lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Phnom Penh  
AngkorSiem Reap, Kambodżafoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
Booking.com

Najnowsze artykuły

Flames of... Baku

Top of the top - Iran!

Oman - to zdecydowanie więcej niż jedyne państwo na literę "O".

Nepal - My first time

e-Tourist Visa do Indii - wyjaśniamy szczegóły

Stambuł z zupełnie innej perspektywy

Cud w indyjskiej Agrze na miarę drugiego Taj Mahal

Do Mongolii bez wizy

Muktinath (Jomsom) Trekking - profil wysokości i statystyka

Bezpłatne wycieczki po Dosze dla pasażerów Qatar Airways

Do Indonezji bez wizy

Wiza do Indii wydawana już na lotnisku?

Poznaj Azję Centralną oglądając animowane filmy

Co wiesz o Azji Centralnej?

Bilet na indyjski pociąg tylko na 60 dni przed odjazdem?

Turkish Airlines poleci do Kathmandu!

World’s biggest election kicks off as India votes

Why a deluge of Chinese-made drugs is hard to curb

Can TikTok's owner afford to lose its killer app?

Chinese cities sinking under their own weight

Stabbed Australian bishop forgives alleged attacker

The West says China makes too much. Its workers disagree

Biden calls for tripling tariffs on Chinese metals

Inside Thailand's Casablanca: A town of exiles, revolutionaries and fear

Watch: Volcano in Indonesia spews lava and smoke

Sydney stabbings: Bondi Junction mall to reopen on Friday

US again warns Israel against Rafah offensive

Flurry of attacks heightens Israel-Hezbollah fears

Iran morality police arrest dead protester's sister, family says

US and UK extend sanctions against Iran

EU to tighten Iran sanctions after Israel attack

Dubai airport delays persist after UAE storm

'I’m in pieces' - Israeli hostage's agony over husband held by Hamas

Qatar reassesses mediator role in Gaza truce talks

Israel makes own decisions, Netanyahu tells Cameron

Iranians on edge as leaders say 'Tel Aviv is our battleground'

Miasta Azji

 Hua Shan

warto zobaczyć: 8
transport z Hua Shan: 3
dobre rady: 18

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pekin

warto zobaczyć: 27
transport z Pekin: 5
dobre rady: 60

wybierz
[opinieCount] => 0

 Jerozolima

warto zobaczyć: 9
transport z Jerozolima: 3
dobre rady: 12

wybierz
[opinieCount] => 0

 Tajpej

warto zobaczyć: 22
transport z Tajpej: 11
dobre rady: 39

wybierz
[opinieCount] => 0

 Katmandu

warto zobaczyć: 14
transport z Katmandu: 3
dobre rady: 21

wybierz
[opinieCount] => 0

 New Delhi

warto zobaczyć: 23
transport z New Delhi: 2
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

 Stambuł

warto zobaczyć: 38
transport z Stambuł: 2
dobre rady: 40

wybierz
[opinieCount] => 0

 Xi'an

warto zobaczyć: 10
transport z Xi'an: 2
dobre rady: 19

wybierz
[opinieCount] => 0

 Pokhara

warto zobaczyć: 9
transport z Pokhara: 1
dobre rady: 9

wybierz
[opinieCount] => 0

 Szanghaj

warto zobaczyć: 18
transport z Szanghaj: 1
dobre rady: 37

wybierz
[opinieCount] => 0

Powiadomienia

Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu

Dołącz do nas!


 
 
  •  Tajlandia
     kursy walut
     THB
     PLN
     USD
     EUR
  •  Tajlandia
     wiza i ambasada
    Tajlandia
    ambasada w Polscetak
    wymagana wizanie
    Do 30 dni pobytu bez konieczności ubiegania się o wizę
    Najmniejsza
    prowizja w Polsce!
    87 PLN normalnie - 7 dni roboczych
    147 PLN ekspresowo - 2-3 dni robocze sprawdź szczegóły

Tajlandia & Kambodża 2009

poniedziałek, 7 gru 2009
Wat Pho, Bangkok fot. Krzysztof Stępień, © transazja

pobierz cały tekst wraz z informacjami praktycznymi w formacie PDF
pobierz pełne zestawienie cen zebranych w trakcie wyjazdu

Przydatne informacje praktyczne zebrane w trakcie tego wyjazdu dostępne są w kolejnym artykule


Termin: 24 sierpnia – 12 września 2009

Trasa: Kraków, Warszawa, Kijów, Bangkok, Aranyaprathet, Poipet, Siem Raep, Angkor, Siem Raep, Kampong Khlaeng, Siem Reap, Poipet, Aranyaprathet, Bangkok, Mae Sai, Sop Ruak, Chiang Saen, Chiang Rai, Chiang Mai – Sukhothai, Ayutthaya, Bangkok, Surat Thani, Krabi, Ko Phi Phi Don, Ko Phi Phi Leh, Ko Phi Phi Don, Krabi, Surat Thani, Bangkok, Kijów, Warszawa, Kraków

Budżet: US$ 2,030


Dzień 1 (poniedziałek, 24.08.09) 

Właśnie wybiła północ, a my wyruszamy z domu na krakowski dworzec główny, skąd pociągiem relacji Zakopane-Gdynia Gł. o godz. 0:50 wyjeżdżamy do Warszawy Centralnej. Zgodnie z naszymi przewidywaniami pociąg jest pełen, ale tylko w wagonach drugiej klasy. Po krótkim namyśle dopłacamy za przywilej podróżowania pierwszą klasą i mamy puściutki przedział tylko dla siebie. Szybko rozkładamy fotele, pompujemy turystyczne poduszki i uderzamy w kimono. O 5:45, choć to niebywałe, całe 5 minut przed czasem wysiadamy na stołecznym dworcu centralnym, gdzie posilamy się zestawem śniadaniowym i herbatą w McDonald’s. Kilka minut później łapiemy kursujący na lotnisko autobus #175 i w promieniach porannego słońca jak również doskonałych humorach docieramy sprawnie do hali odlotów. Wylot do Kijowa dopiero o 10:10, wiec mamy jeszcze sporo czasu. Spędzamy go w kawiarni, sącząc poranną kawę, przeglądając doniesienia prasowe i… przygotowując nasze plecaki do podróży – po niemiłych doświadczeniach z oderwanym pasem biodrowym od plecaka dokładam wszelkich starań, by z naszych plecaków nie wystawały żadne paski, które mogłyby być przyczyną zaklinowana się bagażu na taśmociągu. Tuż po ósmej zaglądam jeszcze do przedstawiciela naszych linii lotniczych tj. ukraińskiego przewoźnika AeroSvit, gdzie niezbyt uprzejma pani udziela mi odpowiedzi na temat limitu bagażu i tego, co się z nim dzieje podczas przesiadki w Kijowie. Po upewnieniu się, że jest on automatycznie nadawany do samolotu docelowego, dowiaduję się również, że otwarto już odprawę na nasz lot. Samolot, którym lecimy do stolicy naszego sąsiada nie wygląda zbyt atrakcyjnie, ale nie ma to większego znaczenia, bo lot mija bardzo szybko i sprawnie. Za to pewnego zażenowania doświadczamy na mizernie prezentującym się lotnisku Borispol, gdzie przy odprawie pasażerów tranzytowych pani zamiast na komputerze odhacza nasze nazwiska długopisem na wyrwanej z zeszytu kartce. Praktycznie z marszu przesiadamy się na lot do Bangkoku i z niewielkim opóźnieniem opuszczamy Europę. Tym razem samolot robi o niebo lepsze wrażenie, choć obsługa jest bardzo skromna. Niespełna dziewięciogodzinny lot przebiega gładko. Czas próbujemy zabijać, czytając zabrane ze sobą czasopisma. Spanie niestety jakoś nie wychodzi i po pewnym czasie brakuje już pomysłów na pozycje, jakie można by przyjąć, by nie bolały nas kości.

Dzień 2 (wtorek, 25.09.09) 

W Polsce dochodzi godz. 22, gdy pod nami pojawia się morze świateł, co niechybnie świadczy o tym, że zbliżamy się do stolicy Syjamu. Jeszcze w samolocie wypełniamy formularze imigracyjne. W Bangkoku jest 3 nad ranem. Otwarte w 2007 roku ultranowoczesne lotnisko Suvarnabhumi (czytaj ‘sułanapum’) robi wrażenie, przede wszystkim rozmiarem. Po blisko kilometrowej przechadzce do punktu odbioru bagażu modlimy się w myślach, by się nie okazało, że nasz bagaż znajduje się w innej części świata. Na szczęście wszystko gra i po krótkiej dezorientacji w pierwszej kolejności łapiemy darmowego ekspresowego wahadłowca (‘shuttle bus’), który w ciągu niespełna 10 min. podrzuca nas bezpośrednio do lotniskowego terminala autobusowego, gdzie chcemy upewnić się co do godziny odjazdu naszego autobusu na granicę z Kambodżą. Okazuje się, że autobus odjeżdża o 7:15, a kasy otwierają dopiero o 6:00. Postanawiamy więc wrócić do głównego terminala tą samą drogą. Czas na lotnisku schodzi nam na porannej toalecie, wymianie pieniędzy (i tu niespodzianka kurs jest niższy niż podany na transazji.pl – przy wymianie US$ 100 dostajemy za 1 dolara 32,60 THB) i pierwszych doświadczeniach kulinarnych (tu też niespodzianka – do rachunku doliczono VAT i obsługę; ogółem śniadanie – dwa dania i dwa piwa – kosztowało nas 528 THB, co jak na ten kraj jest kwotą astronomiczną). Krótko po godz. 6 znów jesteśmy na terminalu autobusowym, gdzie kupujemy bilety na autobus #390 do Rongkluea Market na samej granicy (187 THB za osobę, w cenie ciasteczka i woda mineralna). Po odjeździe okazuje się, że autobus podjeżdża pod główny terminal, ale z uwagi na jego rozmiar i tak nie wiemy, w którym dokładnie miejscu się znajdujemy. 

Około czterogodzinna podróż mija nam błyskawicznie, bo po nieprzespanej nocy sen przychodzi lekko. Ze snu wybudza nas jedynie kontrola wojskowa kilka kilometrów przed granicą. Mundurowy ignoruje nas całkowicie i po ok. 20 min. jesteśmy na miejscu, tj. w centrum targowiska. Szybko orientujemy się co do kierunku marszu i po chwili, ignorując zaczepki chętnych do udzielenia nam wszelkiej pomocy przy przekraczaniu granicy, jesteśmy w budynku tajskiej odprawy granicznej. Tu poznajemy koleżankę z Austrii, która dała się nabrać i zaliczyła wizytę w rzekomym konsulacie Kambodży, gdzie próbowano wyłudzić od niej opłatę za ubezpieczenie medyczne. Odprawa przebiega błyskawicznie, bo prawie w ogóle nie ma kolejek (przed podejściem do stanowiska odpraw należy pobrać i wypełnić formularz wyjazdowy – my zrobiliśmy to jeszcze w samolocie). Około 100 m dalej jesteśmy już w Kambodży. 

Zaraz po przekroczeniu tandetnej bramy stylizowanej na świątynię Angkoru skręcamy na prawo do bardzo niepozornego budynku, gdzie spotykamy się z naszym umówionym wcześniej przez telefon kontaktem. Choć na kartce widzę moje imię, a on pokazuje mi identyfikator ze swoim, nie ufam mu i proszę, by zadzwonił do Gordona – amerykańskiego właściciela pensjonatu, w którym mamy zarezerwowany nocleg. Po tym jak zapewniono nas, że to ‘nasz człowiek’ całkowicie się na niego zdajemy. W ekspresowym tempie wyrabiamy wizy (potrzebne są do tego: 1 zdjęcie paszportowe, wypełniony na miejscu wniosek, US$ 20 + 100 THB od łebka ‘opłaty manipulacyjnej’), korzystamy z toalety (‘co łaska’, nie ma jej po tajskiej stronie) i ruszamy do odprawy. Nie za bardzo mamy nawet czas się rozejrzeć. Wszystko przebiega bardzo sprawnie, ludzi prawie nie ma prawie wcale i po chwili jedziemy darmowym wahadłowcem do punktu przesiadkowego. Tu przesiadamy się na umówioną taksówkę do oddalonego o ok. 180 km Siem Reap (US$ 45). Dołącza do nas zapoznana Austriaczka, co obniża nam koszt przejazdu i umila podróż. Po dwu i półgodzinnej przejażdżce świeżutkim asfaltem wysiadamy pod prowadzonym przez amerykańsko-khmerskie małżeństwo Two Dragons Guesthouse, gdzie spędzimy trzy najbliższe noce (US$ 15 za pokój; http://twodragons-asia.com/index.html). Szybki prysznic i ruszamy na miasto napełnić żołądki. Reszta dnia upływa nam na zwiedzaniu okolicy i leniwym przesiadywaniu w knajpie, gdzie sączymy lane piwo po 50 centów i spotykamy trójkę naszych rodaków. Po powrocie do pensjonatu próbujemy jeszcze coś czytać, ale 32 godziny spędzone w podróży od chwili opuszczenia domu robią swoje.

Bardzo szczegółowe informacje na temat tego, jak dostać się na własną rękę z Bangkoku do Siem Reap i z powrotem oraz jak nie dać się oszukać znaleźć można pod tym adresem: http://talesofasia.com/cambodia-overland-bkksr-self.htm. Autor tego tekstu – Gordon Sharpless – jest właścicielem pensjonatu Two Dragons i służy swoim gościom wszelką pomocą. Rezerwacja (mailowa, adres do Gordona na stronie pensjonatu) nie wymaga wpłaty zaliczki, a jedynie potwierdzenia przybycia. Jeśli dogadamy się z nim odnośnie transferu z granicy i z powrotem dostaniemy od niego mailem szczegółowe wytyczne odnośnie przekraczania granicy i spotkania z osobą kontaktową.

Dzień 3 (środa, 26.08.09) 

Dziś w planie główna atrakcja Kambodży – świątynie Angkoru. Wiele osób zgodnie z zaleceniami przewodników wybiera się tam wcześnie rano, by podziwiać starożytne ruiny w blasku wschodzącego słońca. Ma to swoją zaletę – temperatura o tej porze sprzyja zwiedzaniu. Niestety ma też wady – trzeba wcześnie wstać (godz. otwarcia parku 5:00-17:00) i liczyć się z tym, że trafi się na zorganizowane wycieczki. My decydujemy się na wariant rekreacyjny (w końcu jesteśmy na wakacjach) i po niespiesznym śniadaniu w naszym pensjonacie wynajmujemy w recepcji rowery, które pamiętają chyba jeszcze reżim Czerwonych Khmerów (US$ 2 za sztukę na cały dzień). Krótko po 9 wyruszamy w kierunku Angkoru i bez większych sensacji, wtapiając się w lokalny ruch, drogą prostą jak drut docieramy do kas biletowych. Tu, po wykonaniu fotografii, wydają nam całodzienne bilety (US$ 20 za osobę; bilet trzydniowy US$ 40), po czym ruszamy dalej. Zaopatrzeni w darmową mapkę zabraną z pensjonatu kierujemy się do świątyni-matki, czyli Angkor Wat. Kiedy zatrzymujemy się przed wejściem, zastanawiamy się przez chwilę, gdzie zostawić rowery, ale nie zajmuje nam to długo, bo już dawno zauważyła nas gromadka dzieciaków, która oferuje, że zaopiekuje się naszymi rowerami, jeśli obiecamy, że po powrocie coś od nich kupimy – i tak przy każdej większej świątyni. Młodociani handlarze są tu dosłownie wszędzie i naprawdę trudno nie ulec wobec ich błagalnych nagabywań i nie kupić za dolara byle pierdoły z litości lub dla świętego spokoju. Turystów jest niewielu i tak zostaje już przez cały dzień. Spokojne rozejrzenie się po potężnej Angkor Wat zabiera nam co najmniej godzinę, a temperatura i wilgotność pomału dają się we znaki. Niemniej nie tracąc nic na animuszu ruszamy dalej w kierunku równie atrakcyjnej świątyni Bayon, mijając po drodze ciekawy most i okazałą bramę wjazdową. Aby w pełni docenić jej piękno trzeba się tu trochę powspinać, co niespodziewanie dość mocno nas męczy, korzystamy więc z okazji i odpoczywamy nieco w cieniu ogromnych, ciosanych w kamieniu wizerunków khmerskich władców. Po około kwadransie postanawiamy odbić z głównego szlaku i boczną szutrową ścieżką koloru rdzy zapuszczamy się tutejsze ostępy, gdzie po raz pierwszy dane nam jest zetknąć się z autochtonami i zapoznać się z warunkami ich egzystencji. Droga wydaje się nie mieć końca, więc po pewnym czasie postanawiamy zawrócić, a że zaczynają dawać już o sobie znać nasze soki trawienne w bezpośrednim sąsiedztwie świątyni Bayon zatrzymujemy się w prowizorycznym kompleksie knajp, gdzie jemy obiad (US$ 9 za dwa dania i napój w puszce. Jemy tu m.in. wyśmienite ‘morning glory’ z kurczakiem. Później już nigdzie nie było tak wyśmienicie przyrządzone). Po obiedzie zwiedzamy jeszcze świątynię Ta Keo, gdzie znów wspinamy się po niewiarygodnie stromych stopniach oraz osławioną, zarośniętą przez dżunglę Ta Phrom. Na kolejny odpoczynek zatrzymujemy się nad sporym zbiornikiem wodnym, przy którym rozchodzą się szlaki tzw. małego i wielkiego obwodu. Jest już po 15; na pokonanie wielkiego obwodu nie starczy nam już ani czasu ani sił, a przecież trzeba jeszcze wrócić. Poza tym dochodzimy do wniosku, że najciekawsze i tak już chyba widzieliśmy. W drodze powrotnej ni stąd ni zowąd przy pełnym słońcu zaczynają spadać na nas wielkie krople deszczu. Na szczęście wszystko trwa nie dłużej niż 5 min. i lekko schłodzeni wracamy pod pensjonat. Po odświeżeniu ponownie ruszamy w miasto. Pyszną kolację jemy w obskurnej miejscowej knajpie, gdzie po ścianach biegają jaszczurki, ale ceny mają rewelacyjne. Za jedyne US$ 7.50 zjadamy obiad składający się z zupy, dwóch dań i dwóch piw, i w rezultacie trudno nam się ruszyć z miejsca. Resztę dnia spędzamy w przyjemnej knajpce, gdzie po raz kolejny spotykamy poznaną dzień wcześniej naszą rodaczkę.

Dzień 4 (czwartek, 27.08.09) 

Początkowo tego dnia planowaliśmy ponowną wizytę w Angkorze, przejażdżkę wynajętym tuk-tukiem nad jezioro Tonle Sap oraz podsumowujący lot balonem (US$ 15 za osobę za ok. 15 min. lotu wśród tłumu Koreańczyków) pod koniec dnia. W środowy wieczór zgodnie uznaliśmy jednak, że nie mamy ochoty zwiedzać kolejnych świątyń, a po porannej konsultacji z Gordonem rezygnujemy także z lotu balonem. Z rozmowy z nim dowiadujemy się ponadto, że samodzielna wyprawa nad jezioro jest pozbawiona sensu, bo bez wynajęcia łodzi i tak nic nie zobaczymy. W zamian oferuje nam zorganizowaną kilkugodzinną wycieczkę nad jezioro tuk-tukiem połączoną z rejsem łodzią i zwiedzaniem Kampong Khlaeng, czyli tzw. pływającej wsi (‘floating village’). Cena z początku nieco nas zaskakuje (US$ 80 za nas dwojga), ale po szybkiej kalkulacji zgadzamy się – z perspektywy czasu okaże się, że była to słuszna decyzja i chyba najlepiej wydane pieniądze podczas całego pobytu. Gwoli ścisłości dodam tylko, że Gordon nie zarabia na tym ani grosza – całość płaci się bowiem kierowcy, który zapewne dzieli się zyskiem z chłopakami od łodzi. Wkrótce po telefonie z recepcji zjawia się po nas niejaki Mr Bunny (niezwykle sympatyczny, przyzwoity angielski, szczerze polecamy) i po chwili prujemy przed siebie wygodną asfaltową szosą, podziwiając widoki dookoła. Po ok. godzinie docieramy do wsi, gdzie wraz z naszym khmerskim kierowcą przesiadamy się na łódź, na której poza nami nie ma żadnych turystów. 

W ponad godzinnym rejsie nad jezioro przez pływająca wieś jest coś magicznego, co trudno wyrazić słowami. Pewnie dlatego zachowujemy się jak rodowici Japończycy, trzaskając zdjęcie za zdjęciem. Tymczasem Mr Bunny umila nam czas stosownym komentarzem. Kiedy wreszcie wpływamy na jezioro, niespodziewanie otwiera się przed nami niezmierzona przestrzeń; jak okiem sięgnąć nie widać brzegu, a zaraz po tym jak kierowca wyłącza silnik i idzie spać na dach, zapada absolutna cisza. Siedzimy sobie tak przez kilka minut, kiedy nagle dostrzegamy na horyzoncie grantowe chmury – tam, skąd przypłynęliśmy jest niezła ulewa. W powrotną drogę łódź prowadzi jakiś niespełna dziesięcioletni chłopaszek, bo jak się rzekło nasz kierowca śpi na dachu. Rychło dopada nas deszcz, zapada zatem decyzja, by zatrzymać się w jednej z mieszkalnych barek i przeczekać – to świetna okazja, by zobaczyć od kuchni, jak mieszkają tu ludzie. W odwiedzonym przez nas domostwie z zainteresowaniem zerka w naszą stronę trójka małych dzieci, których szybko sobie zjednujemy, obdarowując je przywiezionymi jeszcze z Polski krakersami. Z zadowoleniem pozują nam także do zdjęć. Rodzina, u której gościmy zajmuje się przetwórstwem ryb i tak się szczęśliwie składa, że podczas naszego pobytu przypływa właśnie sąsiad z połowu i mamy okazje poobserwować, jak oprawiane są ryby przed skupem. Tymczasem deszcz ustaje i słońce znowu ostro grzeje, a my po kilku minutach rejsu robimy kolejny krótki przystanek, by urządzić sobie szybki spacerek po ‘centrum’ Kampong Khlaeng. Podczas tej przechadzki, korzystamy z okazji i wypytujemy Mr Bunny o wszystko, co nam tylko przychodzi do głowy, nie pomijając reżimu Pol Pota. Niestety wycieczka wkrótce dobiega końca. Kiedy Mr Bunny przygotowuje tuk-tuka na ewentualny kolejny atak deszczu, nas otacza gromadka wiejskich dzieci, dla których stanowimy nie lada atrakcję. Obdarowujemy je całym naszym pozostałym prowiantem, z czego one skrzętnie korzystają, a w miarę jak dzielimy kolejny batonik dzieci jest coraz więcej. Z bólem serca ruszamy w powrotną drogę. Późnym popołudniem po raz ostatni wyruszmy do centrum Siem Reap na obiadokolację. Wczesnym wieczorem robimy jeszcze rundkę po okolicy, gdzie m.in. obserwujemy przez dłuższą chwilę grupkę Khmerów grających w cos, co przypomina naszą Zośkę, a także odwiedzamy lokalny targ, który robi na nas dość silne wrażenie, głównie przez to, że oddziałuje dosłownie na wszystkie zmysły, a sprzedawcy w gumiakach siedzą na ladach pośród sprzedawanego towaru. Wracając do pensjonatu spotykamy jeszcze pewnego młodego Khmera siedzącego na ławce nad rzeką, któremu pomagamy poprawić wypracowanie z angielskiego. Po powrocie wypijamy na tarasie butelkę zamówionego w recepcji miejscowego wina palowego (nic specjalnego), pakujemy z grubsza nasze klamoty i powoli żegnamy się z Kambodżą.

Dzień 5 (piątek, 28.08.09) 

Dziś przed nami cały dzień w drodze. Na przejście graniczne w Poipet wyjeżdżamy po śniadaniu punktualnie o godz. 9 i jedziemy dokładnie tą samą taksówką (US$ 30), z tym samym kierowcą. Wysiadamy bezpośrednio przy punkcie odpraw, a załatwienie formalności zajmuje nam krócej niż w przeciwną stronę. Po równie bezproblemowym przejściu odprawy po stronie tajskiej na Rongkluea Market odnajdujemy postój tuk-tuków. Za 80 THB za dwie osoby (cena stała) w ok. 10 min. dojeżdżamy do położonego kilka kilometrów dalej dworca autobusowego w Aranyaprathet, gdzie kupujemy bilety do Bangkoku na godz. 13 (207 THB za osobę, w cenie przekąska i woda mineralna). Pozostały do odjazdu czas spędzamy w poczekalni, oglądając wiadomości w telewizji. Monotonna podróż do rogatek stolicy trwa cztery godziny, a czas ‘umila’ nam głupkowaty film puszczony na cały regulator, który Tajów wydaje się jednak śmieszyć do łez. Do Bangkoku docieramy niestety dokładnie w godzinie szczytu i z uwagi na monstrualne korki podróż wydłuża nam się od dodatkową godzinę. Kiedy wreszcie wysiadamy na potężnym północnym dworcu autobusowym Mochit 2, nie za bardzo wiemy nawet, w którą powinniśmy się udać stronę, by dotrzeć do kas. Postanawiamy zatem iść na wyczucie. Manewrując pomiędzy dziesiątkami autokarów i bud ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu wychodzimy dokładnie naprzeciw wejścia. Ilość działających tu okienek kasowych przyprawia nas o zawrót głowy, a w dodatku praktycznie z każdego z nich nawołują nas sprzedawcy. Rozstrzygnięcie tego, w którym z nich powinniśmy kupić bilety na dalszą podróż okazuje się ponad nasze siły, postanawiamy więc zapytać w informacji o autobus rządowy do Mae Sai. Bardzo uprzejma pani informuje nas, że bilety możemy nabyć w okienku nr 25, które znajduje się na zewnątrz. Dowiadujemy się tam, że za 5 min. odjeżdża właśnie autobus do tej miejscowości, ale nas to wcale nie urządza, bo przed podróżą chcielibyśmy jeszcze coś zjeść. Kupujemy zatem bilety na ostatni tego dnia autobus do Mae Sai na godz. 19:40 (966 THB za osobę) i z biletami w kieszeni udajemy się na poszukiwanie przyzwoitego posiłku. W budynku dworca odnajdujemy część gastronomiczną i pomimo iż czytaliśmy przed wyjazdem o tym, że na dworcach jedzenie jest bardzo złej jakości, coś nas podkusiło, by jednak skosztować. Decyzja okazuje się błędna, bo żarcie jest zimne i pozbawione jakiegokolwiek smaku; dobrze, że przynajmniej jest tanie. Na szczęście tuż obok znajduje się KFC, w którym dojadamy coś bardziej strawnego. Przed odjazdem korzystamy jeszcze z toalety (3 THB za osobę), robimy ostatnie zakupy i przez kilka minut szukamy w popłochu naszego stanowiska. Do najdalej na północ wysuniętej miejscowości Syjamu podróżujemy autobusem typu VIP – siedzenia rozkładane, dużo miejsca na nogi, w cenie koc, poduszka, kolacja, woda mineralna i… kolejna projekcja. Autobus jest piętrowy, a nam trafiają się pierwsze miejsca, co zapewnia nam ciekawe widoki na Bangkok by night. Przed nami 12 godz. jazdy i nadciągająca burza.

Dzień 6 (sobota, 29.08.09) 

Ja tam nic nie pamiętam, bo spałem jak zabity, ale żona mówi mi, że kierowca jechał w nocy jak wariat, ścinając zakręty na serpentynach. Może właśnie dlatego jeszcze przed 7 zajeżdżamy na dworzec w Mae Sai. Przedtem dostajemy jednak wilgotne chusteczki dla odświeżenia oraz słodką bułkę i kawę rozpuszczalną w ramach śniadania. Na dworcu wdajemy się w negocjacje cenowe z kierowcą tuk-tuka, który ma nas zawieść na tajsko-birmańskie przejście graniczne. Ostatecznie na miejsce docieramy za 50 THB za nas oboje, co wydaje się uczciwą ceną. Początkowo planowaliśmy przejść na stronę birmańską (należy w tym celu pozostawić w Tajlandii swój paszport, a z jego kserokopią udać się do Birmy, gdzie za US$ 10 od osoby można wyrobić wizę; paszport odbiera się po powrocie), ale po tym jak wyczytaliśmy, że leżące po drugiej stronie granicznej rzeki Mae Sai birmańskie miasteczko Tachilek to nic innego jak kopia miejscowości po stronie tajskiej, zarzuciliśmy ten pomysł. Po konsultacji z pogranicznikami dowiadujemy się, że zdjęcia granicznego mostu możemy sobie zrobić mijając zabudowania przejścia granicznego po prawej stronie. Faktycznie jest tu niezła miejscówka do pstryknięcia kilku przyzwoitych zdjęć, włączając w to stylizowaną bramę, na której napis informuje nas, że oto znajdujemy się w najdalej na północ wysuniętym punkcie Tajlandii.

Po zaspokojeniu swych fotograficznych pasji ruszamy na poszukiwania knajpki, w której moglibyśmy zjeść jakieś śniadanie. O tej porze niestety większość przybytków jest jeszcze zamknięta. Niemniej wykorzystując wydrukowane z Wikitravel namiary na lokalną knajpkę trafiamy do miejsca, gdzie, choć menu jest dwujęzyczne, po angielsku nie możemy się dogadać ni w ząb. Wskazując paluchem na jadłospis zamawiamy herbatę i jak nam się wydaje dwie potrawki. Pudło – po kilku minutach dostajemy kawę i dwie zupy. Mimo to uśmiechamy się serdecznie i zajadamy, co jest. Tak posileni ruszamy na lokalne wzgórze, z którego chcemy rzucić okiem na okolicę. Aby tam dotrzeć należy, idąc w kierunku przejścia granicznego, trzymać się lewej strony jezdni i wypatrywać zadaszonego targu. Dostanie się na górę kosztuje nas sporo wysiłku, bo na szczyt prowadzą dość długie schody, a my taszczymy ze sobą cały swój dobytek. Opłacało się – pogoda nam sprzyja, a widoki są warte zachodu i bardzo fotogeniczne. Po zejściu nad dół zostawiam żonę z bagażami na chodniku, a sam ruszam na poszukiwanie kantoru i środka transportu do Złotego Trójkąta. Z tym pierwszym idzie gładko, a pieniądze wymieniam po lepszym kursie niż na lotnisku (33,30 THB za US$). Z tym drugim trochę gorzej, bo początkowo nie mogę znaleźć nic, co odpowiadałoby realnej cenie. W końcu zasięgnąwszy języka w miejscowej agencji turystycznej, odnajduję niebieski songthaew, który na szybie napisane ma Mae Sai-Golden Triangle-Chiang Saen-Chiang Khong (parkują one niedaleko skrzyżowania ze światłami). Z kierowcą dogadujemy się, że za 40 THB od osoby podrzuci nas do Hall of Opium, niecałe 2 km przed Złotym Trójkątem. Na pace jedziemy z samymi autochtonami, a tuż przed muzeum dosiadają się jakieś młode dziewczynki wracające z zakupów, które częstują nas słodyczami. Zapewniając, że bardzo nam smakowało, żegnamy się i ruszamy na zwiedzanie (300 THB od osoby; bagaże zostawiamy obsłudze, a po wszystkim znajdujemy je bez opieki niedaleko wyjścia). Poza dwoma szkolnymi wycieczkami jesteśmy w tym multimedialnym i ciekawym muzeum jedynymi gośćmi. Niestety odcinek do Sop Ruak musimy pokonać z plecakami pieszo, idąc skrajem szosy, co przy tej temperaturze nie należy do przyjemności. Kiedy docieramy na miejsce naszym oczom ukazuje się potężny Mekong o barwie kawy z mlekiem. Znajdujemy ławeczkę w cieniu i odpoczywamy tu przez dłuższą chwilę, kontemplując górzyste widoki na Birmę i Laos. Prawdę powiedziawszy poza rzeką nie ma tu nic interesującego, więc dość szybko zatrzymujemy kolejny songthaew i za 20 THB od osoby przenosimy się do Chiang Saen. Tu w pierwszej kolejności odnajdujemy przystanek autobusowy i na migi próbujemy dowiedzieć się, jak często kursują autobusy do Chiang Rai. Okazuje się to trudniejsze niż nam się wydawało, ale kluczową informację otrzymujemy – ostatni autobus odjeżdża o 17. Ruszamy w poszukiwaniu knajpki na obiad. Wielkiego wyboru tu nie ma, ale znajdujemy coś, co wygląda zachęcająco. Po skończonym posiłku (120 THB za dwa dania i dwa piwa) wychodzę na chwilę do kafejki internetowej po sąsiedzku (15 THB za godz.), by sprawdzić, jak dostać się do wyszukanego wcześniej pensjonatu w Chiang Rai, a żonę zostawiam w towarzystwie kucharek. Kiedy wracam rozmowa towarzyska trwa w najlepsze, bo panie postanowiły zaopiekować się pozostawioną samą sobie niewiastą, przy okazji częstując ją tym i owym (to właśnie po tym dniu przestaliśmy tak bardzo przejmować się zatruciem pokarmowym). 

W samej miejscowości, która swe lata świetności ma już dawno za sobą i w której obecnie trwają dopiero mozolne prace archeologiczne i rekonstrukcyjne nie ma zbyt wiele do roboty. Zapada więc decyzja, by ruszać dalej. Niestety autobus ucieka nam prawie spod samego nosa i nie pozostaje nam nic innego jak spędzić blisko godzinkę nad brzegiem Mekongu. Podróż do Chiang Rai lokalnym autobusem kosztuje nas 37 THB od osoby i trwa 1h 40 min., jako że kierowca zatrzymuje się w każdej najmniejszej wiosce, a pasażerowie wskakują na pokład przez otwarte non-stop drzwi. Jedziemy przez totalne zadupia z samymi miejscowymi i trzeba przyznać, że ma to swój klimat. W Chiang Rai wysiadamy w centrum miasta i na czuja próbujemy dojść do pensjonatu Jitaree House (http://jitaree.house.tripod.com). Po drodze zaczepia nas właściciel innego pensjonatu, jak się okazuje, sąsiadującego z naszym i upewnia nas co do słuszności obranej trasy, polecając swe usługi w razie braku miejsc. Pokonujemy solidny kawałek drogi, a pomimo wskazówek mamy problem z dotarciem na miejsce. W dodatku jest już ciemno, a okolica nie wygląda najlepiej. Po dodatkowych konsultacjach z napotkanymi ludźmi docieramy wreszcie do celu. Szału nie ma, ale jak na jedną noc warunki są rewelacyjne (200 THB za pokój z wiatrakiem + 5 THB za wodę mineralną), choć z właścicielem po angielsku raczej nie pogadamy. Wciąż nie mamy dość, więc po kąpieli wychodzimy na miasto, bo jak wyczytaliśmy, mają tu ciekawy targ nocny rywalizujący ponoć z Chiang Mai. Rzeczywiście cała ulica to jeden wielki bazar, na którym pełno ludzi, dźwięków muzyki, feeria świateł, barw i zapachów. Kosztujemy trochę owoców, kupujemy sporo naprawdę tanich ciuchów i około północy wracamy do pensjonatu. To był naprawdę długi dzień.

Dzień 7 (niedziela, 30.08.09) 

Chiang Rai to przyjemne prowincjonalne miasteczko, ale poza kilkoma świątyniami, nie ma tu żadnych zabytków, które byłyby w stanie zatrzymać nas na dłużej. Wielu przybyszów traktuje je także jako alternatywną w stosunku do Chiang Mai bazę wypadową na górskie szlaki. My się jednak do nich nie zaliczamy, a ponieważ, jak nam się wydaje, najciekawsze świątynie wciąż jeszcze przed nami, postanawiamy niezwłocznie wyruszyć do Chiang Mai. W tym celu opuszczamy nasz pensjonat z zamiarem dotarcia na dworzec autobusowy, ale nie ten w centrum miasta, na którym wysiedliśmy wczoraj wieczorem, bo służy on wyłącznie połączeniom lokalnym w obrębie prowincji Chiang Rai. Dworzec obsługujący połączenia dalekobieżne znajduje się natomiast dobry kawałek od centrum, przy dwujezdniowej szosie nr 1. Dlatego też zaraz po opuszczeniu pensjonatu łapiemy tuk-tuka, który za mocno zawyżoną cenę (50 THB od osoby) błyskawicznie przewozi nas na miejsce. Nasz pensjonat nie oferuje wyżywienia, a ze względu na dość wczesną porę przed przejazdem na dworzec nie udaje nam się niczego zjeść. Co gorsza ani w okolicy dworca, ani na samym dworcu nie ma żadnych sklepów, w których można by było kupić cos konkretnego; za śniadanie muszą nam wobec tego wystarczyć chipsy o smaku krabowym i cola. Połączenie, na które kupujemy bilety obsługuje prywatny przewoźnik Green Bus (132 THB od osoby). Podróż trwa ok. 3h 20 min., a niezwykle malownicza trasa wiedzie górskimi serpentynami, które przyprawiają nas o lekkie mdłości. Po drodze miejscami leje jak z cebra, ale w miarę jak zbliżamy się do Róży Północy pogoda robi się coraz lepsza. Na dworcu, niczym w rodzimym Zakopanem, dopada nas rój osobników oferujących nocleg i transport do centrum. My jednak mamy już swojego faworyta i za wynegocjowane 80 THB (później i tak okaże się, że taki kurs wart jest nie więcej niż 60 THB) za nas oboje każemy się wieźć do Wild Orchid Guesthouse na Loikroh Road. Wybraliśmy sobie tą miejscówkę po konsultacji z mapą ze względu na jej świetną lokalizację – niedaleko starówki z jednej strony i nocnego targu z drugiej. Wybór okazuje się strzałem w dziesiątkę – dostajemy bardzo przytulne, czyste i klimatyzowane lokum z lodówką (400 THB za pokój, w cenie rabat na masaż w przybytku o tej samej nazwie po drugiej stronie ulicy, praktycznie vis a vis pensjonatu). Bardzo uczynny personel płynnie mówi po angielsku, a ponadto można za friko skorzystać z sieci i zlecić pranie po 30 THB za kg, co też bezzwłocznie czynimy (znajdujemy je następnego dnia na kapie w hallu – suchutkie, wyprasowane i złożone w kosteczkę).

Godzinę później jesteśmy już po obiedzie w knajpie naprzeciwko pensjonatu i w drodze na starówkę, gdzie niespiesznym krokiem zwiedzamy kilka polecanych w przewodniku świątyń, resztki murów miejskich i generalnie rozglądamy się po okolicy. Granicę starówki na planie kwadratu wyznacza biegnąca dookoła niej fosa, ale spacer po chodniku wzdłuż niej nie należy bynajmniej do przyjemności ze względu na niesamowity ruch i hałas uniemożliwiający normalną rozmowę. Po zaspokojeniu potrzeb ducha pora na przyjemności ciała – w końcu kiedyś trzeba odpowiedzieć ‘Tak’ na słyszane tu bez mała na każdym kroku pytanie: „Hello sir, massaaaaaage?” Fundujemy sobie zatem godzinną rozkosz (ja masaż stóp, żona masaż tajski) za 180 THB od osoby ze zniżką (bez zniżki 200 THB). Przybytek jest czysty i wygodny, panie prawie wcale nie mówią po angielsku, ale świetnie znają się na robocie, a na koniec dostajemy skromny poczęstunek (herbata i ciasteczka). Czas na osławiony nocny bazar, który choć czynny co wieczór najlepiej odwiedzić ponoć właśnie w sobotę. W naszym przypadku znajduje się on jakieś niecałe 3 min. pieszo od pensjonatu (po wyjściu należy skręcić w prawo i wypatrywać restauracji McDonald’s i Burger King). Nie mamy co prawda pewności, czy tak jest tu zawsze, ale po tym, co widzieliśmy w Chiang Rai to, co zobaczyliśmy tutaj okazało się bodajże największym rozczarowaniem całego pobytu. Absolutny brak atmosfery, zblazowani, zepsuci przez turystów sprzedawcy, pustki i zupełnie nieciekawy asortyment. Na szczęście trafiliśmy na świetną jadłodajnię z owocami morza, gdzie zjedliśmy jedną z najlepszych kolacji – Mho-O-Cha, Thai Food & Seafood (żeby się tu dostać należy odnaleźć Anusarn Market; stojąc na skrzyżowaniu głównej ulicy nocnego bazaru w taki sposób, by za plecami mieć Burger King a przed sobą McDonald’s, należy minąć McDonald’s po lewej stronie i skręcić w pierwszą w lewo pod zadaszony targ; ze znalezieniem samej knajpy nie powinno być problemów, bo jest chyba najbardziej oblegana ze wszystkich tam dostępnych).

Dzień 8 (poniedziałek, 31.08.09) 

Dziś niestety znowu wczesna pobudka, a to za sprawą naszej wycieczki do centrum szkolenia i opieki nad słoniami (http://www.changthai.com), które znajduje się kilkadziesiąt kilometrów na płd.-wsch. od Chiang Mai przy trasie do Lampang. Miejsce to spośród kilku innych wybieramy dlatego, że żadne z tysiąca dostępnych w tym mieście agencji turystycznych nie organizuje doń wyjazdów. Liczymy zatem na to, że jest mniej popularne wśród turystów i nie tak komercyjne. Nie mylimy się. Podczas naszego pobytu nie ma tam więcej niż 30 osób. Wczesna pora podyktowana jest tym, że tylko dwa razy dziennie, tj. o 9:45 i 13:15 można obserwować mycie słoni. Aby się tam dostać odnajdujemy najpierw na dworcu autobusowym w Chiang Mai okienko kasowe sprzedające bilety prywatnego przewoźnika Wintour (obok stanowiska nr 15). Pani mówi całkiem nieźle po angielsku, więc bez problemu kupujemy bilety do centrum na autobus jadący do Phitsanulok (67 THB za osobę). W autobusie zajmujemy miejsca w pierwszym rzędzie, by móc przypomnieć kierowcy o tym, że ma się zatrzymać przed centrum (po opuszczeniu Chiang Mai autobus dociera do bram centrum po ok. 1 godz.). W trakcie jazdy robię to dwukrotnie, bo nie mam pewności, czy kierowca mnie rozumie. Choć wydaje się, że nie za bardzo, ostatecznie wysiadamy tam, gdzie trzeba – jeszcze kawałek pieszo i jesteśmy przy kasach. Bilety kosztują nas 80 THB od osoby – w cenie wstęp na teren centrum, autobus wahadłowy, kąpiel słoni, przedstawienie oraz wejście na teren szpitala. Z początku jesteśmy tu absolutnie sami, bo jest jeszcze bardzo wcześnie. Wykorzystujemy ten czas na zapoznanie się z okolicą, wypijamy kawę i herbatę w jedynym czynnym o tej porze obiekcie i ‘odkrywamy’ miejsce wyrobu papieru ze słońskiego łajna – dwie panie na naszych oczach gołymi rękami przebierają wygotowane odchody, by usunąć z nich niepożądane grudki. Na krótko przed kąpielą zjawia się niewielka grupa amerykańskich turystek z przewodniczką i podczas sesji zdjęciowej z zarówno dorosłymi słoniami jaki i kilkuletnimi maluchami wkoło słychać tylko: ‘unbelievable’, ‘amazing’, ‘beautiful i ‘awesome’. Ale prawdziwej ekstazy doznają panie z Ameryki, po tym jak przy wychodzeniu z sadzawki słonie urządzają im istny prysznic.

Bezpośrednio po kąpieli w ślad za czyściutkimi słoniami podążamy do ‘amfiteatru’, gdzie odbywa się pokaz wyuczonych umiejętności (zakładania opiekunom kapelusza, przerzucania kłód drewna, gry na instrumentach, malowania obrazów, itp.; pokazy odbywają się trzy razy dziennie o 10, 11, i 13:30). Po tych wszystkich atrakcjach udajemy się na przekąskę (215 THB za dwa dania i dwa soki), by zaraz potem skorzystać z dodatkowo płatnej (400 THB za dwie osoby) półgodzinnej przejażdżki na grzbiecie słonia (ostatnia o 15:30), podczas której dwukrotnie pokonujemy staw, wspinamy się na wzgórze i… wpadamy w leśne ostępy, bo nasza słonica wyczuła w pobliżu największy w świecie przysmak – pęd bambusa. Z wizyty w szpitalu rezygnujemy, bo nie czerpiemy przyjemności z oglądania cierpiących zwierząt, więc łapiemy wahadłowca, który podrzuca nas do wyjścia. Stąd udajemy się pieszo z powrotem do szosy, przy której mamy nadzieję złapać autobus do Chiang Mai. Żeby to zrobić, musimy najpierw przejść na drugą stronę tej wielopasmowej jezdni, bo ruch jest lewostronny. Po drugiej stronie nie ma żadnego przystanku, więc trzeba będzie wystawić palucha. Na szczęście nie czekamy długo, bo dosłownie w tej samej chwili, w której przeszliśmy na drugą stronę nadjeżdża autobus, który już zwalnia na nasz widok.

Do Chiang Mai wracamy jeszcze taniej niż w przeciwną stronę, bo za bilety płacimy po 50 THB od łebka, a na pokładzie mamy jedyną w życiu okazję, by zobaczyć tajski horror, w którym się leje, a trup ściele gęsto. Pogoda robi się coraz lepsza, postanawiamy więc nie marnować czasu i po krótkiej wizycie w pensjonacie zatrzymujemy na naszej ulicy songthaew z zamiarem dostania się na położone 12 km na zach. od centrum wzgórze Doi Suthep. Choć dość słono przepłacamy (340 THB za nas dwoje tam i z powrotem), mamy go tylko dla siebie, a kierowca czeka, aż skończymy zwiedzać (można się tam dostać o wiele taniej łapiąc jakieś cztery kółka pod zoo, a tam przesiąść się na czerwony songthaew, który zawiezie nas za kilkadziesiąt bahtów na górę i z powrotem, po tym jak zbierze minimalną grupkę osób). Po minięciu zoo pod samą świątynię prowadzi ostry podjazd z niekończącymi się serpentynami. Potem trzeba jeszcze tylko (jak zwykle zresztą) pokonać kilkadziesiąt stopni (ewentualnie kupić bilet na rachityczną kolejkę torową), by można było nacieszyć swoje oczy nie tylko wspaniałym widokiem na całe miasto, lecz także jedną z najładniejszych świątyń, jakie w tym kraju przyjdzie nam zwiedzać (wstęp 30 THB od osoby). Jeśli nie ma się akurat nic innego w planach, zdecydowanie warto tu posiedzieć dłuższą chwilę i odpocząć. Oprócz świątyni można tu także odwiedzić położone 4 km dalej (bliżej szczytu) ogrody królewskiego pałacu Phuping (sam pałac jest niedostępny), ale dla nas jest już za późno (czynne do 15:30), a poza tym i tak nie mamy ze sobą odpowiednich ubrań. Kiedy wracamy na parking, nasz kierowca pokazując jeden folder reklamowy za drugim robi wszystko, by zapewnić nam kolejne atrakcje. Widząc, że z tej mąki ciasta jednak nie będzie, poddaje się i zwozi nas z powrotem do centrum. Tu, niedaleko od miejsca, w którym Loikroh Road spotyka się z fosą, znajdujemy miłą i tanią knajpkę o nazwie Daret, gdzie spożywamy obiadokolację. Wczesnym wieczorem ponownie uderzamy do sprawdzonego salonu masażu (jakby nie było, obiecaliśmy paniom, że nazajutrz wrócimy) i tym razem oboje decydujemy się na Thai massage, który dobitnie uświadamia mi, do czego zdolne jest moje ciało, a wszyscy mamy przy tym ubaw po pachy (wszystkim chętnym sugerujemy, by najpierw upewnili się jakiego rodzaju to zabieg, bo można się zdziwić). Po wszystkim, niczym młodzi bogowie, jeszcze raz ruszamy w miasto, gdzie szwendamy się do późna.

Dzień 9 (wtorek, 1.09.09) 

Wladymir Wladymirowicz przemawia właśnie na Westerplatte z okazji 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej, a ja wciąż mam wątpliwości, czy aby na pewno dobrze zrobiłem decydując się na udział w tym kursie. Kiedy jednak w hallu naszego pensjonatu dostrzegam machająca przyjaźnie w naszym kierunku Tajkę, wiem, że za późno już na jakiekolwiek rozważania. Chwilę później mkniemy uliczkami Chiang Mai oldschoolowym volkswagenem busem, w którym zamiast foteli zamontowano dwie domowe kanapy, a na przeciwko nas siedzi sympatyczna para, Holenderka i Brytyjczyk, którzy razem z nami zgłębiać będą arkana tajskiej kuchni. Z dziesiątek dostępnych w Chiang Mai szkół gotowania jeszcze przed wyjazdem wybraliśmy rodzinną szkółkę o uroczej nazwie A Lot of Thai (http://www.alotofthai.com), a wczoraj wieczorem dokonaliśmy telefonicznej rezerwacji. Pełny kurs trwa ok. 6 godz. i kosztuje 1000 THB od osoby (w cenie transport z i do pensjonatu, książka kucharska na osobę oraz konsumpcja wszystkich przygotowanych przez siebie potraw). Nasza kulinarna przygoda zaczyna się na lokalnym targu, gdzie płynnie mówiąca po angielsku Yui – nasza nauczycielka – zapoznaje nas z występującymi w Tajlandii warzywami, owocami i przyprawami, tłumacząc jednocześnie, jakie mają one zastosowanie w tajskiej kuchni. Ponadto doradza nam, jak rozpoznać świeże mięso od nieświeżego i wyjaśnia różnice pomiędzy niezliczonymi rodzajami ryżu i makaronów. Zanim udamy się na właściwe zajęcia, mamy jeszcze trochę czasu, by rozejrzeć się na własną rękę i pofotografować co nieco. Kupujemy także na próbę cholernie słodkie ciasteczka z cukru palmowego. 

Kilkanaście minut później, ubrani w kuchenne fartuchy i mocno przejęci tym, co nas czeka, siedzimy w skupieniu przed domem Yui, gdzie czekają przygotowane dla nas stanowiska pracy. Każdorazowo Yui najpierw objaśnia i demonstruje, jak przygotować poszczególne dania, po czym to my udajemy się do przypisanych nam stanowisk, by spróbować własnych sił. Z kolei kiedy dumni i bladzi przy wspólnym stole konsumujemy kulinarne dzieła własnej roboty, nasze stanowiska są sprzątane i przygotowywane do kolejnej próby. Kameralna w naszym przypadku atmosfera zajęć jest naprawdę rewelacyjna, czas płynie niepostrzeżenie, a żołądki zapełniają się nam błyskawicznie – po pięciu niewielkich daniach nie jesteśmy już w stanie wcisnąć deseru. Okazuje się także, że moje wątpliwości były całkowicie nieuzasadnione, gdyż udział w kursie był inspirującym doświadczeniem, a przygotowywanie tajskich dań jest rzeczywiście mało skomplikowane. Do pensjonatu odwozi nas mąż Yui, Kwan, a ona sama zostaje w domu, by przygotować się do jutrzejszej podróży do Bangkoku, gdzie weźmie udział w kilkudniowych krajowych mistrzostwach w gotowaniu. My tymczasem odbieramy pozostawione w przechowalni bagaże (obsługa zgodziła się przechować je nam nieodpłatnie do momentu powrotu z zajęć) i ruszamy w dalszą podróż do Sukhothai. Oryginalny plan zakładał, że spędzimy w Chiang Mai jeszcze jeden dzień i odwiedzimy Park Narodowy Doi Inthanon, zdobywając jednocześnie najwyższą górę Tajlandii o tej samej nazwie (2595 m.n.p.m.). Niestety możliwości dostania się do parku są mocno ograniczone, bo jeśli odrzucić opcję niedorzecznego pod względem cenowym wyjazdu zorganizowanego, najrozsądniejszym wyborem wydaje się wynajęcie samochodu z kierowcą na cały dzień. I choć pewnie nie nastręcza to specjalnych trudności, przed udaniem się tam powstrzymały nas wątpliwości co do pogody. Wyczytaliśmy bowiem, że szczyt góry ze względu na swą wysokość w przeważającej mierze pogrążony jest w chmurach bądź mgle. A że nie urządzało nas ewentualne tracenie całego dnia po to tylko, by w przypadku złej pogody postawić stopę na dachu Syjamu i tym samym odhaczyć kolejny punkt na planie, postanowiliśmy wyjechać dzień wcześniej. I tak na dobrze nam już znanym dworcu autobusowym w Chiang Mai w okienku firmy Wintour kupujemy bilety na ostatni tego dnia autobus do historycznej stolicy Syjamu na 17:30 (218 THB od osoby). Podróż trwa ok. 5 godz. i jest dość monotonna, bo szybko zapada zmrok. Kiedy wysiadamy na dworcu w Nowym Sukhothai, jest pusto i cicho. Rozglądamy się w poszukiwaniu jakiegoś transportu, ale wydaje się, że taksówki nie kursują już o tej porze. Zaniepokojeni tym faktem dostrzegamy nagle w oddali, jak do białego wozu, który swym kształtem przypomina songthaew, pakują się jakieś młode dziewczyny. Raźnym truchtem ruszamy w ich kierunku, machając rękoma, by zwrócić na siebie uwagę. Zabieg okazuje się skuteczny i choć nie jest to regularna taksówka, dogadujemy się z kierowcą i jego znajomym, że dowiozą nas za 20 THB od osoby pod upatrzony wcześniej pensjonat. Obszerny pokój z wiatrakiem w TR Guesthouse (http://www.sukhothaibudgetguesthouse.com) kosztuje nas 200 THB. Bardzo uprzejmy właściciel świetnie mówi po angielsku, więc korzystam z okazji i wypytuję o wszystko, co może nam się jutro przydać. Nie ma również problemu z tym, byśmy nazajutrz po wymeldowaniu zostawili swoje bagaże do czasu powrotu ze zwiedzania. Nie pozostaje nam więc nic innego jak wypić po chłodnym piwku i udać się na spoczynek.

Dzień 10 (środa, 2.09.09) 

Jest dopiero 7 rano, a termometr pokazuje już 28°C. Choć pogoda wyśmienita, miejscowym najwyraźniej jest chłodno, bo gospodarz wita nas w jeansach i kurtce. Zanim wyruszymy do Starego Sukhothai potrzebujemy wymienić pieniądze. Bank jest co prawda vis a vis pensjonatu, ale otwierają dopiero o 8:30. Nie pozostaje więc nic innego jak podelektować się śniadaniem (145 THB za dwie osoby) i poczekać. Można też za darmo skorzystać z sieci. Najtańszym, ale także najpowolniejszym sposobem dotarcia do parku historycznego w Starym Sukhothai jest transport publiczny w postaci drewnianego, nieco przerośniętego songthaewa (20 THB od osoby). Przejażdżka tym cudem motoryzacji, w zależności od rzutkości prowadzącego, zajmuje minimum 30 min., bo kierowca zbiera po drodze wszystkich potencjalnych klientów, a w pierwszej kolejności zajeżdża na położony nie po drodze dworzec autobusowy. Przystanek znajduje się przy głównej ulicy, jakieś 100 metrów za sklepem Seven Eleven (po wyjściu z pensjonatu należy skręcić w lewo i iść cały czas prosto, jakieś 200-250 m). Z uwagi na rozmiar tego środka transportu trudno go przegapić, a najpewniej i tak wcześniej wypatrzy nas i zacznie do nas energicznie machać kobieta sprzedająca na pace bilety. Gdy docieramy na miejsce, od razu podbiega do nas młoda dziewczyna, oferując nam wynajem rowerów, ale my obiecaliśmy już gospodarzowi naszego pensjonatu, że rowery wynajmiemy u jego kolegi w K-Shop (30 THB od łebka na cały dzień). Wybrawszy lepsiejsze sztuki, podjeżdżamy kawałek do wejścia i kupujemy bilety wstępu (tak naprawdę bilety kupujemy dwukrotnie, do dwóch oddzielnych części parku; ogółem kosztują nas one 210 THB za osobę, z czego 10 THB za wjazd rowerem), z którymi otrzymujemy również mapkę sytuacyjną parku. Miejsce to jest niezwykle urokliwe, wyjątkowo spokojne, czyste i zadbane. Z soczystą zielenią pięknie kontrastują ceglane ruiny i drewniane mostki przerzucone nad licznymi tu stawami, na których czerwienią się kwiaty. Słońce praży niemiłosiernie i jedynie przejażdżka rowerem po zacienionych alejkach daje nieco wytchnienia. Turystów nie ma prawie wcale. Pod jedną ze świątyń dopadają nas za to dwie dziewczynki z wycieczki szkolnej i proszą, byśmy wypełnili anglojęzyczną ankietę, która, jak nam się wydaje, ma na celu zebranie danych statystycznych odnośnie ruchu turystycznego. Niespieszna wizyta w parku zajmuje nam ponad dwie godziny, a do pensjonatu wracamy dokładnie w ten sam sposób, w jaki tu dotarliśmy. W pensjonacie jemy jeszcze obiad (240 THB za dwa dania, zupę i dwa napoje), po czym tym samym wehikułem co poprzednio za 10 THB od osoby (bileterka chciała 20 THB) dostajemy się na dworzec, gdzie na kwadrans przed odjazdem kupujemy bilety na autobus do Ayutthayi na godz. 14:10 (326 THB za osobę, w cenie woda i udko z kurczaka).

Autobus ten docelowo jedzie do Bangkoku i niestety nie ma przystanku w centrum miasta, co by nas bardzo urządzało. Zatrzymuje się natomiast kilka kilometrów od centrum, na przystanku przy autostradzie, co nas trochę niepokoi. Po pierwsze jesteśmy jedynymi turystami w autobusie, a stewardessa ani dudu nie mówi po angielsku, nie jesteśmy zatem pewni, czy kierowca będzie wiedział, że ma się tam zatrzymać. Z relacji z Internetu wiemy, że w podobnych przypadkach niektórzy zamiast w Ayutthayi budzą się w Bangkoku. Po drugie podróż trwa 5 godz., więc gdy dojedziemy na miejsce będzie już ciemno, a nie mamy żadnej gwarancji, że ma przystanku będzie jakikolwiek transport. Podczas jazdy śledzę zatem namiętnie pozostałe do celu kilometry, by w razie czego interweniować. Na szczęście okazuje się to zbyteczne, bo ostatecznie przychodzi po nas stewardessa. Odbieramy bagaże, autobus odjeżdża, a my myślimy, co dalej. Rychło dostrzegają nas jacyś siedzący w ciemności mężczyźni i pytają, dokąd chcemy jechać. Za nimi widzimy kilka motorów i jednego pickupa. Wdajemy się więc w dyskusję i szybko sprawa rozbija się o cenę. Pomimo iż nasza sytuacja wyjściowa do negocjacji, mówiąc oględnie, wydaje się żadna, ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu panowie mają ochotę się z nami targować. Zamiast oferowanych nam 500 THB za pickupa lub motorów w niższej cenie ostatecznie pod sam pensjonat dojeżdżamy na pace potężnego Mitsubishi za 150 THB za nas dwoje. Prędka przejażdżka wielopasmową szosą wśród gigantycznego ruchu, ogromu świateł i ogólnego zgiełku dostarcza nam nie lada wrażeń. Logujemy się w Ayutthaya Guesthouse (www.travelfish.org/accommodation_profile/thailand/bangkok_and_surrounds/ayutthaya/ayutthaya/all/315) w pokoju z wiatrakiem, bez ciepłej wody i osobnego pomieszczenia na toaletę za 350 THB. Kolację jemy w knajpce na ulicy 50 metrów dalej (178 THB za dwa dania i dwa szejki). W mieście niewiele się o tej porze dzieje, a nas szybko dopada zmęczenie.

Dzień 11 (czwartek, 3.09.09) 

Na każdej wyprawie przynajmniej raz coś musi pójść nie tak – najwyraźniej to był właśnie ten dzień. Ponieważ Ayutthaya Guesthouse nie świadczy usług gastronomicznych, śniadanie jemy u Tony’ego (Tony’s Place), po drugiej stronie ulicy, ale porcje są tu małe i ogólnie jest drożej niż w knajpce bezpośrednio obok naszego pensjonatu. Zaraz po śniadaniu uderzamy do jednej z kilku zlokalizowanych na naszej ulicy agencji turystycznych, by dowiedzieć się więcej na temat łączonego biletu na przejazd na Ko Phi Phi. Choć bilety takie planowaliśmy nabyć dopiero po przyjeździe do Bangkoku, cena, którą widzieliśmy wczoraj na reklamie, wydaje się nam bardzo atrakcyjna. Pracujący w biurze pan w średnim wydaje się niezwykle zaaferowany tym, że trafili mu się klienci, niemniej komunikatywną angielszczyzną udziela nam na tyle wyczerpujących informacji, że decydujemy się wykupić bilety (1050 THB za osobę; cena obejmuje transport tuk-tukiem na dworzec kolejowy i zakup biletu na pociąg do Bangkoku, autobus z Bangkoku do Krabi oraz rejs promem z Krabi na Ko Phi Phi Don). W zamian otrzymujemy potwierdzenie i umawiamy się z panem, że spotkamy się pod agencją o 15:30. Zadowoleni z takiego obrotu sprawy wracamy do pensjonatu, gdzie szybko się pakujemy, po czym znosimy nasze bagaże do recepcji, by zostawić je tu do naszego powrotu (dzień wcześniej uzgodniliśmy to z obsługą przy płaceniu za pokój). W budynku obok wynajmujemy rowery i ruszamy na objazd świątyń drugiej historycznej stolicy Tajlandii. Gdy docieramy pod pierwszy obiekt, okazuje się, że musimy się wrócić, bo zapięcie do roweru, które nam dano, nie działa. Inaczej niż w przypadku Sukhothai, świątynie w Ayutthayi nie znajdują się na specjalnie wyznaczonym terenie, lecz rozsiane są zarówno po ścisłym centrum miasta, jak i poza nim, tj. po drugiej stronie rzeki, co z uwagi na duży ruch i odległości sprawia, że przemieszczanie się między nimi na rowerze jest dalekie od przyjemności. W dodatku miasto jest dość brudne, podmokłe i prawie przez cały czas towarzyszy nam zapaszek niechybnie świadczący o braku kanalizacji. Pomimo niesprzyjających warunków odwiedzamy trzy z kilku polecanych w przewodniku świątyń (jak się okazuje niekoniecznie najatrakcyjniejsze) – Wat Ratburana (naszym zdaniem nie warto), Wat Mahathat (naszym zdaniem warto tylko wtedy, jeśli naprawdę bardzo chce się zrobić zdjęcie przereklamowanego Buddy w drzewie; wchodzę tylko ja i żałuję, kiedy grzęznę po kostki w błocie) oraz Wat Phra Sri Sanphet (warto, bardzo fotogeniczna). Wstęp do każdej z nich jest płatny i kosztuje 50 THB od osoby. Potencjalnie najciekawszymi świątyniami Ayutthayi są leżące po drugiej stronie rzeki Wat Chai Wattanaram w stylu khmerskim, Wat Lokaya Sutha z posągiem leżącego Buddy czy Wat Phanan Choeng i Wat Yai Chai Mongkhon, ale na nie nie starcza nam już czasu ani sił, ponieważ oprócz świątyń chcemy także zobaczyć pozostałości Wielkiego Pałacu i rezydencji namiestnika Ayutthayi. Okazuje się to strasznym niewypałem, bo nie dość, że z uwagi na kiepsko zedytowaną mapkę mamy problem z nawigacją, to w dodatku w miejscach tych absolutnie nie ma czego oglądać. 

Po obiedzie na lokalnym bazarku w akcie desperacji porywamy się jeszcze na częściowy objazd centrum biegnącą dookoła niego ulicą U-Thong. Niestety i tym razem popełniamy błąd. Przejazd ten nie oferuje praktycznie żadnych widoków, a nasza eskapada ze względu na dość wysoką temperaturę kończy się w przypadku mojej żony stanem bliskim omdlenia. Mocno rozczarowani wracamy pod nasz pensjonat, gdzie w knajpce obok schładzamy się szejkiem i mrożoną kawą. Do umówionego spotkania mamy jeszcze trochę czasu, więc w pensjonacie bierzemy szybki prysznic przed długą podróżą. Punktualnie o 15:30 stawiamy się pod drzwiami agencji. Zgodnie z umową tuk-tuk podwozi nas na dworzec kolejowy, gdzie kierowca kupuje nam bilety do stacji Hua Lampong w Bangkoku (20 THB od osoby). Podczas dwugodzinnej podróży poznajemy w pociągu bardzo gadatliwego Taja, nauczyciela angielskiego z 30-letnim stażem, z którym toczymy ożywioną konwersację na różne tematy dotyczące tajskich realiów. W hali głównego dworca kolejowego w Bangkoku odnajdujemy mieszczącą się na piętrze restaurację Black Canyon, gdzie o godz. 19 ma nas odebrać ktoś, kto ‘wsadzi’ nas do autobusu jadącego na południe.

Z naszą restauracją sąsiaduje agencja turystyczna sprzedająca bilety łączone na wszystkie tajskie wyspy. Ruch jest spory, bo jutro na Ko Pha Ngan odbywa się osławiona impreza przy pełni księżyca (‘Full Moon Party’) przyciągająca tłumy młodych ludzi z całego świata. Z czystej ciekawości żona idzie zapytać, w jakiej cenie mają bilety na Ko Phi Phi. Okazuje się, że biletów kupić nie można, bo nie ma już miejsc w autobusach jadących na południe. Ucieszeni faktem, że podjęliśmy słuszną decyzję, kupując bilety na Ko Phi Phi jeszcze w Ayutthayi, czekamy na nasz kontakt, posilając się nieco i popijając szejki w naszej restauracji, w której obsługuje nas transwestyta (‘ladyboy’). Na krótką chwilę zostawiam żonę samą z bagażami i udaję się do toalety (2 THB od osoby; niesamowity smród), a kiedy wracam ta siedzi już w towarzystwie dwóch starszych panów, Brytyjczyka i Amerykanina, do których po chwili dołączają ich tajskie partnerki. O ile żona siedemdziesięciokilkuletniego Amerykanina, który od kilkunastu lat mieszka gdzieś na pograniczu tajsko-laotańsko-kambodżańskim wydaje się zbliżona do niego wiekiem, o tyle towarzyszka niewiele młodszego Brytyjczyka ma na oko jakieś 20 lat. Niemniej panowie są jak na swój wiek niezwykle jowialni i czas przyjemnie upływa nam na żartobliwej pogawędce, z której dużo się dowiadujemy o mentalności Tajów. Gdy dochodzi siódma, zaczynamy się lekko niepokoić, czy aby na pewno ktoś nas odbierze. Nasi rozmówcy uspokajają nas co prawda, że poczucie czasu u Tajów nie istnieje, ale ja postanawiam się rozpytać, co i jak. Zagaduję więc naszego transwestytę, czy nie zna może osoby, która spotyka się tu z turystami podróżującymi na wyspy, i choć on sam nie potrafi udzielić mi odpowiedzi, uruchamia łańcuszek dobrej woli, który rychło przynosi efekt. Ni stąd ni zowąd zjawia się przed nami osobnik nikczemnego wzrostu z listą pasażerów i po sprawdzeniu naszych danych przykleja nam na koszulki kolorowe nalepki z logo firmy w zielonym kolorze, po czym wymachując ręką, daje nam znać, byśmy za nim szli. W pośpiechu zbieramy nasze klamoty, żegnamy się ze znajomymi i zbiegamy po schodach za rzeszą innych turystów. Przed dworcem pakujemy się do zabitego po ostatnie miejsce autokaru, gdzie, zgoła odwrotnie niż dotychczas, nie ma ani jednego Taja poza kierowcą. Dwadzieścia po siódmej opuszczamy Bangkok, podziwiając panoramę miasta nocą. Zaczyna padać deszcz.

Dzień 12 (piątek, 4.09.09) 

Jest gdzieś koło północy, gdy na postoju nagle robi się tłum, po tym jak w przydrożnym barze na kolację zatrzymują się trzy pełne turystów autokary. Sprzedawane tu żarcie nie jest przygotowywane na świeżo i nie wygląda najlepiej, mimo to znajduje wielu amatorów. Do stoiska z jedzeniem ustawia się długa kolejka, a wolne miejsca przy stolikach szybko się wypełniają. My ograniczamy się jedynie do toalety, w której na ścianie z pisuarami (a właściwie jednym pisuarem w postaci długiej i wąskiej wanny, którą nieustannie płynie woda, a poszczególne stanowiska odgrodzone są od siebie murkami) na wpółprzytomnym wzrokiem wśród setek jednakowych naklejek – takich jak te, które sami mamy na naszych koszulkach – dostrzegam wyróżniającą się naklejkę klubu podróżnika z Krakowa. Przerwa trwa ok. 45 min., po czym wszyscy zostają zagonieni z powrotem do autokarów i ruszamy dalej. Wciąż jest ciemno, gdy w okolicach godz. 5 nad ranem docieramy do punktu zbornego w Surat Thani, gdzie ci, którzy płyną na Ko Pha Ngan (czyli wszyscy poza nami) dostają bilety na prom i czekają na transport do portu. Tym czasem my zdążamy dokonać porannej toalety i zjeść po świeżo zrobionej kanapce (60 THB za sztukę), zanim o świcie zjawia się po nas songthaew, który zabiera nas do kolejnego punktu zbornego (tym razem czyjegoś mieszkania z obszernym dziedzińcem), gdzie od bardzo dobrze mówiącego po angielsku pana w średnim wieku dostajemy bilety na autobus do Krabi oraz jakieś świstki na prom. Oczekiwanie na autobus umila nam skory do zabawy mały kotek, którego żona dokarmia butelką z mlekiem podaną nam przez właścicielkę, od której dowiadujemy się, że to podrzutek. Ten sam pan, który wydał nam bilety podwozi nas teraz prywatnym pickupem na przystanek autobusowy, gdzie czeka już na nas kolejny autokar. Monotonny przejazd do Krabi trwa ponad 2 godz. i ponownie nas usypia. Dopiero pod sam koniec przejażdżki nasze zaspane oczy skutecznie otwiera nam otaczający nas egzotyczny krajobraz.

Autokar podwozi nas pod sam budynek portowego terminala, gdzie przejmują nas już jego pracownicy. Naszą dwójkę upatruje sobie młodziutka muzułmanka. Na podstawie posiadanych przez nas świstków otrzymujemy w końcu bilet na prom, a ponadto dajemy się namówić na wykupienie otwartego biletu powrotnego do Bangkoku (900 THB za osobę po krótkiej negocjacji). Jednocześnie zostajemy poinformowani, że jeśli w drodze powrotnej nie chcemy się znów przesiadać w Surat Thani, powinniśmy się z nią skontaktować telefonicznie na dzień przed opuszczeniem wyspy. Dziewczyna próbuje nam jeszcze za jednym zamachem sprzedać nocleg na Ko Phi Phi, ale tym razem odmawiamy. Prom odpływa tuż po 10. Bagaże zostawiamy w kabinie na dole, a sami wzorem części pasażerów wychodzimy na pokład, by podziwiać bajeczne widoki i cieszyć się słońcem. Większość czasu z półtoragodzinnego rejsu spędzamy z czwórką innych turystów na dziobie, skąd mam okazję zrobić kilka ciekawych zdjęć. Wysiadamy na głównym molo (‘Main Pier’), gdzie naprzeciw wychodzi nam tuzin pośredników oferujących nocleg. Ignorując ich, przechodzimy nieco dalej, by rzucić okiem na rozwieszone przez nich liczne oferty. W końcu wdajemy się w negocjacje z jednym z nich, ale ceny wydają nam się nieco za wysokie nawet jak na tę wsypę. Choć w pewnym momencie jesteśmy już bliscy podjęcia decyzji, ostatecznie rezygnujemy z pośrednictwa, uznając za niezbyt rozsądne podejmowanie decyzji na podstawie samych zdjęć, bez możliwości wcześniejszego obejrzenia obiektu. Poza tym nigdzie nam się nie spieszy i postanawiamy się przekonać, czy jeśli poszukamy czegoś na własną rękę, uda nam się stargować coś z ceny – w końcu jesteśmy tu poza sezonem. Pan wydaje się mocno niepocieszony i nawet nie odpowiada na nasze pożegnanie. Mimo wysokiej temperatury ruszamy z plecakami wzdłuż wybrzeża. Po drodze zagaduje nas rewelacyjnym angielskim jakiś Europejczyk, pracownik jednej z niezliczonych tu szkół nurkowania, i dopytując o nasze oczekiwania doradza nam strategię poszukiwań. Wydaje się godny zaufania, decydujemy się zatem pójść za jego radą i znakomicie na tym wychodzimy. Poszukiwania nie trwają długo, bo już w drugim w kolejności odwiedzonym przez nas obiekcie stosunek ceny do jakości wydaje się wysoce satysfakcjonujący, ale i tak ostatecznie na jego korzyść przemawia udzielona nam zniżka. Oryginalna cena za pokój o wybranym przez nas standardzie jest dość wysoka, bo wynosi aż 1950 THB ze śniadaniem, ale recepcjonistka oferuje 100 THB zniżki, jeśli zostaniemy na dwie noce. Kiedy oświadczamy jej, że zamierzamy spędzić tu cztery noce, ta bez wahania proponuje nam jedną noc gratis, skutkiem czego pobyt w dopiero co wybudowanym Andaman Beach Resort (http://www.andamanbeachresort.com) kosztuje nas ogółem 5850 THB. Jak na ten kraj jest to kwota znacząca i trzeba przyznać, że z powodzeniem można tu znaleźć nocleg za wiele niższą bądź bardzo niską cenę (np. w bambusowych chatkach bez sanitariatów i klimatyzacji, za to z hamakiem na werandzie, lub w bardzo prostych bungalowach w głębi wyspy). Jednak nasze założenie od początku było takie, że na wyspie pozwalamy sobie na więcej. Zresztą jeśli wziąć pod uwagę miejsce, w którym jesteśmy oraz uwzględnić atuty wybranego przez nas ośrodka – wysoki standard (przestronny pokój, klimatyzacja, lodówka), śniadania w cenie, basen z darmowymi leżakami i ręcznikami, zniżka na masaż, położenie przy samej plaży i blisko centrum, no i ten zabójczy widok na Ko Phi Phi Leh – należy stwierdzić, że niecałe 140 zł za pokój to naprawdę niepowtarzalna okazja. Obiad jemy w położonej 50 m od naszego hotelu knajpce Carpe Diem, która choć do najtańszych na wyspie nie należy (310 THB za dwa dania i dwa szejki), stanie się naszą ulubioną. Reszta dnia na tej rajskiej wyspie schodzi nam na kąpieli i zwiedzaniu okolicy, co akurat nie zajmuje nam zbyt dużo czasu, bo wyspa jest tak mała że całe ‘miasteczko’ można obejść w maks. 30 min., podczas gdy przejście z plaży po płd. stronie wyspy na plażę po stornie płn. zajmuje niecałe 10 min. (pewne wyobrażenie o wyspach Phi Phi daje spora ilość filmików zamieszczona na http://www.youtube.com, włączając w to liczne relacje z ataku tsunami w 2004 r.)

Dzień 13 (sobota, 5.09.09) 

Kiedyś musiało zacząć padać i dziś kąpieli słonecznych raczej nie będzie. Po śniadaniu w deszczowej aurze robi się jednak na tyle przyzwoicie, że postanawiamy odwiedzić jeden z dostępnych punktów widokowych (‘viewpoint’). Aby tam dotrzeć, należy podążać za oznakowaniem. Zależnie od punktu wyjścia może to być dość długa przechadzka, a z pewnością trzeba się liczyć z tym, że nie obejdzie się bez marszu pod górę, co przy pełnym słońcu może być bardzo męczące. My na słońce, jak się rzekło, narzekać nie możemy, a i tak leje się z nas pot w miarę jak betonową drogą podchodzimy bardzo powoli pod górę. Nachylenie terenu jest znaczne, wskutek czego szybko nabieramy wysokości. W pewnym momencie szlak odbija z betonowej drogi i prowadzi w las, gdzie znaki informują, że do punktu widokowego jest stąd ok. 30 min. marszu. Ścieżka przypomina typowy szlak górski i prowadzi m.in. przez tereny, gdzie miejscowi uprawiają warzywa. Przez cały czas naszej wędrówki jesteśmy na szlaku sami i dopiero przed samym szczytem dogania nas jakaś para. Na górze znajduje się maszt przekaźnikowy, knajpa (tego dnia akurat nieczynna) i mocno sfatygowany drewniany podest, z którego roztacza się urzekający widok na ‘serce’ wyspy i położone po obu jego stronach zatoki. Widok traci niestety nieco na uroku z powodu braku słońca, a w dodatku naprawdę mocno wieje, co skłania nas do rychłego powrotu. Po zejściu na dół odwiedzamy jeszcze część wyspy, w której wykańczany jest właśnie budynek mający pomieścić muzeum ofiar tsunami z grudnia 2004. W drodze powrotnej niespodziewanie nadciągają nad wyspę intensywnie granatowe chmury i nim docieramy do hotelu, przemakamy do suchej nitki. Trzeba jednak przyznać, że przy tej temperaturze doświadczenie tropikalnej ulewy jest naprawdę przyjemnym uczuciem. Niestety nie zanosi się dziś na zdecydowaną poprawę pogody, w związku z czym większą część dnia spędzamy w pokoju tudzież na balkonie w towarzystwie licznie zamieszkujących na terenie naszego kompleksu kotów oraz nad lekturą przywiezionych z Polski gazet. Wieczorem udaje się nam jeszcze wprowadzić miejscowych w zdumienie, kiedy to wyruszając na kolację pojawiamy się na ulicy w przeciwdeszczowych pelerynach.

Dzień 14 (niedziela, 6.09.09) 

Szczęście początkujących podróżników – przestało padać, ale póki co szału nie ma. Dlatego też spożywając śniadanie wciąż zastanawiamy się, czy zaplanowana wyprawa na Ko Phi Phi Leh ma sens. Z jednej strony żaden urok być na rajskiej plaży w strugach deszczu, z drugiej zaś nie mamy żadnej pewności, że pogoda nie popsuje się na dłużej, a być tu i nie zobaczyć rajskiej plaży niepodobna. Tymczasem z minuty na minutę warunki atmosferyczne robią się coraz bardziej obiecujące. Tuż po śniadaniu podchodzimy więc do stojącej obok hotelu reklamy rejsów na Ko Phi Phi Leh, by porównać oferowane tu ceny z tymi, które widywaliśmy na wyspie przez ostatnie dwa dni. Nasze zainteresowanie dostrzega pewien sympatyczny Taj, który łamanym angielskim wyjaśnia nam, co i jak. Generalnie proponuje nam dokładnie to samo, co inni, ale w o wiele lepszej cenie (1200 THB za nas dwojga), a poza tym, podobnie jak w Kambodży, gwarantuje, że łódź będziemy mieć tylko dla siebie. Dajemy sobie chwilkę na zastanowienie, czy pogoda się utrzyma i czy zamiast oferowaną nam tradycyjną łodzią długorufową nie wolelibyśmy jednak poszaleć motorówką, ale wariant tradycyjny bierze górę i po szybkim pakowaniu stawiamy się na plaży o umówionej porze. Drewniana łódź, którą po chwili wypływamy wydaje się mało stabilna i powolna, ale to tylko pozory. Wpierw podpływamy do tzw. Monkey Beach, gdzie przyzwyczajone do ludzkich odwiedzin i dokarmiania małpki chętnie pozują do zdjęć, ale o tej porze jest chyba dla nich jeszcze za wcześnie, bo na plaży nie ma żywego ducha. Choć osobiście niespecjalnie nam na tym zależy, nasz sternik zapewnia nas, że zajrzymy tu w drodze powrotnej.

Dopóki znajdujemy się na spokojnych wodach zatoki wyspy Phi Phi Don płynie się gładko i z powodzeniem można robić zdjęcia imponujących formacji skalnych, lecz przed wypłynięciem na otwarte morze sternik uprzedza mnie, bym lepiej schował swój aparat, bo będą wysokie fale. Nie żartował. To, co z brzegu wyglądało na zupełnie gładką taflę, w rzeczywistości okazuje się dość mocno rozhuśtanym akwenem i już po kilku minutach jesteśmy kompletnie przemoczeni za sprawą fal przelewających się co rusz przez łódź. Wszystko wraca do normy, gdy chowamy się wreszcie za skałami Phi Phi Leh. Tu w pierwszej kolejności przepływamy obok tzw. Jaskini Vikingów (sic!), gdzie podziwiamy szałasy i drewniane żerdzie wykorzystywane przez ludzi zajmujących się wybieraniem jaj z ptasich gniazd. Zaraz potem wpływamy w głąb zda się nie mającej końca zatoki Phi Leh Bay, której błękitne wody urzekają swą egzotyczną barwą. Czas na główną atrakcję. Z uwagi na silny tego dnia wiatr wpłynięcie do zatoki Maya Bay od frontu okazuje się nie możliwe. W związku z tym podpływamy kawałek dalej, gdzie sternik zatrzymuje łódź i oświadcza nam, że czeka nas krótka przeprawa wpław – musimy dotrzeć do przymocowanej do skał drewnianej drabiny, którą dostaniemy się do wnętrza wyspy. Zanim wyruszymy, nasz przewodnik radzi nam, byśmy zabrali ze sobą klapki, bo skały są naprawdę ostre. Ubieramy zatem kapoki, klapki wsuwamy na dłonie, a wszystkie wartościowe rzeczy pakujemy do nieprzemakalnego worka naszego sternika, z którym ten po krótkim ‘Follow me’ rzuca się do wody. Niewiele myśląc, podążamy za nim, ale fale są na tyle wysokie, że sprawne przepłynięcie zaledwie 50 m okazuje się bardzo wymagającym zadaniem. Tuż przed drabinką znajdują się przywiązane do skał liny, których rozpaczliwe próbujemy się chwycić, by fale nie cisnęły nami o skały. Zważywszy jednak na to, że dość mocno buja i co chwile zalewa nas kolejna fala nie jest to takie proste. Po kilku minutach ciężkiego wysiłku wdrapujemy się w końcu na skalny mostek, gdzie z nieudawaną ulgą łapiemy głęboki oddech. Czujemy się, jak byśmy przepłynęli co najmniej kilometr. Nasz przewodnik pomaga nam zejść po identycznej drabince na drugą stronę, po czym oddaje nam wodoodporny worek informując, że dalej idziemy sami, podczas gdy on zaczeka tu na nas niezależnie od tego, jak długo zechcemy zostać na plaży. Podążając wyraźną ścieżką przez tropikalny zagajnik w ciągu trzech minut wychodzimy na plażę – tę plażę. W sezonie potrafią być tu prawdziwe tłumy. Dziś, oprócz nas, są tu tylko trzy osoby, a kiedy i one odchodzą przez kilka minut jesteśmy tu całkowicie sami. W dodatku już od dłuższego czasu znów dopisuje nam pogoda. Czego chcieć więcej? Zdjęcia praktycznie robią się same. Plaża jest niezwykle kameralna i przejście z jednego jej krańca na drugi zajmuje nie więcej jak trzy minuty. Zdecydowanie więcej czasu pozostawiamy sobie na kontemplację tego cudownego miejsca. Po około dwudziestu minutach coraz liczniej pojawiają się kolejni turyści, a od wejścia do zatoki zaczynają podpływać motorówki. Uznajemy zatem, że na nas już czas i ruszamy z powrotem. Kiedy docieramy do skalnego mostku musimy się chwilę wstrzymać, bo przy silnie rozbryzgujących falach turyści idący w przeciwnym kierunku mają problemy z utrzymaniem równowagi na drabince. Co gorsza, nie maja oni ze sobą żadnych klapek i po tym jak pewien Brytyjczyk dociera w końcu na dół, fala przewraca go, wskutek czego bardzo poważnie rozcina sobie stopę. Niestety nie jest w stanie iść dalej i razem ze swą towarzyszką wracają na łódź. My możemy oczywiście liczyć na pomoc naszego sternika, choć i tak perspektywa wskoczenia do jeszcze bardziej niż uprzednio wzburzonego morza wydaje się szalenie ryzykowana. Walcząc z falami i własną słabością docieramy wykończeni na pokład naszej łodzi, która w tym właśnie momencie zdaje się najcudowniejszym miejscem na ziemi. W drodze powrotnej ponownie zatrzymujemy się na jakieś pół godziny w zatoce Pi Leh Bay, gdzie w planach mamy snorkelling. Niestety mnie po kilku minutach od ciągłego bujania robi się niedobrze i tak już zostaje do samego końca. Po podwodnych atrakcjach ruszamy przez wezbrane fale z powrotem na Ph Phi Don. Nim dotrzemy do brzegu, zatrzymujemy się jeszcze przy obiecanej Monkey Beach, gdzie teraz dziesiątki turystów wbrew zaleceniom i zdrowemu rozsądkowi raczą dzikie zwierzęta zwiniętymi w papierki słodyczami. Małpki są oczywiście przeszczęśliwe a opakowania lądują w wodzie. Z grzeczności w stosunku do naszego przewodnika udajemy nieskrywane zainteresowanie, wykonując nawet kilka zdjęć, po czym szybko się stąd ewakuujemy. Po tych wszystkich atrakcjach i niemałym wysiłku obiad smakuje nam jak nigdy wcześniej. Reszta dnia upływa nam na kąpielach słonecznych i błogim lenistwie. Wieczorem zaspokajamy zaś potrzeby podniebienia, odkrywając nowe lokale.

Dzień 15 (poniedziałek, 7.09.09) 

Nareszcie porządnie się wyspaliśmy, wiedząc że dzisiejszy dzień w całości poświęcony będzie temu, czego do tej pory nie udało nam się podczas tego wyjazdu wprowadzić w czyn – całkowitemu nieróbstwu. Na szczęście pogoda postanowiła nam to ułatwić i od samego rana mocno grzeje. Ponieważ podczas wczorajszej eskapady słońce zdążyło mnie już delikatnie musnąć, postanawiam dziś posiedzieć w stroju plażowym w cieniu palm bez zbędnego nakładania filtra, co okaże się poważnym błędem. Zanim jednak do tego dojdzie, zgodnie z umową, dzwonimy do ‘naszej’ pani w porcie w Krabi, by zapewnić sobie miejsce w bezpośrednim autobusie do Bangkoku (za rozmowy telefoniczne przyjedzie nam po powrocie do domu słono zapłacić – o wiele, wiele korzystniejszym rozwiązaniem jest nabycie karty telefonicznej). Późnym popołudniem, przy nieco bardziej przyswajalnej temperaturze, wybieramy się na spacer na Long Beach, gdzie w pierwotnym zamyśle planowaliśmy szukać noclegu. Niezwykle urozmaicona ścieżka w przeważającej mierze prowadzi lasem i ze swymi licznymi podejściami przypomina rasowy górski szlak. Po drodze mijamy kilka ukrytych w lesie ośrodków z atrakcyjnie wyglądającymi bungalowami. Jak sama nazwa wskazuje, plaża faktycznie ciągnie się dobry kawałek i oferuje bardzo ciekawy widok na Phi Phi Leh i Bida Noi. Turystów tu jak na lekarstwo, choć możliwości noclegu naprawdę sporo. W knajpce na plaży wypijamy po piwku, po czym szwendamy się jeszcze czas jakiś wzdłuż brzegu. Odpływ ułatwia nam powrót, bo część trasy możemy teraz spokojnie pokonać wybrzeżem. Na swej drodze spotykamy miejscowych, którzy korzystając z okazji wyszukują w piasku małże. Na kolację udajemy się do najlepszej na wyspie restauracji włoskiej o cokolwiek zastanawiającej nazwie Cosmic (540 THB za pizzę, makaron i 0,5 l wina), jako że chwilowo przejadł nam się tajski wikt. Mimo średnio zachęcającej nazwy o popularności tego przybytku niezawodnie świadczy ilość stołujących się w nim gości. Po kolacji rozdzielamy się – ja z coraz bardziej dającym się we znaki poparzeniem słonecznym uciekam do pokoju, by znaleźć chwilę ukojenia w klimatyzowanym pomieszczeniu, podczas gdy żona kieruje swe kroki do salonu masażu. Trochę jej zazdroszczę.

Dzień 16 (wtorek, 8.09.09) 

No tak! Tego można się było spodziewać – najładniejsza pogoda jest właśnie tego dnia, w którym opuszczamy wyspę. Ale nie ma co narzekać, bo, pomijając moje poparzenie słoneczne, pobyt na Ko Phi Phi zdecydowanie możemy zaliczyć do udanych. Pokój opuszczamy punktualnie o 10, a ponieważ prom do Krabi odpływa dopiero o 14:30 bagaże zostawiamy w recepcji, skąd pobieramy także nieodpłatnie ręczniki i udajemy się nad basen, by po raz ostatni zakosztować lenistwa. Po obiedzie chętnie korzystamy z oferowanych nam usług boya hotelowego, który wózkiem podwozi nasze bagaże do samego mola, tym bardziej, że ja nie jestem aktualnie w stanie założyć absolutnie niczego na swoje ramiona. Za swe usługi boy dostaje od nas kilkadziesiąt bahtów, z czego wydaje się niezmiernie rad. Po drodze kupujemy jeszcze w aptece maść na poparzenia i łagodzącą maść z aloesu (440 THB), którymi smaruję się już na pokładzie promu. Trzeba przyznać, że żal opuszczać tak piękne miejsce, no ale przed nami jeszcze jeden punkt programu – Bangkok. Podróż powrotna odbywa się dokładnie w ten sam sposób co poprzednio i nawet zatrzymujemy się dokładnie w tych samych miejscach. W Bangkoku budzimy się ok. 5 nad ranem, gdzie wita nas niewielki deszcz.

Dzień 17 (środa, 9.09.09) 

Autokar ma swój końcowy przystanek tuż przy Khao San Road – skupiska tanich noclegów dla turystów z plecakami, co oszczędza nam niepotrzebnych podróży przez miasto o tak wczesnej porze. Choć poparzona skóra nadal nie pozwala o sobie zapomnieć, dziarsko zakładam na siebie plecak i zasięgnąwszy języka u miejscowych wyruszamy w poszukiwaniu upatrzonego pensjonatu. Po kilkunastu minutach bezowocnego kluczenia uliczkami wokół Khao San postanawiam zostawić żonę z bagażami na chodniku, a sam kontynuuję poszukiwania. Dziesięć minut później, kiedy ostatecznie znajduję Wild Orchid Villa Khaosan (http://www.wildorchidvilla.com), okazuje się, że szliśmy w dokładnie przeciwnym kierunku, gdyż wbrew swej nazwie przybytek ten bynajmniej nie znajduje się przy Khao San. Do gustu nie przypadają nam tu jednak ani dostępne do wynajęcia pokoje, ani proponowana cena, ani tym bardziej okazująca nam swe całkowite désintéressment obsługa. Wszystko to powoduje, że pomimo doskwierającego nam zmęczenia po całonocnej podróży oraz wciąż siąpiącego deszczu postanawiamy się jeszcze rozpytać po sąsiedzku. I jak się rychło przyjdzie nam przekonać, trud się opłaci, bo po odwiedzeniu kolejnego niesatysfakcjonującego lokalu trafiamy w końcu do położonego przy równoległej do Khao San ulicy Rambuttri pensjonatu Sawasdee House (http://www.sawasdee-house.com), gdzie znajdujemy bardzo przyzwoite warunki w przystępnej jak na stolicę cenie (700 THB za pokój).

Bezzwłoczny prysznic i zmiana odzieży stawiają nas na nogi. W otwartej 24h na dobę knajpce na dole jemy chyba najwcześniejsze podczas całego pobytu śniadanie (250 THB za dwie herbaty i 4 naprawdę duże bagietki z kurczakiem i warzywami), obserwując turystów powracających chwiejnym krokiem po całonocnej imprezie. Tymczasem wypogadza się na tyle, że bez przeszkód możemy udać się na zwiedzanie miasta. Zaczynamy od wizyty w muzeum barek królewskich, do którego ze względu na bardzo niestrategiczne położenie niełatwo jest dotrzeć. Mimo wszystko ruszamy doń piechotą i po przekroczeniu mostu Pra Pinklao gubimy się w plątaninie ulic. Z pomocą nie przychodzą nam niestety ani policjanci ani miejscowi, bo ani jedni ani drudzy nie są w stanie wyartykułować najprostszych słów po angielsku. Pozostaje nam więc zdać się na własną intuicję. Choć nie wygląda to na drogę prowadzącą do muzeum decydujemy się na przejście wzdłuż kanałów, przy których zamieszkuje lokalna biedota. Szybko przekonujemy się, że wbrew pozorom idziemy we właściwym kierunku, w czym utwierdza nas jeden z mieszkańców, który nadspodziewanie dobrze mówi po angielsku. Po chwili zaczynają się nawet pojawiać nieśmiałe drogowskazy. Wstęp kosztuje nas 150 THB od osoby plus 100 THB za pozwolenie na fotografowanie, co okazuje się ceną niewspółmierną do tego, co można tu zobaczyć. W środku znajduje się bowiem raptem pięć łodzi i kilka sztandarów. Zgodnie dochodzimy zatem do wniosku, że jest to zdecydowanie jedna z tych atrakcji, którą spokojnie można sobie odpuścić, jeśli goni nas czas. Naszym kolejnym celem jest Wat Arun. By się tam dostać, wracamy tą samą drogą do mostu Pra Pinklao, po którego lewej stronie znajduje się molo nr 12, gdzie zatrzymują się łodzie ekspresowe. Za 13 THB od osoby (cena niezależna od dystansu; bilety kupuje się u konduktorki na pokładzie) dopływamy do mola nr 8 (Tha Tien), znajdującego się dokładnie naprzeciwko świątyni poranka. Tu za śmieszne 3 THB od osoby przedostajemy się promem na drugą stronę rzeki. Wstęp na teren Wat Arun kosztuje nas 50 THB od osoby i tym razem jesteśmy usatysfakcjonowani, bo budowla z pewnością plasuje się w ścisłej czołówce najatrakcyjniejszych świątyń w Tajlandii. Po tym, jak po stromych schodach wdrapiemy się na jej górny poziom, możemy także liczyć na ciekawą panoramę rzeki Chao Phraya. Po zwiedzaniu ponownie przedostajemy się tą samą drogą na przeciwległy brzeg, skąd piechotą ruszamy do Wat Pho, by na własne oczy zobaczyć leżącego Buddę. O ile w muzeum barek byliśmy sami, a w Wat Arun cieszyliśmy się względnym spokojem, tu jest prawdziwy kocioł. Dziesiątki turystów i miejscowych tłoczą się wewnątrz świątyni, by strzelić sobie fotkę ze złotą figurą odpoczywającego mistrza. Z nami jest nie inaczej, po czym szybciutko opuszczamy obiekt, by rozejrzeć się po terenie klasztoru. A tu psim swędem udaje nam się wkręcić na coś, co wygląda na zwykły poczęstunek, a okazuje się imprezą z udziałem tajskich supergwiazd wielkiego ekranu, którzy świętują urodziny, biesiadując po społu z mnichami. Zasiadłszy w wyłożonych białym suknem fotelach degustujemy sushi i inne przysmaki, a co najciekawsze nikt nie wydaje się jakkolwiek zdziwiony naszą obecnością poza kamerzystą, który łamanym angielskim próbuje poprosić nas, byśmy usunęli się z kadru. Powstrzymuje go przed tym siedząca obok nas bardzo uprzejma Tajka, od której dowiadujemy się, co to za okazje. Nie chcąc nadużywać gościnności gospodarzy przyjęcia, po zakończonej konsumpcji wycofujemy się cichcem i ruszamy dalej. Kolejnym punktem programu jest główna atrakcja Bangkoku, czyli kompleks Wielkiego Pałacu. Jego mury widać bezpośrednio naprzeciw Wat Pho, ale wejście doń znajduje dokładnie po przeciwnej stronie, co wiąże się z krótkim spacerkiem wzdłuż ogrodzenia. Po drodze nie należy dać się zwieść licznym naciągaczom, którzy próbują wmówić turystom, że wejście jest gdzie indziej lub że obiekt jest nieczynny. Ich celem jest zabranie nas w miejsca, gdzie być może uda się nas naciągnąć na kompletnie niepotrzebne nam przedmioty lub kupno biletów po zawyżonych cenach. Obstając twardo przy swoim, docieramy do głównego wejścia do pałacu, gdzie strażnicy zwracają nam uwagę, byśmy założyli stosowne odzienie. Bilety kosztują 350 THB od osoby i obejmują wstęp na teren pałacu, wejście do Wat Phra Kaew, muzeum insygnii królewskich i monet, a także zwiedzanie położonego w innej części miasta pałacu Vimanmek oraz innych towarzyszących mu obiektów na terenie parku Dusit. Choć architektura całego założenia częstokroć graniczy z kiczem, Grand Palace i tak robi wrażenie, a stopień zagęszczenia budynków sakralnych na metr kwadratowy jest tu doprawdy imponujący. Co nie powinno dziwić, nie można tu niestety liczyć na kameralną atmosferę, bo przez miejsce to przewalają się prawdziwe tłumy. Leniwe zwiedzenie całości zajmuje nam około półtorej godziny i w obliczu nadciągającej ulewy salwujemy się ucieczką do położonej w pobliżu pałacu ulicznej garkuchni, gdzie zjadamy najtańszy podczas naszego pobytu obiad (90 THB za dwa dania i dwa napoje). Od obsługującej nas pani (komunikatywny angielski!) dowiadujemy się także, że najlepszym sposobem dostanie się w rejon tzw. Wielkiej Huśtawki jest autobus, który można złapać z przystanku obok. Tak też robimy, lecz po kilkunastu minutach daremnego oczekiwania na przystanku sami odnajdujemy nasz autobus zaparkowany jakieś 50 m dalej. W środku siedzą już ludzie, więc my także postanawiamy wsiąść. Posługując się mapą obrazkową uzgadniamy z konduktorką, dokąd chcemy jechać, lecz gdy przychodzi do płacenia za bilet (12 THB za osobę) okazuje się, że po angielsku raczej się nie dogadamy. Na szczęście obok nas siedzi młoda para, która pomaga nam poprosić konduktorkę także o to, by uprzedziła nas, gdzie mamy wysiąść. I całe szczęście, że tak zrobiliśmy bo z uwagi na temperaturę i monotonny przejazd w gigantycznym korku udało mi się przysnąć. Wielka Huśtawka z pewnością do superatrakcji nie należy, stąd po wykonaniu pamiątkowego zdjęcia bezzwłocznie ruszamy dalej piechotą w kierunku Złotej Góry. Droga nie należy do przyjemności, bo okresowo brak jest chodnika i zmuszeni jesteśmy do marszu skrajnym pasem jezdni. W nagrodę natykamy się za to na dzielnicę wytwórców posągów Buddy – tu dopiero jest ich pełno. Na szczyt Złotej Góry prowadzi mozolne podejście okalającymi jej zbocze schodami. Sama w sobie nie jest ona niczym specjalnym, ale za to oferuje bardzo ciekawy dookolny widok na miasto. Na dole łapiemy tuk-tuka, który za 80 THB zawozi nas na Khao San. Po tak intensywnym dniu robimy sobie dłuższą przerwę i dopiero po kolacji w naszym pensjonacie wychodzimy rozejrzeć się po Khao San i przyległościach, gdzie atmosferę tego miejsca chłoniemy do późnych godzin wieczornych.

Dzień 18 (czwartek, 10.09.09) 

To nie tak miało być. Dzisiejszy dzień miał wyglądać zupełnie inaczej, bowiem pierwotny plan zakładał, że odwiedzimy Kanchanaburi z jego przereklamowanym mostem na rzece Kwai, a co najważniejsze, że spędzimy ten dzień w Parku Narodowym Erawan, chlupiąc się w jego słynnym wodospadzie. No i prawie się udało. Tuż po śniadaniu dogadujemy się z zatrzymanym na ulicy taksówkarzem, że za 100 THB zabierze nas na położony po drugiej stronie rzeki dworzec kolejowy Thonburi, skąd w swą blisko trzygodzinną podróż wyruszają osobowe składy do Kanchanaburi. Kiedy docieramy na stację tuż po 9, okazuje się, że do Kanchanaburi kursują jedynie dwa pociągi dziennie tj. o 7:45 i 13:45. Choć godziny odjazdów tych pociągów nie były dla nas żadną tajemnicą, liczyliśmy na to, że kursy odbywają się częściej. Co prawda jeszcze nic straconego, ponieważ na miejsce możemy się również dostać opuszczającymi Bangkok co 15-20 min. autobusami z południowego dworca Sai Tai Saling Chan. Rzecz jednak w tym, że nam bardzo zależało na podróży koleją, bo trasa jest ponoć niezwykle malownicza, a poza tym opcję tę rzadko wybierają turyści. W tej sytuacji odpuszczamy sobie i łapiąc tuk-tuka za 20 THB docieramy spod dworca do mola nr 11 (Railway Station). Po chwili jesteśmy już przy molo nr 15 (Phra Arthit), skąd mamy 5 min. piechotą do naszego pensjonatu, z którego potrzebujemy zabrać zakupione wczoraj bilety do Wielkiego Pałacu.

Następnie z tej samej przystani podpływamy do mola nr 15 (Thewes), skąd za 50 THB dostajemy się tuk-tukiem pod sam pałac Vimanmek. Niezwykle zadbany Park Dusit, na terenie którego znajduje się wspominany pałac, jest prawdziwą oazą, oferującą chwilę wytchnienia od chaosu wielkiego miasta, a w dodatku w odróżnieniu od Wielkiego Pałacu bardzo niewielu tu turystów. Sam pałac stanowi nie lada atrakcję z przynajmniej dwóch powodów – w całości wykonany jest z drewna, a ponadto wzniesiony został w stylu europejskim, co w tym kraju należy do rzadkości. Około godzinne zwiedzanie bardzo ciekawej ekspozycji odbywa się z przewodnikiem (trzeba się naprawdę mocno wysilić, żeby czasami cokolwiek zrozumieć), przy czym wewnątrz nie wolno fotografować, a wszelkie bagaże należy uprzednio zostawić w przechowalni (20 THB za szafkę). Ponadto należy pamiętać o stosownym stroju, no i zdjęciu obuwia. Oprócz nas pałac zwiedza para z Chin i dwójka turystów z Australii, a nasz przewodnik rozczula nas niezmiernie, kłaniając się kornie przed każdym napotkanym portretem władcy (jak sam przyznaje ‘for respect’). Po zwiedzaniu fundujemy sobie w ogrodowej kafejce po kawie (35 THB za sztukę), a ja ochoczo korzystam z okazji, że po opuszczeniu pałacu można go sfotografować z zewnątrz. Po krótkiej przerwie i rzucie oka na znajdującą się obok kawiarni mapkę orientacyjną terenu ruszamy dalej. Mijając nieświadomie ażurową werandę pawilonu mieszczącego salę tronową Ramy V, odwiedzamy jeszcze okazałą barokową budowlę będącą siedzibą muzeum rękodzieła współczesnego powstającego pod patronatem królowej Sirikit. Większość zgromadzonych tu eksponatów zapiera dech w piersiach, a ich uroku i przepychu żadną miarą nie da się oddać słowami. Także tu można zobaczyć tron monarszy, ale podobnie jak we wszystkich miejscach związanych z królem niczego nie wolno fotografować wewnątrz. Na terenie parku można gdzieś jeszcze obejrzeć królewskie powozy, ale my dajemy za wygraną i zmierzamy ku jednemu z wyjść, znajdującemu się nieopodal wejścia do zoo. Tu pozwalamy sobie na małą przekąskę w postaci mięsnych kulek na drewnianych patyczkach (10 THB za sztukę), po czym wynegocjowawszy cenę 60 THB ruszamy tuk-tukiem do stacji N1 (Ratchathewi) kolejki BTS. Przesiadłszy się na stacji Siam z linii Sukhumvit na linię Silom wysiadamy na następnym przystanku tj. S1 (Ratchadamri). Ta krótka przejażdżka kosztuje nas obojga 40 THB. Naszym celem jest oddalony o 5-10 min. piechotą stąd największy park miejski Bangkoku – Lumphini Park. Choć obszerny i urozmaicony stawami, jakoś nie robi na nas specjalnego wrażenia, być może z uwagi na to, że dokoła niego przebiegają niezwykle ruchliwe szosy i nawet tu trudno uciec od wszechobecnego hałasu. Niemniej korzystamy z okazji i odpoczywamy tu chwilę w jednym z zacienionych pawilonów.

Następnie ruszamy w kierunku stacji metra (Si Lom), którym dostajemy się do głównego dworca kolejowego Hua Lampong (36 THB). Na dworcu kupujemy chyba najtańsze w mieście szejki owocowe (20 THB za sztukę) i udajemy się wprost do China Town. Jesteśmy już poważnie głodni, więc naszym priorytetem staje się znalezienie restauracji. Wydawać by się mogło, że w China Town nie powinno to być specjalnie trudne, tymczasem zajmuje nam to kilkadziesiąt minut. Ostatecznie trafiamy do całkiem przyzwoitego, choć pustego lokalu, w którym jest tylko jeden biały turysta. Jedzenie smaczne, ale dosyć drogie, bo za trzy dania (krab, kalmary, smażony ryż z warzywami) i ‘big dolewkę’ chińskiej herbaty płacimy aż 670 THB. W międzyczasie nad dzielnicą rozpętuje się prawdziwa ulewa i jakoś nic nie zapowiada rychłej poprawy. Wyciągamy zatem nasze pelerynki i w drogę. Mimo deszczu ruch na ulicach ogromny, a handel trwa w najlepsze. Klucząc bez żadnego planu pełnymi neonów i szyldów ulicami, mijamy kolejne ‘wyspecjalizowane’ sektory chińskiej dzielnicy. Odór śmieci i kanałów miesza się tu z aromatem pożywienia i przypraw, a powszechny bród kontrastuje z pełną elegancją jubilerskich salonów. Zupełnie niepostrzeżenie przekraczamy też nieostrą granicę z indyjską dzielnicą Pahurat, o czym niechybnie przekonuje nas widok mężczyzn w turbanach, jak i nieco odmienny asortyment w sklepach, w którym dominują teraz kolorowe sukna. Zafascynowani klimatem miejsca, ale także znużeni towarzyszącym mu zgiełkiem opuszczamy Pahurat i kierujemy swe kroki w stronę Wielkiego Pałacu. Dokładnie w chwili, gdy przychodzi nam do głowy myśl, że przydałby się jakiś transport zza zakrętu wypada tuk-tuk, którego kierowca wykrzykuje z nadzieją w naszą stronę „Hello, my friend, tuk-tuk?” Za 60 THB wracamy na Khao San. Pod wieczór znów przychodzi ulewa, którą próbujemy przeczekać, sącząc piwo w knajpce na dole naszego pensjonatu. W punkcie informacyjnym dowiadujemy się także, gdzie można w Bangkoku kupić jakieś tanie ciuchy. Uzbrojeni w tę wiedzę, jak i to, ile powinna nas mniej więcej kosztować taksówka, wychodzimy na zewnątrz, by zorganizować sobie transport. Pierwsza próba jest nieudana, bo zamiast, jak nas poinformowano, realnych 120 THB kierowca oferuje nam jedyne 900 THB. Ale już następny zgadza się bez zająknięcia. I tym sposobem wygodnie i szybciutko docieramy na powrót w okolice parku Lumphini, gdzie mieści się Suan Lum Night Bazaar (o bazarach w Bangkoku czytaj tu: http://www.bangkok.com/shopping-market/index.html). Wiozący nas kierowca wydaje się bardzo przyzwoity i płynnie mówi po angielsku, umawiamy się z nim zatem, by odebrał nas stąd o północy. Ten zgadza się jak najbardziej i zostawia nam nawet swoją wizytówkę. Targ jest potężny i nie zdążamy nawet obejść go w całości w ciągu trzech godzin, jakie mamy do dyspozycji. Zakupy udają się znakomicie i punktualnie o północy stawiamy się w umówionym miejscu. Swoje usługi proponuje nam oczywiście konkurencja, ale my twardo obstajemy przy swoim. Wiemy już, że Tajowie do punktualnych nie należą, dajemy więc naszemu kierowcy kwadrans. Kiedy jednak po upływie pół godziny i wysłanym doń SMS-ie nadal nie się pojawia, zabieramy się z czekającym na nas od samego początku niezwykle sympatycznym kierowcą, który bez szemrania wiezie nas z powrotem za 100 THB. Po drodze ucinamy sobie miłą pogawędkę i przy okazji sonduję go, ile powiedziałby nam za kurs spod pensjonatu na lotnisko, wiedząc że taki przejazd zamawiany w recepcji kosztuje 400 THB plus opłata za autostradę wysokości 80 THB. Nasz kierowca oferuje 400 THB za wszystko, a ja niezrażony tym, że poprzedni taksiarz wystawił nas do wiatru umawiam się z nim na 1 w nocy w sobotę. Na podanym przez niego świstku wypisuję nasze imiona, nazwę pensjonatu, godzinę odjazdu oraz uzgodnioną stawkę, on daje nam w zamian swoje namiary. Choć nic nie tracimy, bo w razie czego pod pensjonatem pełno jest innych taksówek, próbuję przekonać ‘naszego człowieka’, że podwiezienie nas mu się opłaci, bo po powrocie do kraju planujemy napisać reportaż z podróży, z którego mamy nadzieję skorzystają kolejni podróżnicy i moglibyśmy w tym reportażu umieścić jego numer telefonu, tak by nasi rodacy mogli skorzystać właśnie z jego usług. Taksówkarz wydaje się zainteresowany i solennie obiecuje, że się zjawi, zalecając jednocześnie, że gdyby spóźnił się 10 min. mamy znaleźć sobie inną taksówkę. I tak na 24h przed umówionym spotkaniem wysiadamy przed Sawasdee House.

Dzień 19 (piątek, 11.09.09) 

Tak naprawdę już wczoraj wiedzieliśmy, że po pierwszym nieudanym podejściu z kolejnej próby wypadu do Kanchanaburi nic nie będzie. W końcu to nasz ostatni dzień w podróży i dobrze byłoby go spędzić na luzie. Poza tym istnieje realne ryzyko, że będąc tam nie zdążymy na ostatni autobus z powrotem, na co oczywiście w żaden sposób nie możemy sobie pozwolić. Szkoda, ale mamy nadzieję, że nie jesteśmy w Tajlandii ostatni raz, więc choćby z tego powodu będzie po co tu wracać. Zarzuciwszy zatem całkowicie myśl o wyjeździe na zachód, pozwalamy sobie pozostać nieco dłużej w łóżku. Przed dziesiątą jesteśmy już spakowani i znosimy nasze bagaże do recepcji, gdzie po 30 THB od sztuki zostawiamy je w przechowalni. Śniadanie jemy w Wild Orchid Villa – tam gdzie pierwotnie próbowaliśmy znaleźć nocleg – i dopiero teraz, kiedy mamy okazję bliżej i dokładniej przyjrzeć się temu lokalowi, zdajemy sobie sprawę z tego, że oba miejsca, to i nasz pensjonat, muszą mieć tego samego właściciela, bo są do siebie łudząco podobne. Po śniadaniu ruszamy piechotą po raz kolejny w stronę Wielkiego Pałacu, gdzie z przystani nr 9 (Tha Chang) planujemy się dostać w pobliże głównego dworca kolejowego. Po drodze chcemy także rzucić okiem na obszerny teren zielony zwany Sanam Luang, wykorzystywany według przewodnika podczas świąt i ceremonii oraz jako popularne miejsce weekendowych spacerów. Jakież jest nasze zdziwienie, kiedy zamiast czegoś w stylu krakowskich Błoń naszym oczom ukazuje się ogromne żwirowisko służące autokarom za parking. Przez niewielkie targowisko vis a vis Wielkiego Pałacu przedzieramy się do mola nr 9, gdzie łapiemy łódź do przystani nr 4 (Harbour Department), a tym samym lądujemy na powrót w chińskiej dzielnicy. Tym razem kluczymy jej obrzeżem, by ostatecznie dostać się do dworca Hua Lampong, skąd metrem podjeżdżamy zaledwie do następnej stacji (Sam Yan). Stąd mamy ok. 3 min. spacerkiem do słynnej farmy węży (http://www.cafeanimal.pl/artykuly/przewodnik-po-zoo/Weze-z-farmy-w-Bangkoku,1978). Bilety kosztują nas 200 THB od osoby. Ekspozycja składa się z części zewnętrznej i wewnętrznej, z czego ta ostatnia obejmuje zarówno wystawę multimedialną jak i herpetarium. Choć przybyliśmy za późno, by zdążyć na pokaz pobierania jadu (10:30), mamy zamiar uczestniczyć w pokazie ogólnym. Normalnie odbywa się on na zewnątrz w czymś w rodzaju zadaszonego amfiteatru. Jednakże na kilka minut przed pokazem nadchodzi potężna burza z zacinającym wiatrem i prezentacja zostaje przeniesiona do sali wewnątrz. Prowadzący pokaz herpetolog mówi fatalnie po angielsku i praktycznie nic nie rozumiemy. Za to pod sam koniec pokazu skrzętnie wykorzystujemy okazję, by przyjrzeć się z bliska ogromnemu pytonowi. Po wszystkim ruszamy na obiad do pobliskiego centrum handlowego, którego parter zajmują same restauracje. Następnie wracamy do metra i podjeżdżamy do stacji Lumphini, gdzie wysiadamy dokładnie naprzeciw bazaru, który odwiedziliśmy wczoraj. Jest dopiero po czwartej, więc większość stoisk jest jeszcze zamknięta. Znajdujemy sobie zatem jakąś przyjemną knajpkę w pobliżu, gdzie raczymy się piwem (170 THB za litr) czekając aż biznes się rozkręci. O szóstej ruch na bazarze jest już wystarczający, by opłacało się ruszyć z miejsca. Spędzamy tu niespełna trzy godzinki, poszukując upominków dla bliskich i znajomych oraz wydając resztki bahtów na kolejne ciuchy. Podobnie jak wczoraj, na Khao San wracamy taksówką. W pensjonacie upychamy nabytki po plecakach, po czym udajemy się na kolację do świetnej włoskiej knajpy, którą spostrzegliśmy niedaleko dwa dni wcześniej (łatwo tu trafić idąc z Khao San w kierunku Sanam Luang; lokal znajduje się po prawej stronie). Za dwie lampki wina, pizzę, sznycel i deser płacimy 670 THB i musimy przyznać, że podczas całego pobytu nie najedliśmy się tak jak tu, a z uwagi na to, że mamy miejsca półleżące wcale nie uśmiecha nam się stąd ruszać. Tuż przed północą wracamy do pensjonatu, gdzie za 50 THB od osoby bierzemy prysznic (ręcznik w cenie). Pozostałą do odjazdu godzinę spędzamy w recepcji zastanawiając się, czy też zjawi się po nas umówiony taksówkarz.

Dzień 20 (sobota, 12.09.09) 

Na kilka minut przed pierwszą postanawiam wyjść na zewnątrz w poszukiwaniu naszego kierowcy, mając w zamyśle ugadanie się z kimś innym, na wypadek gdyby się jednak nie pojawił. Po dojściu do skrzyżowania oczywiście natychmiast otacza mnie grono potencjalnych usługodawców. W całym tym zamieszaniu z trudem dociera do mych uszu nieśmiałe pytanie jednego z nich - „Did you order a taxi, sir?” Tak, to on, choć z początku wcale nie jestem tego taki pewien. Ale i on mnie nie rozpoznaje, o czym świadczy fakt, że pokazuje mi wypisany dzień wcześniej świstek z naszymi danymi, bym potwierdził, że ja to ja. Oferuje nam pomoc w przeniesieniu bagażu do samochodu, ale chyba żałuje tego w momencie, gdy zakłada na siebie jeden z naszych plecaków – „What is inside?”, dopytuje niedowierzając, że można podróżować z tak ciężkim bagażem. Z uśmiechem i zrozumieniem przyjmuje wyjaśnienia, że plecak kryje w sobie zakupione w Tajlandii ciuchy i prezenty. Podróż na lotnisko zajmuje nam ok. 30 min. i kosztuje nas zgodnie z umową 400 THB. Przed wylotem wypijamy jeszcze kawę, po czym za 10 THB za sztukę ważymy nasze bagaże, aby upewnić się, że nie przekroczymy dozwolonego limitu. Co prawda wychodzi nam o pół kilo za dużo, ale mieścimy się w dozwolonym marginesie. W związku z powyższym postanawiamy sobie na wszelki wypadek za 120 THB za sztukę zafoliować bagaże, po czym ruszamy do odprawy. Na strefie bezcłowej próbujemy szybko i rozsądnie wydać pozostałe bahty, ale ceny zbijają nas z pantałyku. Na szczęście znajdujemy sklepik z niedrogimi przyprawami i pastami curry. Dziesięciogodzinny lot powrotny mija nam o wiele szybciej niż w przeciwną stronę, bo większą jego część przesypiamy. Inaczej także niż podczas lotu do Bangkoku, na monitorach możemy na bieżąco śledzić trasę samolotu. W Kijowie wydajemy ostatnie rezerwy walutowe i po blisko dwugodzinnym oczekiwaniu pakujemy się do swojskiego samolotu polskiego LOT-u, gdzie w progu wita nas muzyka Chopina i świeża prasa. Na Okęciu przeżywamy jeszcze krótkie chwile niepewności, bo wraz z trójką innych podróżnych dostajemy bagaż jako ostatni. Po rozfoliowaniu bagażu, co okazuje się dość skomplikowane, ruszamy na dworzec centralny. Tam rzutem na taśmę dokonujemy abordażu zamykającego się już wagonu pociągu Intercity do Krakowa. Po niespełna trzech godzinach jazdy i tysiącach przebytych kilometrów na powrót telepiemy się tramwajem po stolicy naszej sennej Galicji. 

Przydatne informacje praktyczne zebrane w trakcie tego wyjazdu dostępne są w kolejnym artykule

słowa kluczowe: Termin: 24.08–12.09 2009
Trasa: Bangkok, Aranyaprathet, Siem Raep, Angkor, Kampong Khlaeng, Mae Sai, Sop Ruak, Chiang Saen, Chiang Rai, Chiang Mai, Sukhothai, Ayutthaya, Surat

Latasz samolotami? Chcesz dowiedzieć się ile godzin spędziłeś łącznie w powietrzu? Jaki pokonałeś dystans i ile razy okrążyłeś równik? Do jakich krajów latałeś i jakimi samolotami...? Zobacz nową funkcjonalność transAzja.pl: Mapa Podróży
Narzędzie pozwala na zapisanie w jednym miejscu zrealizowanych podróży lotniczych, naniesienie ich tras na mapie oraz budowanie statystyk. Wypróbuj już teraz!






  • Opublikuj na:
Informuj mnie o nowych, ciekawych artykułach zapisz mnie!
Przeczytałeś tekst? Oceń go dla innych!
 4.8 / 5 (6)użyteczność tego tekstu, czyli czy był pomocny
 4.8 / 5 (6)styl napisania, czyli czy fajnie się czytało
Łączna liczba odsłon: 32873 od 7.12.2009

Komentarze

Liczba komentarzy: 6
Patsy

Do your research at Google

Google

Just visit Google

Hgdruj

order anastrozole 1 mg pill arimidex 1mg pills cheap arimidex 1 mg

Iqgcum

cialis 20mg over the counter tadalafil 40mg price buy ed pills fda

rishu

Though you can see charming Saket Call Girls at every nook of the town, it might be slightly embarrassing for asking them to spend a night with you.

Qjyamx

otc allergy medication comparison chart antihistamine nasal spray canada behind the counter allergy medicine

Dodaj swój komentarz - bo każdy ma przecież coś do powiedzenia...

Nie jesteś zalogowany. Aby uprościć dodawanie komentarzy oraz aby zdobywać punkty - zaloguj się

Imię i nazwisko *
E-mail *
Treść komentarza *



Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone