi do nas inna kobieta, która potwierdza ,że to niebezpieczne miejsce. Zaprasza nas do swojego domu. Łapiemy namiot (ona i jeszcze 2 inne osoby pomagają nam) i przenosimy się. Jesteśmy jej wdzięczni, no i czujemy się bezpiecznie. Cała posesja przypomina mi „Tajemniczy ogród”. Możemy więc spać spokojnie, ale mimo to późno usnęliśmy. Psy szczekały całą noc, pewnie ktoś się kręcił w pobliżu.

Dzień 15 - (01.07.03)

Teheran - Damghan

Na śniadanie jemy pomidory i budyń. Przychodzi do nas gospodyni i zadaje mnóstwo pytań. Późnym przedpołudniem jedziemy autobusem do centrum (2 godziny z powodu ogromnych korków). W ambasadzie afgańskiej jesteśmy za wcześnie, paszportów jeszcze nie ma. Musimy czekać. Czas skracamy sobie obserwując różnorodny tłum w środku. Oni też nam się przyglądają z zaciekawieniem, oprócz nas nie ma tu żadnych Europejczyków. Punktualnie o 14ej są nasze wizy i wreszcie możemy jechać dalej. Jedziemy na gapę, nikt nie żąda od nas biletu (oddaje się go kierowcy, już po zakończonej jeździe). 

Jesteśmy głodni, ale w tym kraju ciężko jest znaleźć coś konkretnego do zjedzenia poza abgushem (rodzaj gulaszu), a ta potrawa wychodzi nam już bokiem. Wreszcie docieramy na dworzec (Janub Terminal). Jak zwykle jest tu mnóstwo ludzi, naganiaczy i różnych sprzedających. Co chwilę ktoś nas zaczepia i chce nam coś sprzedać. Autobus do Damghand wyjeżdża wyjątkowo punktualnie, bilety po 15.000R (Volvo, wersja luksusowa). Siedzimy na pierwszych siedzeniach i możemy dobrze śledzić drogę. Kierowca nawet częstuje nas herbatą. Autobus porusza się w żółwim tempie, korki, korki i jeszcze raz korki. Potem jest już autostrada i jedziemy z prędkością 80 km/h. Co 30-40 km są punkty kontrolne, gdzie kierowcy oddają tachometr i mają sprawdzane dokumenty. 

Na miejsce przyjeżdżamy po 21ej, ale ponieważ nie ma tu dworca, wysiadamy w centrum. Pytamy, gdzie można rozbić namiot. W pobliżu jest park i kiedy kierujemy się w jego stronę, gaśnie światło w całym mieście. Koło nas robi się tłok, rzadko zaglądają tu turyści. Jakiś człowiek zaprasza nas na próg swojego domu i chce poczęstować herbatą. Idzie do domu i po chwili (pewnie naradził się z żoną) zaprasza nas do siebie na noc. Jesteśmy zadowoleni, że nie musimy rozkładać namiotu i jest się gdzie umyć. Żona szykuje poczęstunek: brzoskwinie, morele, ogórki i oczywiście herbatę. Gospodarze mają dwie piękne córki, ale niestety nie mówiące po angielsku, chociaż podobno się uczyły. Rozmowa na migi i za pomocą rozmówek jest standardowa. Nasz gospodarz jest fryzjerem i dumnie pokazuje swój salon na parterze domu. Późnym wieczorem jemy kolację: jajka na twardo, jajka sadzone, pomidory, jogurt, chleb, a do tego farsi-cola. Ja jak zawsze zajadam się jogurtem. Chociaż mamy śpiwory dostajemy materace i czystą pościel. Długo nie możemy zasnąć, dom stoi przy głównej ulicy, całą noc jeżdżą samochody.

Dzień 16

Budzimy się wcześnie, gospodarze już jedzą śniadanie, głośno słuchają radia. O dalszym spaniu nie ma mowy. Do jedzenia dostajemy ser z chlebem i domowe ciasteczka. Potem gospodarz oprowadza nas w zawrotnym tempie po miasteczku (60 tys. mieszkańców). Ponieważ nie ma tu dworca autobusowego i nie wiadomo o której są autobusy do Mashadu, decydujemy się na przejazd pociągiem. Idziemy do biura podróży, aby kupić bilety. Panienka przy komputerze nie może zrozumieć czego chcemy (chociaż gospodarz jest z nami), potem przez pół godziny wypisuje dwa bilety na ekspres (25.075R), ruszając się jak mucha w smole. Gospodarz na szczęście musi wrócić do salonu i możemy sami połazić po miasteczku. 

Trochę czasu spędzamy w kawiarence internetowej. Niestety, internet chodzi bardzo wolno. Na bazarze zatrzęsienie pistacji, ale tylko do sprzedaży hurtowej i nikt nie chce nam sprzedać nawet jednego kilograma. Wypraszają nas nawet ze sklepu. Wracamy po bagaże. Jesteśmy zaproszeni na obiad: wołowina w sosie z soczewicą i papryką, frytki, rejhan (zielenina), sałatka z pomidorów i ogórków, jogurt i oczywiście chleb. Potem jest sjesta. Na podwieczorek jemy melona, ogórki, czereśnie i morele – do oporu. Po posiłku obowiązkowa herbata. Robimy kilka zdjęć i idziemy na dworzec. Dopiero po 10 minutach bierzemy taksówkę (pod domem gospodarza taksówkarze żądali 2.000R, a po 1 km już tylko 900R). 

Na pustym dworcu jest sklep, w którym oprócz artykułów spożywczych można nabyć: lodówkę, pralkę, piec gazowy, dywan, odkurzacz, wideo, termos, garnki, buty, koszule męskie, pastę do butów, żarówki i jakieś artykuły chemiczne. Pociąg spóźnia się 25 minut. Na szczęście są przedziały. Wraz z nami wsiada człowiek z synem mówiącym po angielsku i młoda dziewczyna, która widząc jak się układamy do snu jedno obok drugiego, jest zbulwersowana i chce się przenieść do innego przedziału. Niestety nie znajduje wolnego miejsca i musi się jakoś położyć w tym swoim czadorze narzuconym na inne części garderoby po mojej prawej stronie.

Dzień 17

N Piknik po iransku, okolice Mashadu Piknik po iransku, okolice Mashadu fot. Malgorzata Maniecka
iestety, już o 3 nad ranem jesteśmy w Mashadzie. Na dworcu mnóstwo pielgrzymów. Są ławki i można dalej spać. Ja zostaję z bagażem, leżę na nim i śpię, a Rafał idzie zwiedzić sanktuarium Imama Rezy. Nie dane mi jednak pospać, ciągle ktoś mnie zaczepia i chce rozmawiać. Na dworcu mnóstwo policji, wszyscy wychodzący i wchodzący są kontrolowani. Po powrocie Rafała idziemy na piechotę do centrum, jakieś 3 km. Na ulicach różnokolorowy tłum, pełno naganiaczy, zachęcających do zrobienia zdjęcia na tle sanktuarium. Po długich poszukiwaniach jedziemy na dworzec autobusowy, chyba największy w Iranie (300R). Od razu mamy autobus (7.000R). Jedziemy tylko 3 godziny, przez pustynię, w dali majaczą łyse góry. 

W Torbat-e Jam (5.000R) wsiadamy do taksówki zmierzającej do Teybad (do granicy). Cena jest śmiesznie niska, ale potem okazuje się, że kierowca podał złą cenę. W Teybad prawie wszystkie sklepy są zamknięte na czas sjesty, udaje nam się jednak kupić chleb i ohydny, w dodatku ciepły zam-zam (oranżada). Okazuje się, że do granicy jest jeszcze 11 km i kierowca godzi się nas podwieźć. Znowu cena, którą podaje jest niska, ale nic się nie odzywamy. Dookoła pustynia, gdzieniegdzie kępy traw. Na granicy przeprawa z kierowcą, co było do przewidzenia. On chciał 50.000R, a nie 5.000R. Wokół nas robi się od razu tłum, wszyscy ciekawi o co chodzi, nawet ktoś mówi po angielsku i tłumaczymy mu, ale szkoda czasu. Dopłacamy mu jeszcze 9.500R, tylko tyle mamy w drobnych i odchodzimy. 

Na granicy irańskiej pusto, szybko załatwiamy formalności. Po stronie afgańskiej też miła atmosfera, zostajemy wpisani do książki, obok wizy dostajemy stempel i już możemy iść. Od razu dopadają nas cinkciarze i taksówkarze, a gdy wyciągam aparat fotograficzny to ustawiają się równo, chętni do pozowania. Oczywiście sami mężczyźni. Wśród nich są „chodzące kantory”. Wymieniamy na początek 50$ i dostajemy 2.350Afganów (1$=47A). Tutaj to fura pieniędzy. Teraz szukamy transportu do Heratu (200 km). Otacza nas od razu tłum mężczyzn, wszyscy chcą nas zawieźć. Cena jaką proponują jest dla nas za duża (500A). Wielu taksówkarzy mówi po angielsku. Starszy człowiek oferuje nam miejsca w swoim samochodzie (Toyota, bus) za 200A od osoby. Jest to normalna cena dla miejscowych (wcześniej zdobyliśmy ta informacje). 

Auto jest prawie nowe, kierownica po prawej stronie. Kierowcą jest młody chłopak. Oprócz nas jest jeszcze dwoje pasażerów. Właściciel każe mi usiąść z tyłu, ale się nie godzę. Droga jest szutrowa, asfaltu brak. Ruch jest spory, dużo ciężarówek, samochodów osobowych. Jedziemy przez pustynię. Wszechobecny wiatr i piasek zmuszają ludzi do owijania głowy chustką. Robimy to samo, inaczej nie da się oddychać. Po drodze mijamy sklepy sklecone ze wszystkich możliwych odpadów, dzieciaki próbujące coś sprzedać. Wszyscy chcą zarobić. W dali majaczą łyse góry przysłonięte mgłą. Gdzieniegdzie widać wsie, domy z gliny i stada kóz. Każda wieś ma swoją studnię, przy której spotykają się kobiety.

Równolegle do drogi którą jedziemy jest budowana droga asfaltowa. Sprzęt jest nowoczesny i można zauważyć, że prace posuwają się bardzo szybko. Czasem mijamy obóz UN. To daje nam poczucie bezpieczeństwa. Nagle, na skutek zbyt szybkiej jazdy wpadamy w poślizg - o mały włos nie lądujemy na dachu. W końcu docieramy do Heratu. Silny wiatr i wszechobecny piasek powodują, że ciężko jest oddychać. Ktoś prowadzi nas do hotelu (2 zł), lecz nie ma tu toalety. Z pokoi, które są pootwierane wyglądają zaciekawieni Afgańczycy. Dowiadujemy się, że to nie dla nas i że obok jest inny hotel. Ten drugi, ponoć jedyny dla białych turystów jest schludny i kosztuje 150A, czyli 1,5$ za osobę. Nie ma łazienki, robimy więc sobie mandi (polewamy się wodą z plastikowego naczynia w toalecie). I tak zaraz po wyjściu jestem spocona jak przysłowiowa „mysz kościelna”.

Poznajemy grupę studentów i ich profesora, którzy jadą pomagać przy odbudowie Kabulu. Są Afgańczykami urodzonymi w Iranie. Mówią doskonale po angielsku. Przejęci swoją misją, doradzają nam lot twierdząc, że droga lądowa jest niebezpieczna. Samolot kosztuje 50$. Mimo wszystko chcemy jechać lądem. Do późnej nocy rozmawiamy o problemach tego kraju. Hotel jest pełen, oprócz mnie nie ma żadnej kobiety. Noc jest koszmarna, jest duszno. Nie możemy ryzykować otwarcia drzwi. Chociaż wieje wiatr, temperatura sięga powyżej 40oC.

Dzień 18

Rano, z poznanymi wczoraj Irańczykami idziemy zwiedzać miasto. Herat był ważnym punktem na szlaku jedwabnym i jednym z najpiękniejszych starożytnych miast, centrum handlowym. Ulice i sklepy przypominają mi Indie sprzed wielu lat. Ludzie są bardzo życzliwi, chętnie udzielają informacji. Wygląda na to, że nie ma się czego obawiać. Na ulicach brud, brak asfaltu, za każdym pojazdem unoszą się tumany piasku i kurzu. Zwiedzamy fortecę, która jest w dużym stopniu zniszczona. W zasadzie jest nieczynna, lecz profesor umożliwia nam wejście. W środku są posterunki wojskowe. Jeden z żołnierzy cały czas nam towarzyszy. Pomimo zakazu fotografowania udaje nam się zrobić parę ujęć, m.in. panoramę miasta. Wychodząc zostawiamy mały napiwek.

Brakuje mi przewodnika (książki), nie jestem w ogóle przygotowana do zwiedzania. Po południu oglądamy Masjed-e Jame, który jest w centrum miasta, na szczęście nie został zniszczony. Rafał postanawia kupić sobie khali czyli strój, jaki noszą tu wszyscy mężczyźni, coś w rodzaju piżamy. Jest to bardzo wygodne i przewiewne. Przymierza kilka i wybiera niebieski. Oczywiście towarzyszy nam tłum przyglądających się. Rafał nie targując się płaci 500A. Potem zwiedzamy ruiny Musalla - grupę budynków z 6 minaretami. Jest tam mauzoleum synowej Tamerlana, obecnie rekonstruowane przez UN. Zaczynamy szukać kafejki internetowej. Dwóch młodych chłopców zabiera nas do swojego samochodu. Ponoć wiedzą, gdzie się znajduje, ale krążymy po mieście, pytamy, ale nikt nie wie. Zapraszają nas do siebie do domu. Dom taki jak w Iranie i scenariusz rozmowy ten sam. Częstują na zieloną herbatą, owocami i cukierkami. Chodzą na kurs angielskiego, więc nie ma bariery językowej. Do pokoju wchodzi kilku kolegów i robimy jak zawsze wspólne zdjęcie. Obiecuję przysłać, ale poczta podobno jeszcze nie działa. Chłopcy proponują nam wycieczkę za miasto, do parku Takh-e Safir, gdzie przyjeżdżają całe rodziny na piknik.

Jest tu faktycznie mnóstwo ludzi. Chłopak prowadzi nas w bardzo szybkim tempie, ciągle spotyka znajomych i przedstawia nas. Powoli męczy nas to i chcemy się uwolnić, ale nie ma o tym mowy. Chodzimy w kółko. Tłumaczę mu, że już jest późno i musimy wracać do hotelu. Chcemy nawet wziąć taksówkę, ale nam nie pozwalają. Trochę się obawiam, czy czegoś nie planują. W końcu obiecują nas odwieźć do hotelu, całą drogę namawiając na nocleg w domu jednego z nich. Gdy trafiamy pod hotel, ten jest już zamknięty, musimy się dobijać. Recepcjonista faktycznie już martwił się, bo nie zostawiliśmy żadnej informacji.

Dzień 19

Rano szum w hotelu, dużo osób wyjeżdża. Na śniadanie jemy brzoskwinie, herbaty już nie pijemy, szkoda czasu. Biegniemy na dworzec, lecz autobusy tu stojące nie jadą w naszym kierunku. Ktoś informuje nas, że musimy jechać na drugi koniec miasta, na inny dworzec. Jedziemy tam taksówką (50A). Od razu ładują nas do samochodu (600A): z tyłu trójka, z przodu 2 osoby i jeszcze jedna w bagażniku. Nasze plecaki są tak okurzone jakby się walały w cemencie. Wyjeżdżamy przed 8-mą. Droga jest fatalna, pełna dziur. Wyprzedzamy ciężarówki z Niemiec i Austrii. Mają podwójne rejestracje. Podobno jest to dar od Indii i Iranu. W niektórych miejscach droga i mosty są pozrywane, musimy wtedy jechać okrężną drogą. Spotykamy punkty kontrolne. Brodaci mężczyźni z kałachami, w mundurach. 

Nocują w namiotach z łóżkami. Jest duszno i gorąco, nie ma czym oddychać, a woda w butelce przypomina zupę. Wzdłuż drogi pasą się stada owiec z tyłkami pomalowanymi na czerwono. Około 13-tej zatrzymujemy się na posiłek. Pasażerowie udają się najpierw na modlitwę, myją się, ale dla kobiet toalety nie przewidziano. Wszystko tylko dla mężczyzn. W „restauracji” je się na ziemi. Dzieci, niby kelnerzy biegają po „stole”, czyli ceracie roznosząc chleb i ryż. Wszyscy jedzą to samo, wyboru nie ma: 1 kartofel, ciecierzyca, mięso w sosie i ayran. Dzieci cały czas coś donoszą i oczywiście obserwują nas nieustannie. Nieczęsto zaglądają tu teraz turyści. Potem znowu jedziemy przez pustynię i góry. 

Na nocleg zatrzymujemy się w Ghazni (położonym na drodze handlowej między Kandaharen a Kabulem). Pomimo dużej wysokości (2225 m n.p.m.) jest nam gorąco, jesteśmy spoceni, lecz nie ma warunków, aby się umyć. Noc nie przynosi specjalnej ochłody. Wieczorem szukam toalety (nie ma takiej w zajeździe) i oddalam się nieco od budynku. Zostaję napadnięta przez 2 młodych mężczyzn, ale udaje mi się wyrwać. Nie zdawałam sobie sprawy, że tu jest tak niebezpiecznie. Wracam zdenerwowana do hotelu. Miałam szczęście, że to się tak skończyło.

Dzień 20

Wcześnie rano, już o 6tej - pobudka. Bez śniadania siadamy do taksówki. Jedziemy tylko ok. 5 godzin. Na dworcu w Kabulu bierzemy taksówkę (100A, a chciał 250A) i jedziemy do centrum miasta, skąd odchodzą taksówki do parku narodowego Bande Amir. Tu okazuje się, że wszystkie samochody odjechały wcześnie rano. Tego nie przewidzieliśmy. Ktoś proponuje nam przejazd za 3.500A, ale suma ta jest nie do przyjęcia (75$). Mamy jednak szczęście. Jest jeszcze jedna taksówka, która właśnie czeka na komplet pasażerów i my go dopełniamy. Cena: 300A na osobę. Obok postoju jest stragan z sambuse (coś w rodzaju złożonego naleśnika nadzianego farszem z ziemniaków, z przyprawami). Bardzo mi to smakuje, zwłaszcza, że nie jedliśmy nic na śniadanie. Podróż ma trwać 5 godzin, najpierw do Bamyan. Sam wyjazd z miasta trwa ponad godzinę. Na drodze spory ruch, mnóstwo ciężarówek. Wokoło zgliszcza, ale ludzie pracują przy odbudowie. Handel kwitnie.

Czasem mijamy czołgi, nie wiadomo czy to z ostatniej wojny, czy z poprzedniej. Widać dzieci spieszące do szkół. Te szkoły to projekty zagraniczne. Centrum składa się z budynków jednopiętrowych, częściowo zniszczonych. Na obrzeżach domy parterowe, wtapiające się w zbocza łysych gór. Gdzieniegdzie są już asfaltowe ulice, widać, że ludzie pracują przy odbudowie kraju. Po ok. 60 km zjeżdżamy w lewo na drogę szutrową. Teraz droga prowadzi przez góry i pnie się coraz wyżej. Upał i pył wdzierają się do samochodu. Kierowca nie szanuje samochodu, wydaje się, że za chwile urwie się miska olejowa. 

W południe zatrzymujemy się w jakiejś dziurze na obiad. Wszyscy wylegają na drogę obejrzeć nas. Zamawiamy tylko jedno danie: baranina z fasolą, chleb i dymka (50A). Pijemy zieloną herbatę i robimy zdjęcia. Potem jedziemy jeszcze godzinę, mijając po drodze fortece na skale, pozostałości królestwa ZAHR sprzed 4000 lat. Widok jest niesamowity. W Bamyan wydaje się, że wszyscy mówią po angielsku (tu przyjeżdża większość turystów odwiedzających Afganistan). Bamyan zwane jest też sercem Afganistanu, leży na wysokości 2500 m n.p.m. nad rzeką o tej samej nazwie, u podnóża masywu Baba w górach Hindukusz. Tu chcemy zatrzymać się na nocleg, idziemy więc w stronę rzeki. Spotykamy kilku chłopców, którzy wracają z kursu angielskiego. 

Rafał źle się czuje, jest mu słabo, wiec proszę ich by nieśli jego bagaż, co czynią z wielką ochotą. Rafał co chwilę przystaje, mam nadzieję, że to nic poważnego. Nad rzeką ktoś nam mówi, że to niebezpieczne i nie powinniśmy tutaj rozbijać namiotu. Jeden z chłopców proponuje nam nocleg u siebie w domu. Miało być blisko, ale idziemy prawie pół godziny na wzgórze górujące nad miastem, gdzie mieści się jego dom. Naprzeciw wybiegają nam jak zwykle dzieci. Jest ich chyba około 30, z 5 rodzin mieszkających wspólnie. Namiot rozbijamy na środku podwórza, całe rodziny asystują nam przy wyjmowaniu bagażu, myciu się itd. Nie można się umyć, jest tylko strumyk, z którego biorą wodę do picia, gotowania i mycia. Dopiero w nocy, kiedy wszyscy już śpią można się spokojnie umyć. Toaleta jest na wysokości pierwszego piętra, ale i tam towarzyszą mi dzieciaki.

Dzień 21

W nocy pada deszcz, można by dłużej pospać, ale w domostwach już o świcie zaczyna się ruch. Postanawiamy zostawić część rzeczy, a zabrać do Bande Amir tylko te najpotrzebniejsze. Jeden z chłopców umawia nas ze swoim wujkiem, który ma nas zawieźć za 1.500A (o 700 taniej niż inne taksówki) do parku narodowego. Wydaje nam się to coś za tanio. Nie ma nawet czasu, by coś zjeść, biegniemy na dół. Musimy jednak jeszcze trochę poczekać. Kierowca nawet nie chce słyszeć o tej cenie, to za mało. Żegnamy się z chłopakami i idziemy na drogę, żeby złapać jakiegoś stopa. Idziemy drogą, która biegnie wzdłuż skał, pełnych jaskiń, nisz i grot, zamieszkanych kiedyś przez mnichów. Teraz też niektóre są zamieszkane. Widać też wnęki, w których były posągi Buddy (38 i 55 m). Tu było ważne miejsce dla karawan zdążających z Azji Centralnej do Północno-Zachodnich Indii.

Po pół godzinie zatrzymuje się mini-bus, pełno Pasztunów z dziećmi. Rafał włazi na dach, a ja do środka. Jest ciasno, ale ważne, że jedziemy i to za jedyne 400A za 2 osoby. Siedzę ściśnięta między wymiotującymi dzieciakami, każde trzyma plastikowa torebkę w ręku. Za oknem są wspaniałe widoki, lecz nie ma możliwości robienia zdjęć. Krajobrazy przypominają Tybet lub Maroko. Po 5 godzinach jesteśmy na miejscu. Nad brzegiem jeziora jest kilka herbaciarni i ruiny meczetu. Kilku wyrostków oferuje swoje usługi. Zastanawiamy się gdzie rozbić namiot i spostrzegamy jakieś namioty. Okazuje się, że to obóz saperów (rozminowują teren), mają wolny namiot i zapraszają nas do siebie. Jesteśmy uradowani. Po raz pierwszy od początku podróży będziemy spali na łóżkach. Nawet jest służący, który nas będzie obsługiwał. Dowódca (Pakistańczyk z Peszawaru) zaprasza nas zaraz do swojego namiotu, mówi trochę po angielsku. Jest też jego zastępca mówiący dużo lepiej. Jemy kolację: ryba, frytki, chleb i herbata. Oglądamy filmy i słuchamy muzyki z DVD (prąd zasilany z samochodu). W jednym z namiotów jest „łazienka”, służący nosi nam gorącą wodę. Wieczór jest zimny, jesteśmy na wysokości 3000m. Oprócz śpiworów mamy na szczęście jeszcze koce. 

Dzień 22

Budzę się przed 6-tą, w obozie jeszcze cisza. Cała załoga wraz z psami jest już w terenie. Koło 8-ej wchodzi służący i prowadzi nas do dowódcy na śniadanie: chleb ze śmietaną, a do tego nieodłączna herbata. Zastępca dowódcy, Khalid idzie z nami w góry. Podziwiamy widoki i robimy zdjęcia. Jest strasznie gorąco, ale woda bardzo zimna, wręcz lodowata, lecz mimo tego kapię się. Spotykamy pasażerów z mini-busa. Są bajecznie kolorowo ubrani. Mieszkają w okolicznych wioskach. Wraz z zachodzącym słońcem zmieniają się kolory gór. Pod wieczór robi się chłodno, schodzimy do obozu. Ponieważ dowództwo ma jakąś kontrole dostajemy kolację do namiotu: ryż, ziemniaki w sosie, chleb i herbata. Mamy rozwolnienie, ale wierzymy, że po zażyciu leków nam przejdzie. Między namiotami stoi jeep. Okazuje się, że mamy transport na następny dzień bezpośrednio do Kabulu, więc się decydujemy. Taka okazja może nam się nie trafić. Żal opuszczać góry, ale jeszcze tyle drogi przed nami.

Pobudka już o 4tej rano, w pośpiechu przy gazowej lampie pakujemy się. O śniadaniu nie ma nawet mowy. Z kolacji został nam ryż (w woreczku), zjemy go w drodze. Będą też dzieci sprzedające morele, więc z głodu nie pomrzemy. Toyota z napędem na 4 koła jest nowiutka. Kierowca nie zna angielskiego. Pomimo wertepów jedzie szybko, nie dbając o samochód. Już po 2 godzinach jesteśmy w Bamyan. Umawiamy się z kierowcą za godzinę i biegniemy po bagaż. On w tym czasie ma załadować drzewo, które potem sprzeda w Kabulu. Gospodarze są nieco zdziwieni, lecz tłumaczymy im powód naszego pośpiechu. Częstują nas jeszcze herbatą. Biegiem na dół, kierowca już czeka. Po drodze dzieciaki z miseczkami pełnymi moreli, kierowca je kupuje i objadamy się. Są pyszne, świeże i pachnące. Buzie dzieci uśmiechnięte, radosne. Wkładają głowy do samochodu, są ciekawskie. 

W niektórych wsiach na bieżąco droga jest poprawiana, wiele jej brakuje do doskonałości, ale nasz kierowca jedzie jak na złamanie karku. Nagle wpadamy w rów. Truchleję, bo to nowiutkie auto, a to ja próbowałam podnieść z podłogi chustkę, przy czym on chciał mi pomóc. Wóz ma odrapany cały bok, wgniecione błotniki. Kierowca bardzo zdenerwował się, a ja jestem na siebie wściekła. Po drodze zatrzymujemy się w jakiejś restauracji, właściciel prowadzi nas do „separee”, od tyłu restauracji. Zaplecze hotelu przypomina wysypisko śmieci, a toaleta jest straszna. W Kabulu zajeżdżamy na bazar, gdzie kierowca pozbywa się drzewa, a potem zawozi nas do centrum. Żąda, abyśmy dołożyli się do naprawy auta. Na szczęście w tłumie, który natychmiast nas otacza, jest ktoś mówiący po angielsku. Tłumaczy, że on ma pokryć koszt naprawy, a jest biedny. 

Zostawiam mu 20$, mam cały czas wyrzuty sumienia, że to z mojego powodu. Tłum powiększa się, musimy uważać na bagaż, ale po chwili zjawia się policjant i przegania gapiów. Żegnamy się i idziemy na poszukiwanie kafejki internetowej. Każdy mówi nam coś innego, w końcu w sklepie jubilerskim właściciel pisze nam adres na kartce i bierzemy taksówkę (30A). Mimo tego wysiadamy za wcześnie i idziemy jeszcze ok. 2 km z całym bagażem. Po drodze jest uliczka pełna sklepów z pamiątkami dla turystów. Właściciele i sprzedawcy zachęcają nas do wejścia do środka. W końcu jest kawiarenka, Internet szybko chodzi, ale jest drogi (3$). Spędzamy tu prawie 2 godziny. Rafał dostaje wiadomość z domu, że będzie musiał wcześniej wrócić do Polski, w związku z czym musimy zwiększyć tempo podróży. Nie jestem z tego zadowolona, ale sama nie mogę tu zostać. 

Postanawiamy jeszcze dzisiaj dostać się do Jalalabadu. Wsiadamy do taksówki (50A) i jedziemy na odpowiedni dworzec. Tu znowu czeka nas przepychanka z kierowcami. Chcą 1.200A od osoby. Mini-busów już o tej porze nie ma, jest późno. W końcu jeden z kierowców godzi się zawieźć nas za 600A (po 300A od osoby). Do samochodu wsiada jeszcze jeden pasażer. Ktoś ostrzega nas przed kierowcą. Daję Rafałowi nóż, a ja trzymam w ręku sprej na owady, tak na wszelki wypadek. Po tym, co wydarzyło się w Ghazni, jestem ostrożniejsza. 

Najpierw jedziemy przez góry (2000 m n.p.m.), po drodze mnóstwo wojska (nawet niemieckie) i punktów kontrolnych. Szosa miejscami jest szutrowa, a miejscami są resztki asfaltu. Ten kierowca też jedzie szybko, daję mu znać by zwolnił. Zakręty są wprost nad przepaściami, na przemian przez pustynie i góry. Kurz jest wszędzie. Szybko się ściemnia. Pasażer obok kierowcy zasypia. W pewnym momencie zatrzymuje nas młody żołnierz z kałasznikowem, już myślę, że to jakaś zmowa (moja wyobraźnia działa) i jedzie z nami jakiś kawałek, po czym wysiada. Mogę odetchnąć. Po 21ej przyjeżdżamy na miejsce. Idziemy na poszukiwanie jakiegoś miejsca nadającego się do rozbicia namiotu. Zauważamy idących za nami dwóch młodych mężczyzn, coś pokazują i tłumaczą, ale ich nie rozumiemy. Sądzimy, że chcą nam pokazać miejsce nadające się na biwak. Potem znikają. 

Znajdujemy duży park z mnóstwem drzew i krzaków. Nie mamy wody, ale do rana się obejdziemy. Kładziemy namiot, ale nie mamy sił go rozstawić. Jesteśmy zmęczeni, mamy rozstrój żołądka i jest strasznie duszno. Do tego komary i ujadanie psów. O spaniu nie mam mowy. Nagle szczekanie psów jest donośniejsze i zauważamy w pobliżu namiotu tych samych mężczyzn, których spotkaliśmy poprzednio. Zrywamy się na równe nogi, zakładamy plecaki. Zaczyna się szarpanina. Napastnik przewraca mnie, ale mimo bagaży udaje mi się stanąć na nogi. Próbuje wyrwać mi mały plecak z przodu. Rafał wyjmuje nóż i wtedy oni uciekają. Zbieramy namiot i wychodzimy z parku, idąc pod murem i rozglądając się, czy zza krzaków nie wyskoczą nasi napastnicy. Jestem zdenerwowana, brudna. Idziemy do hotelu, ale nikt nie otwiera. Dopiero naprzeciwko, w hotelu „Khalid Modern Guest House” udaje nam się dobudzić właściciela. Hotel jest obskurny, musimy zapłacić po 5$. Płatne z góry. Mamy łazienkę w pokoju, rozwieszam sznurek i możemy uprać nasze rzeczy. Jeszcze długo nie możemy zasnąć. Dobrze, że tak się skończyło.

Dzień 23

Rano budzi mnie szum z ulicy, hotel jest przy głównej ulicy przelotowej. A do tego jeszcze AC, który też chodzi bardzo głośno, ale dzięki klimatyzacji wyschło nam pranie. Mogę znowu wejść pod prysznic, nie wiadomo, kiedy znowu będzie to możliwe. Natychmiast po wyjściu spod prysznica jestem spocona. Wyrzucamy trochę ciuchów, mamy za ciężkie plecaki. Rikszą motorową (30 A) jedziemy na dworzec, skąd bierzemy taksówkę do granicy (50A od osoby, oprócz nas jedzie jeszcze 5 osób). Po drodze mnóstwo cmentarzy, check point (punktów kontrolnych), wojsk. Jedziemy przez przełęcz Kyber, trochę przez pustynię. Podjeżdżamy na granicę, ruch tu spory. Jakiś młody Afgańczyk chce się dostać do Pakistanu i udaje mojego tragarza. Oddaję mu mój plecak, lecz nie spuszczam go z oczu. Pogranicznicy bardzo sympatyczni, częstują nas herbatą, przynoszą wodę do toalety i pozwalają zrobić zdjęcie. 

Podchodzimy do bramy. Zostajemy wpuszczeni na teren Pakistanu, lecz mojemu tragarzowi to się nie udaje. Żołnierze pakistańscy biją Afgańczyków, którzy chcą się przedostać do sąsiadów. Część próbuje przejść bez paszportu. Dla tych ludzi, Pakistan wydaje się być rajem.
Po drugiej stronie spory ruch ciężarówek i to w obu kierunkach. Ciężarówki pakistańskie są pięknie wymalowane i udekorowane. Pogranicznicy pakistańscy nie są już tak sympatyczni jak afgańscy. Odprawa trwa około godziny, a kiedy chcemy odejść, okazuje się, że dostaniemy jakiegoś ochroniarza. Wcale nam to nie odpowiada, chcemy go zgubić, ale się nie udaje. Ma nam towarzyszyć aż do Peszawaru. Po prawej stronie, zaraz za granicą jest restauracja. Naprzeciwko chodzące kantory, wymieniamy po 50$. Sami mężczyźni. 

Jesteśmy głodni, dochodzą nas przyjemnie zapachy. Stawiamy plecaki pod ścianą i siadamy. Kelner przynosi nam wodę i chapatti (podpłomyki). Zamawiamy okrę (warzywo) z mięsem i mięso z kartoflami (70R). Wszystko jest bardzo ostre. Okazuje się, że nasz bodyguard siedzi przed restauracją i czeka. A już myśleliśmy, że sobie poszedł. Pijemy jeszcze sok z trzciny cukrowej (5R), mając nadzieje, że się znudzi czekaniem na nas, ale widocznie dostał taki prikaz. Może powinniśmy się cieszyć. Teraz musimy poszukać transportu do Peszawaru. Chcielibyśmy jechać ciężarówka, ale to na razie nie możliwe. Zostaje nam taksówka. 

Najpierw kierowca chce 800 Rupii za osobę, za Anioła Stróża też my musimy zapłacić, ale po długich negocjacjach zbijam cenę na 225 R za osobę, czyli 4 $. Nasz stróż ma już dosyć i chce nas wrócić do Afganistanu, ale jest tu ktoś mówiący po angielsku i uspakaja go. Ja na jego miejscu też bym miała dosyć przebywania z takimi turystami. W końcu jedziemy i po 10 km następuje zmiana stróża. Chcemy wysiąść, zapłacić pół ceny i dalej jechać ciężarówką, ale nic z tego. Tylko się szarpiemy i tracimy czas. Zmiana ochroniarza odbywa się jeszcze 3 razy. W końcu na przedmieściach jesteśmy wolni. Taksówkarz podwozi nas pod Fort i dalej do centrum idziemy już na piechotę. Na głównej ulicy znajduje się biuro przewozowe. Rezerwujemy bilety na wieczorny autobus do Chitral(270R na osobę), zostawiamy bagaże i w miasto. Na bazarze kupuję piwo bezalkoholowe i liczi. Na głównej ulicy jem budyń ryżowy (Kheer – 10R), pyszny. 

Korzystam z usług szewca, rozpadł mi się but. Czekając zostaję poczęstowana herbatą. Tutejsi szewcy potrafią czynić cuda, jeśli chodzi o naprawy obuwia. Płacę równowartość dolara. Rafał obcina włosy u ulicznego fryzjera. Jego warsztat, to kawałek ceraty do siedzenia, lustro, grzebień i maszynka do golenia. Cena 10 R czyli 80 groszy. Robi się tłum, wszyscy chcą zobaczyć białego turystę u fryzjera. Podchodzi milicjant i rozgania tłum. Wobec nas jest miły i widać, że chce nawiązać kontakt. Mówi po angielsku, wypytuje skąd, dokąd itd. Chwali się swoim angielskim. Od czasu wydarzeń z 11 września, prawie nie ma tu turystów. W Peszawarze kursują kolorowe autobusy. Wsiadamy i my (4R) i jedziemy dookoła Fortu. Na każdym kroku małe stragany lub knajpki z jedzeniem. Jest dużo owoców, słodyczy, lodów, puddingów , zup i kurczaków. Pijemy kilka soków z mango. Niebo w gębie. Sprzedają też ciecierzycę z kartoflami i różnymi przyprawami. 

Sklepy świetnie zaopatrzone, można kupić wszystko. Nagle na ulicy pojawia się wojsko (z tarczami). Pewnie coś się dzieje, tylko my o tym nie wiemy. Dostaję jednak zgodę na zrobienie zdjęć. Żołnierze nie mniej są nami zainteresowani, niż przechodnie. Jest duszno, pewnie 45 – 50 C. Popołudnie spędzamy w biurze agencji, tam jest chłodniej. Odjazd nie następuje oczywiście punktualnie, poślizg o prawie 2 godziny. Okazuje się, że ten autobus jest mini, a ma się do niego zmieścić 17 osób. Upychają nas do tyłu, nie można nawet rozprostować nóg, a oparcia są tak krótkie, że głowa spada w tył. Jedzie z nami student ze Szwajcarii, który jest już 5 miesięcy w podróży. Jedziemy wolno, przez góry. Przewidziano na szczęście kilka postojów, ledwo jesteśmy w stanie wyjść z samochodu. Cały czas jedziemy przez góry, szkoda, że to noc i nic nie widać.

Dzień 24 - (sobota -12.07.03)

Czitral – Krakal

Czitral jest podobne do długiej wsi, wzdłuż głównej ulicy ciągnie się bazar. Jest możliwość zjedzenia i czegoś konkretnego i słodkiego. Litrami pijemy sok z trzciny cukrowej, z mango(10R) lub ayran z solą(5R). Szukamy łaźni, żeby się odświeżyć po podróży. Kilka osób wskazuje nam fryzjera i w jednym z nich faktycznie są jakieś kabiny z prysznicem, ale to nie o to nam chodzi. Musimy zrezygnować z dalszych poszukiwań. Zostawiamy bagaż w jednym z hoteli. Trafiamy do jakiejś obskurnej knajpki, oblepionej brudem i muchami. Zamawiamy ryż z ciecierzycą, chleb i ostry sos z papryką, popijamy wodą. W rezultacie bardzo smaczne, chociaż towarzystwo much utrudnia skoncentrowanie się na jedzeniu. Płacimy za to 20R. 

Dostąp do Internetu jest blisko głównej ulicy. Godzinka kosztuje tylko 20R, ale trafia mi się felerny komputer, strony otwierają się bardzo powoli. Po południu zabieramy nasze plecaki i idziemy na postój minibusów. Chcemy pojechać do doliny Kalaszów. Busy odjeżdżają dosyć często. Jedziemy około trzech godzin za 30R. Jest trochę niewygodnie, w środku męski tłok. Nie mamy zezwolenia na wjazd do tej doliny, ale wierzymy, że nam to ujdzie na sucho. Nic z tego. Okaże się, że po powrocie do Czitral będziemy musieli załatwić to zezwolenie na policji. Przy wjeździe do doliny wszyscy turyści płacą 200R. Mamy w planie rozłożyć się gdzieś na dziko, ale okazuje się to niemożliwe. Rzekomo kręcą się tu Afgańczycy i Pasztuni. Jakiś chłopak, mówiący po angielsku, kieruje nas na kemping przy hotelu (100R za 2 osoby – 2$).Cena za łóżko taka sama. Wcale nie jesteśmy z tego zadowoleni, ale nie mamy wyjścia. Okazuje się, że nawet wyjście w góry bez przewodnika jest zakazane. 

Kalaszowie nie są muzułmanami w związku z czym nie obowiązuje ich zakaz picia alkoholu. Pędzą wino i samogon z morelii. Litrowa butelka kosztuje 200R. Wino jest zbyt wytrawne i nie bardzo nam smakuje. Próbujemy też ichniejszej rakiji. Mocna. Temperatura powietrza przekracza 40 stopni C co nie sprzyja takim trunkom, zwłaszcza, że są nie schłodzone. Wieczorem przychodzi policjant i każe nam pojechać następnego dnia do Czitral celem nabycia zezwolenia na pobyt w tej dolinie. Ewentualnie możemy wynająć przewodnika. Świetny sposób na zarabianie pieniędzy. W poszczególnych wsiach mnóstwo hotelików, pól namiotowych i restauracji, sklepików z pamiątkami. Spotykamy całe tabuny pakistańskich turystów. Wszyscy mówią po angielsku i zaciekawieni nas zagadują. Co chwile przejeżdżają ciężarówki, minibusy i jeepy z turystami. Nie podoba nam się tutaj i postanawiamy rano opuścić ta dolinę.

Dzień 25 - (niedziela -13.07.03)

Krakal – Czitral – Buni – Parwak

Zwijamy namiot i ruszamy w droge. Trochę idziemy na piechotę, potem trafia nam się okazja (15R) , a potem z Ayum mamy lokalny transport do Czitral (10R). Tym razem jedziemy na dachu. Pęd powietrza jest tak duży, że musimy obwiązać głowy i dobrze się trzymać, aby nie spaść. Przechodnie, rowerzyści i kierowcy uśmiechają się i machają do nas. W Czitral idziemy od razu na policję, aby się zarejestrować i dostać zezwolenie na poruszanie się. Budynek policji z zewnątrz wygląda całkiem normalnie, ale w środku – XVIII wiek. Oczywiście jest ciemno. W korytarzu mnóstwo kałuż. Policjant jest bardzo miły i nawet chętnie pozuje do zdjęcia. Wypisywanie zezwolenia trwa całą godzinę. Prowadzi się tu statystykę i wiadomo, ilu turystów z danego kraju odwiedziło Pakistan. Polaków w 2002 roku było tutaj tylko osiemnastu. Prym wiodą Hiszpanie, Niemcy, Japończycy i Amerykanie. Na ścianie wyrysowano tablice statystyczne tuszem na brystolu. 

Teraz udajemy się na poszukiwanie stroju dla mnie, takiego jak ma Rafał. Jest to wygodne, przewiewne i nie krępuje ruchów, co się szczególnie przydaje przy wchodzeniu na dach samochodu. Nic jednak nie znajduję, a szycie nie wchodzi w rachubę, bo jeszcze tego samego dnia chcemy wyjechać. W końcu w sklepie z używaną odzieżą udaje mi się za 100R kupić taka „piżamę”, w kolorze stali.
Zaczyna się sjesta. W ostatniej chwili załapujemy się na autobus do Buni (35R). Zamiast 2 godzin, jedziemy dłużej. Widoki za oknem wspaniałe, ale nie ma możliwości robienia zdjęć. Wysiadamy przed Buni, chcemy jechać dalej do Mastuj. Podobno nie ma już transportu i robi się późno. Mimo tego idziemy. Niestety żaden samochód nie nadjeżdża.

Z naprzeciwka jedzie jeep policyjny i funkcjonariusze próbują nas zawrócić, jest już prawie ciemno. My jednak uparliśmy się iść do przodu. Wzdłuż drogi płynie rzeka. Z dala zauważamy światło, brzeg rzeki obniża się i decydujemy się rozbić namiot. Dalszy marsz nie ma już sensu. Kiedy podchodzimy bliżej, zauważamy 2 postacie krzątające się koło namiotu. W pierwszym odruchu chcemy podejść do nich, ale po namyśle stwierdzamy, że może należałoby zachować ostrożność. Szykujemy nóż i spray na muchy, tak na wszelki wypadek. Po napadzie w Jalalabadzie jesteśmy już ostrożniejsi. Z drugiej strony może i oni się nas boją. Musimy przeskoczyć przez odnogę rzeki, i zbliżamy się do namiotu. Nagle w oddali zauważamy światła samochodu i biegniemy z powrotem na drogę. Zatrzymuje się jeep wiozący drzewo i podwozi nas 12 km do Parwak.

Jest tu Glacier view hotel & restaurant. Oczywiście turystów nie ma. Zarówno miejsce pod namiot, jak i pokój kosztują tyle samo. Nie ma więc sensu rozstawiać namiot. Jesteśmy zmęczeni, głodni i brudni. Właściciel zdziwiony naszym przyjazdem o tak późnej porze, a jeszcze bardziej, że nic nie zamawiamy do jedzenia. Gotujemy sobie wodę i wcinamy zupki i mango na deser. Jest toaleta z prysznicem a woda nawet letnia. Pościel na łóżkach koloru buro-szarego, wyciągamy, więc nasze śpiwory. Okno zatkane jakąś siatką, ale w pokoju i tak wiele much i innych latających stworzeń. Wolę nie patrzeć i nie słyszeć, chowam się do śpiwora i natychmiast zasypiam.

Dzień 26 - (poniedziałek - 14.07.03)

Parwak – Szandur La – Teru – Garuch

Wstajemy wcześnie, szybko zjadamy zupkę i pakujemy się. Lepiej czekać przed hotelem, bo nie wiadomo jak będzie dzisiaj z transportem. Już po pół godzinie łapiemy jeepa i jedziemy na dachu 15 km. Cały czas podziwiamy Tiricz Mir (7708 m). Słońce zaczyna przypiekać coraz bardziej. Dojeżdżamy do Mastuj, dziura, 400 mieszkańców. Właściciel sklepu zaprasza nas na herbatę i obiecuje jakiś transport. Nagle zjawia się policjant i każe nam się zarejestrować, więc idziemy z nim na posterunek. Wszyscy są bardzo mili i uśmiechnięci. W końcu wsiadamy do Jeepa i podjeżdżamy do stacji benzynowej skąd odchodzi droga na Gilgit. Mogliśmy tu wcześniej wysiąść i nie tracić czasu, jednak nikt nam o tym nie powiedział.

Wszędzie są kontrole, więc musimy wysiadać, pokazywać paszport i wpisywać się do książki. Jedziemy do Sor Laspur. Jeden z pasażerów mówi po angielsku. Za podróż nic nie płacimy. Potem idziemy na piechotę około 4 kilometrów. Przyłączamy się do starszego pana, który wraca z odwiedzin w swojej rodzinnej wsi. Wszędzie przy drodze pracują robotnicy, pozdrawiają nas i zapraszają na herbatę. W końcu w jakiejś wsi stoi Jeep. Po długich dyskusjach i targach cena spada z 1500 na 1200 R. Starszego pana, który miał jeszcze przed sobą 200km, wzięliśmy ze sobą. Widoki są niesamowite, podobne do tych w Tybecie. Przejeżdżamy przez Przełęcz Szandur-la (3720m)(jest tu też najwyżej położone boisko do gry w polo na świecie) i zjeżdżamy do Teru. Dalej idziemy na piechotę. 

Prześladują nas dzieci proszące o herbatniki lub pieniądze. Po około 5 km łapiemy Jeepa, który podwozi nas kolejne 5 km i znowu podróż na piechotę. Jest ciężko; po drodze posilamy się miodem. Wyprzedza nas wprawdzie kilka samochodów, ale albo nie mają miejsca, albo zaraz kończą jazdę. W końcu łapiemy stopa aż do Gilgit. Niestety, dla starszego pana nie ma miejsca, bo w środku jest już sześciu biznesmenów, a my i tak wpychamy się do bagażnika. Nogi nam cierpną, a nie bardzo jest jak zmieniać pozycję. Od Gupis zaczyna się asfalt i możemy przyśpieszyć. Biznesmeni nie mogą się zdecydować, czy jechać do Gilgit, czy zanocować. W końcu postanawiają zanocować. Dla nas jest to pierwszy prawdziwy posiłek od dwóch dni. Jemy chleb z sosem pomidorowym, mięsem i groszkiem, baraninę w sosie pomidorowym, pomidory i cebulę. Wszystko bardzo smaczne i za jedyne 70R. Nic dziwnego, że od picia wody z rzeki i z kranu dopada nas zemsta faraona. Dookoła ryżowe tarasy i pola z kukurydzą. Idziemy wzdłuż rzeki mknącej w dół.

Dzień 27 - (wtorek, 15.07.03)

Garuch-Gilgit-Passu

Pościel na łóżku nie jest zachęcająca, ale nie chce mi się wyciągać śpiwora. W nocy coś strasznie gryzło, a hotel trzygwiazdkowy. Rafał ma dzisiaj urodziny, składam mu życzenia i na organkach gram 100 lat. W prezencie dopadła go biegunka. Nasi towarzysze gadają i tłuką się od samego rana. Jesteśmy spakowani i czekamy na sygnał odjazdu. W końcu jeden z nich przychodzi po nas i mówi, że już odjeżdżamy. Jedziemy jeszcze półtorej godziny i szybko lądujemy w Gilgit. Tu żegnamy się i taksówką (5 R) jedziemy na dworzec autobusowy daleko, około 8 km. od centrum. Wsiadamy do minibusa (110 R), ale niestety musimy poczekać, aż będzie komplet pasażerów. Upał jest niemiłosierny. Wreszcie odjeżdżamy. Jedzie z nami dziewczyna studiująca w Bostonie i pracująca w Afganistanie. Wymieniamy maile. 

Jestem rozczarowana trasą Karakorum Highway, bo nie tak ją sobie wyobrażałam. Cała droga wylana asfaltem, a wsie, położone wzdłuż drogi, są całkowicie ucywilizowane. Tylko widoki są niesamowite. Kiedy wysiadamy w Passu, otwiera się przed nami wspaniały widok na Rakakaposhi Range. Chcemy kupić coś na drogę i kierujemy się do jednego sklepu. Poza ciastkami i mlekiem właściwie nic w nim nie ma. Na szczęście mamy figi i mango. W pobliskiej piekarni nie ma już chleba i musimy kupić coś w rodzaju pączków, (po których potem Rafał choruje). 

Teraz szukamy drogi do jeziora Borit. Podobno to tylko 6-7 km, czyli 2 godziny podejścia. Najpierw nie możemy znaleźć drogi i musimy kilkakrotnie pytać. Dość trudny jest początek, kiedy musimy się wdrapywać po ostrej ścianie, pełnej kamieni i osuwającego się żwiru. Kilkakrotnie błądzimy, gubimy ścieżkę, a nie mamy się kogo zapytać. Zupełna pustka. Rafał wdrapuje się na najwyższą górę w okolicy, aby odnaleźć kierunek. Moje buty, mimo naprawy u szewca, znów się rozpadają i muszę je powiązać sznurkami, w związku z czym niewygodnie mi się idzie. Przed nami bardzo spadzista i niebezpieczna ścieżka. Musimy uważać, żeby się nie pośliznąć.

A potem mamy jeszcze jedno podejście, chyba najtrudniejsze: 3 kroki w przód i 2 do tyłu. W końcu widzimy wioskę - Borit. Spotykamy mieszkańca kopiącego rów i o dziwo mówi po angielsku. Pozwala nam się rozbić na swoim polu i zaprasza na herbatę z solą do swojego domu. Jest przewodnikiem górskim. Jego 47-letnia żona jest z czwartym dzieckiem w ciąży. Częstują nas świeżo pieczonym chlebem i herbatą z mlekiem i solą. Chleb jest wypiekany przez trzynastoletnią córkę, która wykonujewszystkie domowe prace. Daję jej w prezencie kosmetyczkę na przybory szkolne oraz dwa kolorowe długopisy, z czego jest niesamowicie ucieszona. Okazuje się, że nie bardzo jest się gdzie umyć. Znajduję jakiś rów z woda, a raczej z błotem i próbuję się umyć. W świetle latarki nie bardzo widać, jaki woda ma kolor. Rafał bardzo źle się czuje (pączki?).

Dzień 28 (środa, 16.07.03)

Borit Village – Borit Lake – Gulmit – Karimabad

Budzimy się późno i idziemy na śniadanie do gospodarza. Dostajemy herbatę z mlekiem i ciepły jeszcze chleb. Gospodarz proponuje nam wspólne pójście nad jezioro Borit, niesie nawet mój plecak. Chyba chce się zrewanżować za niepotrzebne już nam ubrania, które mu zostawiliśmy. Jezioro, malowniczo położone w górach, nie jest zbyt duże. Można się nawet wykąpać, popływać i zrobić małe pranie. Woda jest twarda i nie chce się mydlić. 

Słońce grzeje mocno, wysokość 3000 m. Nad jeziorem jest hotel Borit, ale świeci pustkami. Do drogi schodzimy tylko 20 minut i okazuje się, że była przyzwoita droga, którą powinniśmy byli iść z Passu. Jest tu nawet drogowskaz, ale wysiedliśmy w centrum wsi. Mini ciężarówką podjeżdżamy do Gulmit (5R). Tu kupujemy arbuza i jemy siedząc przed sklepem. W pobliskim potoku możemy się obmyć. Idę ponownie do szewca, który nabija na podeszwy gwoździe. Buty wytrzymują już do końca podróży. Robi się chłodno, nadciąga wiatr i zaczyna kropić. Wierzchołki gór toną we mgle. Chcemy złapać okazję. Czekamy pół godziny, na próżno. Ktoś radzi nam, aby iść do następnej wsi. Po 2 km napotykamy posterunek policji. Tu zatrzymuje się każdy pojazd. Policjanci mają namiot i zapraszają nas do środka. Jeden z nich mówi po angielsku i opowiada nam o trudnym życiu w górach i strasznym bezrobociu.

Po godzinie mamy miejsca w busie i jedziemy nim aż do krzyżówki w Aliabad, skąd odchodzi droga do Karimabad (35R). Idziemy na piechotę, cały czas pod górę – 2km. W Karimabad mnóstwo hoteli, restauracji i sklepów z pamiątkami, ale turystów zaledwie kilku. Szukamy restauracji dla tubylców i w końcu udaje nam się taka znaleźć. Jednak ceny tu nie są powalająco niskie. Zamawiamy jogurt, chapati, kartofle z groszkiem i marchewką, kurczaka w ostrym sosie i ciecierzycę. Popijamy zieloną herbatą. Płacimy 190R. 

Teraz kierujemy się na Baltit Fort, robiąc po drodze zakupy. Mój plecak jest ciężki a droga pnie się coraz bardziej pod górę. Zanim wyruszymy w góry, postanawiam zostawić gdzieś część bagażu. Znajduję taki dom, gdzie mogę zostawić zbędne rzeczy. Miejscowi ostrzegają nas, że już jest za późno na wyruszenie w góry, ale nie chcemy zostawać we wsi. Mamy zamiar podejść kawałek i rozstawić namiot. Zaczyna się ściemniać. Idziemy wzdłuż rwącej i spienionej rzeki, po kamieniach większych od człowieka. Chwilami gubimy ścieżkę. Ja mam już dosyć, jestem przedźwigana, zmęczona, a poza tym rozstrój.....Na szczęście znajdujemy półkę skalną, na której jest miejsce na rozbicie namiotu. Podłoże jest piaszczyste, musimy wbić śledzie, wieje silny wiatr. Kolacja składa się ze śliwek czerwonych i żółtych. Z herbatą jest krucho, kończy nam się woda. Zejście do potoku jest zbyt ryzykowne, zwłaszcza, że jest już zupełnie ciemno.
Jesteśmy sami wśród ogromnych gór, i tylko wiatr hula.

Dzień 29 ( czwartek, 17.07.03)

Ultar Meadow

Wstajemy dosyć późno. Na zewnątrz nieprzyjemnie, mży. Z góry schodzi grupa 16 chłopców i kiedy nas widzą, podbiegają i robią sobie ze mną zdjęcia. Powinnam kasować za pozowanie. Teraz już czas w drogę. Jest stromo. Różnica poziomów wynosi 750 m. Po drodze jest piękna łąka z pasącymi się krowami. Można rozbić namiot, jest zielono i woda płynie w zasięgu ręki. Stąd mamy jeszcze godzinkę pod lodowiec. Na końcowym etapie towarzyszy nam 2 miejscowych chłopców. Na górze (3300m) jest pole namiotowe, (Lady Finger Campside) i toaleta z wodą, można się nawet umyć. Jest też możliwość wypożyczenia materaca i kocy. 

Miejscowi śpią pod gołym niebem. W strumyku świeża woda do picia. Widok na lodowiec Ultar Meadow, Bubulimating (6000m) i Lady Finger przysłaniają mgły. Powyżej chata pasterzy, ale jesteśmy tak wycieńczeni biegunką, że nawet tam nie idziemy. Rozbicie namiotu – 50R. Chata służąca za restaurację serwuje kurczaki, które w chwili obecnej jeszcze cieszą się wolnością. Porcja kurczaka z kartoflami i ryżem kosztuje 200R. Pomiędzy namiotami pasą się krowy, barany i kozy. Szczególnie jedna upodobała sobie nasz namiot i próbuje dostać się do środka i rozszarpać worek ze śmieciami. Po południu czekamy na słońce, ale niestety jest pochmurno, mgliście i siąpi mały deszczyk. Zostajemy na noc.

Dzień 30 (piątek, 18.07.03)

Ultar Meadow-Karimabad-Aliabad-Gilgit-Skardu

Noc okropna. Marznę i mam biegunkę. Zbieramy się już po 7ej, żeby jak najszybciej znaleźć się na dole. Droga w dół jest jeszcze bardziej niebezpieczna, kamienie wielkie, śliskie. Czuję, że mam mroczki przed oczami, ale przecież zejść na dół trzeba. Po 2,5 godziny jesteśmy na dole w Karimabad. Zabieram mój bagaż i kierujemy się do kafejki internetowej. I tu zaskoczenie całkowite – 600R za godzinę, toż to prawie 11$.

Wchodzimy do jakiejś knajpki na rosół. Ja musze zażyć Loperamid, i tak mi nie pomoże. A męczę się okropnie, Rafał też, ale w mniejszym stopniu. Jemy coś w rodzaju rosołu z makaronem (10R) z dodatkiem pomidora, owczego sera i przypraw, a porcje są przeogromne. Zupa świetnie nas rozgrzewa i jest smaczna. Miejscowi sklepikarze narzekają na całkowity zastój w turystyce od 2000 roku. Cały biznes im padł. Jest trochę pakistańskich turystów. Podchodzą do nas, zagadują i fotografują się z nami. Do Aliabadu jedziemy Suzuki, mini busem za 10R od osoby, a tam szukamy jakiegoś stopa.

Akurat dostrzegamy samochód z muzykantami, którzy chętnie godzą się nas zabrać. Są to skauci z Gilgit. Całą drogę śpiewają i grają na bębnach. Podwożą nas do Gilgit pod sam Internet, znajdujący się około 3 km od dworca autobusowego (w stronę centrum).Tu w Gilgit jest 40 C a na Internecie klimatyzacja. Siedzimy tutaj godzinę i marzniemy, bo klimatyzacja jest włączona na ful. Wracamy furgonetką na dworzec autobusowy, ale okazuje się, że tego dnia nie ma już autobusu do Skardu. Siadamy w cieniu notabene obok WC i wcinamy arbuza. Gdy już zbieramy się w kierunku szosy, aby złapać jakiegoś stopa, podjeżdża minibus i okazuje się, że jedzie do Skardu. W środku jest tylko dwóch pasażerów i bele z materiałami. Płacimy 200 R od osoby. Droga jest przepiękna cały czas wzdłuż Indusu, miejscami tak wąska, że ledwie mieszczą się dwa samochody. 

Kierowca co chwilę spotyka kogoś znajomego z przeciwka, zatrzymuje się i rozmawia przez okno. W związku z tym podróż trwa bardzo długo. Na początku doliny jest punkt kontrolny i znowu wpisujemy się do książki. Około 21.00 zatrzymujemy się na „dinner” nad samym Indusem. Jest tu WC ze światłem i kurczaki wiszące na drzewie. Jemy dhal z mięsem i czapatti (75 R). O godzinie 24.30, na obrzeżach Skardu, w świetle latarki szybko rozbijamy namiot i idziemy spać.

Dzień 31 (sobota, 19.07.03)

Skardu (2290 n.p.m.)-Satpara Lake-Skardu-Khapalu


Budzimy się już o 5.00, bo obok pracują robotnicy. Komitet powitalny stoi koło namiotu i czeka na nasze przebudzenie. Okazuje się, że rozbiliśmy się na pastwisku miedzy rowami z woda a jakąś budową. Wszyscy się nami interesują i zadają pytania. Jemy chleb i pijemy wodę, bo coś się stało z maszynką i nie możemy zrobić herbaty. Pakujemy się w asyście gapiów i wybieramy się nad jezioro Satpara, by się umyć i zrobić pranie. Jezioro jest oddalone 9 km, ale w czasie jazdy taksówką(50 R) wydaje nam się że to więcej. Początkowo droga jest asfaltowa potem szutrowa a potem musimy iść na piechotę. Dalsza część drogi jest dopiero w budowie, pełno tu robotników. Pozdrawiają nas serdecznie i nawet zapraszają na herbatę. Kawałek trasy podjeżdżamy traktorem, który wiezie jakieś maszyny na inny odcinek drogi. A potem już na własnych nogach z własnymi plecakami. Nad jeziorem okazuje się, że nie można tu ani prać ani się myć, z tej wody mieszkańcy miasteczka czerpią wodę do picia. Spędzamy tutaj kilka godzin i odpoczywamy. 

Pora wracać do Skardu. Zatrzymujemy jeepa. Jest zapakowany po brzegi, ale zabiera nas. Bardzo zgłodnieliśmy i szukamy jakiejś knajpki, gdzie moglibyśmy cos zjeść.
W końcu jest, w samym centrum przy głównej ulicy. Zaglądamy do garnków. Zamawiamy wołowinę, dhal, ziemniaki z kalafiorem (sabzi) i ryż. Wszystko ostre, biedny Rafał. Dla złagodzenia ognia w gardle zamawiamy jeszcze jogurt. Płacimy 135R.
Chcemy wymienić pieniądze, i pochodzić jeszcze po głównej ulicy. Urzędnicy w banku są tak mili, że pozwalają zostawić nam plecaki i skorzystać z toalety, która wyraźnie nie pasuje do tej części świata, tak jest luksusowa. Potem zostajemy jeszcze poczęstowani herbatą. Czy można sobie coś podobnego wyobrazić w Europie? Chyba nie. Próbujemy jeszcze ciastek pakistańskich, ale są niesmaczne, natomiast bardzo smakują nam lody. 

Odwiedzamy też aptekę i kupujemy lekarstwa na rozwolnienie. Wczesnym popołudniem wychodzimy na szosę, aby udać się w dalszą drogę, do Khapalu. Po pół godzinie zatrzymuje się rejsowy autobus NATCO (Northrn Areas Transport Corporation) i na szczęście nas zabiera. Dzięki Student i Teachers Card płacimy tylko po 35R, a więc mniej niż pół dolara. Ktoś chciał od nas 3000R. Jedziemy wzdłuż Indusu i widoki są niesamowite, momentami pustynia i góry, trochę jak na księżycu. Jesteśmy na terytorium Kaszmiru i gór Karakorum. To teren sporny między Pakistanem a Indiami. W mijanych wioskach wrze praca – sianokosy. Każdy kawałek wydarty pustyni, otoczony kamieniami i zagospodarowany. Mnóstwo tu kobiet i dzieci bawiących dzieci.

Po drodze, na odcinku 107 km są trzy punkty kontrolne, i wszędzie musimy wysiąść, pokazać paszporty i wpisać się do książki. Wojskowi są mili, wypytują o naszą podróż i cel. Kierowca jedzie bardzo szybko, a droga jest kręta i niebezpieczna. Dalej jedziemy wzdłuż rzeki, ale to już Shyok River – płynie z Indii i wpada tu niedaleko do Indusu. Łykam tabletki i boję się, abym nie musiała jednak iść do lekarza, bo nie czuję się lepiej.
Wreszcie dojeżdżamy na miejsce. Khapalu leży na wysokości 2600m i nie jest tu gorąco. Wioska jest mała i okazuje się, że od początku roku odwiedziło to miejsce zaledwie 70 osób. Kiedy wysiadamy, Rafał zauważa, że zostawił aparat fotograficzny na ostatnim posterunku policji. Musi więc wrócić, a ja zostaje z bagażami. 

Czekam i rozmawiam z miejscowymi, ktoś mówi nawet po angielsku. Po godzinie Rafał wraca uszczęśliwiony z aparatem. Wcale nie musiał biec na piechotę, kierowcy sami się zatrzymywali, by go podwieźć Kupujemy prowiant na drogę i udajemy się w kierunku Hushe, odległej wioski w Karakorum, skąd wychodzą wyprawy na Masherbrunn 7821 i można oglądać cały jej masyw. Ludzie odradzają nam jednak wyjście w góry, jest już bowiem późno i zaczyna się ściemniać. Po drodze jakiś napotkany student, mówiący po angielsku, oferuje nam swoje usługi, ale tylko zapisujemy jego adres i dziękujemy mu. Kiedy opuszczając wieś, napotykamy na kolejny punkt kontrolny, okazuje się, że nas nie puszczą, bo jest za późno i nie mamy przewodnika. Dzwonią nawet do naczelnika policji w Khapalu, ale nic nie pomaga, musimy wrócić. Prosimy, ale nic nie pomaga. Wracamy tylko kawałek, i znajdujemy miejsce wśród pól na biwak. Są małe kanały nawadniające poletka, więc z wodą nie ma problemu.
Rozkładamy się w sadzie morelowym i szybko idziemy spać. Jesteśmy zasłonięci ze wszystkich stron, więc nikt się do nas nie przyczepia.

Dzień 32 (niedziela, 20.07.03) 

Khapalu – Hushe – 3200 m n.p.m (Baltistan)

Budzi mnie śpiew ptaków i spadające morele. Istne ich zatrzęsienie. Śniadanie składa się z chapatti, pomidorów i mango. Mamy jeszcze gaz i gotujemy herbatę. Zjawia się jakiś „przewodnik”, też student i oferuje nam swoje usługi. Nie skorzystamy. Poranek jest chłodny i dopiero teraz zachodzi księżyc. Słońce wschodzi tu bardzo późno. Pakujemy się szybko i ponownie idziemy na punkt kontrolny. Czekamy na telefon z policji i na zgodę. Trwa to może pół godziny i okazuje się, że nie możemy iść, bo akurat są tam walki. Jest to teren nadgraniczny i często coś się tam dzieje. Spotykamy traktorzystę (mówi trochę po angielsku), który obiecuje zawieźć nas od innej strony, aby ominąć punkt kontrolny. Zabiera nas do siebie do domu i tu przesiadamy się do jeepa. Jedzie z nami tez jego brat. Po drodze zajeżdżamy do domu ostatniego Radży, który można zwiedzać. 

Na pytanie, kiedy pojedziemy w kierunku Hushe, nasz przewodnik twierdzi, że na drugim moście też nas nie puszczą. Widać, że nie ma ochoty jechać. Postanawiamy iść na policje i wziąć stosowne zezwolenie. Policjanci pracują w następujący sposób: 4 panów leży wygodnie na łóżkach, a piąty ogląda nasze paszporty i mówi nam, że możemy jechać. Wracamy do punktu kontrolnego i znowu nie udaje nam się przejść dalej. Musimy mieć przewodnika. Dobrze, że mamy adres studenta, którego spotkaliśmy wczoraj. Idziemy po niego. W międzyczasie żegnamy się z braćmi. Chyba też już mają nas dosyć. Student na szczęście jest w domu i zgadza się iść z nami. Jako zapłatę dostanie potem nasz namiot. 

Wspólnie z naszym nowym przewodnikiem idziemy ponownie na punkt kontrolny. I znowu czekamy na decyzje. Jeden z policjantów dzwoni do wyższych rangą policjantów. Ponownie okazuje się, że to zależy od wojska a nie od policji i po pół godzinie dostajemy wreszcie zezwolenie. Najpierw idziemy na piechotę a potem łapiemy stopa-traktor. Podjeżdżamy nim jakieś 4 km po szutrowej drodze do mostu na rzece Shyok. Krajobraz wokół mostu wygląda jak pustynia. Słońce praży niemiłosiernie. Nadjeżdża tu jeep z miejscową ludnością i wiezie nas do Saling (5 R od osoby). Wieś wygląda jak wymarła, bo wszyscy pracują na polach. Każdy kawałek ziemi jest najpierw oczyszczany z kamieni a dopiero potem sadzi się rośliny. Wszędzie są sady morelowe, zatrzęsienie moreli, możemy je jeść do woli. We wsi jest tylko jeden sklep i prawie nic w nim nie ma. Kupujemy tylko dwie paczki nadziewanych wafelków i ruszamy w drogę. 

W drodze spotykamy chłopców, którzy niosą coś pomiędzy mlekiem a jogurtem, pochodzącym od kozy. Pozwalają mi się napić i jest to po prostu pyszne. Rafał się boi spróbować. Nie wiem, co będzie po tym z moim żołądkiem, ale to było warte spróbowania. Nadjeżdża jeep i zabiera nas. Miejscowi płacą niewiele, ale my musimy zapłacić po 100 R od osoby. Podróż odbywamy na dachu, co chwila kładąc się, żeby nie zaczepić o zwisające gałęzie. To chyba najwspanialszy odcinek tej podróży. Robię parę zdjęć mijanym ludziom, ale niestety kobiety i małe dziewczynki odwracają się na widok obiektywu. Ludzie ci mieszkają w kamiennych domach, z których każdy ogrodzony jest murem. Wszędzie są szkoły i widać tu dużą pomoc z Europy (tabliczki informacyjne). 

Po 20 km docieramy do Kande i tutaj nasz przewodnik kłóci się z kierowcą, że on nie powinien tyle płacić. Kierowca nie ustępuje, a za przewodnika płacimy my. Dalej idziemy pieszo po wielkich głazach. Podobno zostało tylko 3 godziny drogi-7 km. Okazuje się, że musimy przekroczyć rzekę drewnianym mostem i uiścić opłatę w wysokości 100 R. Miejscowi nie płacą. Przy przekraczaniu rzeki tracę równowagę i przewracam się. Podbiegają ludzie i pomagają mi się podnieść. Cała jestem poobijana. Jakiś chłopak niesie kawałek mój plecak. Po drugiej stronie rzeki stoi jeep, ale kierowca żąda aż 1200 R do Hushe. Czekają nas więc 3 godziny pieszej wędrówki i to wcale niełatwej jak się potem okaże. 

Po jednym kilometrze podjeżdża ten sam jeep, który stał na dole a w środku pełno miejscowych. Zatrzymuje się i żąda 600 R, ale twardo targuję się z nim i zbijam cenę na 300 R, w tym jest również opłata za naszego przewodnika. Wchodzimy na pakę i jedziemy kiwając się na wszystkie strony, musimy uważać, żeby nie przydeptać kur, które siedzą w kole zapasowym. Jedna się już nie rusza, ale to nie przez nas. Droga jest kręta, wyboista i przecina liczne potoki. Trzymam się tak mocno, że aż bolą ręce. W końcu jesteśmy na miejscu. Cała dzieciarnia wybiega na drogę a za nimi dorośli. 

Idziemy do hotelu K6/K7 gdzie jest camping (50 R). Jest tu tylko jeden namiot, a nim nim spotykamy jednego z autorów Lonely Planet. Pokój dwuosobowy w hotelu kosztuje 150 R. Gospodarz częstuje nas herbatą z mlekiem. Cieszymy się, że jest taki gościnny. Potem okaże się, że musimy za to zapłacić. Wymieniamy 20 dolarów, ale po bardzo złym kursie- za 1 dolara dostajemy tylko 50 R. Rozstawiamy namiot i idziemy jeszcze na sesję zdjęciową. Dzieci biegną za nami i domagają się cukierków lub długopisów. Szybko robi się ciemno... W hotelu jemy kolację: ja jem jogurt z jakimiś przyprawami i kartofle a Rafał ryz z jajkami. Próbujemy rozmawiać z ludźmi z wydawnictwa Lonely Planet, ale są wyjątkowo niemili, i nie bardzo skorzy do rozmowy.

Dzień 33 (poniedziałek, 21.07.03)

Hushe – Khapalu

Pobudka jest wcześnie, musimy dojść do Khapalu przed zmrokiem, a wiadomo, że z transportem może być różnie. Na śniadanie pijemy ostatni barszcz Knorra i herbatę. Właściciel restauracji równo nas podsumował – 310R, oczywiście z wczorajszym „dinerem” i jedzeniem naszego przewodnika. Gdybym wiedziała, że policzy za powitalną herbatkę i wrzątek (10R) to na pewno bym się zastanowiła. Ruszamy na piechotę. Po kilku kilometrach nasz przewodnik bierze ode mnie plecak, ale i jemu jest ciężko. Idzie nam się coraz ciężej, upał doskwiera i bolą nogi. Dochodzimy do drewnianego mostku, przez który przechodziliśmy wczoraj. Zdążyliśmy na czas, bo zaraz będzie przenoszony w inne miejsce. Tu znowu jest kłótnia ze strażnikiem mostu, który chce skasować 100R. Za pomocą naszego tłumacza, próbujemy wytłumaczyć mu, że to jest nie w porządku. Najpierw żąda 50R, a potem rezygnuje. 

Po drugiej stronie rzeki w Kandy nie widać żadnego samochodu, i musimy iść dalej na piechotę. Upal jest coraz większy, a do tego doskwiera nam straszny głód. Drzewka morelowe będą niestety dopiero dalej. Potem udaje nam się zatrzymać traktor, którym jadą kobiety z pola. Podjeżdżamy około 5km do Machule, ale i to dobre. Tutaj udaje nam się kupić trochę jogurtu (20R). Jogurt pijemy w asyście mnóstwa dzieciaków. Posileni ruszamy w drogę. Dopiero pod Saliną łapiemy jeepa, ale podwozi nas tylko 4 km, więc dalej idziemy pieszo aż do mostu. Tu upieram się, że dalej nie idę, tylko czekam na okazję. Bardzo popękały mi pięty i przy każdym kroku bolą. Przewodnik się ze mnie śmieje, więc mu proponuję, aby szedł dalej sam. Odpowiada, że nie może nas odstąpić i musi doprowadzić do posterunku z powrotem. 

Po 20 minutach jest okazja, jeszcze jeden traktor. Wprawdzie wypakowany kamieniami, ale jakoś udaje nam się zmieścić. Niemałe jest zdziwienie policjantów, kiedy podjeżdżamy pod punkt kontrolny. Nasz przewodnik zaprasza nas na „swoje podwórko”, gdzie możemy rozbić namiot. Rozstawiamy go w asyście dzieci i miejscowych kobiet. Marzę, aby jak najszybciej się położyć. Rafał z przewodnikiem idą do Khapalu, aby kupić bilet na jutrzejszy autobus do Skardu. Ja w tym myję się w domu przewodnika. Jego siostry nie odstępują mnie na krok. Mam wrażenie, że cała wieś podgląda mnie przez okno. Wyposażenie łazienki to beczka z wodą i czerpak.

Jestem strasznie śpiąca, ale gospodarze zapraszają nas do stołu, czyli ceraty rozłożonej na podłodze. Mieszkańcy wsi wiszą wprost w oknie z ciekawości i obserwują każdy nasz ruch. Kolacja jest smaczna i obfita: kartofle z jakimś bliżej niezidentyfikowanym warzywem i cebulą w sosie, chłodnik z jogurtu i sera, sałata z pomidorami, cebula, ryż i chleb. Po kolacji zielona herbata z dużą ilością cukru i arbuz. Rodzice i siostry przewodnika bardzo mili. Atmosfera jest bardzo sympatyczna, ale oczy nam się zamykają i idziemy do namiotu. Jest to ostatnia noc w naszym namiocie. Jutro zostanie przekazany w inne ręce, a Rafał nie będzie już narzekał na ciężki plecak.

Dzień 34 (wtorek, 22.07.03)

Khapalu – Skardu - Gilgit

Budzi nas ogromny ruch i szepty wokół namiotu. To dzieci czekają na nasze przebudzenie się. Większość mieszkańców jest już na polach. Gdybyśmy się rozbili gdzieś kawałek za wsią, można by spokojnie odespać trudy wczorajszej wędrówki. Wszystkie czynności odbywają się pod obstrzałem czujnych oczu. Wszystko co robimy lub wyjmujemy z plecaków wzbudza zainteresowanie. To chyba jak w Big Brother. Po siódmej przychodzi do nas przewodnik i zaprasza na śniadanie. Namiot z rzeczami możemy zostawić tu bez obawy. Ludzie są uczciwi i przyjaźnie nastawieni do obcych.

Na śniadanie dostajemy jajka sadzone, chleb i herbatę zielona i czarną z mlekiem i cukrem, a nawet ciasteczka przypominające nasze markizy. Oczywiście robimy wspólne zdjęcia i żegnamy się. Czas jechać dalej. Żal opuszczać tych gościnnych ludzi i wspaniałe góry. Do autobusu towarzyszy nam przewodnik, który zatrzymuje Rafała na ważne konsultacje. Zastanawiam się, co też takiego ważnego mają do omówienia. Dowiaduję się potem, że starał się nakłonić Rafała do przekonania mnie, żebym oddała mu swoją córkę za żonę (widział ją na zdjęciu). Za bilety, mimo zniżki płacimy po 45R, trochę więcej, niż w tamta stronę. Podróż trwa 3 godziny 15 minut i przed południem docieramy do Skardu. 

Od razu zostajemy zauważeni przez cinkciarza i zaprowadzeni do jakiegoś hotelu, w celu dokonania wymiany pieniędzy. Chyba wyczuł na odległość, że skończyły nam się rupie. Kurs nie jest zły: 1$ - 55R. Następnie kierujemy się na rogatki miasteczka, aby coś złapać do Gilgit. Mamy szczęście, bo jest bus do Kachala. Jedziemy nim tylko 2 godziny. Po drodze mijamy punkt kontrolny i tu zauważamy furgonetkę, która jedzie aż do Gilgit, więc się przesiadamy. Człowiek siedzący na pace zaprasza nas do siebie i zapewnia, że transport będziemy mieli darmowy. Jesteśmy trochę zdziwieni, bo tu nic nie ma za darmo. Przenosimy bagaże i sadowimy się na pace. Kierowca jedzie bardzo szybko, droga jest kreta, więc rzuca nami, a siedzenia bolą od twardej podłogi. Siadamy na plecakach, ale rzuca nami jeszcze gorzej. Musimy się kurczowo trzymać burty, aż ręce omdlewają. Głowy chce nam urwać od pędu powietrza. Od czasu do czasu stukamy w szoferkę, aby kierowca się zatrzymał, żebyśmy mogli zrobić zdjęcie. 

Widoki są niesamowite i zaryzykowałabym stwierdzenie, że ta trasa jest dużo ładniejsza, niż KKH. Postanawiamy nie wjeżdżać do Gilgit, tylko wysiąść na skrzyżowaniu, skąd możemy od razu złapać cos do Rawalpindi. Kierowca żąda solidnej zapłaty i znowu musimy negocjować. Podczas, gdy Rafał użera się z kierowcą ja zatrzymuje kolorową ciężarówkę. Ładujemy się do szoferki i podjeżdżamy tylko kilka kilometrów do najbliższej miejscowości. Wysiadamy przed jakąś knajpką i dowiadujemy się, że za chwilkę będzie autobus NATCO do Rawalpindi. Skorzystanie z toalety nie jst możliwe, skoro niczego nie zamawiamy. Pośpiesznie szukamy przyjaźniejszego miejsca. W autobusie okazuje się, że konduktor nie chce uznać naszych legitymacji. Cały bilet kosztuje 575R, w końcu po długiej dyskusji (pomocą jest tu kalkulator) ja placę 400 a Rafał 300R. Jedziemy cała noc, droga nierówna, rzuca nami a kierowca jedzie bardzo nieostrożnie, na przemian śpiąc i gadając. Co chwilę zapala się światło i ktoś wysiada. Nad ranem zatrzymujemy się na krótki postój. Jest tu bazar i pijemy sok z trzciny cukrowej. (5R), bardzo dobry i odświeżający.

Dzień 35 (środa, 23.0703)

Rawalpindi – Lahore

Na miejsce docieramy dopiero o 12ej. Dworzec w Rawalpindi jest ogromny. Idziemy jeszcze do naczelnika stacji, aby wyjaśnić cenę biletu, ale odsyłają nas od jednego do drugiego i w końcu rezygnujemy. Okazuje się, że zostawiliśmy termos w autobusie. Szkoda, bo bardzo się przydawał. Upal jest dużo większy, niż w górach, jesteśmy mokrzy od potu. Szukamy jakiegoś lokalnego transportu do dworca kolejowego. W końcu ktoś podprowadza nas do mini busa (5R) i po 10 minutach jesteśmy w centrum. Musimy iść kawałek główną ulicą i poszukać drugiego busa. Na ulicy szum, ruch, sklepikarze zachwalają swoje towary. Ktoś prowadzi nas do właściwego autobusu (5R) i po dłuższej chwili jesteśmy na dworcu kolejowym. 

Mamy szczęście, bo za godzinę jest pociąg do Lahore. Kupujemy bilety (110R od osoby). Nie dostajemy zniżki, no ale to raptem 2 dolary. Pociąg przypomina pociągi rosyjskie. Można się wygodnie wyciągnąć, ale pomimo wiatraka jest strasznie duszno. Co chwilę ktoś nosi herbatę, cheepsy i jakieś gorące dania. Jestem strasznie głodna i kupuję ryż i dhal z cebulą. (10R). Jest to bardzo ostre, ale od rana nic nie jadłam. Po kilku godzinach musimy ustąpić miejsca, wsiadają 2 niesympatyczne rodzinki. Rafał wchodzi na samą górę i usypia. Ja gniotę się między nowoprzybyłymi. Konduktor, w białym uniformie sprawdza bilety i skrzętnie notuje, gdzie kto siedzi. Mówi nawet po angielsku. Pociąg zapełnia się coraz bardziej. 

Sprzedających gazety, słodycze i orzeszki ziemne też jest coraz więcej. Jakiś człowiek z wiadrem na ramieniu sprzedaje nawet nożyczki i noże. Do ciasnoty dochodzi jeszcze duchota i upał – 40C. Po 20ej dojeżdżamy na miejsce. Rezygnujemy z tanich hoteli w okolicach dworca. Według przewodnika, jest tam niebezpiecznie i zdarzają się kradzieże. Decydujemy się na schronisko młodzieżowe, chociaż jest położone daleko od dworca. Zaczyna się przeprawa z taksówkarzami i rikszarzami. Napotkany policjant prowadzi nas do autobusu numer 43, który zawozi nas na samo miejsce (7R). Jedziemy długo, ponoć to 13 kilometrów. Po przybyciu na miejsce, okazuje się, że tylko jeszcze jeden pokój jest wolny, tak jak by na nas czekał. Tu znowu płacimy różną cenę, ja 185R, a Rafał 160R. Doliczają nam tez jakąś sumkę za brak karty schronisk młodzieżowych. W pokoju mamy nawet łazienkę, ale za to z wielkimi robakami. Robimy pranie, a nazbierało się tego mnóstwo. Nasza podróż trwała bez przerwy 36 godzin. Żeby robaki nie przechodziły do pokoju zatykamy dziury pod drzwiami od łazienki i zostawiamy zapalone światło. One wyłażą tylko po ciemku. Brrr. Zmęczeni usypiamy szybko pomimo strasznej duchoty.

Dzień 36 (czwartek, 24.07.03)

Lahore - Multan

Budzimy się tak samo mokrzy od potu, jak poprzedniego dnia. Na śniadanie jemy banany, brzoskwinie i mango z pobliskiego bazaru. Po śniadaniu jedziemy na dworzec kolejowy i tu chcemy zostawić bagaż, ale przechowalnia bagażu jest zamknięta, a w Mc Donaldzie i u naczelnika stacji nie udaje nam się zostawić plecaków. Dźwigamy. Wleczemy się jak wielbłądy przez miasto. Po drodze przechodzimy przez bazar, gdzie jest zatrzęsienie towarów, nowych i używanych, a najwięcej rzeczy produkcji chińskiej. Między straganami przeciskają się riksze, wozy dwukołowe ciągnięte przez osły, małe koniki lub woły. Po bokach śmieci i krwawe ślady po wyplutym betelu. 

Nagle zaczyna się ulewa. Musimy się gdzieś schować. Wchodzimy do budki telefonicznej, która jest sklepikiem. „Właściciel” jest tak sympatyczny, że pozwala nam posiedzieć, a nawet zostawić bagaż. Leje coraz bardziej i tworzą się ogromne kałuże, w których pluskają się uszczęśliwione dzieci. Idziemy w stronę Fortu. Po chwili jesteśmy zupełnie mokrzy. Rafał przezornie schował pieniądze i dokumenty do woreczka foliowego, ja uratowałam tylko paszport przed zmoczeniem. Zwiedzamy meczet i fort. Wszyscy śmieją się z nas, że mimo ulewy idziemy dalej. W drodze powrotnej wchodzimy do kafejki internetowej (jest na bazarze), gdzie z powodu wolnego łącza spędzamy sporo czasu. 

Kiedy odbieramy nasz bagaż, właściciel częstuje nas herbatą i frytkami. Na dworcu w WC bierzemy prysznic. Na krzesłach i ławkach w poczekalni rozkładamy mokre rzeczy, książkę, mapy a na stole moje pieniądze i inne drobiazgi. Siedzę i pilnuję, żeby wentylator nie rozwiał banknotów. Jest prawie 30C. W pociągu mamy nawet miejsca leżące. 

Dzień 37 (piątek, 25.07.08)

Multan – Dera Nawab

Na miejsce przybywamy po 6ej rano. Zostajemy wpuszczeni do dworcowej poczekalni dla pasażerów posiadających bilety pierwszej klasy. Jest tu czysto i jest WC. Szukamy przechowalni bagażu, ale jak ją znajdujemy, to nie chcą przyjąć od nas bagażu. Nie od turystów zagranicznych. Pytamy policjantów, którzy odsyłają nas do naczelnika. Tu, po 20 minutach tłumaczenia możemy zostawić bagaż i iść na zwiedzanie miasta. Zostajemy poczęstowani herbatą, na którą czekamy rozmawiając na migi z naczelnikiem. Następnie zwiedzamy fort, a raczej jego ruiny i mauzoleum z czasów Mogołów. Na ulicach spory ruch, mnóstwo ciężarówek, wiele trąbienia. Na dworcu kolejowym musimy jeszcze poczekać na pociąg, ale tym razem już nie w poczekalni pierwszej klasy.

Temperatura 42-45C. Jesteśmy w centrum zainteresowania pozostałych pasażerów. Niektórzy drzemią inni chodzą po peronie, rozmawiają lub jedzą. Wcale się nie dziwię, że leżą na ziemi. To chyba najchłodniejsze miejsce. Strasznie się pocimy i cały czas pijemy wodę. Pociąg przyjeżdża punktualnie i jest zapchany. Udaje nam się cudem znaleźć miejsca. Za oknem wsie, ludzie pracujący jak mrówki na polach, i bydło pasące się na szynach wśród stert śmieci. Tu życie toczy się leniwie i wolno, tak jak przed wiekami. Na miejsce dojeżdżamy o 18.30 i od razu na peronie łapie nas chłopak mówiący po angielsku. Twierdzi, że jest tu tylko jeden hotel (blisko dworca kolejowego, około 1km) „Holiday” za 300 R za pokój dwuosobowy. Hotelu znanej sieci nie przypomina wcale, a właściciel widząc nas żąda 800R. Jest łazienka i podwójna klimatyzacja. Negocjujemy. Staje na 300R. Bierzemy prysznic i idziemy na poszukiwanie czegoś do jedzenia. 

Blisko hotelu na głównym skrzyżowaniu jest bazar i pełno ciekawych potraw, ale wszystko ostre. W żaden sposób nie możemy nikomu wytłumaczyć, że chodzi nam o coś łagodnego. Spotykamy człowieka mówiącego nieźle po angielsku (nauczyciel religii), który pomaga nam w wyborze jakiegoś dania dla Rafała. Prowadzi nas do jakiejś knajpki i tłumaczy kelnerowi, o co chodzi. Okazuje się, że ryż już w czasie gotowania jest doprawiany na ostro. Udaje się w końcu zamówić coś łagodniejszego dla mojego towarzysza podróży (ryż, jajka sadzone pomidory, jogurt i cebula, za to cena jest słona – 60R). Khalid, bo tak ma na imię nauczyciel, zapisuje nam też w języku urdu kilka potrzebnych podstawowych zwrotów. Kręcimy się po bazarze, pijemy sok z mango (pycha) i wracamy do hotelu. Zmęczeni usypiamy szybko.

Dzień 38 (sobota, 26.07.03)

Dera Nawab – Rohri

Na śniadanie pałaszujemy ryż z kolacji i mango. Świetny zestaw. Szykujemy się szybko do wyjścia, bo zaspaliśmy. Jesteśmy umówieni z Khalidem na zwiedzanie Fortu Delaward z XVIIIw. Za 500R wynajmujemy taksówkę, którą jedziemy prawie godzinę – 45km. Fort jest już na pustyni, niestety zamknięty i rozsypujący się. Robi niesamowite wrażenie ze swoimi 40 basztami. Obwód 1.5 km. Obok jest meczet z marmuru, bardzo dobrze utrzymany. Po drodze kąpiące się bawoły, wielbłądy i prawdziwi nomadowie.
Po drodze w jakiejś malej wiosce piję lassi (jogurt z przyprawami), chyba najlepszy do tej pory. Po powrocie jemy obiad. Ja zamawiam mięso mielone, takie jak na spaghetti, ostre, z kartoflami i chlebem a Rafał idzie z Khalidem na ryż do knajpki z poprzedniego dnia. 

Po południu jedziemy do Uch Shariff, miejsca pielgrzymek Sufich. Można tu dojechać transportem lokalnym (minibus). Zwiedzamy świątynię, gdzie akurat odbywają się uroczystości pogrzebowe. Wstęp jest otwarty dla wszystkich. Otwarta trumna ze zwłokami robi na nas niesamowite wrażenie. Potem idziemy wąskimi uliczkami, pełnymi śmieci, do mauzoleów i grobowców........ Tu spotykam kobietę, która ma na sobie taki strój, jaki chciałam sobie kupić. Proszę ją za pośrednictwem Khalida, aby mi go odsprzedała. Zaprasza nas do domu po południu.
 
W drodze powrotnej zahaczamy o Internet, fundujemy sobie lody i sok z mango (12R) i z ananasa (20R). Teraz jeszcze musimy odszukać dom kobiety, od której mam kupić strój. Okazuje się, że to nie takie proste, bowiem Khalid nie zanotował nazwiska, ani adresu. Zresztą, kto tu ma adres. Po godzinie poszukiwań udaje nam się ją odnaleźć. Kobieta zaprasza nas do środka, ale Rafał z Khalidem muszą zostać w sieni. Na podwórzu są córki i inne kobiety, więc obecność obcych mężczyzn jest zabroniona. Oglądam rozmaite stroje, które pani domu szyje sama. Mnie się najbardziej podoba ten, który ona ma na sobie, choć nie jest nowy. Za ten kobieta nie chce pieniędzy. Robimy wspólne zdjęcie i musimy się niestety pożegnać. Teraz już szybko po plecaki do hotelu i pędzimy na dworzec. 

Okazuje się, że pociąg przyjechał wcześniej i prawie w biegu wskakujemy do niego ledwie zdążając. Pociąg jak zwykle załadowany, ale ktoś robi mi miejsce, a Rafał wchodzi na górę. Jedziemy, aż do późnej nocy. O 1.15 wysiadamy w Rohri. Na szczęście jest poczekalnia, ale osobna dla kobiet i osobna dla mężczyzn. Rafał idzie ze mną do poczekalni dla kobiet, ale czekające tam pasażerki protestują i wypraszają go. Biorę prysznic, a potem przenoszę się do Rafała. Tu już nikt nie protestuje. Czuwamy i śpimy na zmianę, bo pociąg do Mohenjo Daro przez Sukure i Larkane mamy dopiero przed siódmą. Jedziemy bardzo wolno, pociąg zatrzymuje się na każdej stacji. Dopiero o 11ej dojeżdżamy na miejsce, do sennej i zagubionej wioski, gdzie znajdują się ruiny słynnej cywilizacji nad Indusem sprzed 3000 lat. Do wsi Kri jedziemy kilka kilometrów rikszą konną. Bagaże zostawiamy w sklepie z budką telefoniczną i rikszą motorową – 5R – jedziemy nad Indus, do ruin Mohenjo Daro. Jest pusto, samo południe i upał niesamowity. Po powrocie przechadzamy się po wsi, jakiś sklepikarz zaprasza na colę. Ludzie podchodzą, witają się i proszą o adres.

Na straganie jemy maniok z cytryną i pijemy jakiś różowy sok, też pyszny. Na zakończenie czaj z mlekiem. Chcemy jeszcze wrócić na stację kolejową, żeby zrobić tam zdjęcie. Właśnie zastanawiamy się, czy iść piechotą, czy jechać powozem konnym, kiedy podchodzi milicjant i każe nam iść do swojego szefa. Od razu się denerwuję, ale niepotrzebnie, bo komendant chce nas poznać i ugościć. Zaprasza nas do swojego apartamentu - tak nazywa swój pokój. Częstuje nas herbata i owocami i możemy się nawet umyć w jego łazience. Proszę go o pozwolenie pójścia na dworzec kolejowy, a on przydziela nam samochód z obstawą żołnierzy. Na dworcu robimy wspólne zdjęcia z naczelnikiem stacji i pracownikami. 

Po odbiorze bagażu policjant odprowadza nas do autobusu jadącego do Larkany. Jedziemy godzinę (10R) , w strasznym upale, pomimo wentylacji (autobus nie ma okien) rozmawiając z trzema urzędnikami z Karaczi, którzy nieźle mówią po angielsku. Po przyjeździe do Larkany, idziemy na dworzec kolejowy i zostawiamy plecaki w dziale z paczkami. Kupujemy bilety do Qetty, na klasę ekonomiczną (140R) w kasie z biletami drugiej klasy. Przechowalni bagażu nie ma. Jemy coś w rodzaju szaszłyku z ostrym sosem i surową cebulą i z chlebem (10R) Nasz pociąg odjeżdża dopiero wieczorem. Kiedy przychodzimy na peron okazuje się, że ma trzy godzinne opóźnienie.

Dzień 39 (poniedziałek, 28.07.03)

Larkana – Qetta –Taftan

Podróż ciągnie się w nieskończoność. Cały czas jedziemy przez pustynie i góry. Widoki wspaniałe. Na stacjach pociąg stoi tak długo, że można wysiąść, nabrać wody i coś zjeść. Towarzystwo w pociągu coraz bardziej się integruje.
Dopiero po 12ej jesteśmy na miejscu. Chcieliśmy jechać dalej pociągiem do Taftanu, ale jeździ tylko 2 razy w miesiącu: pierwszego i piętnastego. Pozostaje więc autobus (300R). Rikszą motorową jedziemy na dworzec autobusowy. Zabrakło nam rupii i pieniądze wymieniamy w sklepie z pamiątkami. Właściciel, Afgańczyk, częstuje nas obiadem. Jemy mielone mięso z okrą, jogurt, rosół i ryż z rodzynkami. Wszystko jest doskonałe i delikatne w smaku. Afgańczyk jest miły, opowiada o swoim trudnym życiu w Pakistanie. Chciałby pojechać do Iranu, sądzi, że tam byłoby lepiej. 

Potem spacerujemy po dworcu autobusowym i głównej ulicy. Ludzi tu mnóstwo, wielu mężczyzn ma włosy ufarbowane na rudo, chyba po to, żeby nie było widać siwych. Pijemy sok z granatów (5R), a potem kupujemy arbuza i rozsiadamy się z nim naprzeciwko parkingu dla osłów. Dookoła błoto i sterty śmieci. Odjazd autobusu jest zaplanowany na 16tą, ale jak to w Azji, nic nie odbywa się punktualnie. Odjeżdżamy dopiero koło 18ej, ale jeszcze w mieście zatrzymujemy się kilkakrotnie. Cały czas jedziemy przez pustynię, w oddali majaczą góry. Na postojach wszyscy oddalają się za potrzeba i tu, na pustyni, okazuje się, jak bardzo przemyślany jest ten ich obfity i maskujący strój narodowy.

Dzień 40 (wtorek, 29.07.03)

Taftan – Mirjave – Zahedan

O 7ej jesteśmy w Taftanie, przygranicznej wiosce. Siadamy w pobliskiej restauracji i pijemy czaj z mlekiem, do tego brzoskwinie. Miejscowość jest senna, ulice szerokie, ale nic po nich nie jeździ. Duże skrzyżowanie i 3 ronda. Za to mnóstwo chodzących cinkciarzy. Robimy drobne zakupy, a potem wymieniamy rupie na tomany (1 toman – 13.90R). Przejście graniczne jest w odległości 1km od „centrum”, ale taksówki chcą 50R za dojazd do granicy. Przejście graniczne brudne i zaniedbane. Mnóstwo ludzi czeka, ale nas przyjmują bez kolejki. Natomiast już po stronie irańskiej, urzędnik czepia się mojego zdjęcia i chyba podejrzewa, że mam fałszywy paszport. Zdjęcie się trochę odkleiło. Pokazuję legitymację nauczycielską. On podważa zdjęcie i odkleja je jeszcze bardziej. Sprawdza w kartotece osób notowanych. Po 40 minutach wreszcie nas przepuszcza, ale widać, że do końca nie jest przekonany.

Na zewnątrz taksówkarze walczą o klientów. Wsiadamy do autobusu, który ma jechać do Zahedanu. Kierowca chce 15 000, ale w końcu godzi się na 10 000Riali. Długo czekamy na chwilę odjazdu, chyba godzinę. W Zahedanie zostawiamy bagaż na dworcu autobusowym i jedziemy do centrum. Dosyć długo szukamy jakiejś otwartej knajpki, akurat jest pora sjesty. W końcu udaje nam się coś znaleźć i zamawiamy jedną porcję chello kebab z ryżem, jogurtem i sałatka (15000R). Na głównej ulicy natrafiamy na pijalnie soków i fundujemy sobie koktajl owocowy (3000R). Potem wybieramy się na poszukiwanie szpitala, bo od paru dni bolą mnie oczy. Szpital niczym nie różni się od naszych szpitali w małych miejscowościach. Lekarz stwierdza infekcję i zapisuje lekarstwa. Szybko znajdujemy aptekę i wykupuję leki. Apteki są świetnie zaopatrzone, a lekarstwa prawie za darmo. 

Wracamy taksówką (5000R) na dworzec autobusowy i na nasze szczęście okazuje się, że mamy za pół godziny autobus do Bam (10000R). Jednak, nim wyjedzie miną jeszcze 2 godziny. Interweniujemy u agenta, ale bez skutku. Autobus czeka, aż będzie komplet. Kiedy wyjeżdżamy z dworca, następuje jeszcze kontrola pasażerów i wszystko się bardzo przeciąga. Późno w nocy, bo dopiero o 2ej przyjeżdżamy do celu. Miasto puste, taksówkarz chce 5000R za podwiezienie do hotelu, decydujemy się iść na piechotę. Po drodze zatrzymuje się pickup, kierowca twierdzi, że hotel, do którego idziemy jest zamknięty, (co się okaże kłamstwem) i podwozi nas do innego – Akbar, Tourist Guesthaus Dormitorium. Dwójka kosztuje 80000R, decydujemy się więc na salę zbiorową, 25000R od osoby, czyli 3$. Hotel czysty, z kuchnią i łazienką.

Dzień 41 (środa, 30.07.03)

Bam - Kerman

Budzimy się późno, musimy odespać podróż. Herbaciarnia w Kermanie Herbaciarnia w Kermanie fot. Malgorzata Maniecka
W kuchni można sobie zrobić gratisową herbatkę i zjeść śniadanie. Na ścianach mapa Iranu i rozkład autobusów z Bam. Dowiadujemy się, że hotel, do którego pierwotnie zmierzaliśmy (Amir) wcale nie jest zamknięty i kosztuje tylko 15000R, a więc 2$. Idziemy zwiedzać cytadelę. Potem jedziemy do Kerman (8000R). Droga, 200km, prowadzi cały czas przez pustynie. Na dworcu kupujemy bilety do Bandar e Abbas nad zatoką Perską (20600R). Ponieważ autobus odjeżdża dopiero o 2.30 idziemy zwiedzać miasto. Po drodze pijemy przepyszny sok z melona (2000R). Nigdzie nie ma nic do zjedzenia, oprócz ohydnych kanapek z różową parówką. Natomiast cukiernie spotyka się na każdym kroku. W Pakistanie nie było najmniejszego problemu, żeby zjeść coś konkretnego.

Dzień 42 (czwartek, 31.07.03)

Bandar e Abbas – Shiraz

Bandar e Abbas, Zatoka Perska Bandar e Abbas, Zatoka Perska fot. Malgorzata Maniecka
Nad Zatoka Perską przybywamy już o 5ej rano. Jest jeszcze ciemno, dworzec jest brzydki i brudny. Agencje sprzedające bilety jeszcze pozamykane. Musimy poczekać, aż się rozwidni. Wreszcie o 7ej otwierają się kasy. Możemy kupić bilet na wieczorny autobus do Shiraz (25000R) i zostawić bagaż, po czym idziemy na plażę. Woda w zatoce brudna i gęsta jak zupa, plaża zaśmiecona. Chcemy wzdłuż brzegu dojść do centrum miasta i do portu. Jest to spory kawałek, ulegamy więc namowom kierowcy, który twierdzi, że podwieźć nas to dla niego zaszczyt. Ulice są szerokie i nowoczesne, a ruch spory. Wysiadamy na bazarze. Ukradkiem przypatrujemy się kobietom z Minab, w maskach na twarzach, z wąskimi szparami na oczy. 

Bazar nie jest taki ciekawy jak w Kerman, czy w Isfahanie. Prowadzi do przystani. Kupujemy bilety na łódź na wyspę Hormoz. (2x7000R). Upał straszny, chyba 50C a do tego wilgotno. Podróż łodzią trwa pół godziny. Wyspa jest górzysta i nieurodzajna. Jest tu tylko jedna wioska o tej samej nazwie. Z przystani idziemy do ruin zamku zbudowanego przez Portugalczyków, chodzimy po plaży, po czym wracamy. Tym razem siadamy na dziobie łodzi, co okaże się fatalnym błędem. Rzucało nami, bagaże skakały, a nerki prawie nam odbiło. Upal doskwiera nam coraz bardziej, na ulicach nie ma żywej duszy. Nikt normalny nie chodzi piechotą przy takich temperaturach. Czasem przemknie samochód lub autobus. Resztkami sił docieramy do meczetu. Jest wielki i piękny, ale niestety jeszcze w remoncie. Rozdzielamy się przed wejściem i każde z nas udaje się do odpowiedniej części na zasłużony odpoczynek. Owijam się w czador i usypiam. Po powrocie na dworzec, na ochłodę pijemy sok z marchewki z lodami (5000R), trochę dziwny zestaw, ale smaczny.
Odbieramy bagaże, przeciskamy się przez tłumy podróżnych i wsiadamy do autobusu.

Dzień 43 (piątek, 1.08.03)

Shiraz – Ahwaz

Przyjeżdżamy wcześnie rano, około 5.30. Rafał ma w planie zwiedzanie Persepolis, a ja czuję się bardzo źle i decyduję pojechać do jakiegoś hotelu i poleżeć w łóżku. Jadę taksówką –3000R. Zamierzam wynająć pokój w hotelu znanym mi z zeszłego roku. Rozstajemy się i jadę do centrum. Wolny pokój znajduję jedynie w hotelu Sina – 40000R. Trochę drogo, bo 5$. Nawet prysznica nie ma w pokoju. Budzę się w dużo lepszej formie, biorę leki i ponownie usypiam. Budzi mnie telefon z recepcji, to Rafał. Muszę zejść na dół, właściciel nie chce go wpuścić. Umawiamy się po południu na dworcu. Kiedy przyjeżdżam na miejsce (taxi – 3000R) Rafał siedzi na trawie w towarzystwie Irańczyka. To następny chętny do przyjazdu do Polski. Wielu pragnie się stąd wydostać.

Kupujemy bilet do Ahwaz. Mauzoleum Hafeza w Tus Mauzoleum Hafeza w Tus fot. Malgorzata Maniecka
Mamy jeszcze czas, więc wybieramy się na zwiedzanie mauzoleum Hafeza, jednego z największych poetów perskich. Bilety są po 30000R i kasjer nie chce uznać naszych legitymacji. Persowie płacą tylko 3000R, a więc 10 razy mniej. Jest jakaś brama ze strażnikami, sądzimy, że to druga i dajemy łapówkę strażnikom, po 10000R od osoby. Zadowoleni wpuszczają nas do środka. My tez jesteśmy zadowoleni, ale przedwcześnie. Okazuje się, że jest to obszar graniczący z parkiem, w którym jest mauzoleum, ale przejścia nie ma. Wściekli wracamy z powrotem. Podchodzimy jeszcze raz do bramy głównej i robimy zdjęcia z zewnątrz. Wracamy na dworzec. I tak jeszcze musimy poczekać, bo jak zwykle jest poślizg z odjazdem autobusu.

Dzień 44 (sobota, 2.08.03)

Ahwaz – Shush

Czogha Zambil Czogha Zambil fot. Malgorzata Maniecka
W Ahwaz na dworcu jesteśmy o 7ej. Najpierw dokonujemy toalety, a potem na śniadanie jemy melona miodowego. Dworzec z minibusami do Shush jest obok dworca, na który przyjechaliśmy. Bilety kupuje się w kasie (3750R). Jedziemy zwykłym autobusem i tym razem odjeżdża tylko z 5 minutowym opóźnieniem. Ma do pokonania 115km. Krajobraz nieciekawy, same równiny wypalone słońcem. Straszna duchota. Na dworcu w Shush zostawiamy bagaż u naczelnika stacji. Zastanawiamy się, jak się dostać do piramidy Chogha Zambil (45km), kiedy jeden z pracowników dworca autobusowego oferuje nam transport. Chociaż w przewodniku czytamy, że potrzebne nam jest zezwolenie, on twierdzi, że nie. Jesteśmy ucieszeni. Jedziemy dużym Mercedesem – mini busem. Cena – 50000R. Nasz kierowca mówi tylko w farsi. Bilety wstępu są po 30000R, ale kiedy pokazujemy nasze legitymacje, możemy wejść za darmo. Strażnik, to kolega naszego kierowcy.

Podejrzewamy, że turyści rzadko tu zaglądają. Po zwiedzeniu ruin, Pers zabiera nas do siebie do domu, który jest nie daleko. Zbiera się cała rodzina. Kobiety szykują posiłek. Same smaczne rzeczy: ryż, kartofle z soczewicą i z mięsem w sosie pomidorowym, jogurt, chleb i zupa z ziemniakami zarzucana makaronem. Rozmowy toczą się za pomocą rozmówek i na migi. Dostajemy poduszki, aby się wygodnie ułożyć. Reszta rodziny też się pokłada. Po sjeście, herbata i wspólne zdjęcie. Kierowca odwozi nas z powrotem do Shush i nie chce przyjąć od nas pieniędzy. Jest nam głupio, bo nie mamy się czym zrewanżować. Może następnym razem. Po powrocie do Polski wysyłam mu zdjęcia i pocztówki. 

Autobus przyjeżdża pełen, ale nasz gospodarz załatwia z kierowcą, żeby nas zabrał. (26000R). Mamy miejsca całkiem na końcu, obudowa silnika parzy nas w plecy, a na zewnątrz jest ponad 40C. O 22ej zatrzymujemy się na „dinner” przed jakimiś restauracjami.
Potem śmiertelnie zmęczona rozkładam karimatę na podłodze autobusu, Rafał też przenosi się na dół. Śpimy tak mocno, że nawet nie dochodzi do nas, że w nocy doszłoby do wypadku, bo kierowca usnął za kółkiem. Ale o tym dowiadujemy się dopiero rano.

Dzień 45 (niedziela, 3.08.03)

Isfahan

Dopiero po 9-ej jesteśmy w Isfahanie. Tu znowu obskakują nas taksówkarze (chcą 20000R za kurs), ale idziemy prosto do autobusu (250R), który zawiezie nas do hotelu Amir Kabir. Właściciel obniża cenę za pokój dwuosobowy z 60000R na 50000R. Musimy jednak poczekać, aż zwolni się pokój i zostanie posprzątany. Pokój nie ma okna ani umywalki. Za to jest naprawdę czysta pościel i prysznice z ciepłą wodą. W tym czasie robimy użytek z hotelowej kawiarenki internetowej, godzina – 8000R, a więc 1$. Potem sprawdzamy inne hotele, jest drożej i gorsze warunki. 

Na placu Emam Khomeini nie widać turystów, co jest konsekwencją napadów terrorystycznych. Po zwiedzeniu zabytków okalających plac robimy drobne zakupy na bazarze i idziemy do regionalnej restauracji, na pożegnalną kolacje. Już niedługo będziemy musieli się rozstać, Rafał musi wracać do kraju. Pijemy lassi ( w Iranie – Dugh, rozbełtany jogurt z przyprawami) i smażone bakłażany. Potem idziemy nad rzekę, podziwiać mosty. Po drodze pijemy sok z melona (2000R), jest też z marchewki i z bananów. Najsmaczniejszy jest jednak sok z mango. Jestem zaskoczona stosunkowo małym wyborem owoców, za to obfitością cukierni i sklepików z ciastkami i lodami. 

Wieczorem na ulicach są takie tłumy, że trudno się przecisnąć. Musimy uważać, by się nie pogubić. Całe rodziny spacerują, lub piknikują nad rzeka, co należy do ulubionych zajęć Irańczyków. Na jezdni korki. Spacerujemy aż do mostu Kaju, potem z powrotem do 3-ego mostu, gdzie jest czaj-khane (herbaciarnia) na fajkę. Herbaciarnia jest urządzona w starym stylu, z dużą ilością fajek wodnych, starych i nowych.

Dzień 46 (poniedziałek, 4.08.03)

Isfahan – Yazd

Nie mogę się oswoić, że to już nasz ostatni wspólny dzień. Nie lubię podróżować sama. Ale trudno, Rafał musi wracać, a ja mam jeszcze wakacje. Jedziemy na dworzec autobusowy, ale nie ma miejsc na wcześniejszy autobus. Musimy czekać do 8ej. Na śniadanie piję sok z melona, zagryzając winogronami. Rafał biegnie zobaczyć jeszcze jakiś meczet, ale korki na ulicach zatrzymują go. Ja pilnuję bagażu. Do Yazd dojeżdżamy już o 12.30.( 16 000 i 11 500 łapówki). Upał niesamowity, to obrzeża pustyni. W restauracji dworcowej jemy gulasz „Abgush”- 10 000R, to najczęściej spotykana potrawa. Do hotelu Aria jedziemy okazją i znowu jest problem z ceną, bo kierowca żąda za dużo. Chce 8000, potem 5000R, a my mu dajemy tylko 300R, takie są ceny. Płacimy 60 000R za pokój dwuosobowy.

Pokój jest cichy, z dala od ulicy, a łazienka tuż obok. Ucinamy drzemkę a potem wychodzimy na zwiedzanie. Nie odmawiam sobie soku z mango (4000R), jest bardzo zimny, ale pyszny. Po drodze szukamy damskiego fryzjera. Niestety są tylko fryzjerzy męscy, a żaden męski fryzjer nie dotknie tutaj włosów kobiety. Włosy kobiety to siedlisko szatana. Kiedy już tracę nadzieję, ktoś prowadzi nas w boczną ulicę, gdzie w prywatnym domu jest fryzjerka i ma prawdziwy zakład. Fachowo obcina mi włosy, nawet depiluje brwi za pomocą nitki, tak jak jest to opisane w książce „Tylko z moja córką”. Trochę bolesne, ale warto było spróbować. Płacę 10000R. Wieczorem całe tłumy wylegają na ulice i spacerują. Okupują lodziarnie i ciastkarnie.

Dzień 47 (wtorek, 5.08.03)

Yazd – Tabas

Noc duszna i nie ma czym oddychać. Rafał poszedł jeszcze cos zwiedzić, a ja siadłam przy Internecie. Kiedy wraca Rafał, jedziemy na dworzec autobusowy i kupujemy bilety. On do Hamadanu, ja do Tabas w środku kraju (18500R). Rozstajemy się. Jest mi smutno, chociaż w koło tylu życzliwych ludzi. Jednak zżyliśmy się trochę i dobrze nam się podróżowało. Czekam jeszcze półtorej godziny, w końcu nadjeżdża i mój autobus. Upychanie bagażu trwa długo, bo pasażerowie – Afgańczycy, mają dużo tobołków. O 16.20 jest odjazd. Cały czas jedziemy przez pustynię. Wyliczyłam sobie, że do Tabas dotrę rano, a jakie jest moje zdziwienie, kiedy wysiadam tam już o 22ej. Nie sądziłam, że taka dobra jest ta pustynna droga, równiutka jak stół. 

Autobusy nie wjeżdżają do centrum, tylko zatrzymują się koło nowego meczetu, w odległości 3km od centrum. Najpierw zjadam co nie co (kebab z chlebem, reyhan, jogurt i pomidor – 9000R) i idę na poszukiwanie hotelu. Jest tylko jeden, oddalony o kilka kilometrów stąd i trzeba iść wzdłuż szosy, co jest niebezpieczne. Jestem zmuszona wziąć taksówkę (2500R). Hotel „Batman” okazuje się być wielkim motelem. Pokój kosztuje 120 000R, co mnie szokuje. W końcu udaje mi się wynająć „suitę” za 70 000R czyli ok. 10$. Apartament jest zdewastowany, obskurny i brudny. Pościel okropna, szara i brudna. Kuchnia aż lepi się od brudu.

Dzień 48 (środa, 6.08.03)

Tabas – Mashad

Z hotelu na dworzec autobusowy idę na piechotę (3km). Cały czas wzdłuż drogi, w oprawie klaksonów samochodowych. Na dworcu autobusowym kupuję bilet do Mashadu (20000R), zostawiam bagaż i idę do miasta. Po drodze wypijam pół litra jogurtu na śniadanie. Jakaś taksówka zabiera mnie do centrum (500R). Miasto jest małe i nie ma w nim nic szczególnego. Właściwie niepotrzebnie tu przyjechałam. Gdyby było więcej osób, można by zorganizować wyprawę na pustynię, ale w pojedynkę koszty byłyby ogromne. Szukam banku, gdzie można wymienić pieniądze, ale bez skutku. Nagle podjeżdża wóz policyjny pełen policjantów, którzy wyskakują i obstępują mnie, jak przestępcę. Uświadamiam sobie, że moja wiza już następnego dnia traci ważność, a ja nie mam zamiaru jej przedłużać. Jeden z policjantów prosi po angielsku o paszport, pyta co tu robię i kiedy wyjeżdżam. Kiedy widzi, że dokumenty mam w porządku (do wizy nie zagląda) życzy mi miłego pobytu w Iranie i żegna się. Mogę odetchnąć. Okazuje się, że pieniądze wymienię dopiero w Mashadzie.

W drodze powrotnej odnajduję pocztę i wstępuję kupić znaczki. Jeden z urzędników poznaje mnie, jechał wczoraj tym samym autobusem i zaprasza na herbatę. Korzystam z okazji, żeby telefonicznie zawiadomić Saeeda, że rano będę w Mashadzie. Urzędnik dzwoni w moim imieniu do akademika, można się tam porozumieć tylko w farsi. Saeeda nie ma, ale kolega wie, o co chodzi i obiecuje przekazać wiadomość. Na poczcie wszyscy są bardzo mili, proponują, że auto pocztowe podwiezie mnie na dworzec autobusowy. Żar leje się z nieba. 

Nowoczesny meczet w Tabas Nowoczesny meczet w Tabas fot. Malgorzata Maniecka
Dworzec jest pusty, kładę się na ławce i usypiam. Nie ma żywej duszy. Potem zwiedzam nowoczesny meczet Hossein Abn Mossal Kazems Holy Shrine, obok dworca autobusowego. W meczecie też ucinam sobie drzemkę. Jest wreszcie chłodno. Przed odjazdem autobusu siadam w herbaciarni, zamawiam fajkę i sączę herbatę. Rozmawiam z właścicielem i przeglądam przewodnik. Kiedy już idę na dworzec pewna, że zaraz wsiądę do autobusu, następuje rozczarowanie. Muszę jeszcze czekać prawie 2 godziny. Wsadzają mnie do jakiegoś autobusu, potem każą wysiąść, bo mam nie ten bilet. Cały czas trwa przesadzanie pasażerów. Wreszcie znalazł się właściwy autobus.

Dzień 49 (czwartek, 7.08.03)

Mashad

Kochany Saeed czekał już od 4ej, a ja docieram dopiero po 6ej rano. Biedak zmarzł i nie wyspał się. Nie był też pewien, którym autobusem przyjadę, a dworzec w Mashadzie jest chyba największy w całym Iranie. Na szczęście czekał w odpowiednim miejscu. Ledwie mnie poznał w mojej „piżamie”, a poza tym schudłam chyba z 10kg. Autobusem jedziemy w kierunku uniwersytetu. Obok jest duży park, gdzie ja czekam, a on idzie po śniadanie: ser i chleb. Mnóstwo tu młodych ludzi uprawiających jogging. Park jest gęsto zadrzewiony, jest chłodno i przyjemnie. Saeed dzwoni do swojego przyjaciela Alego, aby mnie przechował, bo on musi jechać na pogrzeb gdzieś daleko i wróci dopiero wieczorem. Narobiłam mu tylko kłopotu.

Bierzemy taksówkę i jedziemy do jego przyjaciela. Dom elegancki i bogaty, na wzgórzach, z dala od centrum i zgiełku. Ale Ali smutny i przygnębiony. Niedawno zmarła jego mama. Zjawiają się siostry, które też mówią po angielsku i szykują coś w kuchni. Mogę się umyć, uprać i nawet skorzystać z Internetu. W takim domu jeszcze nie byłam. Jedzenie jest bardzo smaczne, ale nie mogę jeść (ryż, kurczak, frytki, jogurt i sałata, zupa). Czuję, że gardło mam zasznurowane, żołądek skurczony. W dalszym ciągu jestem przeziębiona i kaszlę. Wypijam tylko koktajl z melona i jem owoce. Przychodzi szwagier Alego, marynarz, mówi dosyć dobrze po angielsku. Kiedy wraca Saeed, cieszę się bardzo i chcę już iść do hotelu, ale siostra Alego (żona marynarza) zaprasza nas wszystkich do siebie na kolacje i na nocleg. Mieszkanie siostry urządzone w stylu europejskim, ona tez już wiele w świecie bywała. Tutaj jest jednak cały czas w chustce i płaszczu, choć musi być jej bardzo niewygodnie krzątać się w kuchni w takim ubraniu. Smaży kotlety mielone, frytki, i podaje zupkę chińską z torebki. To zgubny wpływ cywilizacji. Potem rozkłada pościel na dywanie.

Dzień 50 (piątek, 8.08.03)

Mashad – Akhlamad

Budzimy się wcześnie, mamy w planie wycieczkę. Po śniadaniu jedziemy do akademika. Saeed musi zanieść mój plecak i przebrać się na piknik. Portier nie chce mnie wpuścić na teren uniwersytetu, więc czekam przed bramą. Siadam w cieniu i studiuję przewodnik. Saeed przychodzi po godzinie razem z kolegą, który też z nami pojedzie. Najpierw taksówką, a potem mini busem (10 000R).Kiedy przyjeżdżamy na miejsce, okazuje się, że są tu straszne tłumy. Irańczycy bardzo lubią pikniki. Pełno parkujących samochodów, autobusów i motocykli. Najpierw idziemy przez wieś, a potem wzdłuż potoku, niesamowicie zaśmieconego. 

Jest chłodno i ścieżka prowadzi w cieniu. Niektórzy fundują sobie przejażdżkę na osiołku. Idą całe rodziny, nawet 2 lub 3 pokolenia razem, dźwigają siaty, kosze i wielkie termosy. Kiedy dochodzimy pod wodospad, nawet trudno jest zrobić zdjęcie, tyle tu ludzi. Do toalet też kolejka. Jest tu kilka herbaciarni z fajkami wodnymi. My tez urządzamy sobie piknik. Po kilku godzinach wracamy z powrotem do Mashadu, z tym, że trwa to dłużej, bo czekamy w Achlamad na transport. Jest jeszcze stosunkowo wcześnie mało chętnych na powrót. W Mashadzie ide poszukać hotelu. Wynajmuję pokój w hotelu, bez nazwy, gdzieś blisko centrum, koło Sohada Squer (40 000R) i zaraz idę spać.

Dzień 51 (sobota, 9.08.03)

Mashad

Biorę prysznic (obsługa hotelu żąda dodatkowej opłaty, ale się nie godzę, i tak sporo płacę). Idę na bazar po zakupy, a potem mam przyjechać po Saeeda na kurs języka angielskiego. Kiedy się spotykamy, przedstawia mnie swoim kolegom, chętnie rozmawiają po angielsku. Potem szukamy jeszcze kawiarenki internetowej i chodzimy po centrum, pełnym pielgrzymów, którzy najliczniej pojawiają się tu w sierpniu. To miesiąc pielgrzymek, dlatego trudno jest znaleźć wolny pokój w tym czasie.
Na następny dzień planujemy zwiedzenie mauzoleum poety Ferdossiego w Tus.

Dzień 52 (niedziela, 10.08.03)

Mashad (Tus)

Z Sohada Squer jedziemy minibusem (600R) do Tus. Pomimo, że odległość jest niewielka (23km) jedziemy całą godzinę. Co chwile bus się zatrzymuje wypuszczając jednych pasażerów, wpuszczając innych. Wstęp kosztuje mnie 30 000R, Saeed wchodzi za darmo jako osoba towarzysząca. Pokazuję legitymacje nauczycielską, nie chcą jej uznać, ale po pertraktacjach Saeeda z kasjerem (w Isfahanie wszędzie płaciłam ze zniżką) udaje się uzyskać dla mnie zniżkę i płacę tylko 12 000R, czyli 6zł. Grobowiec położony jest w parku i nawet sporo jest irańskich turystów. 

Po paru godzinach wracamy do Mashadu i idziemy na teren akademika. Tym razem wchodzę bez problemu, bo mam na sobie strój z Pakistanu. Uniwersytet położony jest na terenie 150h. Mnóstwo akademików i budynków wydziałowych. Wiele jeszcze się buduje. Musimy przejść 3 km, by się znaleźć pod akademikiem Saeeda. Ja zostaje na portierni, a Saeed idzie po kolegów, z którymi mamy spędzić wieczór w herbaciarni przy fajce. Strażnicy z portierni częstują mnie herbatą i za pomocą rozmówek prowadzimy konwersację. Po pół godzinie zjawia się Saeed z pięcioma kolegami. Spędzamy wspaniały wieczór w herbaciarni, paląc fajkę i dyskutując na różne męczące ich tematy. Jest to już mój ostatni wieczór w Mashadzie.
Szkoda, ale muszę jechać dalej. Mam jeszcze przed sobą szmat drogi. Taksówką wracam do hotelu.

Dzień 53 (poniedziałek, 11.08.03)

Mashad – Ramsar

Wstaję stosunkowo późno. Kiedy przychodzi Saeed, zjadamy arbuza z poprzedniego dnia. Wspaniały, bo z lodówki. Saeed odwozi mnie na dworzec. On też ma wolne. Kupuję bilet (43 000R – około 20 zł) na autobus i mam jeszcze godzinkę do odjazdu. Saeed żałuje, że musimy się rozstać, polubił mnie i ja jego też. Obiecuję, że przyjadę w następnym roku. Wsiadam do autobusu, mam przed sobą 18 godzin jazdy. Siedzenia się nie rozkładają, AC nie działa, jest duszno. Sadzają mnie koło jakiejś babci, która cały czas do mnie przemawia, choć jej nie rozumiem. Co kawałek są punkty kontrolne i nawet bagaże są sprawdzane. Drżę, żeby mnie nie sprawdzali, od paru dni przecież nie mam już wizy. Na szczęście mnie nie zauważają, chyba dzięki mojej „piżamie”. W środku nocy zatrzymujemy się na kolację. Zamawiam chello kebab. Płacę jak za zboże – 17 000R, do tego coca-cola, jogurt, sałatka, sos i chleb. Potem rozkładam się na tylnym siedzeniu, które przez parę godzin jest puste. Niestety ktoś wsiada, i muszę ustąpić.

Dzień 54 (wtorek, 12.08.03)

Ramsar

O wpół do piątej jestem w Ramsar. Jest jeszcze ciemno i tylko ja wysiadam w tym miejscu. Nigdzie żywej duszy. Zastanawiam się, co zrobić, kiedy podjeżdża człowiek na motorze i proponuje mi kwaterę prywatną. Nawet się nie zastanawiam, wsiadam i jedziemy. Zatrzymujemy się przed małym domkiem ogrodzonym wysokim płotem. Po dluższej chwili wychodzi starsza kobieta i prowadzi nas do środka. Pokój nie ma łóżka, tylko materac na ziemi i kilka sprzętów i tak naprawdę wcale nie jest przeznaczony do wynajmowania. Jest to pokój syna, który przed chwilą wstał z pościeli. 

Kobieta żąda 10$. Proponuję jej połowę, co i tak jest dużą sumą na te warunki. Muszę jeszcze poczekać, aż syn się „wyprowadzi”, na co on w ogóle nie ma ochoty a potem co chwilę wchodzi bez pukania, bierze mój notes i chce wpisać swój adres, muszę go wyprosić, w końcu zamykam drzwi na klucz od środka i kładę się spać. Na szczęście WC i prysznic są w porządku, po drugiej stronie podwórka, w osobnym budynku i w miarę czyste. Gospodyni proponuje mi też posiłki, ale rezygnuję. 

Wstaję dopiero po 10ej. Korzystam, z okazji, że gospodyni robi na podwórku pranie i idę w jej ślady. Mój strój z Pakistanu jest strasznie brudny. Potem obowiązkowo zaliczam bazar, kupuję ser, pomidory, chleb, oliwki (jest tu ich zatrzęsienie), i idę do herbaciarni. Tu popijam herbatę, zjadam śniadanie i zapalam fajkę. Robię notatki i zdjęcia. Po chwili już cały bazar wie, skąd jestem, dokąd podróżuję, jaki jest mój zawód itd. Właściciel czajkhane to miły, starszy pan i co chwilę mnie zagaduje. Tutaj kobiety mniej się zakrywają, rzadziej widzę czadory. Jest gorąco i duszno.

Potem idę do kawiarenki internetowej, gdzie z kolei jest klimatyzacja i jest zimno. 1 godzina kosztuje 10 000 R a więc 5 zł. Poznaję tu nauczyciela klas młodszych, który zaprasza mnie do siebie na obiad. Ma żonę pielęgniarkę i miesięczną córeczkę. Cieszą się z mojej wizyty, on biegnie do teściowej po obiad na który składa się: mięso mielone z ziemniakami, ryż, jajka na miękko, jogurt (mast), marynowany czosnek i marynowane warzywa – wspaniałe, oranżada a potem owoce. Po obiedzie przychodzi jego kolega Amir, który studiował w Rosji i mówi po rosyjsku.

Ramsar, Morze Kaspijskie Ramsar, Morze Kaspijskie fot. Malgorzata Maniecka
Zaprasza mnie na spacer nad Morze (Kaspijskie). Na plaży trochę ludzi, kąpiące się dzieci, walające się śmieci, rozwalające się budy i pomiędzy tym parę koni. Amir zaprasza mnie do herbaciarni prowadzonej przez jego kolegę na herbatę i fajkę. Nie pozwala mi zapłacić. Z powrotem funduje nam taksówkę. To mi się tu jeszcze nie zdarzyło. Amir jest gościnny jak wszyscy tutaj, a do tego ma pieniądze. Podobno handluje częściami elektronicznymi w Teheranie, gdzie również studiuje. Pod wieczór prowadzi mnie do hammamu (łaźnia). Mam obawy zostawiając pełny portfel u portiera, ale nie mam wyjścia. Amir, twierdzi, że mogę mu zaufać. Sama łaźnia nie jest taka, jakie widziałam w Maroku. Jest zdewastowana i popada w ruinę. Oprócz mnie są tu tylko 2 osoby. Pod moją nieobecność syn gospodyni grzebał mi w bagażu. Wszystkiego chce dotknąć, wszystko chce wiedzieć, przy tym nie zna angielskiego. Żąda z góry zapłaty za nocleg.

Dzień 55 (środa,13.08.03)

Ramsar-Dacza

Ramsar, Morze Kaspijskie Ramsar, Morze Kaspijskie fot. Malgorzata Maniecka
Budzą mnie natrętne muchy. Gospodyni częstuje mnie serem, widząc, jak zajadam chleb z pomidorem. Robi mi herbatę. Na szczęście jej syn jest w pracy. Dzisiaj jestem umówiona z Amirem na wycieczkę w góry Elburs (Alborz). Góry tutaj spotykają się z morzem. Jedziemy 24 km, 5000 R za osobę, Amir nie pozwala mi płacić. Droga prowadzi przez lasy i trochę mi to przypomina nasze Beskidy lub Bieszczady. Niestety pogoda nie dopisuje. Pada deszcz. Miejscowość o nazwie Dacza jest zamieszkana tylko latem, zimą świeci pustką, śnieg zalega dookoła, droga jest zasypana. Widać teraz trochę irańskich turystów. Jest kilka herbaciarni i restauracji na powietrzu. Amir zaprasza do herbaciarni swojego kolegi na herbatę i obowiązkową fajkę. Właściciel z kolegami przysiadają się do nas. Nie mają żadnego zajęcia. 

Pogoda jest coraz gorsza, nawet jest zimno. Na koniec dostajemy gorący bób posypany majerankiem, oregano i solą. Niektórzy polewają sobie to octem. Nawet niezłe. Wspinamy się w górę potoku, aby dojść do małego wodospadu. Jest jednak mgła i siąpi. Kamienie są śliskie i muszę uważać, aby się nie stoczyć w dół. Ścieżka wąska, śliska i pod nogami grząsko. W drodze powrotnej wstępujemy na herbatę, by się rozgrzać. Obiad zjadamy u pierwszego kolegi. Nie ma wcale turystów, nie wiem jak oni mogą cokolwiek zarobić. Obiad jest dosyć nietypowy, można by powiedzieć, że to drugie śniadanie: tuńczyk z puszki z jajkiem, pomidory, cebula, czosnek marynowany, chleb i rozbełtany jogurt, czyli dough. Wszystko jest smaczne, a na świeżym powietrzu inaczej smakuje. Właściciel wraz z pomocnikami siedzi z nami i rozmawia. W knajpce naprzeciwko mnóstwo gości i pewnie mu przykro, ale on dopiero rozkręca interes, a tamten prowadzi go już od 8 lat. Widać trochę piknikujących rodzin, zostawiają mnóstwo śmieci. W powrotną drogę wybieramy się na piechotę. Nadal mży i widoki przesłonięte są mgłą. Co chwilę zatrzymują się samochody i chcą nas zabrać. Droga jest dosyć wąska, wzdłuż mnóstwo śmieci i od czasu do czasu jakieś domostwa. 

Po jakichś 6 km wsiadamy do pickupa. Im niżej, tym bardziej pada, a przy drodze coraz więcej rodzin rozłożonych na kocach i zajadających się przyniesionymi przysmakami. Nie przeszkadzają im ani walające się wokoło śmieci ani spaliny przejeżdżających samochodów. Irańczycy uwielbiają pikniki, nieważne gdzie. Byle by był kawałek trawy i cienia. Potrafią nawet w mieście rozstawić namiot, tak jak to widziałam w Ramsar.
Ponieważ Amir zaprasza mnie do siebie do domu na kolejną noc, idziemy po mój bagaż. Okazuje się, że gospodyni policzyła mi już jako nocleg przybycie o 5ej rano i nie chce mi oddać ani pieniędzy ani paszportu. Kłócimy się kilka godzin. Amir dyskutuje z synem gospodyni, ja się wyłączam, w końcu dostaję chociaż paszport z powrotem. Rodzice Amira prowadzą sklep spożywczy i cieszą się z mojego przybycia. Siostra Amira zaraz przynosi poczęstunek, ale nie siada z nami, chociaż ja bym bardzo tego chciała. Ona i rodzice jedzą osobno. Przychodzi też kuzyn Amira, Siamak (mówi tylko w farsi) i przynosi puszkę ginu. Rozlewa z coca-colą do trzech szklaneczek i zagryzamy to oliwkami.

Dzień 56 (czwartek, 14.08.03)

Ramsar

Wstaję dopiero po 10ej i decyduję się zostać jeszcze jeden dzień. Po śniadaniu (jajka na miękko) idziemy do kafejki internetowej. Tu spotykamy Mazyara (nauczyciela). On bywa tu 2 razy dziennie. Po południu przechadzamy się po sklepach, gdzie robię drobne zakupy, a potem idziemy do pałacu Szacha, udostępnionego dla zwiedzających. Bilet wstępu kosztuje 20 000R (5 zł), 50% zniżki jest na kartę ITIC. Amir wchodzi za darmo. Ogród jest pięknie utrzymany, najwspanialsze są palmy, a wnętrze pałacu aż lśni. Dostaję przewodnika po angielsku. Jest sporo turystów, ale ja jestem jedyną Europejką. Jest tu mnóstwo mebli, obrazów, luster z Francji i Belgii.

Ramsar, Grand Hotel Ramsar, Grand Hotel fot. Malgorzata Maniecka
Nieopodal mieszczą się gorące źródła, wygląda to jak rzymskie łaźnie. Tu dopiero są tłumy. Wszędzie wchodzimy za darmo, bo Amir tłumaczy, że tylko chcemy zerknąć.
Naprzeciwko pałacu Szacha stoi Grand Hotel, pochodzący z tego samego okresu, co jego rezydencja, niestety popadająca w ruinę. W środku czuć stęchlizną a pomieszczenia dawnego kasyna świecą pustkami. Oprowadza nas starszy człowiek, który pamięta tu jeszcze wspaniałe przyjęcia wydawane dla gości zagranicznych. Z hotelu do morza prowadzi aleja wysadzana palmami (2km). Niestety wzdłuż jest mnóstwo namiotów. A plaża? Nie tak ja sobie wyobrażałam. Jest kamienista, morze wzburzone i nikt się nie kąpie choć jest upał. Kilka herbaciarni, sklepy i stragany z kiczowatymi pamiątkami i konie na przejażdżki. Gdy robi się ciemno, siadamy w herbaciarni i ja jak zwykle pale fajkę. Chyba już jestem uzależniona.

Chcemy wracać na piechotę, kiedy zatrzymuje się samochód, którego kierowcą okazuje się wujek Amira. Zabiera nas i podwozi pod dom. Tu chyba wszyscy się znają.
Mama Amira przygotowała wspaniała kolację, a jestem głodna jak wilk. Kotleciki z baraniny, chłodnik z jogurtu, frytki, ogórki kwaszone. Dawno nie jadłam nic tak dobrego. Moje zachwyty sprawiają mamie dużo radości. Posiłek popijamy colą. Mam nadzieje, że rewolucji nie będzie.

Dzień 57 (piątek, 15.08.03)

Ramsar – Rasht – Ardabil

Dzisiaj wyjeżdżam w dalszą drogę. Z transportem nie ma problemu, co chwilę przejeżdzają autobusy do Rashtu. Po śniadaniu żegnam się z gościnną rodziną i wsiadam do taksówki, którą przyprowadził Amir. Jest to zupełnie niepotrzebne, przystanek jest blisko. Po 10 minutach nadjeżdża minibus i żegnamy się.
Do Rashtu jest tylko 100 km, droga prowadzi wzdłuż morza, góry prawie zstępują do wody. Bus co chwile się zatrzymuje i ktoś wsiada lub wysiada. Ruch na drodze mały, bo dzisiaj jest piątek. W Rashcie wysiadam na skrzyżowaniu i taksówką za 500 R (25gr) podjeżdżam do innego skrzyżowania, z którego odjeżdżają autobusy do Ardabil. Dobrze, że nie pojechałam na dworzec. Okazuje się, że do granicy muszę jechać przez to miasto lub wracać się do Teheranu. Czyżbym miała odwiedzić rodzine Saeeda? 

Podjeżdża jakiś autobus, nie mogę się dogadać, ale młody człowiek mówiący po angielsku każe mi szybko wsiadać i daje swoją wizytówkę. Płacę 20000R. Wskazują mi miejsce koło jakiejś kobiety. Jest miła, zagaduje i cały czas mnie czymś częstuje. A głodna jestem znowu jak wilk, nie miałam czasu nic sobie kupić. Po drodze jest krótki postój, piję herbatę i jem chleb z kebabem. Zastanawiam się, czy wypada iść do rodziny Saeeda bez uprzedzenia. Mam nadzieje, że się nie pogniewają. Na miejscu biorę taksówkę i jadę pod znany mi adres – 500R. Dojeżdżam tylko do ronda, a dalej idę na piechotę. Mieszkańcy mijanych domów z zaciekawieniem mi się przyglądają. Tu właściwie zaczęła się moja podróż i tu się prawie skończy.

Dom ma dwa wejścia, z głębi dochodzi muzyka. To pewnie zaręczyny siostry Saeeda, o których mi wspominał. Otwiera mi Yussuf. Jakież jest jego zdziwienie na mój widok! Zaprasza mnie do środka i popycha do wielkiego pokoju, gdzie odbywa się ceremonia. Przyjście tutaj, to był strzał w dziesiątkę. Załapałam się na prawdziwe zaręczyny. W pokoju liczącym 40 – 50 m znajduje się para młoda i około 50 kobiet. Siostry Saeeda sadzają mnie na ziemi i wtykają talerzyk z poczęstunkiem: ciastko, jabłko i ogórek. W Iranie ogórki podaje się razem z owocami, a nie z warzywami. 

Narzeczeni siedzą na krzesłach, siostra Saeeda, Zachra ma na sobie suknię ślubną a narzeczony garnitur. Dziewczyna jest piękna, ale widać, że zmęczona. Goście siedzą na ziemi. Tylko kobiety mają tu wstęp. Mężczyźni nie zostali zaproszeni a ci z najbliższej rodziny są w drugim pokoju.
Zaczynają się tańce. Chcę robić zdjęcia, ale niestety nie wolno. Zapraszają mnie natomiast do tańca. Pod koniec jest zbiórka pieniędzy i każdy daje 10 000R. Około 18ej spotkanie się kończy. Kobiety podchodzą do mnie i żegnają się. Każda chce mnie dotknąć i zobaczyć z bliska. Puszczam w obieg zdjęcia moich córek i mojej rodziny.

Większość pań dostaje jedzenie na wynos. Potem jest odkurzanie, zmywanie, mama pracuje jak mrówka, córki jej pomagają. Gospodarze mają 12 dzieci i dopiero teraz dowiaduję się, że najmłodsze bliźniaki mają dopiero po 12 lat. Saeed też ma siostrę bliźniaczkę. Nie jestem w stanie zapamiętać wszystkich imion. Na kolacji zostaje jeszcze kilka kobiet. Wypytują mnie o podróż, rodzinę, pracę itd. Nie mogą się nadziwić, że mogę podróżować sama. Nocleg mam do wyboru tu w domu lub w fabryce. Nie chcę sprawiać, kłopotu i wybieram fabrykę. Późną nocą jest jeszcze jedna kolacja, tym razem już tylko w gronie rodzinnym (ryż, kurczak w sosie, frytki, chleb, ayran), ale tylko ja jako gość jem z mężczyznami, a kobiety w kuchni. Jest mi przykro z tego powodu, ale takie są tu zwyczaje.
W nocy jedziemy z Yussufem i Mohamedem do fabryki (ja prowadzę).

Dzień 58 (sobota, 16.08.03)

Ardabil

Rano zjawia się Saeed i grzebie coś przy komputerze. Ja spędzam czas z Mohamedem i jego pracownikiem. Nawet tańczymy, co bardzo ich cieszy, bo przecież jest zabronione, żeby mężczyzna tańczył z kobietą.
Po południu spacer po mieście, wizyta na zabytkowym bazarze. Spotykamy szwagra Saeeda, zaprasza nas wieczorem do siebie na kolację. Wymieniam w banku pieniądze i jedziemy do parku nad jeziorem. Jest dosyć chłodno i wietrznie. Siadamy w knajpce, aby zjeść zupę jogurtową i wypić herbatę. Trochę się rozgrzewam, mam nadzieję, że się nie rozchoruję. W tej części Iranu zupa jogurtowa jest specjałem i jest bardzo smaczna. 

Siostra Saeeda, Laila, bliźniaczka jest krawcową. Ma warsztat w domu. Bardzo jest ciekawa mojej osoby i moich podróży. Kolacja jest tu bardzo późno, przygotowania do niej trwają do 23-ej. Ja prawie zasypiam, mężczyźni rozmawiają, synek się bawi (większość młodych małżeństw ma już tylko jedno dziecko), włączony jest film na wideo.. Wszyscy młodzi mają tu taki sprzęt i włączają go, gdy przychodzą goście. Wszystko jest smaczne: kurczak w sosie pomidorowym, ryż, winogrona, douhg (jogurt) i lody. Laila pyta, czy gdy idę odwiedzić moja mamę to pytam męża o pozwolenie. Potem przyjeżdża Youssef i zabiera nas do fabryki.

Dzień 59 (niedziela, 17.08.03)

Ardabil – Orumye- Tabriz – Bazargan – Maku

Mohamed i Saeed postanawiają mnie odwieź do Tabriz, ale najpierw musimy pojechać do Orumye, ponieważ Saeed ma rozmowę na uniwersytecie w sprawie pracy. Byłam tam poprzedniego roku, ale chętnie zobaczę to miasto po raz drugi. Wyjeżdżamy wcześnie rano, Mohamed jedzie jak szalony, aby zyskać na czasie. Ja rozkładam się na tylnym siedzeniu i usypiam. Budzę się dopiero, gdy słońce już mocno grzeje i jest gorąco. Tym razem nie objeżdżamy jeziora dookoła, możemy przejechać promem, przez co znacznie skracamy sobie drogę. Woda w jeziorze jest tak niebieściutka, że aż nie mogę się napatrzeć. Do tego jest ono tak słone, że nie ma w nim żadnego życia. Przeprawa na drugą stronę odbywa się bardzo sprawnie i trwa pół godziny. Kiedyś był most, ale zardzewiał i się zawalił. Teraz pływają promy. Krajobrazy wokół jeziora też są mi znane z poprzedniego pobytu. Ziemia sucha i wypalona, nigdzie nie ma kawałka cienia. 

Podwozimy Saeeda na uniwersytet, a sami jedziemy do centrum na lody. Upał jest niemiłosierny, wracamy pod uniwersytet i ucinamy sobie drzemkę. Budzi nas telefon od Saeeda. Wjeżdżamy na teren uniwersytetu. Saeed chce nas przedstawić swojemu byłemu promotorowi, który spędził kilka miesięcy w Europie na stypendium. Promotor częstuje nas herbatą i owocami. 

Teren uniwersytetu jest spory, położony wśród drzew, ale wnętrze budynku przypomina nasze z czasów komunistycznych. Żegnamy się i wyruszamy w ostatnią już wspólną drogę do Tabriz. Znowu prowadzę. Saeed i Mohamed są smutni, bo to już nasza ostatnia wspólna podróż. Na miejscu okazuje się, że nie ma już o tej porze autobusu i pozostaje taksówka. Nawet spotykam kierowcę, który wiózł Rafała i mnie, kiedy przyjechaliśmy do Iranu. Co za zbieg okoliczności. Muszę czekać, aż zbierze się komplet pasażerów, dlatego idziemy jeszcze do czajkhany na ostatnią herbatę i palimy pożegnalną fajkę. 

Nie uzbierał się komplet pasażerów, ale kierowca nie chce już dłużej czekać, robi się późno. Jedzie z nami tylko jeden pasażer, płacę 40 000R czyli 20 zł. Całą drogę przesypiam i budzę się, kiedy jesteśmy już w Bazarganie. Hotele znajdują się tuż koło postoju taksówek, zresztą miejscowość jest maleńka. Jest kilka sklepów, knajpek i hoteli a na ulicy straganów z różnorakim towarem. Idę do hotelu Jafarpur (25 000R). Pokój jest obskurny, 3 osobowy, bez okna. Łazienka na korytarzu. Turyści tutejsi i z państw ościennych. Idę do Kebab salonu, jem kebaba (5000R) i rozmawiam z właścicielem. Kupuję jeszcze herbatę, a pozostałe pieniądze zamieniam u cinkciarzy na tureckie liry. W nocy ciągle ktoś zapala światło na korytarzu i trzaska drzwiami.

Dzień 60 (poniedziałek,18.08.04)

Bazargan – Maku – Bazargan – D.Beyazit Turcja)

Jestem trochę zdenerwowana brakiem wizy. Nie jem śniadania, szybko zbieram się i opuszczam hotel. Biorę taksówkę – 500R i podjeżdżam do granicy. Kiedy oficer bierze paszport do ręki od razu zauważa brak wizy. Próbuję mu coś tłumaczyć, ale prowadzi mnie do wyższego rangą oficera a ten do szefa przejścia granicznego. Ten akurat je i muszę poczekać. Potem wypytuje mnie, dlaczego nie mam wizy. Każe mi wrócić do Maku na policję i załatwić wizę.

Nie pomagają żadne prośby. Biorę taksówkę, (Peguot, produkowany w Teheranie) niestety kierowca nie zna angielskiego, ale urzędnik mówi mu, dokąd mam się udać. Jeszcze nie wiem, co mnie czeka i ile czasu to będzie trwało. Najpierw jedziemy na policję do działu wizowego. Tu zakładają mi teczkę (papierową, płacę za nią 50gr – 1000R). Wypisują kilka świstków, wszystkie muszę podpisać, a oni wręczają je kierowcy. Trwa to ponad godzinę. Następnie podjeżdżamy do innego budynku, wyglądającego jak areszt. Mój bagaż zostaje w taksówce, a ja zostaję wpuszczona do środka. Żelazne drzwi zamykają się za mną i zapada wielka zasuwa. A więc jestem w „areszcie”, chyba z powodu przerwy obiadowej.

Żołnierz wprowadza mnie do pomieszczenia, które chyba jest pokojem reprezentacyjnym. Jest tu sofa, stolik i 2 fotele. Ze ściany spogląda podobizna Ajatollaha. Nie wiem, jak długo mam czekać, ale jest tu chociaż chłodno. Po chwili zjawia się szef aresztu, przynosi herbatę i rozsiada się naprzeciwko. Wygląda na to, że zżera go ciekawość i chce pogadać. Rozmówki idą w ruch. Co ja bym bez nich zrobiła? Po 2 godzinach przyjeżdża mój kierowca i zabiera mnie z powrotem na policję. Znowu wypisywanie jakichś kartek przez kalkę. Teraz jedziemy do banku, aby opłacić wizę, tzn. ja zostaję w samochodzie, a kierowca idzie sam z pieniędzmi. Koszt – 40 000R, czyli 20 zł. Kiedy wracamy już z kwitem wpłaty, zostaje mi przydzielony osobisty żołnierz i teraz jedziemy do głównego budynku policji w Maku. Przy wejściu jest dokładna kontrola. Zostaję obmacana przez kobitkę, a moje włosy schowane pod chustkę. Budynek raczej w stylu europejskim, masy ludzi na korytarzach, ale wnętrza pokoi mocno skromne. Nie ma mowy o jakimkolwiek komputerze. W sumie przechodzimy przez 8 pokoi na wszystkich piętrach prowadzeni przez naszego żołnierza-przewodnika.

Po ponad godzinie, kiedy mam już wszystkie podpisy i świstki, szczęśliwi wracamy do pierwszego punktu, a tu niespodzianka. Zamknięte. Okazuje się, że urzędnicy (dwóch) poszli się posilić. Na podwórzu pod murem siedzi kilku Afganńczyków. Z zaciekawieniem mnie obserwują, mają na sobie takie same stroje. Pewnie też czekają na wizę. Po chwili zostajemy przyjęci, ale okazuje się, że brak jakiegoś podpisu i jeszcze raz musimy pojechać do głównej siedziby. Na szczęście nie trwa to długo i wkrótce mam już stempel (wiza) w paszporcie. Muszę w ciągu 2 godzin opuścić Iran. Pytam jeszcze tylko, czy ta „teczka” nie wpłynie w przyszłości na ubieganie się o wizę w następnym roku. No, ale na szczęście nie. Jeśli więc ktoś będzie narzekał na biurokrację w Polsce to niech wie, że grzeszy. Gdybym przedłużyła wizę np. w Ardabil kosztowałoby to tylko 5$. W sumie byłam 11 dni bez wizy.

Wracam na granicę. Za taksówkę muszę zapłacić 25$, chociaż kierowca umawiał się ze mną na 20.
Wchodzę na przejście graniczne, a tu następna niespodzianka. Sjesta. Urzędnicy są zaskoczeni, że tak „szybko” załatwiłam wizę. Mogliby mnie przepuścić, a potem zrobić sobie przerwę, ale gdzie tam. Cierpliwie czekam. I tak nic nie zmieni mojego stosunku do tego kraju. Man Iran radust daram czyli i tak kocham Iran. Czas spędzam w towarzystwie Irańczyków, poczekalnia już jest pełna. Jadą do Syrii. 
Około 15ej, jako pierwsza opuszczam Iran. Pozostali turyści zostali odprawieni po mnie.

Po drugiej stronie odprawa odbywa się szybko, muszę tylko kupić wizę (10$) i już po 20 minutach jestem w Turcji. 500m od przejścia stoją mini busy odjeżdżające do Dogu Beyazit. Pełno tu Irańczykow z ogromnymi bagażami. Mają tam i papierosy i miód w plastrach itd. Po drodze jest jeszcze kontrola, wiec jeden z mężczyzn prosi mnie, abym wzięła mu 2 kartony papierosów. Nie ma sprawy. Za przewóz płacę 2 000 000TL, czyli 2$. Kontrola przy drodze jest bardzo pobieżna, to ta sama, którą ominęliśmy w drodze do wioski pod Araratem. W D.Beyazit nie ma już autobusów na dalekie trasy, jest już za późno, ale są busy do Agri., 4 000 000R. 

Jest jeszcze czas do odjazdu, idę do mojej knajpki blisko poczty, gdzie jest wspaniała kuchnia. Dopiero tutaj w WC przebieram się w spódnice i zdejmuję chustkę. Długo nie mogę się przyzwyczaić, że nie mam nic na głowie. Zamawiam bakłażana w pomidorach faszerowanego mięsem mielonym – 2 000 000TL Turecka kuchnia jest naprawdę wspaniała. Na deser kupuję loda –500 000TL. O 16.30 jest ostatni już autobus do Agri. Na miejscu chłopak jadący na rowerze, zatrzymuje się i oferuje mi pomoc w poszukiwaniu hotelu. Obok kawiarenki internetowej, gdzie pracuje, jest tani hotel. Wynajmuję więc pokój w obskurnym hotelu Aydemir za 5 000 000 TL. Łazienka płatna ekstra 1 500 000.

Dzień 61 (wtorek, 19.08.03)

Agri – Erzurum – Trabzon – Ankara

Goście hotelowi tłukli się w nocy i gadali na korytarzu, o trzaskaniu drzwiami nie wspomnę. Zapomniałam przestawić zegarek i dzwoni już o 4ej. Wypijam tylko herbatę i idę do autobusu. Musze jechać na dworzec. Taksówka kosztuje 500 000TL. Na dworcu jest już gotowy do odjazdu ISUZU, szybko kupuję bilet 10 000 000TL. W Erzurum muszę poczekać 2 godziny na następny autobus. Zjadam burek z serem owczym z brzoskwiniami, które kupiłam na bazarze w Agri. Wszystko tu jest takie drogie w porównaniu z cenami irańskimi. Toaleta na dworcu 350 000TL. Udaje mi się znaleźć Internet blisko dworca autobusowego, ale i tu nie da się otworzyć mojej strony. 

Odjeżdżamy bardzo punktualnie. Autobus z Erzurum do Trabzonu jest luksusowy (Mercedes) –15 000 000TL. Jest klimatyzacja, wiec marznę. Steward roznosi kawę, herbatę i napoje orzeźwiające. Na koniec polewa każdemu ręce woda cytrynową.. Podróż mija bardzo wolno, jedziemy przez góry i niestety pada deszcz, a czas jakby stanął w miejscu. Kiedy jednak zjeżdżamy z gór, wychodzi słońce i wszystko wygląda weselej i bardzo zielono. Chcę jechać do portu. Wsadzają mnie do odpowiedniego autobusu. Przy wejściu do portu jest kilka agencji, wszędzie mówią po rosyjsku. Prom do Soczi jest dopiero w piątek o 12ej i kosztuje 70$. (Telefon do agencji w Trabzonie 3264484). Jadę zatem dalej. Jakoś nie mam ochoty tu zostać, chociaż miasto jest pięknie położone i na pewno byłoby co zwiedzać. Ale przerażają mnie tutejsze ceny, przytłacza mnie ta „cywilizacja”. 

Wracam na dworzec autobusowy. Mam szczęście, jest akurat autobus do Ankary, więc wsiadam – 30 000 000TL. Tym razem mam miejsce z przodu i mogę obserwować drogę. Kiedy autobus zatrzymuje się przed piekarnią, mogę kupić sobie gorący chlebek, a obok jest tez sklep spożywczy. Piję ajran – 500 000TL, będzie mi go brakowało w Polsce. Droga prowadzi wzdłuż morza, czasami mam wrażenie, iż wjedziemy do wody. Plaża jest nieciekawa, kamienista, trochę czarnego piasku i sterty śmieci. Czasem jakiś kemping, ale nie bardzo mogę sobie wyobrazić spędzanie tutaj urlopu wśród tych spalin i hałasu. Autobus jest dużo wygodniejszy od poprzedniego (MAN), steward roznosi znowu napoje i kawę, jakieś ciastka i cukierki. Nie możemy jechać za szybko, droga jest wąska i kręta.

Dzień 62 (środa, 20.08.03)

Ankara – Istambuł

Na dworcu w Ankarze jesteśmy o 7ej. Właściwie jestem wyspana. Dworzec jest ogromny, świetnie zorganizowany i czysty. Za bilet do Istambułu – 19 500 000TL, płacę część w dolarach a resztę w lirach. Kantor jeszcze jest zamknięty. WC – 400 000TL, to prawie 1.5 zł. Są bary, restauracje i punkty, gdzie można zjeść coś na szybko, kupić gazetę, papierosy i przeróżne pamiątki. Koło 8ej odjeżdżamy. Tu już mnóstwo autostrad, jazda jest szybka. W Istambule jestem około 15ej na dworcu i metrem jadę do Laleli, bilet– 1 000 000TL. Kieruje się do tego samego hotelu, w którym byłam w zeszłym roku koło uniwersytetu – Belde, 6$ po targach, chciał 10$. Mam malutki pokój z łazienką na ostatnim piętrze, bez okna, tzn. jest, ale w dachu. Na jedną noc wystarczy. Tak wiec po 32 godzinach, znowu mogę się porządnie umyć. W agencji „Ortodogu”, obok, kupuję bilet do Suczawy – 30$.

W kafejce internetowej wreszcie udaje się otworzyć moja stronę, okazało się, że maja tu dwa rodzaje literki „i”. Nareszcie mogę dać znać do domu, kiedy wracam. Zjadam fasolkę w pomidorach, bakłażana z mięsem mielonym w pomidorach z kawałkami ziemniaków i pudding ryżowy – 6 250 000TL.
Wieczorem oglądam przedstawienie „Światło i dźwięk” pod meczetem Sutanahmed i mam szczęście, bo jest akurat po niemiecku. Obok mnie są 3 Rosjanki.

Dzień 63 (czwartek, 21.08.03)

Istambuł - Bukareszt

Na śniadanie jem burek z serem. Robię ostatnie zakupy (chałwa, herbata itd.) i owoce na drogę. Nie wiadomo ile godzin jazdy mnie czeka. Chodzę po sklepach. Miejsce polskich turystów-handlarzy zajęli Rosjanie, Ukraińcy, Białorusini i inni. Kupuję spodnie, targuję się, a potem okazuje się, że w kraju kosztują tyle samo. Ale chociaż pogadałam z miłą Ukrainką. W agencji spotykam studentów z Polski, tez byli w Iranie. Podróż zapowiada się więc interesująco. W sumie jest nas 8 osób. Czekają w agencji, można się napić wody lub soku, a nawet trochę się umyć, ale oczywiście coś musi być nie tak, akurat brakło wody. No cóż. Jedziemy całą noc.

Dzień 64 (piątek, 22.08.03)

Bukareszt – Czerniowce (Ukraina)

Po przyjeździe do Bukaresztu wczesnym rankiem dowiadujemy się, że ten autobus nie jedzie dalej. Zaczyna się kłótnia. Na biletach mamy wyraźnie wypisane Istambuł – Suczawa., ale nikogo to nie wzrusza. Jeszcze jest trochę pasażerów, ale udają, że nie wiedzą, o co chodzi. Oczywiście nikt nie mówi w żadnym obcym języku. W końcu po długich rozmowach autobus zabiera nas do Baku, tj. w połowie drogi do Suczawy. W czasie postoju w jakimś zajeździe odnajdujemy autobus, który jedzie do Suczawy i jakaś miła dziewczyna mówiąca po angielsku pomaga nam w pertraktacjach. Przesiadamy się, a kierowca zwraca nam 800 000 Lei, które dajemy drugiemu kierowcy. Jesteśmy uratowani. Niestety 45 km przed Suczawą autobus zaczyna się palić i jesteśmy zmuszeni wysiąść. Próbujemy łapać okazje, ale w 8 osób to nie taka prosta sprawa. 

Podczas, gdy inni pasażerowie odjechali, my ciągle jeszcze sterczymy na szosie. Po godzinie zatrzymuje się bus i za 15$ zawozi nas na dworzec autobusowy w Suczawie. Rejsowego autobusu nie ma o tej porze, ale podjeżdża inny, który akurat przyjechał z Czerniowców. Kierowca, przesympatyczny Ukrainiec żąda po 5$ od głowy. Odprawa na granicy trwa dosyć długo i na miejscu jesteśmy dopiero o 23.30. O 1.30 mamy pociąg do Ivano Frankowska, czas oczekiwania spędzamy w barze naprzeciwko delektując się pierogami i piwem. Polecam, szczególnie ruskie, ale inne też. A wszystko za pół darmo.
Musimy jeszcze wymienić pieniądze. Bilet kosztuje 8 hr, a więc około 6zł. Ładujemy się do pociągu, ale śpimy tylko 3 godziny. Jest zimno. 

Dzień 65 (sobota, 23.08.03)

Ivano Frankowsk – Przemyśl


Już o 5ej jesteśmy na dworcu w Ivano Frankowsku O 6ej mamy autobus do Lwowa – 12 HR. Jest to zwykły autobus rejsowy, bardzo zdezelowany i zatrzymujący się, co chwilę. Na czas dojeżdżamy do Lwowa, a tu ledwo zdążamy kupić bilety (30 Hr – 24zł) i już siedzimy w autobusie jadącym do Przemyśla. Na granicy spędzamy 2 godziny. O 13ej jesteśmy już w Przemyślu. Po wykupieniu ostatniego biletu idziemy jeszcze do baru, gdzie również można zjeść wspaniałe pierogi i nie tylko. Kuchnia domowa, godna polecenia, naprzeciwko dworca kolejowego ( po lewej stronie). O 15ej mamy pociąg do Krakowa i Katowic. Wszyscy zmęczeni ostatnimi przeżyciami pogrążamy się we śnie. W Krakowie żegnam się z sympatycznymi studentami i sama jadę do Katowic. Jestem w domu….
 

słowa kluczowe: termin: 18.06.2003 - 23.08.2003
trasa: Iran, Afganistan (Herat, Kandahar, Kabul, Bamyan, Bande Amir, Jalalabad) Pakistan i z powrotem

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 5 / 5 (3)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 5 / 5 (3)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 48926 od 19.10.2004

Komentarze

Liczba komentarzy: 13
Priligy

Online Pharmacy For Viagra To China

Lefeglype

ivermectin tablets buy online

Knonous

Real Dutasteride Low Price Medicine With Free Shipping buy cialis 5mg online

assogeF

where is the best place to buy plaquenil

best place to buy cialis online

best price levitra

alinlyTal

levitra uso recreativo Drarmmuh Propecia Modelo De Utilidad

acuctilla

They say that they do not reveal HIV results to prevent the patients from fear of bad news. Plaquenil Cwigng Progress in hip prostheses continues today with stronger more biocompatible acceptable to living tissue materials ballandsocket designs that dislocate less easily improved cements and bonefriendly surfaces such as micromeshes foamed metal or tiny beads that encourage bone tissue to grow into them creating a stronger bond.

acuctilla

Vwhhnk Now let us introduce feedback Fig. plaquenil and covid-19

Jwedjm

tadalafil generic tadalafil drug where to buy ed pills without a prescription

Danielkidly

https://amoxil.icu/# amoxicillin buy canada

MichaelEnala

where can i get generic clomid without prescription cheap clomid now - clomid online

Antoniojossy

http://ciprofloxacin.life/# buy ciprofloxacin over the counter

Qcpckx

best allergy medication for itching do you need a prescription common prescription allergy pills

Dodaj swój komentarz - bo każdy ma przecież coś do powiedzenia...

Nie jesteś zalogowany. Aby uprościć dodawanie komentarzy oraz aby zdobywać punkty - zaloguj się

Imię i nazwisko *
E-mail *
Treść komentarza *



Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone